Usiadłem na przewróconym wózku sklepowym. Znajdował się w resztkach, które pozostały po hipermarkecie. Niewiele przetrwało, tylko dział z owocami i warzywami. Choć większość zdążyła już nadgnić od kiedy w całym mieście padła elektryczność, wciąż dało się znaleźć jedzenie, które nie uległo rozpadowi.
Siedziałem na wózku i przyglądałem się cytrynom. Po jednej z nich chodziła biedronka, z tych najbardziej pospolitych. Chodziła i najwyraźniej, tak jak zresztą ja, szukała czegoś, czym może się pożywić. Głupia najpewniej nie miała pojęcia, że mszyc na pryskanych owocach nie ma co szukać.
Miałem odejść, ale z rogu wielkiego kosza wyłonił się pająk. Ruszył w stronę biedronki. Coś wyczuł. Zaszedł ją od tyłu. Zaskoczył. Nie dał żadnej możliwości ucieczki. Biedronka próbowała odlecieć, lecz pająk szybko poruszył szczękoczułkami i jad dostał się do organizmu. Nie czekał aż przestanie się ruszać. Po prostu ją zjadł. Był głodny, jak my wszyscy.
Wszyscy, którzy przetrwali. Koniec zaskoczył nas równie szybko, jak pająk zaskoczył biedronkę.
Jedno ze skrzydeł oderwało się od reszty ciała i zakręciło jak listek, spadający z jesiennego drzewa. Natura nie zna litości. Świat nie zna litości. Odwróciłem wzrok do witryny. Zbliżał się wieczór.
Drzwi od sklepu zostały wyważone kilka tygodni wcześniej, kiedy w wiadomościach ogłoszono, że wirus zmutował. Ochroniarze nie przyszli do pracy. Pracownicy sklepowi zresztą też. Jedynie menedżer przyszedł na zmianę, lecz gdy zobaczył hordę ludzi z okolicy, którzy próbują dostać się do środka, szybko uciekł.
Wyszedłem na zewnątrz. Żadna z latarni stojących przy ulicy nie działała, choć część z nich już od dawna powinna świecić. Włączyłem latarkę, a strumień światła padł na samochody na postoju dla taksówek. Kawałek dalej stał autobus z powybijanymi szybami. Spojrzałem na numer linii. To chyba mój, pomyślałem, po czym ominąłem go szerokim łukiem.
Skierowałem kroki w stronę schodów na most. O ile wcześniej zawsze narzekałem na słońce, które siłą wciskało się przez moje okna, tak teraz za nim tęskniłem i chciałem zobaczyć każdy jego zachód. I prosić, by rano pojawiło się z drugiej strony.
Przeszedłem obok niedziałającego lokalu z kebabem. Na jego tyłach, za kratą, znajdował się napis, wykonany żółtą farbą. 40. DZIEŃ PANDEMII. fukow. Ach, Fukow, ty pierdolony żartownisiu. Żebyś ty wiedział, jeśli jeszcze żyjesz. Żebyś ty wiedział.
Wspiąłem się po schodach, by wejść na most przez wieżycę. Z daleka widziałem, jak prądy ciągną za sobą ogromne połacie wody. Jeszcze niedawno razem z prądem pływały ciała tych, którzy padli ofiarą choroby. Zamiast je spalać, ludzie dalej mieli swoją potrzebę rytualizowania śmierci. Jak wcześniej tylko człowiek mógł zarazić człowieka, tak teraz wirus zmutował i wieczorami rozciąga się zabójcza mgła.
Odpaliłem papierosa i zajrzałem do paczki. Niewiele już zostało. Sześć, może siedem. Przekręciłem jednego z nich filtrem do dołu. Nie wierzę w przesądy, lecz w ciężkich czasach każdy łut szczęścia może okazać się przydatny.
Ruszyłem przed siebie zaciągając się papierosem. Z daleka nie widziałem nikogo. Trasa, która tętniła życiem i była znana z ogromnych korków, teraz stała pusta. Miasto umarło. I choć wcześniej posiadało swoją nazwę, teraz nikt jej nie wymawiał. Nie było komu. I nie było po co.
Odwróciłem się. Ostatnie promyki słońca otuliły moją twarz, a wieżowce w oddali jaśniały blaskiem. Nadchodził chłód. Ruszyłem w przeciwną stronę.
Od północy formował się biały kłąb. Śmierć dosłownie wisiała w powietrzu. Jeśli choć trochę mgły dostało się do płuc, to był koniec. Ostatni oddech. Słyszałem historie o ludziach, którym nie udało się już zaczerpnąć kolejnego. Wirus siał spustoszenie w ciągu paru chwil. Zatykał każdy przewodzik pęcherzowy.
Kolejnymi schodami dostałem się na bulwar. Część promów zdolnych do żeglugi szybko odpłynęła, zabierając ze sobą tłumy tych, których stać było na bilet. Kto powiedział, że nie można zarabiać w czasach kryzysu? Polak potrafi, kurwa jego mać.
Fale pluskały przyjemnie, lecz mimo rozkosznego dźwięku przypominającego syreni śpiew, był też ostrzeżeniem, że należy trzymać się z daleka. Świecąc latarką przed siebie, szedłem, krok za krokiem. Uważnie, by niczego nie przeoczyć.
Przeszedłem pod pierwszym mostem. Gdy paliłem kolejnego papierosa, jedynym co udało mi się znaleźć, to paskudny odór dochodzący z wolnostojących ubikacji, ustawionych tu specjalnie na letni sezon. Nikt ich dawno nie czyścił, nikt do nich dawno nie zaglądał.
Stara część bulwaru. Miasto od długiego czasu miało ambitny plan na renowację. Kilkaset metrów dalej jego część została odgrodzona, lecz jedyne co się udało robotnikom, to zwieźć sprzęt. Nic więcej.
Po mojej prawej stronie była przycumowana barka. Kładka wyciągnięta na brzeg, tak rozkosznie zapraszała do wnętrza, by się rozgościć i poszukać schronienia. Gdy nadeszły wspomnienia, poczułem burczenie w brzuchu. Wszedłem.
Drzwi były otwarte, to oczywiste. Nie miał ich kto zamykać na noc. Ani na dzień. Wszyscy się stąd zmyli, kiedy tylko mieli okazję. Nie słyszałem nikogo od trzech tygodni, a nie widziałem od dwóch. Każdy trzymał się w cieniu, bojąc się, że może stać się ofiarą.
Sala, krzesła, stoły. Przy ścianie pomieszczenia znajdował się bar, a za nim świecił regał z butelkami. Podszedłem i podniosłem przewrócony hoker. Stojąc na palcach sięgnąłem po najbliższy kieliszek. Był brudny, ale czy można wybrzydzać?
– Czego się pan dzisiaj napije? – spytałem.
– Rum. To zdecydowanie jest pogoda na rum – odpowiedziałem sam sobie, po czym chwyciłem najbliższą butelkę. Czterdziestkę wypiłem jednym haustem.
Skrzywiłem się. To nie był rum. Tylko wódka. Gdy latarką oświetliłem etykietę butelki, ujrzałem napis przywracający wspomnienia.
– Kurwa… – wymsknęło mi się.
– Czy wszystko w porządku?
– Tak, jak najbardziej. Mógłbym prosić o popielniczkę?
Rozejrzałem się. Stała na krawędzi baru. Wyciągnąłem po nią rękę i postawiłem obok.
– Dziękuję bardzo.
Odpaliłem papierosa i nalałem kolejny kieliszek. Smakował tak samo paskudnie, lecz dym go łagodził. Jak wiadomo, tytoń lubi się z alkoholem.
– Przepraszam, czy często się zdarza, że mają państwo tak mało gości?
– Raczej nie. Ma pan szczęście. Cały bar jest do pana dyspozycji.
– Och, jak miło – odpowiedziałem, po czym wychyliłem kolejnego szota. Część spłynęła mi po brodzie. Miałem wrażenie, że trunek zmywa ze mnie mój bród. Et spiritus sancti. Cokolwiek to teraz znaczyło.
Zgasiłem papierosa, wziąłem butelkę i rzuciłem na bar kilka kamyków znalezionych po drodze.
– Reszta dla pana.
Tylko tyle zostało z pieniędzy.
Gdy wyszedłem zapaliłem jeszcze jednego. Smak taniej berbeluchy wciąż palił mnie w gardło.
Ruszyłem dalej.
Minąłem kolejne dwie barki. Po lewej ciągnął się płot i szereg małych domków, wcześniej służących jako atrakcje dla młodocianych fanów ekstremalnej jazdy rowerowej. Po prawej rozciągała się ciemna woda. Myślałem jaśniej i – co jest powodem wielu paradoksów – trzeźwiej.
Pociągnąłem ostatni łyk wódki i – patrząc na drugi brzeg – rzuciłem butelką przed siebie. Nie widziałem, gdzie wylądowała, słychać było tylko plusk, jakby rzuciła się jakaś ryba. Choć wątpię, by po tych wszystkich trupach jakakolwiek była w stanie tam pływać.
Odwróciłem się. Za mną stał pomnik. Pół ryba, pół kobieta. W jednym ręku trzymała miecz, a w drugim tarczę, mając bronić nas przed wszelkim złem.
– I jak ci się to udało? – Splunąłem i roześmiałem się.
Spojrzałem na północ. Mgła była coraz gęstsza. Nie można tracić czasu. Trzeba iść.
Kolejny etap, kolejny papieros. Niewiele już przyjemności zostało na tym świecie.
Przeszedłem pod mostem wspartym na linach, a światło latarki biegało po deptaku od prawej do lewej, od lewej do prawej. Co jeszcze ciekawego może przynieść ten dzień? Gdy oświetlałem drogę, dojrzałem leżącą na ziemi spinkę. Z kokardką.
– Czy to ona?
Nie.
Tak.
Nie. To niemożliwe.
Rozdzielono nas kilka tygodni temu, kiedy próbowaliśmy dostać się do tuneli metra. Zdawało się to być ostatnim bezpiecznym schronieniem. Enklawą, którą z każdej strony otaczała śmierć. Chyba, że trafiłby się ktoś zarażony. A wirus nie wybaczał pomyłek.
Postanowiliśmy jednak zaryzykować. Siedzieliśmy na schodkach i rozmawialiśmy. Nasz przyszłość miała się zmienić, wszystko wyglądać inaczej. Nowy etap. Etap życia jak kret, etap ucieczki. Nie mieliśmy szans uciec z miasta. Jeśli ktoś nie posiadał samochodu, poza cywilizacją czekała go pewna śmierć. Postanowiliśmy zaryzykować i ukryć się pod ziemią.
Zakaszlała. Ten jeden raz, w nieodpowiednim miejscu i czasie, kiedy patrzyli na nas nieodpowiedni ludzie. Wyrok został wykonany na miejscu, mimo że werdyktu nikt nigdy nie słyszał. Z nożem w piersi wylądowała w wodzie. W rzece. Powinna być martwa.
A jednak…
Jednak żar zapłonął w moim sercu. To ona. To musi być ona. Ona nosiła taką spinkę.
Mgła zbliżała się, a w jej kłębach skrył się kolejny most. Zbliżała się w moją stronę. Gdybym teraz odszedł, zdążyłbym uciec i znaleźć bezpieczne schronienie. Może nawet ta barka, może któryś z domków… Może zdążyłbym wejść do bloku i szczelnie zamknąć wszystkie okna.
Westchnąłem.
Zajrzałem do paczki. Źle policzyłem. Był już ostatni. Ten na specjalną okazję. Mój szczęśliwy papieros. Ogień zapalniczki rozświetlił ciemność przed moją twarzą. Zaciągnąłem się.
Niedopałek położyłem na murku, mając nadzieję, że gdy wyjdę z mgły, będę mógł zaciągnąć się jeszcze raz.
I ruszyłem.