- Opowiadanie: tomaszg - Wszystkie drogi prowadzą do...

Wszystkie drogi prowadzą do...

Czu­łem, że muszę to na­pi­sać. Nie­fan­ta­stycz­ne, ale lekko za­ha­cza­ją­ce o hasło “gra­ni­ca nie­skoń­czo­no­ści”

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wszystkie drogi prowadzą do...

Czas do od­jaz­du T minus dwa­na­ście minut. – Pa­trzę na mokry od potu, cie­pły w do­ty­ku te­le­fon, potem długo wy­cie­ram go o spodnie, a na ko­niec cho­wam z na­masz­cze­niem do kie­sze­ni.

Pią­tek, pią­te­czek, pią­tu­nio. Nudny jak flaki z ole­jem, z tym samym sche­ma­tem, który tre­nu­ję od kil­ku­na­stu mie­się­cy. Nie­zwy­kły za­ra­zem, bo bę­dzie po­cząt­kiem cze­goś wiel­kie­go… o ile przed pierw­szą znaj­dę się trzy­sta ki­lo­me­trów dalej.

Roz­glą­dam się i widzę, że au­to­bus zaraz do­trze do celu. Jesz­cze tylko świa­tła i skrzy­żo­wa­nie, więc wsta­ję i prze­ci­skam się, żeby być pierw­szym w ko­lej­ce do drzwi.

Pool po­si­tion za­ję­te, a stres robi swoje. Ad­re­na­li­na pra­cu­je, mię­śnie rwą do pracy, wzrok wy­ostrza, zaś lekko spusz­czo­na głowa uważ­nie lu­stru­je oto­cze­nie, szu­ka­jąc moż­li­wych za­gro­żeń i opty­mal­nych roz­wią­zań.

Czas jest teraz jak z gumy. Wszyst­ko spo­wal­nia. Se­kun­dy zmie­nia­ją się w mi­nu­ty, a nawet w go­dzi­ny. Osią­gam nie­skoń­czo­ność, ale wy­łącz­nie mocą umy­słu, bez nar­ko­ty­ków i pro­chów, które kie­dyś ły­ka­łem jak słod­kie kar­mel­ki.

Co cie­ka­we, nie czuję nawet te­sto­ste­ro­nu.

I wła­śnie to jest w tym wszyst­kim naj­pięk­niej­sze. Mój or­ga­nizm świet­nie przy­go­to­wał się do wy­peł­nie­nia za­da­nia i uru­cho­mił tylko nie­zbęd­ne hor­mo­ny, tak nie za mało i nie za dużo, żebym nie stra­cił ja­sno­ści my­śle­nia i nie dzia­łał jak mię­śniak na ste­ry­dach.

Moja pod­świa­do­mość jest rów­nie wspa­nia­ła. Do­sko­na­le wie, jak mi pomóc. Na­uczy­ła się tego przez ostat­nie kilka lat, w trak­cie wielu ta­kich piąt­ków i prze­by­wa­nia w skraj­nie nie­przy­ja­znym śro­do­wi­sku, w któ­rym wciąż pró­bu­ję zbu­do­wać naszą przy­szłość i awan­so­wać nas do ko­lej­ne­go po­zio­mu na dra­bi­nie roz­wo­ju spo­łecz­ne­go.

Wie­czór. Cen­trum mia­sta. Znam roz­kła­dy i wiem, że po­ra­dzę sobie śpie­wa­ją­co. Choć wszyst­ko jest na styk, to jest szan­sa. Ona jest za­wsze, do ostat­nie­go cen­ty­me­tra i ostat­niej se­kun­dy. Mam kilka minut, żeby za­brać rze­czy i zdą­żyć na po­ciąg. Je­że­li wszyst­ko pój­dzie gład­ko, będę mógł wy­ru­szyć pół go­dzi­ny wcze­śniej albo prze­gryźć coś z sen­sem na sta­cji. To do­sko­na­ła wia­do­mość. Tak czy ina­czej wy­gram… o ile cho­ler­ne pudło na kół­kach ruszy wresz­cie z miej­sca.

Moje modły naj­wy­raź­niej do­cie­ra­ją do naj­wyż­sze­go, bo au­to­bus po chwi­li mknie z ci­chym szu­mem elek­trycz­ne­go sil­ni­ka. Drzwi otwie­ra­ją się, ale na­tra­fiam na coś, co od za­wsze było pro­ble­mem.

To jakiś po­nu­ry żart. Dla­cze­go aku­rat wtedy, kiedy czło­wiek naj­bar­dziej się spie­szy? Rusz­cie się, do ja­snej cia­snej! – Re­agu­ję wręcz aler­gicz­nie na trzę­są­cych się, śli­nią­cych jak zom­bie sta­rusz­ków, chi­cho­czą­ce na­sto­lat­ki w nie­przy­zwo­icie krót­kich szor­tach i ma­muś­ki z ra­do­śnie wrzesz­czą­cy­mi ły­sy­mi bo­ba­sa­mi.

To­wa­rzy­stwo na­pie­ra i obija się ni­czym sa­mo­cho­dzi­ki w we­so­łym mia­stecz­ku, a ja mam ocho­tę krzy­czeć i usta­wiać ich wszyst­kich razem, po kolei i z osob­na. To jed­nak nie na­stę­pu­je. To nie ten czas. Nie dziś i nie teraz. Stra­cił­bym cenne chwi­le, a na to zde­cy­do­wa­nie nie mogę sobie po­zwo­lić.

La­wi­ru­ję ze zręcz­no­ścią akro­ba­ty i w końcu wy­do­sta­ję się z bez­myśl­ne­go tłumu.

Chcę nad­ro­bić stra­co­ny czas. Przy­spie­szam, ile to tylko moż­li­we, ale moich skrom­nych sił star­cza za­le­d­wie na kil­ka­na­ście me­trów. Z każ­dym kro­kiem ple­cak bar­dziej ciąży. Ledwo widzę ze zmę­cze­nia. W płu­cach bra­ku­je po­wie­trza, a ból w mię­śniach jest nie do wy­trzy­ma­nia.

Nad­ludz­kim wy­sił­kiem robię fi­nisz i je­stem już przy drzwiach wej­ścio­wych na klat­kę.

Klucz, cho­ler­ny klucz. – Myśli bie­gną jak bły­ska­wi­ca i choć duch jest chęt­ny i ocho­czy, to ma­te­ria sta­wia kon­kret­ny, acz nie­spo­dzie­wa­ny opór. Port­fel nie chce wyjść z tyl­nej kie­sze­ni przez dobre kilka se­kund, w końcu jed­nak go wy­szar­pu­ję, wy­cią­gam z niego klucz i do­sta­ję się do środ­ka bu­dyn­ku.

Zmie­nić ko­szul­kę czy nie zmie­nić? Oto jest py­ta­nie. – Mój nos re­je­stru­je w win­dzie ledwo wy­czu­wal­ny kwa­śny za­pa­szek, a to zna­czy, że ona może po­czuć to samo.

Po chwi­li je­stem w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu. Głod­no, chłod­no i do domu da­le­ko. Za­pa­lam świa­tło i o mało nie wpa­dam na wa­liz­kę, która stoi pra­wie w wej­ściu.

Jed­nak zmie­nię. – W sumie jest mi to obo­jęt­ne, bo i tak będę się prze­bie­rał, z dru­giej stro­ny czego nie robi się dla damy.

Dez­odo­rant i per­fu­my! Nie za­po­mnij! – W po­śpie­chu zdej­mu­ję ple­cak, kurt­kę i za­bie­ram z szaf­ki nowy t–shirt. Robię to, co na­le­ży, a potem pod­cho­dzę do lu­stra i bły­ska­wicz­nie oce­niam, czy ca­łość uj­dzie w tłoku.

Spodnie czy­ste, buty bez brudu, ko­szul­ka w miarę upra­so­wa­na. Bę­dzie za­do­wo­lo­na. Czas. Ile czasu?

Pa­trzę na ze­ga­rek w kuch­ni.

Czte­ry mi­nu­ty. Cho­le­ra!

Prze­kła­dam lap­to­pa do wa­liz­ki, którą za­pi­nam w iście olim­pij­skim tem­pie. Dzie­sięć se­kund i już za­my­kam i spraw­dzam drzwi. Zjeż­dżam. Czuję zbli­ża­ją­cą się przy­go­dę, zanim jed­nak to spo­tka­nie na­stą­pi, muszę wy­biec z bu­dyn­ku.

Trrrr – Wa­liz­ka tur­ko­cze, gdy cią­gnę ją kilka chwil póź­niej za sobą.

Szyb­ciej, szyb­ciej! – Sły­szę za­po­wie­dzi na po­bli­skiej sta­cji. Mam jesz­cze ja­kieś dwie mi­nu­ty. Emo­cje po­wo­li opa­da­ją… do­pie­ro, gdy sie­dzę w po­cią­gu, go­to­wy na nowe wra­że­nia.

***

Dwu­na­sta w nocy.

W trak­cie drogi prze­spa­łem się wię­cej niż tro­chę. Z po­cią­gu pod­miej­skie­go prze­sia­dłem się do da­le­ko­bież­ne­go, tam­tym bez przy­gód prze­je­cha­łem w dwie go­dzi­ny i trzy kwa­dran­se, a na końcu bez kom­pli­ka­cji zła­pa­łem au­to­bus. Nie pa­da­ło, więc ostat­nie kilka kro­ków rów­nież oka­za­ło się czy­stą przy­jem­no­ścią.

Je­stem zmę­czo­ny i wy­po­czę­ty za­ra­zem, i do­pie­ro teraz na­praw­dę i do szpi­ku kości czuję zew przy­go­dy, ten dresz­czyk emo­cji, gdy trze­ba coś zła­pać, bo ina­czej można utknąć w Za­du­piu Gór­nym. Moje zmy­sły są wy­ostrzo­ne do gra­nic moż­li­wo­ści, a serce bije przy­spie­szo­nym ryt­mem, ale to nie­waż­ne. Biorę głę­bo­ki od­dech, tro­chę się uspo­ka­jam, strze­pu­ję nie­wi­dzial­ne pyłki z ubra­nia i dzwo­nię do­mo­fo­nem.

– Cześć. – Jest ledwo żywa, gdy wita mnie na górze. – Na­pi­jesz się?

– Tak, daj mi kawę.

Moje ko­cha­nie parzy mi pysz­ny, pa­ru­ją­cy płyn, potem zaś przy­go­to­wu­je ka­fe­ter­kę na rano. Sie­dzę, dając od­po­cząć zmę­czo­nym mię­śniom. Roz­glą­dam się po małym miesz­kan­ku i z za­do­wo­le­niem widzę spa­ko­wa­ną wa­liz­kę:

– Cie­płe ubra­nie masz? – pytam.

– A mam. – Ziewa.

– Do­ku­men­ty?

– Pasz­port.

– Lap­top?

– Tak.

– Ła­do­war­ki?

– Też. Nie mu­sisz mnie o wszyst­ko pytać.

– A kopie?

– Eeeeee…

– Nie zro­bi­łaś?

– Wiesz prze­cież…

– Ale to takie ważne…

– Daj mi spo­kój, je­stem zmę­czo­na.

– Kładź się spać, ja się wszyst­kim zajmę – mówię to zre­zy­gno­wa­nym tonem, bo wiem, że po­sie­dzę co naj­mniej do dru­giej w nocy.

Od­pa­lam ma­szy­nę, która za­czy­na iry­to­wać nie­ru­cho­mym pa­skiem po­stę­pu. Ze zmę­cze­nia ćmi mnie głowa. Jest tak źle, że nawet kawa nie jest w sta­nie spo­wo­do­wać, żebym nie przy­sy­piał.

– Ko­cha­nie, hasło. – Kilka minut póź­niej niosę lap­to­pa do uko­cha­nej, która z za­mknię­ty­mi ocza­mi wkle­pu­je znane na pa­mięć li­ter­ki.

– Daj już mi spo­kój – mru­czy po chwi­li jak kotka i prze­wra­ca się na bok.

Otu­lam ją tro­skli­wie koł­drą i wra­cam na po­ste­ru­nek. Przy­ga­szam świa­tło i robię to, co do praw­dzi­we­go fa­ce­ta na­le­ży. Pierw­sza trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści pięć, druga, druga pięt­na­ście, druga trzy­dzie­ści. W końcu się udaje, a ja padam wy­czer­pa­ny na łóżko.

***

W gło­wie sły­szę prze­ni­ka­ją­cy do szpi­ku kości sy­gnał bu­dzi­ka.

Jezu, czas wsta­wać, jesz­cze za­śpi­my! Która to go­dzi­na?

Pa­trzę z prze­ra­że­niem i choć uspo­ka­jam się tro­chę, to wiem, że muszę dzia­łać szyb­ko i zde­cy­do­wa­nie.

– Ko­cha­nie, wsta­je­my. Czwar­ta! Już, już, już. – De­li­kat­nie ca­łu­ję ją w po­li­czek, bo wszyst­ko ma być kon­kret­nie, ale rów­nież tak, żeby sama chcia­ła wstać.

– Daj mi spo­kój, muszę się wy­spać – mru­czy.

– Ko­cha­nie, wy­śpisz się dzi­siaj. Obie­cu­ję. – Siłą ścią­gam z niej koł­drę, a potem wsta­ję i włą­czam pal­nik w ku­chen­ce.

Ko­cha­nie budzi się do­pie­ro wtedy, gdy czuje za­pach świe­żej kawy. To jak ko­ci­mięt­ka dla do­ro­słych.

Przez ko­lej­ne kilka minut nie mó­wi­my nic do sie­bie, tylko dzia­ła­my jak dwa au­to­ma­ty, po­wta­rza­jąc wy­uczo­ne na pa­mięć gesty.

Pi­je­my płyn na roz­ruch, my­je­my się, ubie­ra­my i wy­cho­dzi­my, trzy­ma­jąc się za ręce. Na dół bloku zjeż­dża­my zgod­nie z pla­nem, punk­tu­al­nie o czwar­tej trzy­dzie­ści sie­dem. Prze­cho­dzi­my do przy­stan­ku, gdzie jest tak zimno, że aż do­sta­ję gę­siej skór­ki. Tulę się do niej, a ona do mnie. Do­pie­ro teraz do­strze­gam pięk­no świa­ta. Ta cisza wśród za­byt­ko­wych ka­mie­ni­czek… i de­li­kat­ny chłód. Nie widać jesz­cze wscho­dzą­ce­go słoń­ca, ale mimo wszyst­ko czuję się jak w raju.

Nie ma już naj­mniej­sze­go po­wo­du do nie­po­ko­ju. Chwi­lo­wo znik­nę­ły wszyst­kie smut­ki i tro­ski. I choć spa­łem tylko dwie go­dzi­ny i ledwo żyję, to je­stem spo­koj­ny. Wiem, ze wszyst­ko zo­sta­ło za­pla­no­wa­ne do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu i jak dotąd idzie zgod­nie z pla­nem.

Pod­jeż­dża au­to­bus. W środ­ku sie­dzi osiem osób. Sia­da­my i znów przy­tu­la­my się do sie­bie. Ona od razu przy­sy­pia, a ja co chwi­lę zer­kam jed­nym okiem na nazwy mi­ja­nych przy­stan­ków. Pil­nu­ję swo­jej ko­bie­ty, nas i na­szych ba­ga­ży.

– Do­je­cha­li­śmy. – Mniej wię­cej po kwa­dran­sie gła­dzę ją po wło­sach i de­li­kat­nie ca­łu­ję w czoło.

– Hmmmm – mru­czy za­spa­na, otwie­ra jedno oko i roz­glą­da się tak słod­ko, że na do­kład­kę ca­łu­ję ją w po­li­czek.

To ostat­ni przy­sta­nek au­to­bu­su i nie mu­si­my się spie­szyć. W końcu świta. Je­ste­śmy go­dzi­nę przed od­lo­tem. Prze­cho­dzi­my w sku­pie­niu przez se­cu­ri­ty, a potem sta­je­my przed ta­bli­cą od­lo­tów.

– Ko­cha­nie, le­ci­my o szó­stej dwa­dzie­ścia.

Pa­trzy to na mnie, to na ekran, potem znowu na mnie i znowu na ekran.

Iiiiiiiii. – W końcu rzuca mi się na szyję. – Je­steś ko­cha­ny, za­wsze chcia­łam po­je­chać do Rzymu! Jezu, jak ja się cie­szę. Je­stem naj­szczę­śliw­sza na świe­cie! Jak to do­brze mieć ta­kie­go fa­ce­ta!

Uśmie­cham się:

– Wszyst­ko dla wspa­nia­łej dziew­czy­ny o czy­stym sercu. To co, może pój­dzie­my na kawę?

– Ja, ja, ja, ja przy­nio­sę. Ty zro­bi­łeś swoje.

***

W sa­mo­lo­cie przed star­tem moje szczę­ście nagle łapie mnie mocno za rękę.

– Boisz się? – Je­stem zdzi­wio­ny.

– Z tobą mogę po­je­chać na ko­niec świa­ta. – Robi dobrą minę do złej gry, a ja widzę, jak bar­dzo jest prze­ra­żo­na.

– A le­cia­łaś już sa­mo­lo­tem?

– Nie. – Jest za­wsty­dzo­na, a mnie gra w duszy ra­do­sna mu­zy­ka.

Widzę, jak bar­dzo się cie­szy i nie prze­ry­wam, bo to prze­cież jej świę­to. Moja bo­gi­ni warta jest tego, żeby do­stać taki pre­zent. Wiem, że do­brze wy­bra­łem, a to cie­szy naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go.

***

W Rzy­mie je­dzie­my po­cią­giem do Roma Ter­mi­ni, a potem me­trem do sta­cji Ot­ta­via­no. Wokół widać setki spie­szą­cych się ludzi. Masy ludz­kie są obok nas, ale nas to nie wzru­sza. Jak praw­dzi­wa para rzym­skich ko­chan­ków idzie­my, trzy­ma­jąc się za ręce. Kie­ru­je­my się do Piaz­za del Ri­sor­gi­men­to, gdzie mel­du­je­my się w jed­nej z uro­kli­wych ka­mie­ni­czek.

Stąd już tylko kil­ka­na­ście kro­ków do miej­sca, gdzie nie byłem do­brych dzie­sięć lat. Prawo, lewo, lewo, prawo i dwie mi­nu­ty póź­niej wy­cho­dzi­my na znany w trans­mi­sji plac.

Moja bo­gi­ni jest zszo­ko­wa­na.

– Ale, ale, ale… prze­cież stąd mo­że­my dojść wszę­dzie.

– Do­kład­nie.

– Nie mo­głeś mi zro­bić lep­szej nie­spo­dzian­ki na uro­dzi­ny.

– A teraz mo­że­my od­po­cząć.

Wiem, że moja mi­łość do niej jest nie­skoń­czo­na… a że gra­ni­cą nie­skoń­czo­no­ści jest czas, to już temat na inną hi­sto­rię.

Nie prze­czu­wam, że ten ty­dzień na­praw­dę bę­dzie nie­sa­mo­wi­ty. I że czeka nas jesz­cze pi­sa­nie pracy dok­tor­skiej w ho­te­lu i po­wrót wie­lo­ma po­cią­ga­mi, bo nasz lot szlag tra­fił. Takie wa­ka­cje zda­rza­ją się raz, no może dwa razy w życiu.

Koniec

Komentarze

Witaj Tomaszu!

 

Cóż, jak to mówią, jak mus to mus. Tekst nawet gładko wszedł, dośc krótki, więc w sam raz na jedno posiedzenie. Fantastyki, jak sam wskazałeś, jak na lekarstwo, trudno mi też doszukać się jakiejś przygody w Twoim tekście, czegoś co nadawałoby mu głębszy sens. Nie bardzo wiem, co chciałeś czytelnikowi przekazać. Jeżeli obraz miłości – dla mnie jest on dość niewyraźny, zorganizowanie wycieczki do Rzymu nie wydaje mi się dobrym jej miernikiem. Walkę ze społeczeństwem i swoim ciałem – może, ale to wszystko jakieś takie powszednie, ileż to razy wstając w poniedziałek do pracy zmagam się z gorszymi jeszcze przemyśleniami dotyczącymi otaczającego mnie świata.

Tekst oceniam dobrze jako wprawkę do czegoś bardziej zorganizowanego, dłuższego i niosącego bardziej treściwy przekaz do czytelnika.

Aha i jeszcze technicznie uważaj na “….”, w moim przekonaniu nadużywasz tego znaku ;)

 

Kilka uwag na koniec:

 

[…] bo będzie początkiem czegoś wielkiego… o ile przed pierwszą znajdę się trzysta kilometrów dalej.

– bez “…”

 

Pool position zajęte, a stres robi swoje.

 

– Pole position

 

Adrenalina pracuje, mięśnie rwą do pracy, wzrok wyostrza, zaś lekko spuszczona głowa uważnie lustruje otoczenie, szukając możliwych zagrożeń i optymalnych rozwiązań.

 

– mięśnie rwą się do pracy, wzrok się wyostrza.

 

Czas jest teraz jak z gumy. Wszystko spowalnia.

 

– czas spowalnia sam siebie? Propozycja: Czas jest teraz jak z gumy, wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.

 

Osiągam nieskończoność, ale wyłącznie mocą umysłu, bez narkotyków i prochów, które kiedyś łykałem jak słodkie karmelki.

 

– co to znaczy, że osiąga nieskończoność?

 

Co ciekawe, nie czuję nawet testosteronu.

 

– na pewno chodzi o testosteron? Czy np. o adrenalinę?

 

Mój organizm świetnie przygotował się do wypełnienia zadania i uruchomił tylko niezbędne hormony, tak nie za mało i nie za dużo, żebym nie stracił jasności myślenia i nie działał jak mięśniak na sterydach.

 

– poczytaj o hormonach, bo to raczej tak nie działa.

 

 Jeżeli wszystko pójdzie gładko, będę mógł wyruszyć pół godziny wcześniej albo przegryźć coś z sensem na stacji.

 

– może: przegryźć coś sensownego.

 

Przyspieszam, ile to tylko możliwe, ale moich skromnych sił starcza zaledwie na kilkanaście metrów.

 

– na ile to tylko możliwe

 

Ta cisza wśród zabytkowych kamieniczek… i delikatny chłód.

 

– Bez "…"

 

 Pilnuję swojej kobiety, nas i naszych bagaży.

 

– zapachniało szowinizmem ;)

 

Wiem, że moja miłość do niej jest nieskończona… a że granicą nieskończoności jest czas, to już temat na inną historię.

 

– bez "…"

 

Che mi sento di morir

Muszę się zgodzić z Basement Key. Nie bardzo rozumiem o czym jest to opowiadanie. Parę literek spłatało figle, ale to się da poprawić z edytorem tekstu. Historia ma jakiś początek, który nawet budzi trochę ciekawość, ale ponieważ nie odkrywasz przez dłuższy czas żadnych kart, to zaczyna się trochę nudzić, a nawet irytować.

No i ten cały obliczony z dokładnością do sekund pośpiech w drodze do dziewczyny. Skoro miał u niej jeszcze czas na to, żeby siedzieć nad laptopem, a potem nawet zasnąć na godzinkę, to jednak jakiś zapas był.

Jest tu sporo zdarzeń, które można rozgrywać, tylko niestety na razie ciężko zrozumieć po co to wszystko. Fajnie by było poskładać jakoś stronę fabularną. Facet jest organizatorem, a po drodze w zasadzie nie ma przeszkód, które by musiał pokonywać. Coś bym pokombinował może…

Sprawnie posługujesz się językiem, tylko zabrakło porywającej fabuły godnej takiego stylu. No i ta dziewczyna. Z tekstu wynika, że jest leniwa i głupiutka. Ciągle śpi, a chłopak ciągnie ten kierat zorganizowania wycieczki :) Mam wrażenie, że przydługie barwne opisy, trochę zniweczyły zamiar oddania pośpiechu. Bardzo dobrze taki zabieg sprawdza się, kiedy odpisujesz wysiłek, a nie pośpiech. Czuć w tekście swobodę pisania, czekam na coś opartego na fajnym pomyśle, bo to pewnie była wprawka-ćwiczenie.

Wiem, ze wszystko zostało zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu… – kropeczka.

 

W większości zgadzam się z poprzednimi komentującymi.

Nie wiem, co chciałeś przekazać tym tekstem. Jaka tak naprawdę była myśl przewodnia. Rozumiem miłość, nadzwyczajne zdolności, inność. Ale brnąłem przez to z nieopuszczającym mnie poczuciem chaosu. Wydaje mi się, że to za sprawką faktu, że miałeś pomysł, który chciałeś przelać w literki, ale uczyniłeś to zbyt pochopnie i nie obudowałeś go w ładną, logiczną i ciekawą całość. Czy motyw romantycznego wyjazdu do Rzymu jest najlepszym z możliwych, jeśli chodzi o przedstawienie wyjątkowych zdolności bohatera? Hm…

Jednak, napisane dobrze. Fajna jest też konsekwencja, między innymi jeśli chodzi o utrzymywany styl, słowa, częste podawanie czasu itp.

Reasumując: Styl – przemyślany i ok, fabuła – nie do końca.

Pozdrawiam! ;)

dO.ob

Przykro mi, że przez nawał spraw nie byłem w stanie zbetować tego opowiadania, ale jestem tu teraz, by to nadrobić. Ogólnie, zgadzam się z przedmówcami. Bohaterowie przyjemni, nastrój bardzo ciepły, ale fabuła raczej nieistniejąca.

Słyszałem kiedyś, że na wschodzie mają taki niszowy gatunek jak “Moe” – gdzie głównym celem dzieła jest wywołanie u odbiorcy uczucia ciepła na sercu, a wszystko inne jest co najwyżej opcjonalne. Z tym właśnie skojarzyło mi się twoje opowiadanie, bo poza ciepłymi scenami, nie ma tu wiele czegokolwiek. (Jeśli chcesz spróbować rozpowszechnić ten gatunek, twoja sprawa, ale pamiętaj, że jest on niszowy z jakiegoś powodu, a ja jak na razie pozostanę raczej zwolennikiem fabuły i przesłania ;)

Nie do końca zgadzam się jednak co do języka, bo tu i ówdzie widziałem kilka zdań, które nie bardzo mi się podobały. To już nie beta, więc nie będę dawał ci pełnej łapanki, ale tu masz kilka przykładów, byś wiedział, o co chodzi.

 

 

Czas jest teraz jak z gumy. Wszystko spowalnia. Sekundy zmieniają się w minuty, a nawet w godziny. Osiągam nieskończoność, ale wyłącznie mocą umysłu, bez narkotyków i prochów, które kiedyś łykałem jak słodkie karmelki.

 

Okay. I? Ani stwierdzenie na spowolnienia ani prochów nigdzie już później nie wraca, nie ma z nich żadnego wniosku.

 

Co ciekawe, nie czuję nawet testosteronu.

 

Chyba raczej adrenaliny? Testosteron nie ma wiele wspólnego z tą sceną.

 

z radośnie wrzeszczącymi łysymi bobasami.

Słyszałeś kiedyś jak wrzeszczy bobas? Radość to ostatnie słowo, jakiego bym tu użył. (zresztą, małe dzieci nigdy nie wrzeszczą z radości, a tylko, gdy są smutne)

 

Lawiruję ze zręcznością akrobaty i w końcu wydostaję się z bezmyślnego tłumu.

Nie zrozumiałem od razu, że chodzi tu o wyjście z autobusu. A czytelnik nigdy nie powinien musieć zastanawiać się, co znaczy dany fragment, chyba że jego autor świadomie chciał, by był on niejasny.

Nowa Fantastyka