To było ukoronowanie całego mojego życia, wszystkich smutnych i wesołych dni, małych i wielkich wysiłków, niezwykle ciężkiej pracy, i sukcesów, które odnosiłem przez długie lata. Czułem podekscytowanie, ale również ogromny spokój i odpowiedzialność. Zostałem ambasadorem ludzkości i nie chciałem dać plamy. Przepełniała mnie głęboka wiara w to, że nie zawiodę ja, ani żaden z dwustu siedemdziesięciu tysięcy elementów rakiety nośnej Chang Zheng 5.
Na moją podróż i skromną osobę wydano miliony juanów. Start wyznaczono na dwunastą zero zero czasu lokalnego, ale można powiedzieć, że sama procedura rozpoczęła się już poprzedniego dnia.
Nic nie było tam przypadkowe. Mogłem zażywać rozkoszy przy specjalnie zatrudnionej pani do towarzystwa. Przez dwanaście godzin nie dostawałem jedzenia, nawet tego dla tajkonautów. Przyjmowałem tylko płyny, byłem monitorowany i przebywałem dokładnie w takim środowisku, jakie czekało na mnie w rakiecie. Nie chciano mnie przy tym faszerować prochami i choć próbowałem zasnąć, to adrenalina nie dawała mi na to najmniejszej szansy.
Moja ostatnia noc na Ziemi nie była może najprzyjemniejsza, ale w sumie nie narzekałem. Budziłem się jak w zegarku co pół godziny i myślałem przede wszystkim o starcie. Cały sprzęt został oczywiście przetestowany dziesiątki razy, ale szczerze mówiąc trochę się bałem. Nie chodziło nawet o samą procedurę, bo tę wielokrotnie ćwiczyliśmy, tylko o prawa Murphiego, które jasno mówiły, że jak coś może pójść źle, to na pewno tak się stanie.
W trakcie lotu na orbitę nie przydzielono mi żadnej roli. Byłem pasażerem, którego dla bezpieczeństwa ubrano w pełny, doskonale mu znany biały kombinezon i bardzo dokładnie przypięto do fotela.
Gospodarze przy tym trochę pokpili sprawę. W kabinie nie było żadnych zegarów czasu misji, w hełmie nie pokazywały się odpowiednie informacje, a ja nie rozumiałem chińskiego. Trochę pomagało, że widziałem czynności pilotów. Dzięki temu miałem pewien obraz tego, kiedy możemy wystartować, ale nie cały, i dlatego lekko wystraszyłem się, gdy w pewnym momencie wszystko zaczęło szumieć, trząść się i wibrować. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem przy tym o starej pordzewiałej kolejce z wesołego miasteczka, którą niezbyt sumiennie serwisowano.
Ruszyliśmy, początkowo niemrawo, potem coraz szybciej i energicznie. Hałas i wibracje niespecjalnie odbiegały od tych z symulatora i w sumie czułem się jak dziesiątki razy wcześniej… ale też jakoś inaczej.
Coś niesamowitego, że w końcu mogłem zobaczyć w akcji ogromne silniki, dzikie i precyzyjne zarazem, nieokiełznane i robiące dokładnie to, co przewidzieli ludzie. Cuda nowoczesnej inżynierii dawały wystarczający ciąg, żeby ruszyć dziesiątki ton i pchnąć je na przekór okowom grawitacji, i były częścią precyzyjnej procedury, w której wszystko wyznaczono z dokładnością do kilku sekund.
Odpalenie. Odrzucenie pierwszego i drugiego członu. Wejście na orbitę. Zmiana konfiguracji statku. Powolny lot do stacji Tiangong 3.
Pojawiły się oczywiście nowe elementy, ale tymi niespecjalnie się przejmowałem. Wiedziałem, że nie ma co myśleć o czymś, na co nie mam wpływu. Pozostawało cieszyć się i przyzwyczajać do tego, że otacza mnie czerń kosmosu, że przebywam w stanie nieważkości i muszę być niezwykle uważny.
Czułem się dosyć bezpiecznie i nie do końca rozumiałem słowa lekarza, który przed startem ostrzegał mnie łamaną polszczyzną o możliwych problemach psychicznych:
– Szok kosmiczny na pewno nastąpi. Będziesz ograniczony i przytłoczony. Poczujesz odwagę, ale równocześnie strach przed każdym ruchem. Zatęsknisz za tym, co zostawiłeś. Będziesz chciał się zabić, może nawet w końcu spróbujesz. Twoja psychika zostanie wystawiona na ciężką próbę, gdyż zrozumiesz, że nieskończoność rozwoju ludzkiego ma swoje granice. Najgorzej będzie, gdy od śmierci będą dzielić cię tylko sekundy.
– Jak często tak się dzieje? – zapytałem wtedy starszego pana o skośnych rysach, który kiedyś pracował w Polsce.
Na to już nie odpowiedział, wymownie spuszczając wzrok. Nie wiem, czy był tu na górze, ale od tego momentu podejrzewałem, że większość słów nie pochodziło ze skryptu, który kazano mu przeczytać.