- Opowiadanie: maciekzolnowski - Moja Cyberiada - część I (stylizacja, przeróbka, pastisz)

Moja Cyberiada - część I (stylizacja, przeróbka, pastisz)

Oceny

Moja Cyberiada - część I (stylizacja, przeróbka, pastisz)

Kiedy wszechświat nie był jeszcze tak potwornie rozregulowany jak obecnie, a wszystkie planety i gwiazdy stały porządnie poukładane, tak że łatwo dało się je policzyć od prawej ku lewej albo z dołu do góry, gdy w przestrzeni ani śladu śmiecia mgławicowego, kurzu i pyłu nikt nie znalazł, w owych to starych i dobrych czasach panował zwyczaj, że konstruktorzy posiadający Certyfikat Omnipotencji Perpetualnej wyprawiali się czasem kiedy niekiedy w podróże międzyplanetarne, aby dalekim ludom nieść dobrą nowinę, wiedzę i pomoc wszelaką. Zdarzyło się pewnego pięknego poranka, że zgodnie z ową tradycją Klapaucjusz i Trurl, którzy tak umieli gwiazdki gasić albo stwarzać, jakby ktoś orzeszki łuskał, wybyli raz w świat szeroki i daleki, wielki nieskończenie z zamiarem zaprowadzenia ładu i krzewienia dobrobytu powszechnego. Kiedy dal przebytej otchłani zatarła już w ich umysłach wspomnienie o niebie ojczystym, ujrzeli wnet przed sobą planetę, nie za dużą i nie za małą, taką w sam raz, z paroma kontynentami i jedynym wszechoceanem, błękitną całą i od tego błękitu aż lśniącą. I postanowili, że na niej właśnie wylądują. A oto, co działo się w miarę, jak to ciało niebieskie poznawali, co po drodze odkryli i czego wspólnie dokonali.

***

 

Jak mówiłem, poczciwcy Klapaucjusz i Trurl przebywali z wizytą na planecie o nazwie Ziemia. Planeta była interesująca i dziwna z wielu powodów i na wiele różnych sposobów, a to już choćby za sprawą zamiłowania Ziemian do zielonej energii, trawki i amerykańskiego dolara w kolorze… no właśnie… oczywiście zielonym, a także dla rozkochania się w muzyce, która kojarzyła się konstruktorom z harmonią sfer niebieskich, Musica mundana, a więc z czymś raczej błękitnym, aniżeli zielonym. Ponieważ wizyta przedłużała się wciąż i przedłużała o całe miesiące, było dość czasu na to, ażeby nie tylko zwiedzić kolebkę homo sapiens, lecz także, by poświęcić się bardziej produktywnym formom spędzania kosmicznych wakacji.

W takich to okolicznościach konstruktor Trurl sporządził raz maszynę, która umiała tworzyć repliki geniuszy. Kiedy była gotowa, na próbę kazał jej zrobić kopię samego Jana Sebastiana, kompozytora wszech czasów. Maszyna zawarczała, zahuczała, zagrała jakoś tak rytmicznie, a w jej brzuchu otwarły się sporej wielkości drzwiczki i z metalicznych robocich czeluści wyszedł Bach we własnej, nad podziw muzykalnej osobie.

– Dzień dobry, mistrzu – rozpoczął dumny i zadowolony z siebie wynalazca.

– Guten morgen – odpowiedział kantor i jął drapać się w głowę przystrojoną długaśną peruką, albowiem nie bardzo wiedział, gdzie właściwie się znajduje.

– Pozwól, maestro, wyjaśnić sobie parę spraw. Otóż ja i mój kolega po fachu przybyliśmy na waszą Ziemię z Planety Wynalazców, a nazywam się Trurl. I to ja ciebie zmajstrowałem, a raczej reaktywowałem po długich latach nieobecności. Możliwe, że powinienem powiedzieć: „reanimowałem” bądź „ożywiłem”, jako żeś był, mój drogi, sztywny już od wieków. Czy jesteś z tego powodu szczęśliwy?

Bach rozglądnął się na wszystkie strony, z zaciekawieniem zlustrował skomplikowaną maszynerię, z której był wyszedł, a następnie zajrzał Trurlowi prosto w oczy i rzekł:

– Hm, widzę, że jesteś w tym momencie sam. A gdzie Herr Klapaucjusz? Niech no mi wolno będzie spytać.

– To ty go znasz, serio? – dociekał zbity z tropu rozmówca. – Ale przecież to nie ma sensu kompletnie!

– Sensu może nie ma, ale prawdą jest, że istotnie miałem z nim kontakt mentalny (by tak rzec: duchowy). Komunikował się ze mną parokrotnie, i to na szczęście, bo widzisz, mój Trurlu… – I tu zrobił wirtuoz niewielką fermatę. – Bo widzisz… prawdę mówiąc, ilekroć miałem z nim styczność, zamęczał mnie tymi swoimi głupimi pytaniami, w rodzaju: „jaką muzykę bym komponował, gdybym żył współcześnie? Czy zajmowałbym się rozrywką i „elektroniką”? I czy przypadkiem nie byłbym może jazzmanem albo współpracownikiem Michaela Jacksona?”. Sam rozumiesz, przyjacielu (mogę tak do ciebie mówić?)… sam rozumiesz, jak męczące były nasze konwersacje i filozoficzne gdybania.

– Rozumiem aż nadto dobrze! – odrzekł Trurl. – Wykapany Klapaucjusz z jego wrodzoną dociekliwością, upartością, upierdliwością i…

Nie dokończył, gdyż w tej samej chwili nadszedł obgadywany konstruktor.

– Klapaucjuszu kochany! Muszę ci się prędko czymś pochwalić. Otóż mój nowy robot potrafi wszystko na literę a. Poleciłem mu, żeby stworzył Adama. I on go w trymiga stworzył. Rozkazałem następnie, by zrobił Avę. I zrobił to, o co go prosiłem. Ewa nie znajduje się w domenie literki a, nie zalicza się do jej klucza, więc sklecić się jej nie udało. Ech, te kobity! Kobity oznaczają zawsze kłopoty! Potem była kolejno wielka awantura, afera, agresja i arogancja ze strony niezadowolonego Adama, wreszcie anarchia i awaria przez wielkie a. Adam napadł na maszynę, a maszyna na Adama. Coś zahuczało, zaryczało i po tym wszystkim nic, ale to nic się kompletnie nie ostało, a robot nadaje się na złom. Ale historia, przyznasz?

A spostrzegłszy nowo zrobioną maszynę i stojącego przed nią dziwoląga w peruce, jął drapać się w wielgachną łysą pałę i mamrotać przez zaciśnięte z wrażenia zęby:

– Ojej, a to kto?

– Aa! To jest wielki Jan Sebastian, znasz go pewnie z kursu historii. No co, może nie znasz? – odparł Trurl ironicznie.

– Ależ znam, ale skąd mam wiedzieć, że jest prawdziwy.

– Mój ty Klapaucjuszu, przecież utrzymywaliście ze sobą kontakt telepatyczny. Wystaw sobie, że wiem.

– Telepatyczny? Wielkie nieba, no proszę cię! Jesteśmy bądź co bądź konstruktorami, a więc ludźmi nauki i nie wierzymy w zabobony ani żadne abrakadabra. Telepatia, no no, tylko bez takich!

– W takim razie zadaj mu prędko, proszę, jakąś fugę albo pasję do skomponowania, a sam się przekonasz, że mówię prawdę.

– Właściwie czemu nie, to wcale niegłupi pomysł.

Ledwie skończył, a tu już Jan Sebastian na kartce w pięciolinie pisał charakterystyczne tematy, obszerne kontrapunkty i rozbudowane łączniki, a nawet całe kunsztowne stretta.

– Spójrz, Klapaucjuszu. Nie mówiłem?! – wykrzyknął uradowany Trurl. – Ciekawym, jak mu się to wszystko we łbie mieści?

Ale Klapaucjusz był jak zwykle nieprzekonany.

– Tak to i ja potrafię, papier wszystko przyjmie. Chodź, mój drogi, zaprowadzimy go lepiej do najbliższego kościoła. Niech przy instrumencie udowodni, ile jest naprawdę wart.

Ruszyli, a że szli szybko, toteż rychło cel swój osiągnęli. A wtedy oczom ich ukazał się widok starego kościelnego grabiącego liście.

– Przepraszam pana bardzo, czy jest ksiądz? – Trurl nie miał zamiaru tracić ani minuty, więc pytał prosto z mostu.

– A owszem, ale zajęty. Jakieś urwisy porozrzucały mnóstwo plastików przed wejściem do kościoła – poinformował grabarz nie ludzkich szczątków, nie przerywając porządków.

– Niebywałe! – wykrzyknął drugi z konstruktorów, który należał do Ruchu Antyklerykałów Omnipotencjalnych. – Wprost niebywałe, ażeby w dzisiejszych czasach taki krasy byczek boży tak sam z siebie stawał, zakasywał rękawy i dawał wspaniały, najwspanialszy na świecie przykład swoim wiernym.

I rzeczywiście, zaraz za zakrętem napotkali zaabsorbowanego myśleniem plebana, z którym wdali się w pogawędkę:

– Cześć Boże! – zawołali wynalazcy. – Czy można na słowo?

– Można, ale tylko na minutkę, bo widzicie, dobrzy grzesznicy-podróżnicy, czekam właśnie na panie: Zuzannę Annę z Maślanej, Annę z Pączkowej i Jadwigę z Brzozowej oraz z Buraczanej siostrę Marzannę, które to córy Ewy i Adama mają dziś zbierać butelki do rana. Na rany Chrystusss…

A ksiądz ów był pedantem i militarystą. Kochał się w mundurach i złotych sznurach, w lampasach i kutasach, w akselbantach, portierach z dzwonkami i orderach, odświętnych ornatach i innych złotych szmatach, nade wszystko jednak uwielbiał porządki, a przy tym ubóstwiał dowodzić, ubóstwiał rozkazywać.

– Ale ja tu niczego nie widzę, prócz tych pięciu na krzyż flaszek i jednego woreczka foliowego po pizzerce – zauważył bystrze Klapaucjusz.

– Otóż to właśnie. Mam zamiar objąć duchowy patronat nad całą akcją, bo my – księża właśnie od tego jesteśmy, od spraw przede wszystkim duchowych, patronackich, kierowniczych, wzniosłych, generalskich… – kapelan się wyraźnie rozkręcił – od spraw wyższych i najwyższych po prostu.

– Lubi sobie ksiądz pogadać, widzę. A my tu z przyjacielem. Nazywa się Bach i jest wielki. Mówi to księdzu coś? Czy mógłby może wypróbować organy?

– A pewnie! Niech se zagra – odparł sługa boży, po czym oddalił się, gdyż w tym momencie zabrzęczały monety z tak zwanej „tacy” (zbierano je uprzednio podczas mszy). – Oho! Sprawy duchowe! – rzucił na odchodne i znikł z pola widzenia.

– Spójrzcie no – skomentował Trurl – jaki wrażliwy na barwę dźwięku księżulo, istny sonorysta!

We trzech weszli do przyjemnie chłodnej świątyni, gdzie na chórze rozgrzewał się miejscowy grajek. Ten widząc dziwaka w peruce, natychmiast się w kąt usunął. W ten sposób rozpoczął się wielki koncert, o którym można by powiedzieć, że jeśli to nie Bach gra, to pewno sam diabeł. Wiejskiemu muzykowi twarz wirtuoza wydała się z początku cokolwiek mówiąca, póki co jednak musiał zadowolić się znajomością imion, które usłyszał od przybyszów. Nie omieszkał zrobić z tego użytku, bezpośrednio zwracając się do gościa:

– E! Panie Janku, pan tak nie wali w klawiaturę, bo wysiądą registry. To jest schola gitarowa, my tu na keyboardzie gramy. Yamaha! Mówi to panu coś?

– A co z polifonią renesansu? Co z motetami i madrygałami Philippe'a de Vitry, Guillaume'a de Machaut, Orlanda di Lasso czy choćby Giovanniego Pierluigi da Palestriny? – wtrącił się Klapaucjusz. – Mówi to panu coś?

– Nie wiem – wyjaśnił szczerze chałturnik – ale naszemu proboszczowi słoń na ucho nadepnął. To musiał być spory słoń. U nas szczytem wirtuozerii jest zaśpiewać w miarę równo „Abba ojcze”. Kapitalny utwór, swoją drogą. Znam z Taizé...

Jednak dla Trurla liczyło się co innego: nie schola, nie chórek parafialny, lecz… no właśnie. Stanął i oświadczył tak:

– Mam nadzieję, że już nigdy nie będziesz Tomaszem-niedowiarkiem, Klapaucjuszu. Więcej wiary!

– A według mnie – odparł wciąż nieprzekonany Klapaucjusz – pora na drugą próbę. Mam pomysł, o którym opowiem ci po drodze. Ruszajmy więc!

Posuwając się gościńcem zabitej deskami wsi, natrafili na oryginalny egzemplarz pisarza Stanisława Lema, który im przekazał taką oto niekończącą się opowieść:

***

 

Powstała raz maszyna, która umiała wszystko na literę n. Ponieważ więcej z jej działania było szkody aniżeli pożytku, musiano wkrótce skonstruować niejaką dla niej przeciwwagę w postaci Antymaszyny do Naprawiania Szkód na Cały Alfabet.

– Eureka! – wykrzyknął uradowany Klapaucjusz. – Nareszcie znowu pojawią się najwspanialsze na świecie kambuzele, murkwie me ukochane, pćmy łagodne jednakowo dla wszystkich. Koniec z wszechogarniającą wszechświat nicością, której za wiele!

– Spokojnie. – Trurl poklepał przyjaciela po ramieniu. – Niech maszyna, która potrafi wszystko na n, przywróci najpierw niesmak, niepohamowanie, nienasycenie, niepokój, nienawiść, niemoc, nietrwałość i niewiarę, bo świat bez nich istnieć nie może, jako że jest zbyt idealny i słodki, no a potem się zobaczy.

– Co ty pleciesz?! Łatwo ci mówić. Niebo wygląda wręcz szkaradnie bez murkwi i naprawdę nie widzę powodu, dla którego przyszłe pokolenia miałyby ich brak znosić. To jest dopiero niedobór, niesmak i niedosyt w jednym! Niedoskonałościom wszelkiej maści mówimy stanowcze i zdecydowane nie! Nie, nie, nie!

Ale podczas, gdy konstruktorzy się ze sobą spierali, obie maszyny działały już od dobrej chwili, wykonując ich polecenia naprzemiennie oraz skrycie, a to w ten sposób, że podczas gdy jedna usuwała niedosyt, druga natychmiast ów niedosyt na powrót generowała, podczas gdy jedna robiła niesmak, druga niesmak zabijała. Aż wreszcie obie zaczęły majstrować jednocześnie przy nicości, bo i o niej była uprzednio mowa. Niestety, rozmaicie rozumiały ową nicość, z czego mogło powstać coś bardzo, bardzo złego, z końcem świata włącznie. A zatem podczas gdy maszyna robiąca wszystkie rzeczy na literkę n zaczęła realizować program niebytu, czyli nieistnienia, Antymaszyna od Naprawiania Szkód Wszelakich rzeczywiście ostentacyjnie nie robiła nic, gdyż tak właśnie zrozumiała niefortunne polecenie. I przyszedł czas na finalny akord, albowiem nastał prawdziwy, najprawdziwszy kooo…

***

 

Lem chciał jeszcze coś dodać i postawić kropkę nad i, ale Trurl, który był senny (późno już było bowiem… a i ciemno, i głucho wszędzie) nie pozwolił mu na to. A jego słowa zamarły na ustach trójki towarzyszy.

Koniec

Komentarze

Na oko i ucho czerpane garściami z “Bajek robotów” Lema :)

Oj, prawda, czerpałem garściami tworząc pastisz, parodię, a niekiedy wręcz parafrazując Lema, ale spokojnie… dodałem też coś od siebie. Mistrz pisał w sposób uniwersalny, ja natomiast postarałem się o akcenty typowo lokalne, polskie, na dodatek współczesne. Dzięki za wizytę i komentarz, MPJ. 

A ksiądz ów był pedantem i militarystą. Kochał się więc w mundurach i złotych sznurach, w lampasach i kutasach, w akselbantach, portierach z dzwonkami i orderach, odświętnych ornatach i innych złotych szmatach, nade wszystko jednak uwielbiał porządki, a przy tym ubóstwiał dowodzić i rozkazywać.

:-)

Jeszcze chciałem spytać tak na szybko, MPJ, czy rzuciły Ci się w oczy jakieś grubaśniejsze, tłuściejsze “babole”? Błędy trzeba niestety wciąż cyzelować, i tak bez endu. Druga część prawie na ukończeniu, w tym sensie, że mam już wszystkie dialogi, bo “opko” dialogiem stoi, więc teraz powinno pójść z górki.

Reg, czy będzie Ci się chciało tutaj zajrzeć? Please. ;-)

Maćku, nie będzie mi się chciało, ale zajrzę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cudna ta Twoja odpowiedź! Dzięki z góry. ;-)

No to sobie, Maćku, poparodiowałeś i popastiszowałeś, a przy okazji, poza dobrymi wzorami z twórczości pana Lema, wykorzystałeś swoją wiedzę zawodową, skutkiem czego powstało całkiem zabawne opowiadanie. A choć to tylko fragment, czytałam z przyjemnością, mając przy tym nadzieję, że kolejna część pojawi się niebawem. ;)

 

po­in­for­mo­wał gra­barz nie-ludz­kich szcząt­ków… ―> …po­in­for­mo­wał gra­barz nie ludz­kich szcząt­ków

 

– Nie­by­wa­łe – wy­krzyk­nął drugi z kon­struk­to­rów… ―> Skoro wykrzyknął, postawiłabym wykrzyknik: – Nie­by­wa­łe! – wy­krzyk­nął drugi z kon­struk­to­rów

 

 Po­nie­waż wię­cej z jej dzia­ła­nia było szko­da ani­że­li po­żyt­ku… ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Błędy poprawiłem już wcześniej, no a teraz czas na podziękowania! Serdeczne i szczere! ;-)

Część II sama się pisze (ukradłem Lemowi to i owo); szkoda tylko, że okres wakacji letnich jest tak wielce zajmujący.

 

A ja, Maćku, szczerze się cieszę, że mogłam się przydać.

A co do wspomnianych przez Ciebie wakacji – cóż, emeryci nie mają wakacji letnich, emeryci mają wakacje cały rok. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przypomniał mi się kolega z podstawówki, leser zasadniczo, ale i jednocześnie geniusz z matematyki, bardzo specyficzny i oryginalny człowiek. Marzył całe życie o pracy stróża-portiera, najchętniej nocnego. Ciekawe, czy spełnił już swe pragnienia? ;-)

Podejrzewam, że życie zweryfikowało ówczesne marzenia Twojego kolegi. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jasiu albo Janek M., bo o nim mowa, mieszka gdzieś na wrocławskim Ołtaszynie. Będę musiał kiedyś odświeżyć z nim kontakt. Niestety, tak to już jest, że życie resetuje plany pierwotne, ale… nie ma tego złego i nie ma co narzekać. Autor “Kodu Leonarda da Vinci” myślał, że będzie utrzymywał się z… muzyki. Nie udało mu się to stedy, niestety. :-) 

Nowa Fantastyka