Szeregowy Gert Nawrocki patrzył na płomienie ogniska. Nie mógł oderwać od nich oczu. Rzadko mógł oglądać otwarty ogień. W Olbrzymie wszystko było cenne i wszystkiego używano tak długo, aż zamieniało się w nicość. I dlatego nie było czego palić. Nie było nawet śmieci.
Patrzył jak drewno zamienia się w ciepło. Masa stawała się energią. W górę, aż pod sufit bunkra, wzbijała się kolumna czarnego dymu.
Pozostali żołnierze pogasili latarki zamontowane na hełmach, zrzucili plecaki i rozsiedli się na przyciągniętych z zakamarków bunkra skrzyniach, beczkach i pudłach. Rozpięli mundury, odłożyli broń i grzali dłonie przy ognisku popijając ciepłą herbatę. Nie byli już tak rozmowni jak na początku. Szli już dziesiąty dzień, a każdego pokonywali kilkadziesiąt kilometrów. W nocy sen z dwoma zmieniającymi się co trzy godziny wartownikami. To wyczerpujące nawet dla najbardziej wytrzymałych.
Tak daleko od Olbrzyma nie było już utrzymywanych przez zwiad melin, były tylko dzikie nory takie jak ta: nieodpowiednio zabezpieczone, bez żadnych zapasów i bez miejsc do spania. Był tu tylko oblepiony pleśnią beton, zardzewiałe żelastwo, nietoperze, szczury, kurz i zwierzęce odchody.
Nawrocki podniósł się z grafelowego worka, który położył wprost na betonowej podłodze. Chciał na czymś wygodnie usiąść, na skrzyni lub pudle – tak jak inni. Ruszył w stronę poprzewracanych regałów skleconych z zardzewiałych kątowników i blachy. Przy każdym kroku miażdżył z chrzęstem nietoperze odchody. Czuł je w gardle i płucach. Podłoga bunkra była pokryta warstwą grubą na palec.
– Idź powoli, Nawrocki! – krzyknął ktoś od ogniska. – Stopy wysoko! Ledwo co trochę to gówno opadło.
Nie odpowiedział, ale posłuchał i zwolnił. Po kilku minutach znalazł metalową skrzynkę, która w przeszłości służyła za pojemnik na amunicję. Zaniósł ją w pobliże ogniska i przykrył grafelowym workiem. Tak było o wiele wygodniej. Zaczął przysłuchiwać się rozmowie.
– To broń – powiedział wysoki chudzielec, kapral Karl Dressler. – Idziemy po jakąś broń na drony. – Niemiec siedział opierając się o plecak i wodził palcem po czarnej kolbie karabinu wyborowego. – W końcu przecież musimy coś zrobić. Kryjemy się w ziemi i kopiemy tunele jak jakieś krety. Ciągle tunele. Głębiej i głębiej. I na co to pytam się? Na nic. Mam nadzieję, że wy, Polaczki, rzeczywiście macie w tym Modlinie coś ciekawego. Jakiś laser, działo plazmowe albo broń na mikrofale. U nas byśmy coś takiego znaleźli, ale tutaj? Powinniśmy iść w góry Harzu. Tam były jeszcze głębsze sztolnie niż w Sudetach. Na pewno ktoś tam jest. Chociaż z drugiej strony to Junker by tutaj nas nie ciągnął, jakby to nie było ważne – podrapał przedramię o szczecinę na policzku niewiele dłuższą od jego rudych włosów. Wyszczerzył wielkie jak u konia zęby.
Nawrocki nie lubił Dresslera. Pamiętał go jeszcze ze szkolenia strzeleckiego. Niemiec kpił z każdego i w każdej sytuacji. To prawda, że rozdzielał kpiny równomiernie i nie był pozbawiony autoironii, ale dla Gerta i tak był zbyt hałaśliwy i po prostacku odpychający.
– Może to Ruskim zabrali i tutaj schowali? – zarechotał starszy szeregowy Hans Gunk, który tworzył z Dresslerem parę. Gunk słynął z tego, że nigdy nie zdejmował czarnej kominiarki, podobno nawet wtedy, gdy się mył. Był znacząco niższy od Dresslera i odzywał się wyłącznie po to, by popierać tezy partnera.
– Nie. – Pokręcił głową Dressler. – Ruscy wszystko co zrobili ukradli od Niemców albo Amerykanów. A potem jak ukradli, to i tak nie umieli porządnie zrobić. Nie. Mówię wam: tylko od Niemców.
– Takie to wasze szwabskie myślenie – burknął plutonowy Michał Lewandowski, który dotąd milczał, ale Nawrocki widział jak puchł w nim gniew. Jego twarz i łysina zbrązowiały od słońca. Był masywny jak bawół. Siedział na skrzynce zaraz obok Gunka.
– A idź sobie w te góry, do tego Harzu, proszę bardzo – dodał i odsłonił pożółkłe od papierosów zęby. Odwrócił się w stronę Dresslera i trącił przy tym Gunka, a ten rozlał sobie na spodnie herbatę.
– Scheise – zaklął Niemiec i gwałtownie wstał.
– O przepraszam najmocniej – powiedział Lewandowski z udawanym zmartwieniem i zaczął grubym łapskiem strzepywać wrzątek z ud Gunka, który zgiął się z bólu i zaczął znowu kląć po niemiecku.
– Nie unoś się, Polaczku – roześmiał się pojednawczo Dressler. – Ty to jesteś człowiek czasów, które dawno już minęły i obrażasz się za rzeczy, które dawno już minęły. Nie ma już Niemiec, nie ma już Rosji, Polski, Ukrainy, Czech tej pieprzonej Francji i paru jeszcze innych także już nie ma. Nie ma już Fuhrera, Bóg świeć nad jego duszą, co ja mówię, wszystkich nie ma. Jest tylko Olbrzym. I ja się nigdzie z niego nie wybieram. No chyba, że na szperanie, by osłaniać twoją polską dupę. Olbrzym to teraz dla mnie ojczyzna. Taka sama jak i twoja.
Lewandowski zmierzył Dresslera wzrokiem. Nawrocki zauważył, że opalenizna na twarzy Polaka wyraźnie pociemniała.
– Może i masz rację, szwabie – odpowiedział i splunął do ogniska. Potem wyjął z buta stopę w dziurawej skarpecie i zaczął ją suszyć w cieple ogniska. Na przemian kurczył i rozprostowywał palce. – I masz rację, że coś ważnego musi tutaj być. Inaczej by nie szedł Puzlak i nie posłaliby z nami tego Nowaka. Tacy jak Nowak boją się o swoją skórę i nie wychodzą z Kompleksu po byle co. No i przecież wszyscy oprócz Gelinka z Nawrockim jesteśmy z urbanów. Pięć kurwa najlepszych dwójek. Herra by nas nie dał Puzlakowi jakbyśmy mieli iść po byle gówno. To jakaś gruba sprawa ten Modlin, jeszcze zobaczycie. I to, co tu znajdziecie będzie polskie w stu procentach, Dressler. Idę o zakład – wskazał na Karla Dresslera palcem.
Nawrockiego nie obchodziło, po co tu przyszli. Wybrał go Junker i to było najważniejsze. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby odmówić, chociaż to, co robili było niebezpieczniejsze niż zaopatrzeniowki z mrówami na znanych trasach albo warta na placówkach. To był prawdziwy zwiad, robili to, do czego zostali sformowani – odkrywali nieznane. Nawrocki też został przeniesiony ze swojej drużyny, ale w przeciwieństwie do innych bez partnera Ivo Filesza. Zamiast niego przydzielono mu tego Czecha, milczka Gelinka. Na początku myślał, że milczek to jakieś czeskie imię. Wszyscy mówili o nim zawsze milczek Gelinek. Teraz już jednak wiedział, że to dlatego, że Czech mało mówił.
Nawrocki oblizał wargi. Już dawno chciał o to zapytać. Słyszał już kilka razy jak plutonowy Lewandowski mówił o Junkerze – Puzlak. Nie słyszał tego jeszcze w Olbrzymie, a przecież powinien. Zawsze nasłuchiwał uważnie, gdy ktoś mówił o sierżancie Junkerze.
– Dlaczego nazywasz Junkera Puzlakiem? – starał się zapytać swobodnie, ale pytanie wybrzmiało o całą tonację wyżej niż zazwyczaj. Stare żołdaki wyczuły jego zdenerwowanie i znalazły okazję, by sobie poużywać. Nawrocki zaklął w myślach. Mógł rozluźnić gardło i kark. Cokolwiek. A tak wystawił się na strzał. Ten wredny szwab Dressler już na niego łypnął i wyszczerzył te swoje końskie zębiska. Zaraz się zacznie łojenie.
Nawrocki mierzył ponad dwieście trzy centymetry i ważył sto sześć kilogramów i z reguły ludzie uważali na słowa w jego obecności, ale nie ci tutaj. Ci żołnierze krążyli wokół śmierci tak długo, że jej nabita kolcami morda nie robiła już na nich wrażenia.
– Sierżant Heinz Junker to twój dowódca i tylko z tego powodu jesteś mu winien szacunek – zadudnił oficjalnie Dressler po nieznośnie długiej ciszy. Nawrocki wyczuł w jego tonie pobłażliwość i kpinę. Brakowało jeszcze tego, żeby nazwał go dzieciakiem.
Dressler wstał, żeby dodać sobie powagi i patrzeć na Nawrockiego z góry. Jego zazwyczaj uśmiechnięta twarz ściągnęła się w poważnym grymasie nadając jej kanciasty wygląd. Gert znał tę minę ze szkolenia strzeleckiego. Dressler robił ją, kiedy miał kogoś zwymyślać.
– Ale to nie tylko twój dowódca – kontynuował Niemiec z rzadką u niego powagą – to najlepszy żołnierz, jakiego znam. Czasami trudno zrozumieć logikę jego rozkazów, ale trzy razy: raz, dwa, trzy – pokazał na długich, brudnych paluchach – uratował mi życie i odtąd wypełniam je wszystkie, co do jednusieńkiego, bez wahania. Nawet jakby mi kazał odciąć własnego fiuta i wsadzić go sobie w dupę, uznam to za najwłaściwsze i wykonam natychmiast, bo wolę mieć własnego fiuta we własnej dupie niż nie mieć, kurwa, łba.
– Amen – rozległ się chór potakujących, żołnierskich głosów. Tylko Gelinek milczał i patrzył w ogień.
– A jakby kazał odciąć ci mojego fiuta i sobie wsadzić w dupę? – zarechotał z boku Lewandowski, ale Dressler zignorował go, mimo że kilku innych głośno się zaśmiało. Wyciągnął tylko w stronę Lewandowskiego kościstego palucha jakby obiecywał, że zajmie się nim później.
– Stare trepy zwą go czasem Puzlakiem, szeregowy Nawrocki – kontynuował nie spuszczając z Gerta wzroku – ale tylko między sobą. Nie chcemy, by to wyszło poza nas. Nie wygadaj się więc, ładnie cię proszę. I naprawdę nie radzę ci, szeregowy Nawrocki, by w jego obecności używać tego słowa. To nie będzie właściwe.
Zrobiło się cicho. Nawrocki rozluźnił mięśnie na karku. Miał ochotę rąbnąć pięścią w ten ryży, dresslerowy ryj, ale wiedział, że nie może. Wyciągnął rękę do ogniska, nalał sobie herbaty i zaczął ją siorbać parząc sobie usta.
„Dlaczego wszyscy się na mnie ciągle gapią?” – pomyślał.
– Dobra Dressler – powiedział w końcu Lewandowski. – Daj mu już spokój. Jesteś szwabie niedojrzałym i niedobrym człowiekiem. Nawrocki jest w porządku. Ma jaja i dobrze sobie radzi, chociaż młodziak. No i przecież musi być, kurwa, dobry jak go Puzlak ze sobą zabrał. Powiedz mu Karl o Puzlaku i nie bądź kutasem.
Nawrocki poczuł, że oczy innych spełzły z jego twarzy. Niektórzy uśmiechali się. Żart się nie udał, a on nie zrobił z siebie pośmiewiska. Nie aż takiego, na jakie liczyli.
– Heinz Junker stracił w walce prawą dłoń, całe lewe ramię i lewą nogę poniżej kolana – odpowiedział Dressler spluwając do ogniska. – Przyszyli mu je od innych ludzi, a raczej oczyszczonych degeneratów. To się nazywa transplantacja. Przypatrz się jego dłoniom następnym razem. Nawet po wielu latach wyglądają jak od dwóch różnych ludzi. Junker to teraz zlepek co najmniej czterech osób. Teraz już rozumiesz dlaczego Puzlak?
Nawrocki pokiwał głową, ale nadal nie rozumiał. To słowo musiało mieć coś wspólnego z transplantacjami Junkera i tyle mu wystarczyło. Gdy wróci sprawdzi je w słowniku w bibliotece ogólnej. Przeniósł wzrok na pożerane przez ogień wątłe kawałki drewna i znowu siorbnął herbaty. Poprawił karabinek na kolanach i zaczął rozmasowywać ramiona. Bolały.
Jego plecak stał obok i piętrzył się jak góra. Każdy z żołnierzy miał taki sam, ale plecaki tamtych zawierały jedynie grafelowy worek i racje żywnościowe. Niektórzy nieśli dodatkowe magazynki, granaty albo jakieś osobiste graty, dwóch miało jeszcze głowochwyty, ale tylko plecak Nawrockiego był wypchany ciężkim żelastwem, używanym przez starszego kaprala Jana Gelinka i parę inżynierów Strania i Koconia.
W zwiadzie żołnierze działali w parach, a nazwy par tworzono od pierwszych sylab nazwisk żołnierzy. Gelinek i Nawrocki stali się Geną. Pierwszy w nazwie był dowódcą pary.
Nawrocki spojrzał na milczka Gelinka. Był Czechem i specem od otwierania – tyle o nim wiedział. Niewysoki i szczupły. Leżał teraz wygodnie na plecaku, buty i skarpety miał zdjęte, a zgrubiałe stopy grzał w cieple ogniska. Leżał i milczał.
Gert poczuł strużki potu spływające po klatce piersiowej. Zdjął kurtkę. Wyczuł, że sztywne grafiksowe płytki przesunęły się w wewnętrznych kieszeniach, więc je poprawił. Gdy skończył, złożył kurtkę i położył na plecaku.
Przydzielono mu cztery płytki. Dwie płaskie na piersi i dwie w kołnierzu, chroniące szyję. Widać było, że Lewandowski i jego partner Wiktor Iwanowicz Denisov nosili wszystkie płytki i to pewnie w najcięższej wersji. Ich mundury były napęczniałe jak pierzyna wypchana świeżym, gęsim puchem.
Nawrocki zerknął w ich stronę. Denisov, były żołnierz wojsk powietrznodesantowych Federacji Rosyjskiej rozmawiał z Lwem Wojkovem. Mężczyźni opierali łokcie na kolanach i pochylali głowy w swoim kierunku w taki sposób, że niemal stykali się czołami. Karabinek Denisova z podczepionym granatnikiem był oparty o skrzynkę. Denisov ciągle trzymał na nim dłoń jakby bał się, że zniknie, jeżeli przestanie go dotykać. Mówił coś głośno po rosyjsku do Wojkova, a ten klepał go po ramieniu krztusząc się od chichotu. Nawrocki nie rozumiał ani słowa.
– A może byście nam wszystkim te żarciki opowiedzieli, kurwa – warknął szeregowy Malarski, partner Wojkova i splunął na podłogę. Razem z Lwem tworzyli WoMę. WoMa podobnie silnie opancerzona co LeDe, posługiwała się wersją karabinka o większym kalibrze. Ukrainiec wstał i zaczął go przepraszać tłumacząc, że pewne rzeczy da się powiedzieć tylko po rosyjsku.
Gert stracił zainteresowanie rozmowami przy ognisku, które zeszły na kobiety i walki w wannie. Podobnie jak Gelinek wyciągnął się na swoim worku i postanowił się zdrzemnąć. Wyczyścił umysł z myśli i pozwolił, by głosy otaczających go mężczyzn niosły tyle znaczenia, co trzask palących się gałęzi. Kiedy już odpływał w nicość, poczuł silne uderzenie w udo. Otworzył oczy i zobaczył wyszczerzone zęby Łukasza Strania, jednego z pary inżynierów, który z plutonowym Franciszkiem Koconiem tworzyli StraKo.
– Wyjmij mi wukaerkę – powiedział szarpiąc go za ramię. – Chcę pokazać Franiowi jak na hełmie przełączać się między kamerami. Junker jak przyjdzie będzie chciał wiedzieć. Na dole będzie tego potrzebował.
Nawrocki poczuł wściekłość. Zerwał się na nogi tak gwałtownie, że inżynier cofnął się przestraszony i wlazł z buciorami na worek Gelinka. Jan zaklął coś po czesku. Nawrocki opanował się, cofnął wyciągnięte w stronę Strania dłonie i chciał coś powiedzieć, ale usłyszał kroki i zamilkł. Z mroku wyłonił się sierżant Heinz Junker.
Heinz Junker był średniego wzrostu. Nie nosił grafiksowych płytek w mundurze i na tle pękatych żołnierzy zwiadu, wydawał się wątły. Na udzie, w skórzanej pochwie, zamiast pistoletu tkwił zakrzywiony nóż. Gert wiedział, że było to kukri – nóż używany kiedyś przez Gurkhów na drugim końcu świata, o wiele dłuższy niż noże noszone przez innych w oddziale. Junker zdjął plecak i położył na nim karabin i kuszę. W jego ruchach był jakiś nieuchwytny wdzięk i precyzja, tak jakby wszystkie te ruchy wcześniej przemyślał. Usiadł w milczeniu i wyciągnął dłonie do ogniska. Nawrocki wytężył wzrok. Dłonie były rzeczywiście różne. Inny kształt i grubość kości. Jak mógł tego wcześniej nie zauważyć?
Za sierżantem przydreptał niski człowiek o nerwowej twarzy. Był nieuzbrojony, chociaż w takim samym ciemnozielonym mundurze jak pozostali członkowie oddziału. Nazywał się Nowak, ale żołnierze szybko nadali mu przezwisko – Gaduła. Nowak już chciał usiąść obok Junkera, ale nagle zerwał się i podbiegł do kaprala Dresslera, który używał głowochwytu jako poduszki.
– Tak nie można – wyjąkał Gaduła wskazując na Niemca. – On leży nie tak jak trzeba.
– A jak mam leżeć? Są na to, kurwa, paragrafy? – warknął w odpowiedzi Dressler, drapiąc się po rudym policzku.
– Nie ty-ty… – Nowak zaczął się jąkać ze zdenerwowania. – Ty-tylko głowochwyt! Ma leżeć jak głowa, a nie na bo-boku. Azot źle się układa w zbiornikach i nanorurki, i sprężacze… – zaczął tłumaczyć, ale Dressler zerwał się z miejsca i doskoczył do Nowaka. Złapał Polaka za kołnierz i zaczął syczeć mu w twarz wyzwiska.
– Puść go, kapralu! – krzyknął Junker, ale Dressler nie puszczał.
Sierżant błyskawicznie podniósł się i ruszył w stronę Niemca. Twarz miał spokojną. Kąciki cienkich warg nie unosiły się ani nie opadały. Stanowiły poziomą linię, nad którą wisiał wielki nos, zakrzywiony jak orli dziób. Nawrocki nie dostrzegł gniewu w oczach Junkera. Wyglądały jak szczotkowana stal, tak jakby sierżant przebywał gdzieś daleko, a w tym miejscu i tym ciele był tylko połowicznie.
Nim Junker dotknął ramienia Dresslera, ten rozluźnił dłonie, a Nowak natychmiast wyślizgnął się i schował za swoim protektorem. Junker podszedł do Dresslera tak blisko, że prawie wsadził swój wielki nochal w obrośnięte rudą szczeciną usta. Każdemu innemu Dressler ten nos by oblizał, ale nie Junkerowi.
– Dressler! – warknął Junker. – Wiesz, że ze wszystkich przywar najbardziej nienawidzę głupoty i lenistwa. A ty zhańbiłeś się obiema.
Nieodłączny uśmieszek spełzł z twarzy kaprala Dresslera. Zrobił krok do tyłu.
– Teraz posłuchasz pana Nowaka uważnie – dodał Junker. – Posłuchasz go i zapamiętasz, co mówi. – Reszta też!
Szepty wokół ogniska ustały. Wszyscy wbili wzrok w Gadułę. Mężczyzna wyszedł zza Junkera, obciągnął kurtkę munduru i odchrząknął. Rozpoczął wykład wyraźnie roztrzęsiony, ale po kilku minutach urywane zdania znikły i z ust popłynął pasujący do jego postury sopran.
– Głowochwyt to bardzo skomplikowane urządzenie – tłumaczył czyniąc gest jakby chciał poprawić okulary. – Wręcz niezwykłe. Wymyślili go Chińczycy. Dla astronautów. Chiński podbój kosmosu musiał być sukcesem. Sukcesem za wszelką cenę. Jednak próbne loty załogowe, szczególnie lądowania kończyły się w zbyt dużym procencie poważnymi urazami astronautów. A ich misja załogowa na Księżyc musiała się udać. No i wymyślili rozwiązanie. Logiczne i w warunkach ich prawa ergonomiczne. Transplantolodzy od dawna byli w stanie przeszczepiać głowę człowieka. W krajach zachodu operacje były rzadkie, bo nie było ciał. Jeżeli ciało było nienaruszone lepiej było przecież przeszczepiać poszczególne narządy i pomóc wielu pacjentom niż przeszczepić całe ciało tylko jednemu. W Chinach nie było takich ograniczeń. Wybrano więźniów i ochotników tak, by każdy z astronautów na Ziemi miał przygotowane ciało dublera. Gdyby ktokolwiek z załogi doznał urazu podczas lądowania na Księżycu oficjalna instrukcja głosiła, by zastosować głowochwyt. I najprawdopodobniej przy lądowaniu na Księżycu doszło do katastrofy. Amerykańscy obserwatorzy, nawet amatorzy, raportowali o eksplozji. Ale codziennie szły transmisje na żywo o szczęśliwych astronautach podskakujących na powierzchni srebrnego globu, a chińskie władze zapewniały, że wszystko poszło zgodnie z planem. Po tym jak wylądowali na Ziemi, prezydent przyjął ich na oficjalnej audiencji dwa tygodnie po przylocie. Triumfalne podróże po kraju rozpoczęli natomiast dopiero po trzech miesiącach. Wiecie chyba dlaczego? – Nawrocki zauważył, że Nowak zatracał się w swoim wykładzie z rozkoszą zapominając, że znajduje się w podziemnym bunkrze opuszczonym przez ludzi kilkadziesiąt lat temu w świecie gdzie nie ma już Chin, wahadłowców i problemów dawnych mocarstw.
– Dlatego panowie, że niektórzy z nich przylecieli jako zamarznięte głowy i dopiero po dwóch tygodniach można ich było pokazać, a po trzech miesiącach byli w stanie chodzić i mówić w miarę normalnie. Potem technologię wykradli Rosjanie, od Rosjan Żydzi, a od Żydów Amerykanie. Do Polski też to się jakoś dostało jak widać. No i my w Olbrzymie zrobiliśmy z tego coś wspaniałego. Prace trwały jeszcze przed epidemią, ale przyspieszenia nabrały po. Było przecież wiele ciał. Ciała degeneratów da się oczyścić i magazynować. My, w przeciwieństwie do Chińczyków, stworzyliśmy wersję polową. Nasz może przechować głowę zdatną do transplantacji nawet dwanaście dni. Oczywiście tylko w naszym umiarkowanym klimacie. Stworzyliśmy izolację, aplikacje krioprotektantów hibernacyjnych, odprowadzanie krwi, baterię wodorową, nowe wtryski, grafiksowy szkielet… Znacznie uproszczono również stosowanie…
– Panie Nowak – przerwał mu Junker. – Do nas żołnierzy trzeba mówić prosto. Inaczej nie będzie z tego korzyści.
– Dobrze, dobrze. To ja już od razu przypomnę zasady przechowywania i użytkowania. Tylko, jeżeli będziecie ich przestrzegać głowochwyt będzie w stanie przejść przez wszystkie fazy… Ale już, już. – Gaduła podbiegł do urządzenia, na którym wcześniej opierał głowę Dressler i postawił je na grafelowym worku.
– Zawsze trzeba go stawiać na otworze, w który wkładamy głowę – wytłumaczył. – Przenosić też należy w taki sposób. W plecakach przystosowanych do przenoszenia głowochwytów są specjalne paski, a urządzenie ma szlufki. Panowie. To ma znaczenie. Proszę zobaczyć. Tu, tu i tu – wskazywał palcem. – Tylko takie ułożenie gwarantuje, że płyny hibernacyjne będą rozłożone w prawidłowy sposób i głowochwyt będzie gotowy do natychmiastowego użytku. Jeżeli użyjemy głowochwytu z płynami przemieszczonymi to może to wpłynąć na proces hibernacji i w skrajnym przypadku doprowadzić do uszkodzenia mózgu i uniemożliwić przeszczep. Proszę również zwrócić uwagę na poziom baterii. Kropki u podstawy wskazują na stopień naładowania. Przy naciśnięcia tego guzika na górze – pokazał palcem – otrzymamy poziom naładowania baterii. Każda kropka to jedna doba. Gdy wszystkie lampki będą migać, to oznacza to brak możliwości używania urządzenia. Wracając jednak do…
– Wystarczy – przerwał Junker kładąc mu rękę na ramieniu. Popatrzył na Dresslera i szeregowego Strania, którzy nieśli w plecakach głowochwyty. – Macie stosować się do instrukcji pana Nowaka. Pogwałcenie tych reguł uznam za zignorowanie mojego rozkazu. Kapral Dressler za zaatakowanie pana Nowaka spędzi trzydzieści dni w karcerze. Za pół godziny odprawa.
*
Gert Nawrocki pierwszy raz zetknął się z Junkerem, gdy miał trzynaście lat. Napotkał go przypadkowo w Kompleksie, w pomieszczeniu, w którym zaczynał się stary, pionowy szyb, który nazywali Gardłem Diabła. Był tak głęboki, że wrzucony do niego kamień, nie zaznaczał kresu swojego lotu ani uderzeniem, ani pluśnięciem. Oczywiście możliwe było, że na dnie była warstwa pochłaniającego dźwięk drobnego pyłu lub piasku, ale wtedy ani on, ani żaden z jego kolegów nie pomyśleli, że tak mogło być.
Gardło Diabła było zamknięte kagańcem ze stalowej kraty. Znajdowało się na końcu ślepego korytarza, za obitymi blachą drzwiami. Rzadko ktoś tam zaglądał. Gert nauczył się jednak otwierać drzwi i zachodził tam od czasu do czasu. Tamtego dnia zebrał po drodze kilka kamieni. Drzwi były jednak otwarte, a krata na Gardle Diabła zdjęta. W pierwszej chwili chciał uciekać. Krążyły legendy, że krata tarasowała nie wejście, ale wyjście.
Stał przed studnią niezdecydowany, w kruchej równowadze między strachem, a ciekawością. Usłyszał rytmiczne sapanie. Na początku ciche, a potem coraz głośniejsze. Nie był w stanie oderwać wzroku od wejścia do szybu przekonany, że zobaczy zaraz stworzenie z piekieł, ale z otworu wyłonił się półnagi mężczyzna. Ciało pokrywał mu brunatny pył, a spływający pot wypłukał na twarzy i torsie białą pajęczynę. Na plecach wisiała butla tlenowa, do uda przymocowany był długi nóż. Ustnik dyndał przywiązany do szyi rzemieniem. Gert zapamiętał wielki nos i stalowe oczy. Mężczyzna popatrzył na chłopca z pozbawionym rozbawienia uśmiechem, gdy zamykał kratę na nowo blokując wejście do Gardła Diabła.
– Około osiemdziesięciu metrów – odpowiedział na nieme pytanie wyrysowane na twarzy Nawrockiego. – Naturalna szczelina rozszerza się na dole. Żadnych odgałęzień. Na dnie kilkaset ciał. Robotnicy przymusowi sprzed stu lat. To cmentarz synu. Do każdego, którego tam wrzucisz, dołącz od dzisiaj modlitwę – wskazał na kamienie, które Gert nadal trzymał w zaciśniętej kurczowo dłoni.
Mężczyzna wyszedł, a Gert stał jeszcze długo przy Gardle Diabła. Heinz Junker rzucił na niego urok. Urok, który utrzymał się przez lata. Wysoko postawiony w hierarchii Olbrzyma ojciec Gerta, Hans Nawrocki, pomógł w ustaleniu, kim był ten człowiek.
Heinz Junker dowodził drużyną miejską, jedyną w strukturach zwiadu. Urodził się w Berlinie w inteligenckiej rodzinie. Po ukończeniu szkoły średniej o profilu biologiczno-chemicznym podpisał kontrakt z Bundeswehrą. Wysłany na trzy misje zagraniczne na Kaukazie i misję rozjemczą na Łotwie. Awansowany na sierżanta i dowódcę drużyny wozu bojowego tuż przed manewrami NATO na przesmyku suwalskim. Po wybuchu epidemii skierowany do Lublina, by opanować zamieszki. Gdy struktura dowodzenia załamała się, odjechał z załogą w kierunku Niemiec. W czasie ucieczki zginęło pięciu z ośmioosobowej załogi pojazdu. Reszta została znaleziona przez patrole Olbrzyma. Tylko tyle było w aktach.
Trzy lata po spotkaniu z Junkerem Nawrocki wstąpił do zwiadu. Miało na to wpływ wiele czynników, ale urok, który rzucił na niego Junker wtedy przy Gardle Diabła jeszcze nie ustąpił i nie zanosiło się, by ustąpił kiedykolwiek.
*
Heinz Junker wyciągnął z kieszeni na piersi mapę i rozłożył ją na podłodze usuwając uprzednio butem nietoperze odchody. Gert wbił wzrok w wyrysowany na laminowanym papierze plan kilkunastu budynków.
– Droga powinna być czysta, żadnych degeneratów i psowatych. Jutro przeprawimy się przez rzekę mostem kolejowym, a następnie wzdłuż Wisły dojdziemy do cytadeli – wskazał nożem opisywaną trasę. – Tam DreGu zajmie pozycję na wieży czerwonej. To tutaj. Reszta zostanie za murami aż z wieży dadzą nam sygnał, że możemy ruszać. Zapewnią nam osłonę przy wejściu i wyjściu z budynku. Co nie jest jasne, kapralu?
– Wszystko jasne, sierżancie – odparł Dressler.
– Po sygnale od DreGu idziemy do budynku między wieżą ciśnień, a grupą garaży tutaj. To nowy budynek, trzy piętra z cegły. Pan Nowak twierdzi, że w podziemiach znajdował się ośrodek badawczy. Jeżeli nie wyjdziemy po czterech godzinach – spojrzał na Dresslera i Gunka – to schodzicie po nas tak głęboko jak się da. Będziemy zostawiać ślady markerami na ścianach. Spróbujecie nas złapać na radio. Będziemy na tyle głęboko, że drony tego nie wychwycą. Jeżeli się nie odezwiemy to wracajcie bez nas.
– Jasna sprawa – mruknął Dressler.
Nikt inny się nie odezwał.
– Dobrze – kontynuował Junker. – W środku robimy bezeta, to co zawsze. Zbieramy informacje. Z komputerów, laptopów, tabletów bierzemy dyski i karty pamięci. Wszystkie znalezione smartfony i softskriny zabieramy. Zabieramy również dokumentację papierową, którą wskaże pan Nowak. Jeżeli będzie czas to sfotografujemy papier jeszcze w środku. Filmujemy z hełmów stanowiska pracy, przeszukujemy szuflady, by znaleźć loginy i hasła. Zabieramy karty dostępu. Na polecenie pana Nowaka zabieramy lub filmujemy cokolwiek wskaże. Jakieś pytania?
Cisza.
Junker prześlizgnął się wzrokiem po twarzach żołnierzy.
– Wiadomo co tam jest, sierżancie? – zapytał Dressler.
Nawrocki oblizał suche wargi. Był pewien, że Junker nie odpowie na to pytanie.
– Tak – skinął głową Junker. – Nazywają to opancerzonym wzmacniaczem egzobiogenicznym. To ma nam pozwolić na podjęcie walki z dronami.
– Wiedziałem, kurwa – syknął Dressler, a potem międlił w ustach jakieś niemieckie przekleństwa.
– Trzeba jednak zaznaczyć, że nie wiemy na jakim etapie były prace – odezwał się Nowak podnosząc palec. – Może się okazać, że jeszcze na zupełnie początkowym. W przeszłości pracowałem nad pancerzem egzobiogenicznym. Co prawda nie w tym obiekcie. Jest to wspaniały unijny projekt, który wtedy nie był nawet priorytetem, ale teraz może się okazać kluczowy dla walki z Apokaliptianami. Kluczowe jest to, że ze względu na swoją konstrukcję i napęd będzie niewidoczny dla wroga. Jak doskonale wiecie czujniki Apokaliptian są w stanie zlokalizować sygnał radiowy, nawet minimalne pole elektromagnetyczne, spaliny silników, a nawet gazy prochowe broni palnej lub odgłos wystrzału… tak do końca nie wiemy, po czym identyfikują one naszych żołnierzy i sprzęt, ale fakt jest taki, że robią to efektywnie. A jak zlokalizują, to sami wiecie, co się dzieje… – głos Nowaka przeszedł w pisk, bo Dressler zaszedł go od tyłu i ścisnął kościstą łapą pośladek. Nowak zamilkł, a Dressler pocałował go wtedy w usta.
Nawrocki uniósł brwi. Przez chwilę sądził, że to, co się stało było jakimś przywidzeniem.
– Wnoszę o dziesięć dni karceru za tego całusa! – Dressler strzelił obcasami prężąc się i salutując przed Junkerem. – Tak mnie ucieszył tym gadaniem o pancerzu, sierżant mnie zna, wiele mi nie trzeba…
Żołnierze patrzyli na Dresslera ze zmarszczonymi brwiami jakby zastanawiali, się czy na pewno wszystko z nim jest w porządku i czy jego usta nie stanowią dla niech zagrożenia. Nowak ocierał nerwowo wargi wierzchem dłoni.
– Wniosek przyjmuję – odparł Junker. – Razem czterdzieści.
Nawrocki dostrzegł, że kąciki cienkich ust sierżanta Junkera uniosły się lekko w górę.
*
Świtało. Nawrocki opierał się plecami o ceglany mur otaczający modlińską cytadelę. Patrzył jak kłęby mgły ześlizgiwały się ze skarpy, przeciskały się między drzewami i spływały na oddalone zaledwie o kilkadziesiąt metrów lustro rzeki. Wciągnął ustami powietrze. Orzeźwiało jak łyk zimnej wody. Każdy oddech sprawiał mu przyjemność, jeżeli tylko pamiętał, by zwrócić na niego uwagę. Naprzemiennie zaciskał i rozluźniał dłonie. Niecierpliwił się. Skupił się na oddechu. Wciągał powietrze przez nos, wypuszczał ustami i patrzył na wznoszące się kłęby pary.
Czekał słuchając ciszy. Podczas służby w zwiadzie nauczył się, że prawdziwym zajęciem żołnierza jest czekanie. Cała reszta to tylko przerwa między kolejnymi, długimi okresami czekania.
Spojrzał w lewo. Kapral Gelinek przytupywał i rozcierał zgrabiałe dłonie. Broń dyndała mu przy tym na piersi. Na pobladłych z zimna ustach błąkało mu się coś na kształt złośliwego uśmieszku. Za Gelinkiem stali Wojkov i Malarski. Ich całkowity bezruch i zwaliste ciała dziwnie kontrastowały z ruchliwością drobnego Czecha. Po drugiej stronie bramy czekała reszta drużyny. LeDe kołysali się ledwo dostrzegalnie w przód i w tył. Przypominali koty, które podchodząc ofiarę drżą lekko jakby nie mogły się doczekać chwili, gdy pochwycą ją w pazury. Za nimi stali inżynierowie Strań i Kocoń.
Nawrocki przeniósł wzrok na Junkera. Ten opierał się o drzewo kilka kroków od nich i patrzył przez lunetę na szczyt wyrastającej z muru czerwonej wieży. Czekał na sygnał od Dresslera. Obok Junkera kręcił się Nowak. Ciągle oglądał się za siebie jak wystraszone dziecko. Ludziom żyjącym od lat pod ziemią trudno przyzwyczaić się do otwartej przestrzeni. Junker oderwał w końcu okular lunety od oka, złożył ją i przymocował do pasa. Potem wskazał dłonią na bramę.
Kolejność była ustalona. Najpierw ruszyli LeDe podzwaniając rynsztunkiem. Zawsze szli pierwsi. Potem GeNa. Nawrocki odczekał kilka sekund i pobiegł za Gelinkiem. Trawa, splątane krzewy i karłowate drzewa wyrastały spomiędzy szerokich betonowych płyt na dziedzińcu cytadeli. Nawrocki szybko dostrzegł budynek, który był ich celem. Był taki, jakim opisał go Junker: brunatny, trzypiętrowy i z płaskim dachem.
LeDe pokonali piętnaście metrów i uklękli unosząc broń. Gelinek i Nawrocki wyprzedzili ich i zatrzymali się kilkanaście metrów dalej. Nawrocki po prawej, a Gelinek po lewej. Obserwowali teren z kolbami karabinów przyciśniętymi do policzków. Wiatr kołysał trawami i drzewami. Na dziedziniec opadały liście. Ten sposób poruszania ćwiczyli setki razy i Gert nie musiał angażować umysłu, by robić to dobrze, co nie znaczy, że to było łatwe. Trzeba było wiedzieć, gdzie się zatrzymać, ile czekać, gdzie patrzeć, jak szybko biec, by poruszać się płynnie i bezpiecznie.
Gdy byli już bardzo blisko Nawrocki zauważył, że budynek spuchł jak rozkładający się trup. Rośliny, grzyby i pleśń wcisnęły się w szczeliny na elewacji. Nieliczne ocalałe szyby pokrywał lepki pył. Do dwuskrzydłowych, głównych drzwi prowadziły szerokie schody o grubych metalowych poręczach. Pierwsi dopadli ich Wojkov i Malarski. Gert usłyszał z wnętrza budynku odgłos miażdżonego butami szkła. Potem przebiegli StraKo i LeDe. Nawrocki chciał przepuścić wszystkich i wejść ostatni, bo miał dobrą i wygodną pozycję za rozpadającym się ceglanym murkiem, ale nabiegający z Nowakiem Junker rozkazał im biec przodem.
Nawrocki poczuł suchość w gardle i przyspieszone bicie serca. To był strach. Ktoś mu kiedyś powiedział, że strach jest dobry. Gdy żołnierz przestaje czuć strach, to powinien zrezygnować z żołnierki. Brak strachu wróżył szybką i głupią śmierć.
Wewnątrz budynku panował półmrok. Śmierdziało pleśnią. WoMa stali przy klatce schodowej obok windy. LeDe oparli karabinki o framugi okien i obserwowali teren na zewnątrz. Gelinek nie czekał na rozkazy. Wiedział co robić. Wpiął karabinek w uchwyt piersiowy i poszedł w stronę szybu windy zlokalizowanego naprzeciwko wejścia. Nawrocki poszedł za nim.
– Łom – szepnął ochryple Czech, gdy skończył oględziny stalowych drzwi od windy. To było jego pierwsze słowo tego dnia.
– Co za kurwa wirtuoz Houdini – mruknął Lewandowski nie odwracając do nich głowy. – Łomem to i ja potrafię.
Nawrocki ściągnął plecak, odnalazł w nim łom i podał Gelinkowi. Ten wsunął narzędzie w szparę między skrzydłami drzwi, a potem odsunął się robiąc Nawrockiemu miejsce. Gert naparł całym ciałem na metalowy trzonek. Zgrzyt rozsuwających się drzwi rozerwał ciszę. Gelinek wsunął głowę do szybu i oświetlił jego wnętrze latarką. Nawrocki spakował łom do plecaka.
– To szyb ogólny – rozległ się drżący szept Nowaka. – Laboratorium miało na pewno osobną windę w piwnicy. Teraz sobie przypominam. To było głęboko pod ziemią. Musimy iść tam – wskazał na metalowe drzwi. – Schodami.
Junker skinął głową. WoMa i LeDe pobiegli pierwsi. Nawrocki ruszył za Gelinkiem.
Tupot żołnierskich butów, wśród nagich, betonowych ścian klatki schodowej wydawał się Nawrockiemu ogłuszający. W połowie pierwszego biegu schodów, zgodnie z rozkazem Junkera, włączył radio i latarkę na hełmie. Kocoń zakaszlał. Wirujący w powietrzu pył drapał w gardło.
Zbiegli na sam dół. Gert oddychał z wysiłkiem. Śmierdziało padliną i zgnilizną. Światła latarek wyławiały z ciemności połamane krzesła, stosy brudnych segregatorów i metalowych szaf. Po obu stronach korytarza napotykali otwarte lub wyważone drzwi obite cienką blachą.
– Bronili się – mruknął Lewandowski wkładając lufę karabinu w otwór po kuli wybity w ścianie. – Robili barykady, ale to nie powstrzymało dege. To na podłodze, to tu, to na pewno krew.
Nawrocki oświetlił miejsce, o którym mówił Polak. Na zielonej wykładzinie zobaczył ciemne plamy, a na ścianach brązowe kropki i zacieki.
– Ale gdzie ciała? – szepnął. – Dege nie zabierają ciał. Nigdy.
– Szukajcie windy – rozkazał Junker przez radio.
– Może być ukryta – dodał Nowak. – Może wyglądać jak szafa, albo schowek na szczotki.
Nawrocki szedł powoli. Wszystkie mijane pokoje wyglądały podobnie: poprzewracane meble, stosy przegniłych kartonów, papierzysk i pobite szkło. Korytarz zakręcał dwukrotnie w prawo, aż zakończył się stalowymi drzwiami. Te były zamknięte. Na poobijanej blasze wymalowana była czerwoną farbą liczba jedenaście.
Junker spojrzał na Gelinka, a ten zdjął rękawice, obejrzał dokładnie drzwi, opukał, pozaglądał we wszystkie szpary i w końcu wskazał na wystające zawiasy.
– Ciąć – powiedział drugie słowo tego dnia.
Nawrocki kucnął, zdjął plecak i wyciągnął dwie stalowe butle – jedną z tlenem, drugą z acetylenem. Gelinek podłączył palnik i rozpoczął przecinanie zawiasów. Praca szła wolno. Zawiasy były grube i wykonane z trudnotopliwego stopu. Twarz Gelinka poczerwieniała. Nawrocki poczuł jak po plecach zaczęły mu ściekać krople potu.
Migotliwe światło palnika ożywiało brunatne ślady na ścianach i suficie. Wydobywało czerwień z dawno zaschniętej krwi. Żołnierze zerkali na siebie nerwowo.
Palnik syczał ponad pięć minut zanim zawiasy puściły. Ważące ponad sto kilogramów drzwi uderzyły o posadzkę i przewróciły się z łoskotem. Ze ścian posypał się tynk. Gdy kurz opadł zobaczyli małe pomieszczenie. Cztery metry kwadratowe. Kilka strumieni światła latarek polizało gołe ściany i stalowe drzwi.
– To tutaj – powiedział Nowak drżącym głosem. – To na pewno tutaj.
Weszli do środka. Nawrocki użył łomu by rozsunąć skrzydła windy. Potem skierował światło latarki w dół, do szybu. Skupił promień tak, by dosięgnął dna.
– Jakieś dziesięć metrów – zameldował. – Na dole kabina. Klapa na dachu zamknięta.
Junker wydał rozkazy. Strań zrzucił liny do szybu. Zamontował wałki do zjazdu i wstał robiąc miejsce Wojkovowi i Malarskiemu. Ci wpięli liny w przyrządy zjazdowe.
– Nie wychodźcie daleko poza kabinę – rozkazał Junker, gdy mężczyźni byli już wychyleni nad szybem. – Macie być blisko. Włączyć kamery.
Sięgnęli do kasków, by uruchomić sprzęt i zniknęli w ciemności.
Nawrocki usłyszał cichnące bzyczenie lin przeciskających się przez przyrządy zjazdowe i niemal jednoczesne uderzenie dwóch par butów o dach kabiny. Potem brzęk metalowej klapy i cisza. Sięgnął do hełmu i w zamyśleniu przełączył dźwignię obok prawej skroni. Usłyszał szum. Ten tryb pozwalał mówić do dowódcy pary i drużyny jednocześnie. Przełączył tylko na odbiór. Przez kolejne kilka minut wpatrywał się w mrok szybu ocierając pot z czoła.
– Na dole czysto – usłyszał w słuchawkach głos Wojkova. – Nikt tu nie był od lat.
– StraKo, GeNa, Nowak – Junker odwrócił wzrok od windy i ustalił kolejność zjazdu. – LeDe zostajecie tutaj.
Strań i Kocoń zjeżdżali wolniej niż WoMa. Minęła minuta zanim zwolnili liny. Gdy Nawrocki mocował przyrząd zjazdowy dostrzegł, że Lewandowski i Denisov zbudowali już z poprzewracanych mebli barykadę. Przykucnęli opierając karabinki na kolanach. Spojrzał na Gelinka. Czech był gotowy do zjazdu. Zsunęli się w mrok. Gert wyhamowywał co dwa metry i musiał kilka razy odbić się nogami od ściany szybu zanim jego stopy dotknęły metalowego dachu windy. Zdjął plecak i przecisnął się przez klapę do wnętrza kabiny. W powietrzu na dole nie czuł już zgnilizny. W świetle latarki wirował drobny pył. Osiadał w gardle zostawiając gorzki smak. Buty Gelinka uderzyły o dach. Podał Nawrockiemu plecak, a potem sam przecisnął się do środka. Gert zeskoczył przez klapę zaraz po nim.
Pobiegli kilkumetrowym korytarzem, który kończył się kwadratową wartownią. Na środku stało masywne biurko. Kapral Strań rozkręcał stojącą pod blatem jednostkę centralną komputera wymieniając uwagi z Koconiem. WoMa pilnowali dwuskrzydłowych, stalowych drzwi za biurkiem. W pomieszczeniu były jeszcze jedne drzwi, teraz otwarte i prowadzące do małego pomieszczenia z dwoma łóżkami. Nawrocki w milczeniu cofnął się pod ścianę i usiadł, by odpocząć. Po kilku minutach wszedł Junker, a za nim Nowak.
– Wszystko czyste – zameldował Wojkov. – Po prawej sypialnia dla wartowników. Prycze, szafki, miejsce na broń. Drzwi za wartownią otwarte, dalej korytarz. Na razie bez ciał, bez śladów walki.
Junker skinął głową i powiedział:
– WoMa, idziecie przodem. Znacie zasady. Suwak w parach na pokojach. W razie wątpliwości wezwać pana Nowaka na dwójce. W większych pomieszczeniach zatrzymujecie się i czekacie na rozkazy.
Nawrocki z Gelinkiem pobiegli przedostatni. Za nimi był tylko Junker i Nowak. Korytarz za wartownią zakręcał gwałtownie w prawo. Po kilku metrach skręcał znowu w lewo. Po bokach w regularnych odstępach pojawiały się drzwi, gęsto jak w tanim hotelu. Zielona wykładzina tłumiła kroki. Ściany były pomalowane olejną farbą, która w świetle latarek wydawała się śliska jak rybia łuska. Nawrocki poczuł dreszcze. Temperatura była tu znacznie niższa niż na górze.
WoMa wbiegli do pierwszego, a StraKo do drugiego pokoju. Nawrockiemu i Gelinkowi przypadł trzeci. W pomieszczeniu stał tapczan, biurko z poukładanymi w kuwetach papierami i zakurzony laptop. Naprzeciwko drzwi do łazienki była jeszcze szafa wnękowa z drzwiami przesuwnymi.
Gelinek ruszył bez słowa do biurka. Nawrocki otworzył szafę i wyrzucił na podłogę kilka koszul i spodni. Przeszukał kieszenie, ale były tam tylko rozpadające się w palcach chusteczki higieniczne i papierki po cukierkach. W klaustrofobicznej łazience wyposażonej w kabinę prysznicową, ustęp i małą umywalkę również nie było nic godnego uwagi. Wychodząc, wydrapali nożem krzyż na ścianie obok klamki.
Przeszukali z Gelinkiem jeszcze sześć podobnych pokoi. Miały takie samo wyposażenie i rozkład jak pierwszy. Różniły się tylko ilością zdjęć przyklejonych do tablicy korkowej nad biurkiem. Najczęściej wisiały tam fotografie kobiet z małymi dziećmi. Czasami trafiały się też półnagie modelki. Jedna wyjątkowo spodobała się Gelinkowi. Zdjął ją ze ściany, zwinął plakat w rulon i schował do plecaka.
– Elena Kwitova – mruknął, mijając Nawrockiego, który uniósł jedną brew pytająco.
„Dwa słowa wytłumaczenia” – pomyślał Nawrocki. „Gelinek musi być tą Kwitovą wyjątkowo zakłopotany”.
Z pokoi wynosili głównie dyski z laptopów i karty pamięci. Nie było urządzeń przenośnych, smartfonów ani softskrinów. Musiały być tutaj zakazane.
W miejscu, gdzie korytarz skręcał o sto osiemdziesiąt stopni, znajdowała się stołówka na czterdzieści osób, kuchnia i pokój socjalny. Przeszukali je wspólnie z resztą drużyny, ale nie znaleźli tam nic wartościowego poza kilkoma kartami dostępu w szufladach. W ciemnościach przecinanych strumieniami światła z latarek unosił się tylko pył. Było go więcej niż w korytarzu.
Za stołówką na nowo rozwinął się rząd identycznych pokoi. W środku mała łazienka, biurko, łóżko i szafa. Znaleźli trochę papierów. Plecak Nawrockiego robił się coraz cięższy. Już nie było mu zimno. Strużki potu spływały po plecach. Gelinek guzdrał się z rozkręcaniem komputerów. Do dwuskrzydłowych, stalowych drzwi na końcu korytarza dotarli ostatni.
Pomieszczenie było mniejsze od wartowni za windami. Nawrocki z ulgą zdjął plecak i postawił pod ścianą. WoMa stali przy drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Nowak klęczał na podłodze i przerzucał teczki z dokumentami. Junker świecił na górę papierów zamontowaną na karabinku latarką.
– To wszystko śmieci – gderał Nowak. – To ogólnodostępny materiał. Część to wydruki z sieci. Mamy to wszystko w Olbrzymie. To nie ma sensu. Szkoda czasu. Tu nie może być nic wartościowego, po prostu nie może. Do kwater nie pozwalali nic wynieść z poziomu roboczego. To podstawowa zasada. Można to wszystko zostawić. Szkoda miejsca. Nie ma tu nic ciekawego i nie będzie. Nie, nie… Tu pewnie mieli takie same procedury jak w Olbrzymie. To znaczy nie teraz, ale przed epidemią, kiedy to był jeszcze kompleks badawczy. Nawet kartki nie pozwolą zabrać z poziomu laboratorium, a co dopiero raporty. Nie to strata czasu. Na wartowni sprawdzają tak dokładnie, że wyniesienie czegokolwiek jest po prostu niemożliwe. Niżej. Tam coś znajdziemy. Tak, tam na pewno, a na to – trącił butem górę papierów – nie ma co tracić czasu.
Junker skinął głową.
– Dobra. Jeszcze tylko sterownia – powiedział i skierował strumień światła z latarki na zielone drzwi, na których widniał znak ostrzegający przed urządzeniem elektrycznym. Poszukał wzrokiem Gelinka.
Czech westchnął, podszedł do drzwi i kucnął przypatrując się otworowi na klucz. Nie przerywając oględzin, wyjął z kieszeni na piersi futerał z brązowej skóry i rozwinął go na podłodze. Wybrał dwa narzędzia i wsunął je w zamek. Mruczał coś przy tym niezrozumiale i mrużył oczy. Nawrocki obserwował jego drobne ręce i zmarszczone brwi. Twarz pracującego mężczyzny rozluźniła się dopiero, gdy zamek otworzył się ze zgrzytem. Gelinek wstał z klęczek i odsunął się od drzwi z kwaśną miną tak jakby zwykłe naciśnięcie klamki uważał za czynność, która splami jego honor. Spojrzał na Nawrockiego.
Gert wzruszył ramionami i wyciągnął rękę.
„Tragarz i odźwierny” – pomyślał. „Po to przecież mnie tu wzięli.”
Spojrzał przez ramię i dostrzegł jak Kocoń i Strań podnoszą karabinki. Nawrocki nacisnął klamkę i mocno pchnął drzwi. Pył z podłogi zawirował. Światła latarek splątały się, przebiły ciemność i wyłuskały kilka leżących obok siebie ludzkich trucheł. Żółta skóra na twarzach przylegała do kości. Czarne dziury ziały w miejscu ust i oczu. Włosy leżały rozrzucone na podłodze, a podmuch po gwałtownym otwarciu drzwi zamiótł je pod ściany. Już tylko pojedyncze kępki tkwiły wciąż w brązowej, zaschniętej skórze. Światła latarek ślizgały się po stalowych szafach oraz urządzeniach piętrzących się wzdłuż ścian.
– To agregat prądotwórczy i rozdzielnia elektryczna – mruknął Łukasz Strań opuszczając broń. – O tam – poświecił na duży blaszany prostopadłościan pomalowany czerwoną farbą zamocowany na grubej stalowej ramie. Pewnie pod nami jest zbiornik z paliwem. Znam tą maszynę. Kurestwo nie do zdarcia.
– StraKo, sprawdźcie czy możecie włączyć tu oświetlenie – rozkazał Junker. – GeNa przeszukajcie ciała.
Nawrocki przyglądał się jak inżynierowie zrzucili z agregatu krzesła, stare kable oraz skrzynki narzędziowe. Podniósł się kurz. Kocoń kichnął donośnie i wytarł nos w rękaw munduru. Pochylił się nad aparaturą. Gert poczuł uderzenie w plecy i odwrócił się. To Gelinek dźgnął go lufą karabinka. Czech wskazał na ciała.
– A proszę można powiedzieć? – zapytał Nawrocki. – Jedno, kurwa, słowo. Takie trudne?
Gelinek wzruszył ramionami. Znowu wskazał na ciała. Nawrocki westchnął. Musiał wykonać rozkaz. Para w zwiadzie była jak jeden organizm. Jak ktoś był dowódcą, to do niego należały wszystkie decyzje. Nie mógł nie posłuchać.
Przekroczył próg i klęknął obok ciał. Przypominały bardziej kukły niż ludzi. Policzył trupy. Dziesięć. Zaczął obmacywać nogawki w miejscach gdzie spodziewał się kieszeni. Pod rozpadającym się w palcach materiałem wyczuwał twarde kości.
– Widziałem już takie rzeczy – powiedział Strań kucając obok. – Umarli z głodu. Bez tłuszczu i mięśni skóra przy rozkładzie nie pęka. Gazów jest mało. A zresztą może tutaj wcale nie było gazów? Jest sucho… – wciągnął powietrze w płuca i wysunął język jak wąż. – Skóra jest dociśnięta do czaszek i kości, bo miała czas się skurczyć, gdy głodowali. Wyschła zanim zdążyły zeżreć ją robaki. Zresztą. Skąd tu robaki?
*
W pomieszczeniu eksplodował triumfalny okrzyk kaprala Strania. Nawrocki zadarł głowę i popatrzył na sufit. Lampy jarzeniowe zapalały się jedna po drugiej. Migotały jakby nie mogły się zdecydować, czy palić się dalej, czy zgasnąć.
– Na dole czysto – zameldował Wojkov. Nadawał do wszystkich na otwartym kanale. – Mniejsze to niż na górze. Są tu trzy duże laboratoria, sale, takie szpitalne i pięć takich jakby cel albo akwariów. Oprócz tego kilka pokojów. Wyglądają jak gabinety. W jednym trup. Ten poziom to ślepa uliczka. Żadnych wind i schodów. Gdyby nie ten pył, to wygląda to tak, jakby jutro mieli to przyjść do roboty.
Ruszyli na rozkaz Junkera. Gert patrzył na plecy prowadzącego Gelinka próbując utrzymać równowagę z ciężkim plecakiem. Naliczył sto sześćdziesiąt stopni. Oszacował, że schody sprowadziły ich na dół dwadzieścia pięć metrów. Na wartowni czekali Wojkov i Malarski obaj oparci o blat biurka ustawionego naprzeciw wyjścia z klatki schodowej. Jednostka centralna komputera leżała rozkręcona na pokrytej pyłem podłodze.
– Najpierw laboratoria – powiedział Junker, gdy tylko wszedł do wartowni. – Idziemy razem.
Ukrainiec poprowadził ich bez słowa przez szeroki korytarz i po kilkunastu metrach otworzył duże dwuskrzydłowe drzwi z bulajami zamontowanymi na wysokości twarzy. Z zielonej wykładziny przeszli na białe płytki. Z sufitu dźgało ostre, białe światło potęgujące wrażenie chłodu. Nawrocki miał wrażenie, że na wszystkich mikroskopach, podgrzewaczach, kolbach, wkraplaczach, komputerach, całym tym laboratoryjnym oprzyrządowaniu szkli się cieniutka warstwa szronu. Zatrzymał się pod ścianą tuż za drzwiami. Potrącił plecakiem kontener z setkami silikonowych rękawiczek. Sąsiednie kontenery zadzwoniły cicho pipetami, bagietkami, cylindrami pomiarowymi, probówkami i szkiełkami. Dwie kolby stoczyły się po stole i rozbiły się z brzękiem o podłogę.
– Uważaj z tym plecakiem – warknął Nowak, który zdążył już zapuścić się między rzędy laboratoryjnych stołów. Odwrócił się w stronę Nawrockiego i zacisnął drobną dłoń w pięść, jakby chciał mu nią pogrozić. Po chwili rozluźnił palce, opuścił wzrok i dotknął skroni. – Przepraszam. To przez to, że… – pokręcił głową. – Chodzi o to, żebyś bioreaktora nie strącił. Nie mamy takich. Te kilka kolb to głupota. Ale te bioreaktory tutaj. To jest ważne – wskazał na urządzenia, a Kocoń i Strań natychmiast zajęli się ich demontażem.
– Tylko bez zbiornika głównego i całego szkła po bokach – tłumaczył Nowak. – To sobie dorobimy. To tylko szkło. Ale z tych komputerów na stołach trzeba wziąć wszystko. To tu, to laboratorium do hodowli tkanek mięśniowych i może jakichś innych jeszcze. To co tu robili może być ważne.
– GeNa komputery – rozkazał Junker, który również wszedł między stoły. – Coś jeszcze? – zapytał Nowaka.
– Nie, w Olbrzymie mamy dobrą aparaturę do inżynierii tkankowej. Ze sprzętu tylko te bioreaktory, rusztowania grafenowe i matryce. Wszystko wskażę. Trzeba przeszukać te szafy z tyłu i szuflady stołów. Najważniejsze rzeczy zawsze drukuje się na papierze. Najważniejsze są procedury i raporty miesięczne. Dzienne sprawozdania można pominąć, bo i tak będą powtórzone w miesięcznych. Przekartkujcie je tylko, by mieć to na kamerze.
Nawrocki zdjął plecak i zostawił pod ścianą. Wyjął z bocznej kieszeni grafelowy worek i wszedł między stoły. Rozkręcał po kolei każdy z komputerów, a Gelinek wyjmował dyski. Opróżniali też szuflady i rzucali teczki, segregatory i pojedyncze kartki na środek pomieszczenia gdzie Nowak selekcjonował materiał. WoMa na polecenia Junkera zajęli się szafami.
– A to? – zapytał Wojkov wskazując na niskie aluminiowe drzwi.
– To chłodnia – odparł Nowak unosząc głowę znad papierów. – Są tam pojemniki i zbiorniki chłodzone suchym lodem lub azotem. Do Olbrzyma tego nie wniesiemy ze względów bezpieczeństwa. Zresztą to za ciężkie jest.
Nawrocki wyjął szuflady z szafki i wysypał ich zawartość na podłogę. Wśród teczek z dokumentami natrafił na pudełko na płytę DVD. Na okładce znalazł napis: KM 01.12.2041. Coś kazało mu je otworzyć. Było puste. Popatrzył na komputer na stole, wyjął nóż i czubkiem podważył kieszeń napędu optycznego. Potem wyszarpnął tackę. Na podłogę spadła płyta.
– Sprawdzajcie wszystkie napędy optyczne w komputerach – usłyszał nagle w słuchawkach głos Junkera. – Tam mogą być stare nośniki danych.
Nawrocki odwrócił się i zobaczył, że sierżant stoi dwa kroki od niego i patrzy na leżącą na podłodze płytę.
*
– Co to, do kurwy nędzy, jest? – szepnął Wojkov zbliżając twarz do matowej szyby. Usta Ukraińca były wykrzywione z odrazy.
Nawrocki podszedł do celi o przezroczystych ścianach. Mieli takie w Olbrzymie w pomieszczeniach kwarantanny. Gaduła tłumaczył, że to monitoria, które służyły do obserwowania skutków eksperymentów z egzobioszkieletem. W trzech poprzednich natrafili jedynie na stare szmaty i kawałki grafiksu, ale w tym czwartym był martwy człowiek. Coś co przypominało człowieka. Nagie, brązowe zdeformowane ciało leżało skurczone na betonie. Z czaszki sterczały rzadkie włosy. Trup miał twarz odwróconą w stronę podłogi. Z kości wystawały śruby zakończone kulistymi zaczepami, pomiędzy którymi wisiały skórzaste cięgna.
– Na biodrach z tyłu ma przetwornik krwi i pojemnik na wsad węglowodanowy – szepnął Nowak. – Przylgnął twarzą do grubej szyby monitorium. Miał błyszczące oczy i przyspieszony oddech. – Tego nam brakowało. To nam nie wychodziło. Mamy procedury tkankowe, procedury łączenia układów i nauczania mięśniowego. To, co najważniejsze mam na papierze, a na dyskach pewnie jest jeszcze więcej. I teraz jeszcze ten obiekt. Ten obiekt przeszedł wszystkie procedury. Widziałem na ostatnim raporcie miesięcznym. To KM. Żył z egzomięśniami zasilanymi zewnętrznym wsadem glukozowym. Żył o wiele dłużej niż inni, ale potem i tak umarł jak wszyscy tutaj. Ten obiekt jest ważny. Trzeba to otworzyć – puknął palcem w szybę.
– Obiekt… – powtórzył w myślach Nawrocki i splunął. Miał ochotę uderzyć Nowaka w ten terkoczący bez przerwy ryj.
– Sprzęt – rozkazał Gelinek.
Gert klęknął i odwrócił się do dowódcy GeNy plecami, by dać mu dostęp do plecaka. Usłyszał bzyknięcie zamka błyskawicznego. Coś ciężkiego stuknęło o podłogę. Nawrocki odwrócił się i zobaczył jak Jan Gelinek składa piłę i nasadza na nią tarczę. W powietrzu rozszedł się nieprzyjemny smród palonych włosów, gdy Czech zaczął nacinać przezroczyste tworzywo monitorium.
Nawrocki zsunął plecak z ramion i oparł go o szybę. Chwila odpoczynku. Plecak zrobił się nieznośnie ciężki. Uniósł dłoń i zaczął rozmasowywać zesztywniałe mięśnie karku. Patrzył tępo w sufit. Nie podobało mu się to miejsce.
Trzymana pewnie przez Gelinka piła przesuwała się powoli. Przezroczyste tworzywo topiło się. Czech przerywał co jaki czas i chłodził ostrze wodą. Gdy skończył, uderzył czubkiem buta w wycięty prostokąt, który wpadł do środka monitorium. Przez otwór buchnęło smrodliwe powietrze.
– Do środka, panie Nowak – rozkazał Junker.
Gaduła oparł trzęsące się dłonie o krawędź otworu. Nawrocki poczuł nieco złośliwej satysfakcji. Rozkaz Junkera to była dziwna sprawa. Człowiek nawet nie pomyśli, by mu się sprzeciwić. Na twarzy Nowaka wszystko krzyczało, a jednak wpełzł karnie do ciasnego monitorium. Podszedł na kolanach do ciała i dotknął przetwornika krwi. Pociągnął, by go odczepić, ale trup przesunął się tylko kilka centymetrów. Skóra, ścięgna i mięśnie wyschły jak rzemienie.
– Będzie trzeba go pociąć – powiedział zdławionym głosem Nowak i uczynił ruch jakby chciał opuścić monitorium, ale Junker odpiął guzik na udzie i wyjął z pochwy długi, zakrzywiony nóż. Podał go Nowakowi przez otwór.
– Ostry, uważaj z nim – ostrzegł. – Odetnij tylko nogi, korpus i głowa zmieszczą się w plecaku w całości.
Nawrocki usłyszał w słuchawkach kilka trzasków, a później odezwał się spokojny głos plutonowego Lewandowskiego:
– Idą dege. Węszą powoli, ale są coraz bliżej. Co najmniej kilkunastu. Będziemy… O kur… – Dalsze słowa Lewandowskiego utonęły w krótkich kaszlnięciach karabinków i potępieńczym ryku degeneratów.
Junker zareagował natychmiast.
– LeDe, wycofajcie się na minus dwa – nadawał na kanale ogólnym tak, aby wszyscy słyszeli. – Robimy barykadę na minus dwa. Szybem na minus jeden, do końca korytarza, schody na minus dwa, potwierdź.
W słuchawkach Nawrockiego dzwoniła cisza. Z góry dochodziło jedynie słabe echo eksplozji i terkot broni maszynowej. Nowak zamarł z nożem Junkera nad skręconym brązowoskórym ciałem. Pozostali żołnierze zakładali pospiesznie plecaki. Serce Nawrockiego biło tak szybko, że zaczęło mu się kręcić w głowie.
– Barykada w pierwszym labie, biegiem – rozkazał Junker.
Nawrocki klęknął, zarzucił plecak na ramiona i zachwiał się pod jego ciężarem. Wziął kilka głębokich wdechów. Musiał się uspokoić. Inni ruszyli już w stronę laboratorium.
Zanim wybiegł na korytarz odwrócił się i popatrzył jeszcze na Junkera, który wcisnął się do monitorium. Zmieściła się tylko głowa i prawy bark. Wyrwał pobladłemu Nowakowi nóż, chwycił wyschnięte ciało za kostkę i przyciągnął je do otworu.
Nawrocki odwrócił wzrok i pobiegł wygiętym jak łuk tunelem do pierwszego laboratorium tkankowego, gdzie mieli robić barykadę.
Barykady z wąskim gardłem były najskuteczniejszą taktyką walki. Degeneraci byli bezmyślni i na tym wszystko się opierało. W szale hormurii biegli na śmierć jak naładowane narkotykami afrykańskie dzieci-żołnierze.
– Potwierdzam – wychrypiał przez słuchawki Lewandowski. Jego głos był zagłuszany przez wrzask degeneratów. Ciężko dyszał. – Szyb, klatka, barykada na minus dwa. Jesteśmy na minus jeden.
Przy konstrukcji barykady należało przestrzegać tylko trzech zasad. Po pierwsze: utworzyć wąskie gardło, które można obłożyć ogniem z wielu kierunków. Druga: zbudować kilka stanowisk ogniowych po okręgu tak, aby atakujący dege nie preferowali żadnego z nich. Trzecia: między stanowiskami ogniowymi, a gardłem umieścić przeszkody, by uniemożliwić degeneratom szybkie poruszanie, ale jednocześnie nie zmniejszać skuteczności ostrzału.
Słuchawki zaskrzeczały i eksplodowały wrzaskiem. Nawrocki nic nie zrozumiał. Po chwili znowu głos Lewandowskiego:
– Zabili Denisova. Nie żyje. O kurwa… Dege strzelają! Mają łuki! To wtórniaki!
Nawrocki dobiegł do laboratorium. Jedno ze skrzydeł drzwi było już zablokowane bolcem wpuszczonym w podłogę. Żołnierze rzucali na środek pokoju krzesła, wywracali stoły i skrzynie. Szklane kolby, pojemniki i sprzęt laboratoryjny rozbijały się o podłogę. Stanowiska ogniowe były już zbudowane. Pięć stołów obróconych blatami w stronę wejścia. Na krzesłach za stołami ułożyli magazynki i granaty.
Podbiegł do Gelinka. Rzucił plecak pod ścianę. Na krześle, pod ręką, położył cztery magazynki ochlapane u podstawy czerwoną farbą. Żołnierze nazywali te naboje „amudege”. Pocisk był utwardzony, znacząco cięższy od standardowego i nie koziołkował w celu. Nawrocki wypiął karabinek, wymienił magazynek i zaczął pomagać przesuwać niepotrzebne stoły i sprzęt. Zewsząd dochodził brzęk tłuczonego szkła i trzask rozbijanych mebli.
– Na pierwszym poziomie… Biegną za mną… – słowa Lewandowskiego mieszały się z terkotem karabinka i wrzaskami goniących go napastników. – Na schodach!
Do laboratorium wbiegł Nowak. Malarski chwycił go za ramię i wciągnął za blat stołu WoMy. Junker kucnął w korytarzu przed laboratorium i przycisnął kolbę karabinka do policzka. Czekał tam na Lewandowskiego. Wrzaski degeneratów wzmagały się. Nawrocki spojrzał na Junkera. Sierżant przywołał go gestem dłoni.
Gert przeskoczył stół, przebił się przez zwały śmieci na podłodze i stanął za plecami dowódcy. Uniósł broń celując w drzwi na końcu korytarza.
– Strzelaj tylko na czysto – rozkazał Junker.
Stalowe drzwi odskoczyły. Wbiegł Lewandowski. Kilka metrów za nim trzech degeneratów. Byli młodzi i zwinni. Poznaczona bliznami skóra otaczała silne jak rzemienie mięśnie. W rękach trzymali długie noże i siekiery. Gert nigdy nie widział wtórniaków. Wyglądali zupełnie inaczej niż zwykli dege. Wyglądali jak ludzie.
Junker ruszył nieznacznie lufą karabinu na lewo. Lewandowski zrozumiał. Odskoczył na bok, rozpłaszczył się na ścianie i odsłonił degeneratów. Karabin Junkera kaszlnął dwa razy. Pierwszy z wtórniaków upadł na podłogę. Kula wybiła mu w głowie dziurę wielkości pięści, przez którą natychmiast chlusnęła krew. Drugi degenerat został trafiony w ramię, potknął się o ciało towarzysza, przewrócił się i wypuścił siekierę. Trzeci przeskoczył zwinnie nad oboma i z wrzaskiem przyspieszył.
Przez stalowe drzwi od wartowni, wlał się tłum degeneratów. Biegli przewracając się wzajemnie. Wrzeszczeli odsłaniając w grymasie wściekłości pożółkłe zęby. Nawrocki nacisnął spust równocześnie z Junkerem, Precyzyjny pocisk sierżanta powalił trzeciego młodego degenerata, a długa seria Gerta spowolniła nacierającą hordę.
Lewandowski wbiegł do laboratorium. Zaraz za nim Junker i Nawrocki. Ledwie Gert schował się za stołem, a do laboratorium wlała się fala degeneratów. Karabinki rzygnęły ogniem. Kamienne ściany zmieniały każdy wystrzał w eksplozję. Głowę Nawrockiego wypełnił pisk. Martwe, podziurawione ciała degeneratów padały na ziemię. Żywi pchali zabitych i rannych, ślizgali się na ich krwi, potykali się o ich ciała, a potem również padali od kul, ale za nimi byli następni, następni i następni. Nawrocki zmienił magazynek i przeszedł na krótkie serie.
Degeneraci kierowali się głównie na stanowisko WoMy. To oznaczało, że źle przygotowali zator. Dege byli coraz bliżej. Nagle bolec blokujący jedno ze skrzydeł drzwi laboratorium puścił. Wąskie gardło poszerzyło się dwukrotnie.
„Zbyt wielu” – pomyślał Nawrocki.
Ponad głowami szturmującego tłumu przeleciały dwa granaty. Jeden odbił się od drzwi i wypadł na korytarz, a drugi zniknął pośród skłębionej ciżby wyjących ciał. Eksplodowały jednocześnie. Wybuch zrobił wyrwę w potoku degeneratów dając trochę więcej czasu na zabicie tych, którzy byli już w laboratorium.
Nagle dege przestali wbiegać do środka. Stali w korytarzu, ale nie atakowali. Powietrze trzęsło się od ochrypłych wrzasków, łomotu siekier, noży i pałek. Część wbiegła do sąsiedniego laboratorium. Słychać było brzęk bitego szkła i łomot przewracanych stołów.
Nawrocki patrzył otępiały na upiorny, ociekający krwią kopiec ludzkich ciał. Wielu z degeneratów jeszcze żyło i próbowało wyczołgać się spod trupów. Inni tylko wrzeszczeli z bólu. Żołnierze dobijali rannych pojedynczymi strzałami. Strumyki krwi płynęły we wszystkich kierunkach. Jasna natleniona krew wypychana z przerwanych tętnic mieszała się z ciemną, leniwie sączącą się z żył. Łączyły się w fale i meandrowały między porozrzucanymi na podłodze kontenerami, plastikowymi pojemnikami i kawałkami rozbitego szkła. Niektóre niosły ciemne, wciąż rosnące skrzepy krwi. Do nozdrzy Nawrockiego dotarł duszący fetor z rozerwanych kulami jelit.
Wrzaski i tumult za ścianą potężniały, a jeden z głosów wznosił się nad pozostałe. Był niski i dźwięczny. Charczał rytmicznie jakby przemawiał do chorągwi przed ostatecznym natarciem. To był wtórniak.
Nawrocki oblizał wargi. Tak nie zdarzało się nigdy. Dege zawsze atakowali do ostatniego. Nie zatrzymywali się. Dlaczego teraz było inaczej?
Nagle ochrypły głos umilkł, a tłum ruszył. Był gęstszy i jeszcze bardziej rozjuszony niż za pierwszym razem. Fala ciał wlała się do laboratorium, ale kule nie były w stanie ich zatrzymać. Tylko kilkunastu pierwszych wbiegło bez osłony i zostało rozerwanych pociskami. Upadli na śliskie, pokryte galaretowatą krwią płytki podłogi. Następni nieśli przed sobą zaimprowizowane tarcze z mebli, monitorów, pudeł i komputerów z sąsiedniego laboratorium. Byli młodzi i sprawniejsi. Potykali się o ciała i ślizgali w kałużach krwi, ale wielu z nich dotarło do stanowisk ogniowych. Na Nawrockiego biegło dwóch niosąc przed sobą stół. Dwie serie Gelinka przebiły blat i zabiły atakujących, ale za nimi biegło czterech następnych. Zręcznie przeskoczyli martwych towarzyszy i rzucili się z siekierami na Nawrockiego wywracając kontenery i tłukąc laboratoryjny sprzęt.
Nagle zapadła ciemność. Gert przez ułamek sekundy myślał, że umarł. Chwilę potem ciemność przerwały błyski wystrzałów, pojawiły się snopy światła z latarek na hełmach.
– Generator – pomyślał. – Padł generator.
Źrenice Nawrockiego rozszerzyły się ułamek sekundy za późno, by uniknąć ciosu. Ostrze siekiery uderzyło w hełm, straciło impet i ześlizgnęło się na bark. Dege naparł na niego, przewrócił i przygniótł do śliskiej od krwi podłogi. Nawrocki cofnął karabin i rozszarpał mu brzuch krótką serią. Eksplodowały kolejne granaty. Gert zrzucił z siebie cuchnące ciało. Wyszarpnął z kabury pistolet i zastrzelił kolejnego napastnika. Wstał. Na piersi Gelinka siedział degenerat blokując mu ręce. Drugi unosił szpadel do ciosu. Nawrocki wpakował obu z bliska po kuli w kark i wyciągnął Czecha spod zwiotczałych ciał.
– Na ziemię – dobiegł go ochrypły wrzask Junkera. Rzucił się na podłogę. Huk eksplozji był jak kopnięcie w potylicę. Na plecy spadły fragmenty szkła, drewna i poskręcane skrawki metalu. Podniósł głowę zdezorientowany. Przed oczami miał oderwaną tuż za nadgarstkiem, bladą ludzką dłoń. Snopy światła z latarek omiatały ściany, z których ześlizgiwały się fragmenty skóry i strzępy mięsa. Fetor rozerwanych i parujących jelit degeneratów przyprawiał o mdłości. Nawrocki podniósł się chwiejnie na nogi. Gelinek opierał się obok o stół. Jego mundur był czerwony od krwi.
Nawrocki załadował ostatni magazynek i spojrzał w stronę drzwi. Żołnierze powyłazili ze stanowisk ogniowych i dobijali ogłuszonych degeneratów wijących się bezradnie wśród ludzkich strzępów. Strań wiązał opatrunek na ramieniu Koconia. Z rany na obojczyku pulsowała krew wypychana przez słabnące serce. Inżynier pocił się, stękał z bólu i ledwo trzymał się na nogach. Lewandowski rzucił kolejny granat. Odbił się od ściany i poleciał na korytarz. Gdy eksplodował Gerta zakłuły wszystkie zęby.
– Na korytarz – krzyknął Junker. – Wychodzimy stąd.
WoMa pobiegli pierwsi miażdżąc buciorami zmielone na miazgę ludzkie wnętrzności. Strań ciągnął rannego Koconia w stronę wyjścia. Gelinek kuśtykał, Nowak brnął przez ciała sztywny jak robot, ale wszyscy byli żywi. W uszy kłuła nienaturalna cisza przerywana jedynie pojedynczymi strzałami. WoMa i Lewandowski dobijali na korytarzu resztki z hordy atakujących degeneratów.
– Ogień w drugim laboratorium – usłyszał w słuchawkach spokojny głos Junkera. – Na korytarz, biegiem.
Na korytarzu Gert poczuł wyraźnie dym przebijający się przed mdlący odór rozerwanych żołądków i jelit. WoMa klęczeli wodząc promieniami latarek po stalowych drzwiach klatki schodowej. Junker i Lewandowski zabezpieczali tyły.
Nawrocki wrócił do laboratorium i pomógł Koconiowi przebrnąć przez plątaninę zakrwawionych ciał. Ranny ledwo powłóczył nogami. Gdy tylko znaleźli się znowu w korytarzu, usłyszeli zimny głos Junkera.
– Wyjmij głowochwyt.
– Nie, nie, nie… – wycharczał Kocoń, który nagle oprzytomniał. W oczach miał zwierzęcy strach. Nawrocki wypuścił go z rąk i mężczyzna osunął się na ziemię. – Ja sam… dojdę… Nie…
Wszyscy wiedzieli, że nie dojdzie.
Strań wygrzebał z plecaka głowochwyt, a Junker przyklęknął, odłożył karabin i pochylił się nad Koconiem. Ich hełmy stuknęły o siebie. Spocone twarze niemal się zetknęły.
Nawrocki nie usłyszał, co Junker powiedział, ale Kocoń gwałtownie kręcił głową i szlochał. Junker wziął podany przez Strania głowochwyt. Sprawdził kontrolki urządzenia i nasadził na głowę rannego.
Przez stalowe drzwi wartowni wybiegło na korytarz trzech degeneratów. WoMa położyła ich kilkoma krótkimi seriami. Po podłodze zaczął pełznąć ciemny, duszący dym.
– Pochyl tułów – krzyknął Junker, ale Kocoń go nie usłyszał albo nie chciał słyszeć. Kolejni napastnicy wbiegali przez stalowe drzwi. Junker nacisnął guzik. Lampki głowochwytu gasły w sekundowych odstępach. Oddech Koconia przyspieszył, a wąska szybka głowochwytu zaparowała. Gdy ostatnia kontrolka przestała się palić ciało inżyniera zwiotczało. Sierżant podał głowochwyt z uwięzioną w środku głową Straniowi. Serce jeszcze przez kilkanaście sekund wybijało z nieruchomego ciała Koconia coraz mniejsze fale ciemniejącej krwi.
– Weź jego plecak, Nowak – polecił Junker, podnosząc się z klęczek. Rzucił kilka dodatkowych rozkazów, ale już nie na kanale otwartym.
Nawrocki pomógł Nowakowi zarzucić na ramiona plecak Koconia. Gaduła łkał cicho. Smarki płynęły mu po ustach i brodzie. Gert dojrzał kątem oka jak Malarski wrzucił granat za uchylone, stalowe drzwi, a Wojkov wbiegł do środka ułamek sekundy po tym jak po eksplozji buchnął na korytarz kłąb białego pyłu. Gert zapiął Nowakowi pas biodrowy i pchnął go w stronę wartowni. Lewandowski kaszlał i klął. Czarny dym sięgał już kolan.
– Na schodach czysto – usłyszeli meldunek Wojkova. – Można na górę.
Gdy Nawrocki wszedł do wartowni wybuchł kolejny granat i z sufitu posypał się biały pył. Wbiegli na schody. WoMa parła do góry wspierana ogniem z karabinków Lewandowskiego i Junkera. Nawrocki wspinał się tuż za lamentującym Nowakiem wymijając zakrwawione ciała. Po dziesięciu metrach schodów uda paliły tak mocno, że musiał zwolnić. W plecaku było ponad pięćdziesiąt kilogramów i czuł, że z każdym kolejnym schodkiem przybywało kolejne pół. Gdy doszedł na poziom minus jeden był cały mokry od potu.
W wartowni Junker rozkazał wymienić magazynki. W nienaturalnej ciszy słychać było tylko szczęk przeładowywanej broni.
– Idziemy powoli i blisko – rozkazał. – Mogą robić zasadzki. Mają dużo wtórniaków.
Ruszyli zgodnie z wyznaczoną przez Junkera kolejnością. Najpierw WoMa, potem Lewandowski z Junkerem, Nowak i Strań, a na końcu Nawrocki z Gelinkiem.
Czech rozkazał iść tyłem. Dostosowywali tempo do reszty drużyny. Gelinek pilnował prawej strony korytarza, a Nawrocki lewej. Strumienie światła z latarek krzyżowały się w ciemnościach. Nawrocki nie odsuwał kolby karabinka od policzka. Wyczuwał jak podłoga drży od eksplozji na niższym poziomie. W twarz uderzały go podmuchy gorącego powietrza.
Ciało Denisova leżało tuż za stołówką. Twarz Rosjanina była zmiażdżona. Na zakrwawionej szyi leżała oderwana od reszty czaszki dolna szczęka. Zapadniętą klatkę piersiową wypełniały pogruchotane kości, wnętrzności i strzępy munduru.
Szli dalej w milczeniu. Nawrocki słyszał jedynie szum własnej krwi i przyspieszone oddechy innych żołnierzy. Mijały kolejne minuty. Od szybu windy dzieliło ich jedynie kilkanaście metrów. Wtedy z przodu eksplodowało kilka serii karabinowych, na które odpowiedziało potępieńcze wycie. Stłumił chęć odwrócenia się i nadal przerzucał snop światła od drzwi do drzwi po swojej stronie korytarza. Na zieloną wykładzinę zaczął wpełzać jęzor czarnego dymu. Pożar ich doganiał. Od przodu ciągle dochodziły odgłosy walki, ale teraz głównie w zwarciu. Głuche uderzenia, pojedyncze strzały aż w końcu wszystko ucichło. Stanęli. Strumienie światła ciągle skakały od drzwi do drzwi i krzyżowały się na korytarzu.
Padł rozkaz i ruszyli dalej. Minęli kilkanaście trupów. Nawrocki szedł ostrożnie, ale i tak kilka razy się potknął, bo ciała leżały zbyt gęsto. Degeneraci byli rozerwani kulami, ale dwóch miało na szyjach głębokie rany, które wypełniała czarna krew. To Junker i jego kukri.
Minął oparte o ścianę ciało Malarskiego. Twarz mężczyzny była rozpołowiona siekierą. Z rany biegnącej od środka czoła po podbródek nadal sączyła się krew. Widok martwych, nieruchomych oczu Rafała Malarskiego wytrącił Nawrockiego z równowagi. Nagle poczuł, że bez względu na to, co zrobią i tak czeka ich śmierć. Zaczęło brakować mu powietrza.
Dotarli do wartowni, a potem do kabiny windy.
– Trzeba iść na górę – powiedział Lewandowski patrząc na pełznący po podłodze dym.
– Cofnąć się na korytarz – rozkazał Junker.
Wycofali się. Junker zdjął plecak i oparł karabin o ścianę. Kucnął, by rozsznurować buty.
– Będę się wspinał. Na górze jest ich już niewielu, ale pewnie drugie pokolenie. Gdy będę dwa metry pod wejściem wstrzelisz tam granat odłamkowy Lewandowski. Zamocuję dla was linę.
– Sierżancie Junker? – Lewandowski przytknął palec do ust i wskazał na sufit.
Z góry dochodziły odgłosy strzałów. Krótkie serie z karabinków mieszały się z wyciem degeneratów. Wybuchł granat. Usłyszeli jeszcze kilka pojedynczych strzałów aż w końcu wszystko ucichło.
– To DreGu – Lewandowski westchnął ciężko i splunął na bok z odrazą. – Ratunek… Ryża morda będzie się tym, kurwa, chwalić miesiącami.