- Opowiadanie: Urbanicus - Kolęda

Kolęda

Znacie to uczucie, kiedy po okolicy grasuje ksiądz chodzący po kolędzie, a wy nie wiecie, jak się zachować? Otworzyć? Udawać, że nie ma mnie w domu? Grzecznie odmówić? A może przyjąć i odbębnić jak co roku? Cokolwiek zrobicie, nigdy go nie przepędzajcie – wtedy może stać się coś złego...

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kolęda

Mówiono, że przychodzą z dobrą nowiną. Że ogłaszają przyjście na świat boskiego dziecięcia, które ma zbawić ten świat ode złego, ale dziecię to na świat przyszło dawno temu, a tak właściwie to nie wiadomo, czy przyszło w ogóle. I czym do cholery jest zło? Czy to Karwowski, co w pijanym widzie okłada żonę i dzieci? Czy to Maciejkiewicz, co dorobił się na cudzych krzywdach i jako wójt organizuje sobie prywatny folwark, gdzie kwitną zepsucie i rozpusta? Gdzie razem z tymi, co chodzą i ogłaszają te radosne nowiny, psują dzieci, którym nikt nigdy nie zwróci już ludzkiej godności i nie naprawi życia na zawsze utraconego? A to zbawienie? Karwowski ma się całkiem dobrze, w kwiecie wieku sił ma mnóstwo, co widać wyraźnie po sińcach jak stygmaty noszonych przez jego dzieci i po przetrąconym nosie Karwowskiej. A jeszcze kilka lat temu twarz miała bardzo ładną i w ogóle cała była bardzo ładna, ale wtedy nazywała się Janka Majerówna i z Karwowskim nie miała nic wspólnego. Dopiero w remizie, przy akompaniamencie arcymistrza Zenona, z nieba spadła na nich przypadkowa gwiazda w postaci niechcianej ciąży i Janka na zawsze we wsi została, przeistaczając się w Karwowską. Tak im dopomógł ten bóg. I teraz Karwowska kryje się po kątach z dziećmi, gdy mąż wraca pijany, a męża ani rak nie weźmie, ani żadna inna cholera. A Maciejkiewicz? Pływa w luksusach, powiększając luksusowymi samochodami swe przyrodzenie, podobno nędzne, co po całej wsi wykrzyczała Basia, biegnąc zapłakana, kiedy ten wyrzucił ją z takiego samochodu w lesie i przytarabanił po odbytym stosunku, a ona biedna liczyła na coś więcej. Ale jak inne dziewczyny tego nie dostała, bo Maciejkiewicz ma żonę i syna, którzy o wszystkich jego wybrykach wiedzą, a dopóki ich nie widzą, mogą je uznawać tylko za plotki, którymi z zazdrości obrzuca się wspaniałomyślnego dobrodzieja tej gminy wiejskiej. Maciejkiewiczowa jest już po prostu dla niego za stara, on sam woli nastolatki, które wabi do swej willi i tam się nimi czule albo nieczule zajmuje, co w pełni uzależnione jest od stopnia ich uległości, a czasem zwabia chłopaczków drogimi zabawkami i wtedy przychodzą ci, co głoszą nowinę i to, co winno zostać czyste zostaje zbrukane na wieki wieków. I Maciejkiewicza nic złego nie spotka, bo jest wysoko postawiony. Ani tych od nowin nie spotka, bo u tego, co ma zesłać zbawienie, cieszą się ogromnymi względami. Czyż nie oni wypełniają jego wolę na tym zadupiu? I tych rodziców, którzy za milczenie podarki przyjmują, żaden grom z jasnego nieba nie dosięgnie, tylko brudy te pod dywan zamiotą i kupią sobie traktor czy drzew nasadzą, bo przecież zima idzie. A zima idzie zawsze, nawet kiedy już przemija.

Ja tę dobrą nowinę od zawsze miałem w głębokim poważaniu. Rodzice mnie tego nauczyli, ale brakowało im odwagi, by całkiem się odciąć od tego szaleństwa. Z jednej strony wcale mnie to nie dziwi, bo żeby egzystować w tej żałosnej społeczności, należało pójść na kompromis i chociaż udawać, że ich bóg też mieszka w sercach naszych i że hosanna  panuje na wysokości. Dlatego Marian Boruta i Aniela z domu Rokita wzięli ślub święty kościelny, a w ramach chrztu świętego synowi swemu jedynemu, czyli mnie, nadali imię Jan. I przystąpił Jan później do sakramentu komunii świętej i do spowiedzi świętej regularnie uczęszczał i na każdą mszę niedzielną i świąteczną z rodzicami się stawiał i komunię świętą przyjmował, bo tak przecież powszechnie wypadało. Taką wegetację w ramach tej jaśnie oświeconej społeczności przyjęliśmy, bo przecież w ani jeden z wymienionych sakramentów nikt w naszej rodzinie nie wierzył. Z tych pobudek przyjmowaliśmy też tę wizytację pasterzy dusz ludzkich, która nawiedzała miejscową ludność z dobrą nowiną. A przynajmniej mówiono, że chodzą z dobrą nowiną, bo tak naprawdę przychodzili przeprowadzić wywiad i zabrać to, co z boskiej woli im się należy, czyli datek nie mniejszy niż sto złotych polskich na kościół i biednych, potrzebujących parafian, który inwestowali raczej w siebie samych, nie patrząc przy tym ani na kościół, ani na biednych, potrzebujących parafian. Tak mówił mój ojciec i wtórowała mu matka moja, powtarzając przy tym: „Przejmij ich zwyczaje Janie, inaczej zostaniesz wyklęty, a to niesie za sobą poważne konsekwencje”. I tak mieliśmy na strychu kufer ze wszystkimi dewocjonaliami potrzebnymi do odstawienia bożonarodzeniowej szopki, za pomocą których przygotowywaliśmy nasz dom na tę wizytację duszpasterską i sumiennie tę szopkę odstawialiśmy. A kapłan jak zawsze przychodził i kropił nas i dom nasz święconą wodą, za co ojciec wręczał mu sto złotych polskich w kopercie. Mając tego trybu życia serdecznie dość, gdy tylko dorosłem, oddaliłem się od rodzinnego domu, co matka moja wielce opłakiwała, a ojciec mój w gniewie całkiem zaprzestał ze mną kontaktów. I tak stałem się synem półmarnotrawnym, bo na ojcowiznę wróciłem dopiero zdobywszy odpowiednie wykształcenie, zażywszy przyjemności tego świata, bez żadnej skruchy i to po śmierci ojca, a w godzinę śmierci matki.

Wstyd przyznać, że powrót ten miał miejsce tylko z pobudek materialnych, a konkretniej chodziło o spieniężenie rodzinnego majątku, który z pewnością stałby się kulą u nogi. Matka bardzo się tym faktem obruszyła i z przestrachem kazała przyrzec, że ziemi nie sprzedam , a ja idąc jej przykładem w kwestii spraw kościelnych, udałem, że zostanę dumnym gospodarzem. Wyraźnie jej wówczas ulżyło i jeszcze zanim wyzionęła ducha, a raczej zmarła śmiercią naturalną, dodała, bym przygotował dom do wizytacji i sumiennie ją przyjmował każdego Anno Domini. Pańskiego, bo od tych rzekomych narodzin, które tak radośnie się ogłasza, zaczęto liczyć lata, zupełnie jakby wcześniej nic innego nie miało miejsca. Dla zachowania pozorów wyprawiłem matce pogrzeb, chociaż nie było to łatwym zadaniem, bom przez kapłana został o wszystko ze szczegółami wypytany. Na szczęście przygotowałem się na to i każde pytanie zbyłem trafną odpowiedzią, kończącą wszelkie dyskusje, chociaż dyskusję tę zakończyła właściwie koperta z pieniędzmi, którą moja rodzicielka przygotowała na wypadek swej śmierci. Z czystej przyzwoitości nie zajrzałem do niej, bo z kościołem tym nie zamierzałem mieć już więcej do czynienia. Amen.

Nie wyjechałem stąd tylko dlatego, że jeszcze nie znalazłem nikogo, kto należycie albo nienależycie zająłby się majątkiem moich rodziców. Wszyscy w okolicy zgodnie twierdzili, że w gospodarstwie tym na tronie ze słomy i krowiego gówna do końca winien zasiadać jakiś Boruta, dlatego też kupcem musiał zostać ktoś spoza tego zadupia. A to niestety nie było łatwe zadanie. Utrudniał to też fakt, że matka zmarła w listopadzie i gawiedź – to chyba odpowiednie określenie, zważając na to, jak ślepo zapatrują się w te swoje ołtarze – odkładała grosz do grosza, żeby kokoszę przehulać na nic nieznaczące upominki dla rodziny albo przekazać księdzu w ofierze. Co do tego ostatniego, ten sądny dzień w tym roku przypadał dwudziestego grudnia, o czym dowiedziałem się przypadkiem, wracając wieczorem do domostwa z popołudniowego spaceru. Wychodziłem codziennie po obiedzie i wracałem o tej samej porze, mając w pamięci, o której godzinie te całe podchody zazwyczaj się kończyły. Tym razem jednak coś musiało ich zatrzymać. Ja zauważyłem ich, a oni jak na złość zauważyli mnie, więc konfrontacja była nieunikniona. Przyspieszyłem kroku, żeby nie rozmawiać z nimi na otwartej przestrzeni, tylko w progu rodzinnego domu, którego po raz pierwszy od wielu lat mieli nie przekroczyć.

Długo nie kazali na siebie czekać. Przybieżeli od frontu i odważnie załomotali w drzwi, zupełnie jakby przyszli do siebie, a odźwierny spóźnił się z ich otwarciem. Ta zuchwałość przyprawiła mnie o przypływ adrenaliny, choć muszę przyznać, trochę się przestraszyłem. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze w takiej sytuacji, żeby odmówić księdzu wejścia do domu. Akwizytorom – owszem, krzewicielom innej wiary – jak najbardziej, ale ziemskim przedstawicielom jedynego, prawdziwego boga, w którego de facto nie wierzę – nigdy. Taki paradoks, zważając na to, że przez większość mojego życia zaciekle zarzekałem się, że żaden z tych ludzi w moich progach nogi swej nie postawi. Kiedy tak nad tym myślałem, usłyszałem kolejny łomot, tym razem jeszcze bardziej zdecydowany. Gdyby tylko mogli, weszliby tutaj razem z drzwiami, dlatego nie miałem wyboru. Otworzyłem im. Krępemu księdzu i dwóm młodziutkim ministrantom.

– Pokój temu domowi – zaprawdę powiedział mi ksiądz i obdarzył surowym spojrzeniem. Staliśmy tak przez chwilę, ja ze wzrokiem wbitym w ziemię, próbując ułożyć w myślach jakąś sensowną wykładnię swoich poglądów na temat chodzenia po domach i wyłudzania pieniędzy, ale to ksiądz przerwał milczenie. – Może weszlibyśmy do środka bracie? Wieczór chłodny, a my przemarznięci po tej całodniowej tułaczce.

Wtem w mojej głowie odezwał się głos, którego jeszcze nigdy nie słyszałem, a jednocześnie sprawiający wrażenie, jakbym go znał od kołyski. Można by rzec, że był to głos wiodący na pokuszenie, wtórujący mym własnym myślom o odprawieniu tej całej szopki tam, skąd przybyła, a nawet do samego Betlejem. Muszę przyznać, że gdyby nie on, być może nie zebrałbym się w sobie i dla świętego spokoju wpuścił ich do swego domu, pozwolił go poświęcić, dał na tacę, a nic z tego, co później się wydarzyło, nie miałoby miejsca. Ale zebrałem się w sobie, wyprostowałem się, spojrzałem krępemu księdzu w jego kaprawe oczy i odrzekłem:

– Nie przejdziecie. Już wystarczająco dorobiliście się na mojej rodzinie, ja nie zamierzam kontynuować tej żałosnej tradycji.

– Byli już tacy, którzy mówili, że nie przejdziemy – odparł mi ksiądz, lekko się przy tym uśmiechając – ale wszyscy zostali strąceni do czeluści piekielnych i skąpani w ogniu. Albowiem zamykając serce swoje i duszę swoją na łaskę Pańskiego Objawienia, wpuszczasz doń samego szatana…

– Skończ już te kazania – sam dziwiłem się sobie, że wszedłem mu w słowo, ale najwyraźniej najtrudniej jest zacząć, a później już leci jak z górki – nie przyszedłeś wszak tutaj po to, by mnie edukować. Wszystko zostało już powiedziane. Wynoście się!

– Oczywiście. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a drwina w jego uśmiechu była aż nadto widoczna. – Przychodzimy tylko do tych, którzy sobie tego życzą. Z Bogiem, bracie. W razie czego wiesz, gdzie znajduje się plebania. Podobno nigdy nie jest za późno.

I odeszli, pozostawiając po sobie dziwną aurę tajemniczości. Ja nalałem sobie szklankę bimbru, który pozostał jeszcze po ojcu, po czym usiadłem w fotelu i czekałem aż emocje opadną, sącząc ten przedni trunek. Pomimo naszych kiepskich relacji jedno musiałem mu przyznać – pędzić potrafił jak nikt inny. Pokazał to, jak przepędził mnie ze swego życia i rokrocznie potwierdzał to kilkoma litrami gorzały, której do dziś jest jeszcze sporo w piwnicy. Po kilku łykach złość oczywiście szybko mi przeszła, choć może nie była to złość, a zwykłe nerwy. Jedna rzecz tylko nie dawała mi spokoju. Ten drwiący uśmiech księdza, a do tego pewność, że będę się kajał. I może bym się nad tym jeszcze zastanowił, gdyby nie to, że w moje nozdrza uderzył ostry, duszący zapach siarki. Gdy zakaszlałem, ktoś poklepał mnie po plecach i usiadł tuż obok mnie, na kanapie – dość szczupły, elegancki jegomość w garniturze, czarnej koszuli i czerwonym krawacie dla ozdoby. Miał bujne, czarne włosy, miejscami już naznaczone siwizną, a jego fryzura sprawiała wrażenie, jakby z głowy wyrastały mu rogi – po jednym z każdej strony. Pociągła twarz i lekko haczykowaty nos z pewnością nie dodawały urody, a w całym tym połączeniu nadawały raczej wyglądu lichwiarza. Nie to jednak przykuwało uwagę, a jego oczy, tak nienaturalne, w kolorze krwistej czerwieni. Od razu pomyślałem, że to wytwór mojej wyobraźni, choć, jak się miało okazać, prawda była zupełnie inna. W tym momencie patrzyłem na niego jak wryty.

– No proszę, chapeau bas, w końcu znalazł się Boruta, co to kolędy do domu nie wpuścił! – rozpoczął wyraźnie zadowolony i nie widząc żadnej reakcji z mojej strony, dodał, zanosząc się przy tym śmiechem. – Co tak wlepiasz we mnie te swoje ślepia, jakbyś diabła zobaczył? Gdzie twoje maniery? Przywitałbyś prapraprapra… albo jeszcze więcej „pra” dziadka, choć przez te wszystkie lata zdążyłem już stracić rachubę.

– Jakiego dziadka? – odparłem wyraźnie skonfundowany. – Sprułem się jak wieprz, prawda? To jest jakiś pijacki sen?

– No tak, zapomniałem, że o niczym nie wiesz. – Złapał się za podbródek, wyraźnie się zastanawiając, jak dalej poprowadzić rozmowę. Ja rzecz jasna siedziałem bez ruchu i próbowałem odzyskać trzeźwość umysłu, co po ojcowej gorzale było naprawdę wymagającym wyzwaniem. Mój „gość” postanowił wreszcie przerwać tę niezręczną ciszę. – Wytęż swą pamięć, a ja zadam ci pytanie. Gotów?

Kiwnąłem głową.

– Czy kiedykolwiek, jak do waszego domostwa przychodził księżulek i kropił wodą święconą, zdarzyło ci się wyczuć w powietrzu jakiś dziwny zapach? Konkretnie taki, jakby coś smażyli na ruszcie, dajmy na to, prosiaka.

Zastanowiłem się i rzeczywiście przy każdym przyjściu pasterzy dusz ludzkich do naszego domu, w powietrzu unosił się zapach przypalanego prosiaka. Nigdy nad tym nie rozmyślałem, bo przecież ludzie na wsi przyrządzają rozmaite specjały, a wieprzowinę zdarzało nam się jeść pod różnymi postaciami. Czemu o to zapytał, nie miałem pojęcia.

– Tak – odrzekłem krótko, nie siląc się na jakąś wyczerpującą odpowiedź, za co od razu mi się oberwało.

– Zawsze byłeś taki małomówny? Bo że niewierny, to się od razu domyśliłem. Ran po przybiciu do krzyża ci nie pokażę, bo takowych brak na mym ciele, ale coś opowiem. Słuchaj uważnie. – Wyciągnął się wygodnie na kanapie, założył nogę na nogę, a ja poczułem, że w izbie robi się ciepło, tak rodzinnie i przytulnie, chociaż po powrocie do domu nie rozpaliłem nawet w kominku. I poprzysiągłbym, że to nie bimber mnie rozgrzał, a temperatura, która biła od strony mojego gościa.

– Pozwól, że będziemy raczej cofać się w czasie od chwili obecnej, a nie posuwać na przód, bo to zajęłoby nam wieki. Dosłownie – kontynuował. – Od dawien dawna w domu tym mieszkał Boruta, o czym twój ojciec z pewnością kiedyś wspominał. Nawet wtedy, kiedy tego domu nie było jeszcze w planach. Problem polegał na tym, że ojciec twój, wzorem dziadka twego, nie był skory do kultywowania rodowych tradycji. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie, kiedy to kultywowanie poszło w odstawkę, ale pokrzyżowało nam to mocno plany. Nam, czyli twoim przodkom, tym najprawdziwszym, ale do tego jeszcze wrócimy. Jak już zauważyłeś na przykładzie ojca, w domu pojawiali się przedstawiciele kościoła chrystusowego, a to, mój drogi, było nie do przyjęcia. Dziadowie, począwszy od Wacława, też ich zapraszali, a oni kropili gdzie popadnie wodą święconą. Powiedziałbym, żeby Wacław smażył się w piekle na wieki, ale nie dostąpił i nigdy nie dostąpi tego zaszczytu. Był zbyt pobożny, ale jego motywację jestem jeszcze w stanie zrozumieć, bo wtedy wszędzie panoszyła się inkwizycja. I tak rokrocznie u progu domostwa Boruty pojawiali się słudzy boży, a Boruta ich zapraszał. Z ojca na syna przechodziła też pewna tajemnica, tak jakby wyjaśniająca, dlaczego duszpastuszków z wodą święconą należy do domu wpuszczać. I teraz cofnijmy się nieco dalej. Skąd pochodzi nasz ród, Janie?

– Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą, bo przecież nikt nigdy nie raczył mi o tym opowiedzieć, a ja sam nie byłem zainteresowany.

– Z piekła. Od szatana. – Pstryknął palcami, a w kominku zapłonął ogień. – Z resztą Rokita, ród twojej matki, też.

W tym momencie po prostu się zaśmiałem. Najwyraźniej zacząłem tracić zdrowe zmysły, bo inaczej tego, co się tutaj wydarzyło, nie byłem w stanie wytłumaczyć. W to, że ktoś wkradł się do domu, kiedy byłem na spacerze, mogłem jeszcze uwierzyć, ale w samozapłon kominka? Nigdy. Mój rozmówca był tym faktem bardzo rozbawiony. Uśmiechnął się i jeszcze raz strzelił ogniem, tym razem w moją stronę. Zrobił to tak sprawnie, że nie zdążyłem nawet się zasłonić, a płomień trafił mnie w twarz. O dziwo nic nie poczułem.

– Jesteś iluzjonistą? – zapytałem, kiedy już częściowo doszedłem do siebie, chociaż nie miałem pojęcia, dlaczego do mojego domu miałby się wkraść iluzjonista. Z resztą żadnego nie znałem. Na szczęście, a może nieszczęście, na odpowiedź nie musiałem długo czekać.

– Nie. Diabłem. Legendarnym Borutą, bez żadnych zbędnych chrześcijańskich udziwnień.

Pomyślałem, że to najzwyklejszy sen i nie ma w nim miejsca na racjonalne myślenie. Musiałem dać się ponieść emocjom i wejść do tego świata na całego. Odczuwałem żal, że nikt niczego mi nie wyjaśnił. Chociaż ciężko było mi w to uwierzyć, być może wpuściłbym do domu tę wizytę duszpasterską i nie dopuścił do tego, że z czeluści piekielnych wyjdzie diabeł i rozsiądzie się w moim fotelu. To wszystko było tak niedorzeczne, a zarazem prawdziwe, że w mojej głowie zaczęły kłębić się pytania, na które koniecznie musiałem znaleźć odpowiedzi. Odpowiedzi, jakie pomogą mi się wreszcie obudzić.

– Czemu nic mi o tym nie wiadomo? Jak moi rodzice mogli trzymać taką tajemnicę tylko dla siebie? – zapytałem.

– To akurat mea maxima culpa. Ojciec przed śmiercią wysłał do ciebie list z wyjaśnieniami i prośbą o powrót do korzeni, który podstępem udało mi się przechwycić, a wcześniej nie było sensu o tym wspominać. Pragnął, byś prowadził człowieczy żywot tak długo, jak to tylko możliwe. Taki już był z niego troskliwy diabeł, a z twojej matki troskliwa diablica. Sytuacja jak z dzieckiem, któremu nie mówi się, że zostało adoptowane. Ale jak tak na ciebie patrzę, to wątpię, byś uwierzył chociaż w jedno ich słowo. W moje też nie wierzysz.

Zarzut ten był bardzo dziwny, bo, jak myślałem, w przeciągu sekundy całkowicie zmieniłem moje nastawienie. Albo ten diabeł był bardzo podejrzliwy, albo, jak każde senne widziadło, czerpał informacje z mojej podświadomości.

– Załóżmy, że wierzę. – Postanowiłem kontynuować rozmowę. – Chociaż do mojego ojca to zupełnie niepodobne. Nigdy by mnie o nic nie poprosił.

– I miał rację – wtrącił – bo o co miał właściwie prosić? Może jeszcze tego nie spostrzegłeś, ale jesteś związany z tym miejscem. Wystawiłeś gospodarstwo na sprzedaż, licząc na łatwy zarobek, a nikt jeszcze nie zgłosił się z żadną ofertą. Jak myślisz, dlaczego? Bo idą tak zwane święta i ludziom nie w głowie kupno posiadłości? Bzdura. Miejsce to jest niedostępne dla zwykłych śmiertelników. I tak już pozostanie in saecula saeculorum.

I wtedy wszystko do mnie dotarło. Te ciche rozmowy rodziców, szczelnie zamykany kufer z dewocjonaliami, obrzydzenie ojca, który musiał je brać do ręki i rozstawić na stole, te dreszcze, kiedy mieliśmy styczność z wodą święconą, brak jakichkolwiek gości… i drwiący uśmiech księdza, prawdopodobnie wiedzącego o wszystkim. No właśnie, księdza.

– Ale ksiądz tu bywał – podążyłem za swoimi myślami. – Czemu on mógł, skoro jest zwykłym śmiertelnikiem?

– Jakby to powiedzieć… – Diabeł wyraźnie się strapił. Na jego twarzy zauważyłem nawet lekkie obrzydzenie – To efekt uboczny działań Wacława, który stwierdził, że kościół musi być obecny w jego życiu, nawet w zaciszu domowym. Zastanawiasz się teraz, czy księża o wszystkim wiedzieli. Odpowiedź niestety jest twierdząca. Wacław zawarł z nimi coś w rodzaju paktu. Przyznał się kim jest, poprosił o grzechów odpuszczenie, został poświęcony, a proboszcz zamieścił stosowny wpis w kościelnej księdze. I może to wszystko by przepadło, ale przy tym wpisie znalazła się adnotacja „ważne” i każdy kolejny proboszcz musiał się z nią zapoznać i wpisać do swojej księgi. Ale wróćmy do meritum, bo na rozmowy o zamierzchłych czasach będziemy mieli całą wieczność! Czas działać.

– Działać? – zapytałem, a mój nietypowy gość szeroko się uśmiechnął.

– Działać. Trzeba tym wszystkim ludziom odpłacić pięknym za nadobne. Dzisiaj piekło zbierze obfite żniwo!

Miałem już ogromny mętlik w głowie i naprawdę nie wiedziałem, co począć w tej sytuacji. Co gorsza, w pewnym momencie stwierdziłem nawet, że mój gość mówi prawdę, dlatego czym prędzej zebrałem się do wyjścia.

– Muszę się przewietrzyć. Może jak wrócę, to ciebie już tutaj nie będzie – rzuciłem, ubierając płaszcz. Diabeł mnie nie zatrzymał, jakby zrozumiał, że muszę przetrawić wszystko, co tutaj usłyszałem.

Noc była ciemna i mglista. Zaczerpnięcie orzeźwiającego oddechu okazało się niemożliwe, bo powietrze było zbyt ciężkie i gdybym nie był na wsi, całą winę zrzuciłbym na smog. Pomimo to postanowiłem się przejść. Krążąc po błotnistych uliczkach, obszczekiwany przez psy sąsiadów, wszystko sobie przemyślałem i nie potrafiłem znaleźć w głowie żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Nie byłem ani zestresowany, ani pijany, ani tym bardziej naćpany, żebym mógł mieć jakiekolwiek zwidy. Cóż mogłem więc zrobić? Udałem się do jedynego we wsi monopolowego, przez wzgląd na potrzeby mieszkańców otwartego całodobowo, i kupiłem jakiegoś jabola. Nie dlatego, że nie miałem pieniędzy – chciałem po prostu jak najszybciej doprowadzić się do stanu nieprzytomności i zapomnieć o wszystkim. Czasem po prostu trzeba zapić swoje zmartwienia, żeby życie mogło toczyć się naprzód. A tak przynajmniej mawiali ci brodaci, obszarpani, brudni, śmierdzący i obdarci z godności myśliciele, którzy u niejednego szarego człowieka szukali środków, mogących powstrzymać ten natłok myśli. Tak jak oni, i ja poczułem się obłąkany, przysiadłem więc na ławce i zacząłem pić. Po pierwszym łyku zakrztusiłem się jakby siarką, ale kolejne przez gardło przechodziły już gładko, powoli wprowadzając mnie w błogi stan. I pewnie wszystko byłoby w porządku, gdybym znów go nie zobaczył.

Krępy ksiądz stał naprzeciwko i wpatrywał się we mnie, ale już bez uśmiechu na twarzy, a raczej z lekkim przestrachem w oczach. Zjawił się bardzo cicho, albo nie usłyszałem, jak się zbliża, śpiewając kolejną zwrotkę jednej z ulubionych pieśni – „Devil’s Child” zespołu Judas Priest. Byłem na niego zły, bo w głębi czułem, że coś wie, ale nie ostrzegł mnie w porę. Nie przypuszczałem, że głupia kolęda może przysporzyć tylu zmartwień.

– Chyba wszystkiego już się dowiedziałeś – podjął rozmowę. – Ubolewam, że z takiego źródła, ale śmiem twierdzić, że nic innego by cię nie przekonało.

– A kto powiedział, że jestem do czegoś przekonany? Do szatana? O nie, nie, nie, Nigdy… – Wstyd przyznać, ale w tym miejscu perfidnie mi się odbiło. – W życiu!

– Z jednej strony to dobrze, z drugiej fatalnie. Dobrze, bo nie zwiodłeś się jeszcze na pokuszenie, a fatalnie, bo nie wiesz, z jakimi siłami masz do czynienia.

– Wiem! Z siłą mojego umysłu. A raczej jego niedyspozycją.

Denerwował mnie. Miałem do niego awersję już od chwili, w której postanowił zapukać do mych drzwi. Nie wiem, czy tego nie wyczuwał, czy miał w tym jakieś wyższe cele, ale w swoich działaniach pozostawał niestrudzony i chyba nie zamierzał zostawić mnie w spokoju. Kiedy opróżniłem swoją flaszkę, rzuciłem nią w niego, ale alkohol wziął górę i po prostu nie trafiłem.

– Odejdź, parafialny pomiocie! – krzyknąłem.

– Obawiam się, że w zaistniałej sytuacji nie mogę tego zrobić. – Jego głos był tak spokojny, jakby chciał mnie nim utulić, przekazać, że wszystko będzie dobrze, muszę mu tylko zaufać… Zaufać? Jemu? Niedoczekanie.

– Czy wy w tej swojej świętej społeczności szanujecie takie człowiecze prawa jak prywatność? Nie chcę cię dłużej słuchać i oglądać, czego nie rozumiesz?

– Ja rozumiem wszystko, ty najwyraźniej nic.

Z jego strony zaczęła bić niezwykle jasna poświata, a czarny jak noc strój księdza zmienił się w nieskazitelnie białą szatę. Stał przodem do mnie, ale zauważyłem, że z pleców wystrzeliły mu dwa ogromne skrzydła, które później ostentacyjnie rozpostarł, gubiąc przy tym kilka piór. Podszedł bliżej i spojrzał mi prosto w oczy. Jego wzrok był hipnotyzujący.

– Daj mi rękę, bracie. Przejdźmy przez to razem. Pomogę ci.

Poczułem się niezwykle błogo, zrobiło mi się ciepło na sercu i zacząłem nawet myśleć, że faktycznie jakoś sobie z tym wszystkim poradzę. Już miałem nawet się podnieść i odejść z tą osobliwą istotą, ale moje ciało po jabolu stało się niezwykle ciężkie i tylko uderzyłem pośladkami o ławkę. Trochę mnie otrzeźwiło. Cóż to były za czary? Najpierw diabeł, teraz to?

– Kim jesteś? – zapytałem. Żadna odpowiedź nie mogła mnie już zdziwić.

– Aniołem.

– Aniołem? Nie wyglądasz mi na Anioła? Myślałem, że to jakieś byty idealne?

– Nie ma bytów idealnych. Jest tylko idealizacja – odparł z uśmiechem na ustach. – Pójdźmy do twego domu. Przegońmy siły piekielne z twego życia i zbawmy twą duszę, albowiem każdy zasługuje na odkupienie. Nawet diabeł.

Mętlik w mojej głowie stale się powiększał. Złość brała we mnie górę, bo piłem po to, żeby całkowicie oczyścić się z tych wszystkich myśli. To był ten moment zapalny, którym przypieczętowałem to, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Miałem tylko wpuścić kolędę, odstawić bożonarodzeniową szopkę i na tym koniec. Tymczasem pogoniłem księdza, a raczej anioła z jego ministranckim orszakiem, rozmawiałem z diabłem, wstawiłem się, wytrzeźwiałem i miałem zamiar wypowiedzieć wojnę temu bogu, który zesłał na ziemię niezwykle irytującego sługę, by przekonać mnie do swych racji.

– Nigdzie ze mną nie pójdziesz. – Stanowczo zaprotestowałem. – Jeśli o mnie chodzi, możesz odfrunąć z powrotem do królestwa niebieskiego i zaszyć się tam na wieki. Żegnam.

Wstałem i popędziłem do domu, a anioł o dziwo zostawił mnie w spokoju. Wszystko nagle zaczęło mieć sens i przejrzałem na oczy. Byłem najprawdziwszym diabłem, potomkiem Boruty i Rokity. Demonem najczystszej krwi. Kiedy tak szedłem, odkrywszy wreszcie swą prawdziwą naturę, psy sąsiadów już na mnie nie szczekały, a kuliły się i zawodziły ze strachu. Nie pasowałem do tego świata, postanowiłem więc, że porozmawiam z mym pradawnym przodkiem i poproszę go, by zabrał mnie z powrotem do piekła, gdzie na wieki będę torturował tę ludzkość, której tak nienawidzę. Droga minęła mi niezwykle szybko.

– Przemyślałeś sobie wszystko? – zapytał, kiedy wszedłem do domu. Siedział w fotelu i coś czytał. Widząc, że przyglądam się księdze, dodał – Ah, nie znajdziesz w tym tomiszczu nic pożytecznego. To taka… Diabelska literatura popularna, czytam dla zabicia czasu.

– Czytaj to, na co masz ochotę. – powiedziałem, podchodząc do niego. Spojrzałem mu prosto w oczy. – Zabierz mnie do piekła. Nie chcę już tutaj spędzić ani chwili dłużej. Mam dość aniołów, księży i wieśniaków. Całego tego świata.

Zaśmiał się, a jego śmiech budził zgrozę i przerażenie. Zamknął księgę, wstał i zaczął kręcić się po pokoju, raz po raz poklaskując. Miałem nadzieję, że wkrótce otworzy jakiś portal i mnie stąd zabierze, ale się przeliczyłem.

– Cieszę się. Niezmiernie się cieszę, że mnie zaakceptowałeś. Ale to nie jest czas na podróże, drogi Janie. Teraz idziemy polować.

Nagle w całym domu zerwał się okropny wicher, pomimo tego, że wszystkie okna i drzwi pozostawały zamknięte. Ogień, który do niedawna palił się w kominku zgasł, a ja zauważyłem, jak widoczny w świetle księżyca cień mojego dziada zaczął nienaturalnie się wydłużać, aż w końcu się zmaterializował jako ciemna materia. Później dołączył do niego kolejny i kolejny i kolejny… Cieniste stworzenia wyskoczyły na zewnątrz, gdzie w momencie zerwała się okropna burza. Sam wybiegłem z domu, żeby zobaczyć, co teraz się stanie. Zaczęło błyskać, a pioruny uderzały w domostwa nieświadomych niczego sąsiadów, wyważając drzwi i okna. Przez powstałe wyrwy wślizgiwały się cienie, a po całej wsi niósł się krzyk mordowanych ludzi. Wstyd przyznać, ale w moich uszach brzmiał jak najprzedniejsza symfonia. Wreszcie przywołane przez mego przodka potwory zaczęły wywlekać ciała sąsiadów na zewnątrz, a ich krew zaczęła mieszać się z błotem. Byłem przerażony, bo ten widok sprawiał mi przyjemność. U mego boku stał sam Boruta i głośno się śmiał. Złapał mnie za ramię.

– Teraz przyszedł czas na crescendo! – krzyknął i wzlecieliśmy do góry. Będąc już na odpowiedniej wysokości, ponad domami sąsiadów, zaczęliśmy zmierzać w kierunku kościoła. Tam zgromadziły się już wszystkie cienie, czekając na sygnał do ataku. Kiedy Boruta machnął ręką, ruszyły na niewielką świątynię. Ta padła w momencie. Najpierw dzwonnica, później dwie nawy boczne, w końcu nawa główna. Widziałem ołtarz, wyrastający z tego pobojowiska, a na nim proboszcza, trzymanego przez cztery potwory.

– No, Janie. To twa ofiara. Nie każ nam czekać.

I wtedy zrozumiałem. Chciałem się tylko wyrwać z tej wsi i nigdy tutaj nie wracać, a sprowadziłem na nią apokalipsę. Nie było już odwrotu. Podleciałem do ołtarza, a mój przodek wręczył mi pradawny sztylet, który zatopiłem w piersi proboszcza.

Koniec

Komentarze

No dzień doberek. 

Co do tego ostatniego, ten sądny dzień w tym roku przypadał 20 grudnia…

→ Zapisujemy słownie – dwudziestego. 

 

Nie przejdziecie. Już wystarczająco dorobiliście się na mojej rodzinie, ja nie zamierzam kontynuować tej żałosnej tradycji.

→ You shall not pass ;D!- Sorry, musiałem. 

 

Jak moim rodzice mogli trzymać taką tajemnicę tylko dla siebie? – zapytałem.

→ Jak moi rodzice mogli…

 

Złość brała we mnie górę, bo piłem po to, żbye całkowicie oczyścić…

→ żeby 

 

No to tak: 

Księży do swojego milutkiego mieszkania nie wpuszczam, indeks od bierzmowania podarłem, a u spowiedzi to byłem chyba u komunii, ale jedziemy: 

Horroru zbytnio nie wyczułem, raczej to innego typu tekst. Zakończenie całkiem ok. 

Trochę błędów wystąpiło – nie wszystkie je tutaj wyodrębniłem, bo kot mi przeszkadzał. 

Mieszane uczucia zatem. Brakło trochę grozy. 

Żegnając się, podaję znak pokoju – łokciem of course.

Pozdro! 

 

 

 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Dziękuję za opinię i wyłapanie błędów! Już poprawiam smiley

To “nie przejdziecie” to właśnie miało być takie nawiązanie, ale czy udane, ciężko powiedzieć.

Może kolejny tekst będzie lepszy? devil

Pozdro!

Nowa Fantastyka