- Opowiadanie: meksico - Przypadki Stalkera Ciamy

Przypadki Stalkera Ciamy

Opowiadanie napisane kiedyś tam, gdzieś tam na konkurs pewnego wydawnictwa. Opowiadania związane z klimatem Stalkerskim. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Przypadki Stalkera Ciamy

Przypadki Stalkera Ciamy

 

Nie wszystkie historie mają dobre zakończenie. Czasem wszystko idzie nie tak. Zwyczajnie się pieprzy. W jednej chwili patrzysz w szary przestwór nieba, w drugiej, oszołomiony i zaskoczony, przewracasz się, nieomal lądując głową w gównie jakiegoś mutanta. Śmierdzi jakby się wóz z szambem wywalił. Wstaję szybko. Biwakowanie w Zonie obarczone jest sporym ryzykiem, a mi się wcale nie uśmiecha dać dupy przez głupotę. Tu trzeba myśleć szybko.

Przez moment mam wrażenie, że znalazłem się w miejskim parku. Gdzie nogi nie postawisz – klocek. Jak w cholernej psiarni. Ja rozumiem, że mutant srać musi, ale żeby tak trafić na istny gówniany kobierzec? Tylko mi się mogło to zdarzyć. Mieć pecha to ja mam. Jakimś cudem udaje mi się zawsze z tego wszystkiego wyjść obronną ręką, ale Himen – nazwany tak, bo twierdzi, że poza Zoną jedynymi bogami są bogowie Eterni – uważa, że ja ratuję się na kreskę i kiedyś przyjdzie mi zapłacić. Się wróż Maciej znalazł!

Jest ciemno, bo las tu gęstszy, bujniejszy. Cicho wokół, jak to w TU i czasem chciałby człowiek, żeby wróbel zaćwierkał, żaba zakumkała. Coś. a tu: Nic. Muchy nie uświadczysz. Widzę, że ślady bytności raczej świeże, więc pozwalam sobie na przejście przez ten gówniany placyk bez rzucania mutrami. I tak muszę uważać żeby w coś nie wleźć. Nie chciałbym, żeby ten smród został mi na butach, co to, to nie. Gdy udaje mi się pokonać pole minowe, sięgam po nakrętki. Rzucam od niechcenia przed siebie. Pokonuję zwalone drzewo, pod którym coś wykopało sobie norę. W tym momencie powinienem się głęboko zastanowić, czy to aby najlepszy pomysł. Wedle stalkerowskich reguł sam pakuję się w kłopoty, które w porównaniu z gównem na butach mogą być znacznie dotkliwsze w skutkach. Robię kilka kroków i już wiem, to się chyba nazywa intuicją, że nie popuści mi dziś Zona. Się uparła i koniec. Odwracam się, sięgając po Walkera. Wyrywam go z kabury. Rzucam się w bok, nie myśląc, na czym przyjdzie mi wylądować i jak głupi rąbię barkiem w ziemię. Nie strzelam. Mierzę przed siebie. Dyszę ciężko. Napięte mięśnie drżą. Palec na spuście tylko czeka na rozkaz. Rozglądam się dookoła, szczególną uwagę zwracając na dół wykopany pod przewróconym, grubym pniem. Tam coś jest. Wiem. Nie po to walam się po ziemi, by przekonać się, że to tylko moja wyobraźnia.

Cierpliwości zawsze mi brakowało. Leżę jak ta kłoda, czekając aż to coś wylezie. Powinno już się na mnie rzucić. Oszczędziłoby mi myślenia. Pot spływa strugą po kręgosłupie. Wygięte w łuk plecy bolą jak cholera. Mam ochotę wpakować cały magazynek w dziurę, pozbywając się zagrożenia. Unoszę się na łokciu z bronią uniesioną wysoko. Dostrzegam coś. Jasny kształt. Niewielki, ale zapewne jest fragmentem czegoś większego. Strzelać – nie strzelać?

– Wyłaź skurwielu!

– Cia… ma…

To nie tak ma być. Scenariusz jest taki, że Coś z dziury wyskakuje, a ja do tego Cosia strzelam, nie patrząc nawet, czym to jest. Nie celując. Jest jednak inaczej, bo z nory słyszę głos. Zapewne ludzki, możliwe, że stalkerski. Na dodatek ten ktoś mnie woła. Cia-ma. Ciama wzięło się od Ciamajdy, ale żadnemu z chłopaków nie chce się mówić całego.

– Kto ty? – pytam. – Mów, kto…

– Ciama pomóż…

Ocieram pot z czoła. W gardle czuję suchość, w piersi coś każe iść z pomocą. Podrywam się na nogi. Czujnie, choć może tak mi się tylko wydaje, zbliżam się do dziury. Biała plama okazuje się być ludzką dłonią. Zaraz po niej dostrzegam posiwiałą, zakrwawioną czuprynę Koli. Wygląda jakby stał w głębokim dole. Wyciąga ręce do góry. Zagarnia palcami ziemię. Przypadam do niego i nie patrząc na nic wyrywam go jak buraka z ziemi. Stalker, jęcząc, podpiera się jedną ręką i chwyta mnie za szyję.

– Nie daj mi tu…

– Cicho. – Pozwalam mu chwycić się za szyję. Jego głowa na moim ramieniu. Cofam się ostrożnie. Wciąż trzymam broń. Przeczucia są w Zonie świętością.

– Noga… boli – wyjąkał Kola.

Dopiero teraz widzę, że ma upierdoloną prawą stopę. Chyba odgryzioną. Nie krwawi już specjalnie, bo co miało się wylać, pewnie się wylało, ale oblepiona jest brunatną mazią niczym maścią z gówna. Nie wygląda to dobrze.

– Zaraz przestanie – kłamię. – Wytrzymaj jeszcze chwilę.

Kładę go na ziemi w bezpiecznej, przynajmniej teoretycznie, odległości. Kurtka z przodu też jest zakrwawiona. Widzę ślady zębów na przedramieniu.

– Po coś ty się tam pchał – mówię pod nosem.

– Ja uciekł, Ciama… – Stalker dławi się i krztusi. Przechylam mu głowę na bok. Wymiotuje brunatną mazią. – Uciekł kurwisy…

Uciekł. Prawda. Nie mam pojęcia co mogło go tak urządzić. W Zonie mnóstwo ścierwa, w cholerę anomalii, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Zerkam na norę. Pusto. To musi być tunel.

– Tyś tędy wylazł?

Skinienie głową. Zdejmuję plecak. Jedną ręką – bo drugą nadal celuję w norę – szukam antybiotyków i przeciwbólowych. Trzeba ratować kolegę. Wyciągam strzykawkę.

– Poczekaj. – Powstrzymuje mnie Kola. – Mnie już nie… zostaw.

Nie zwracam na niego uwagi. Wbijam igłę w biceps. Na razie nie mam siły myśleć, co będzie dalej. W tej chwili czuję, że jestem w czarnej dupie.

– Jakbym…

– Jakby matka miała wąsy…

– Chcę w ziemi. Jak człowieka mnie…

– Nie gadaj tyle, bo ci jadaczkę zakleję.

– Ty słuchaj, Ciama. – Chwyta mnie za kark. Oczy ma błyszczące. Oddech gorący. – Ja mu uciekł. Tam go trudno… nie można patrzeć… oczy… warto…

Wyciągam energetyka. Otwieram. Ranny pije, ale krztusi się przy tym tak, że w końcu przestaję go poić.

– Ty masz szczęście w nieszczęściu. Tobie się uda… tylko dobrze szukaj…

Czekam, aż przestanie gadać. Potrzebuję chwili do namysłu. Himen pewnie pomodliłby się teraz do bogów. Ja tak nie umiem. Nawet nie proszę o nic Zony, ona i tak zrobi swoje. Da to da, nie da, to siłą i tak nic nie zdziałasz.

– Obiecaj mi – domaga się Kola, a ja udaję, że nie słyszę. Jest zasada: nie obiecuj umierającemu. Gdzie indziej tak, ale nie w Zonie. Tu obietnice są jak śmierć. Wiążą ci ręce. – Dorwiesz go? Do…

Patrzy na mnie tymi płonącymi oczami.

– Obiecaj!

– Nie wiem, który to. – Usiłuję wybrnąć z sytuacji. – Nie poznam.

– Poznasz, po… znasz. On inny. On ba…

– Jak mi się uda, to znajdę. Obiecuję – dodaję ściszonym głosem, bo widzę, że jemu to potrzebne. A potem się zrobi, co trzeba. Bogowie Eterni wybaczą.

Nie wiem, czy mnie słyszy. Ściska mocniej moją dłoń, jakby w ten sposób chciał zatrzymać to, co nieuchronne.

– W ziemi… – szepcze umierający stalker.

Chciałbym powiedzieć, że po tych słowach skonał, ale życie jest gówniane i krótkie, natomiast śmierć bywa długa. Kola dusił się prawie pół godziny. Kaszlał i bełkotał. Podtrzymywałem mu cały czas głowę. Patrzyłem w coraz mniej przytomne oczy. Wycierałem usta. Umarł ze śliną spływającą po brodzie. Odwlokłem go jeszcze trochę od nory. Sprawdziłem kieszenie, bo nic nie powinno się marnować. Znalazłem zniszczony notatnik do przejrzenia później oraz dwa wymiętolone papierosy. Po wykopaniu płytkiego grobu ułożyłem w nim ciało i okryłem czym mogłem. Zabezpieczyłem kamieniami. Niechby mu tam jakaś anomalia na straży wyrosła. Niechby…

 Jak chciał, tak ma. Przynajmniej na chwilę, dopóki jakiś mutas nie przyjdzie i go nie wpierdoli. Z prochu powstałeś…

Wypaliłem papierosa.

 

 

Aż trudno uwierzyć, że tutaj Zona. Las wygląda całkiem przyjemnie, słonko grzeje po plecach. Nic tylko się schylić, grzybów poszukać, jagód nazbierać. Po lewej stronie ścieżki, tam, gdzie trawa faluje, czai się karuzela. Omijam ją szerokim łukiem. Nieco dalej, w cieniu drzew, schowała się inna anomalia. Nie wiem jaka dokładnie, bo tylko drżące powietrze potwierdza moje przypuszczenia, ale wolę trzymać się od niej z daleka. Teren wyraźnie się obniża. Ścieżka prowadzi wprost w niewielki jar, gdzie pewnie podczas deszczu płynie strumyk. Teraz sucho. Rzucam mutrami wokół wyrastającego z ziemi kamienia. Siadam. Wiem, że muszę się spieszyć, by zdążyć przed zmierzchem. Ten przychodzi znienacka.

Coś tak czuję, że marnuję czas. Kola odszedł, a to powinno zakończyć sprawę. Obietnice nie są dla martwych szczególnie ważne. Ale pomyślałem, że sprawdzić nie zaszkodzi. W notatniku stalkera znalazłem kilka zapisków, które niewiele mi dały, ale była też nieporęcznie skreślona mapa. Parę kresek z zaznaczonymi punktami odniesienia. Da się zorientować, gdzie co leży. Powinienem tam nanieść gówniany kobierzec dla ułatwienia.

Pot perli się na czole. Wyciągam energetyka i konserwę. Nie jestem głodny, ale jeść trzeba. Czuję się trochę jak na pikniku. Gdybym miał koc…

Otwieram notatnik. Kartkuję do odpowiedniego momentu. Wydaje mi się, że prawie dotarłem na miejsce, choć znając moje szczęście, różnie może być. Minąłem wieżę, na której trzeszczały Elektry – one lubią wszelkie żelastwo. Skręciłem w lewo i prosto w dół, aż do jaru. Dojadam ‘przysmaki stalkera’, wyciągam broń i rzucając mutrami kieruję się w dół. To nie żadna droga. Po prostu płynąca po deszczu woda zostawiła suche koryto. Idzie się dobrze. Prawie jak na szlaku. Tu stokrotki. Tam paprotki. Z lewej trochę nieznanych mi habazi. Po prawej…

Prypeć-Kaban jest tu pewnie przypadkiem. Wygląda na ledwie podrostka, który też zapragnął kontaktu z naturą. Najpierw jest nieco zdziwiony, bo chyba się mnie tu nie spodziewał. Z ryja zwisa mu coś na kształt smarkowego sznura, futro na grzbiecie stroszy się – przynajmniej w miejscach, gdzie jest. Zaraz zacznie się drzeć.

– Tylko spokojnie, mały. – Wyciągam przed siebie rozłożoną dłoń, jakby to miało go uspokoić.

O dziwo, skutkuje. Wieprz-mutant chrumka sobie cichutko. Patrzy. Przechyla nie taki znowu brzydki łebek to w jedną, to w drugą stronę. Wącha. Odwraca się i znika w zaroślach. Sterczę tam przez chwilę gotowy do obrony, ale nic się nie dzieje. Słyszało się o takich historiach. Niby mutant to mutant, ale może gdzieś tam na dnie ich jestestwa kryje się coś, co nie jest takie do końca złe. Kto wie, może tak jest.

Nie mam zbytnio czasu, by się nad tym zastanawiać, bo w końcu dostrzegam to, czego szukałem. Przez jedną krótką chwilę, wydaje mi się, że Prypeć-Kaban zwiał z innego powodu niż empatia do ludzkiej istoty. Pod korzeniami spróchniałej sosny dostrzegam norę. Wejście jest spore, wydaje mi się, że spokojnie mógłbym tam się zmieścić na kolanach. Gdybym oczywiście zamierzał tam wejść, ale tego nie ma w planie. Przyjrzę się. Poświecę latarką. Tyle. Wokół nie widzę, żadnych anomalii, co wcale nie oznacza, że ich nie ma. Przy takich okazjach zawsze wydaje mi się, że brak anomalii jest złym znakiem. Jeśli są, znaczy się, że się człowiek znalazł w normalnej Zonie. Jak nie ma…

Rzucam do środka kilka nakrętek. Nic. Świecę latarką. Tunel najpierw biegnie prosto, by po kilku metrach skręcić w bok. Na ścianach nie dostrzegam jakichś szczególnych śladów. Nie ma krwi, odchodów, czy odgryzionych stóp martwych stalkerów. Z tego ostatniego cieszę się najbardziej. Korzenie zwisają z prowizorycznego sufitu. Nie ma pajęczyn, co znaczy, że ktoś lub coś tędy jednak łazi. Postanawiam wejść parę metrów, jak nic się nie pokaże, to wylezę. Nie lubię takich miejsc, gdzie człowiek musi się czołgać jak glista jakaś. Poprawiam paski plecaka. Sprawdzam broń i leżąc na brzuchu wczołguję się do nory. Tylko parę metrów…

Nie jest na szczęście mokro. Latarka w jednej dłoni, pistolet w drugiej, a mnie zaczyna swędzieć noga. Drapanie się bronią nie jest najlepszym pomysłem, więc robię to latarką. Na chwilę robi się odrobinę ciemniej. To wystarcza. Coś nagle szarpie mnie za ramię. Czuję to przez ułamek sekundy. Przypadkiem wciskam spust. Wystrzał ogłusza mnie całkowicie. Ziemia zaczyna się sypać wszędzie wokół. Latarka oświetla wejście do tunelu. Widzę, że tam już nie ma się co pchać, bo wszystko się wali. Czołgam się w głąb tunelu. Byle dalej od sypiącej się na łeb ziemi. Nic nie widzę. W pewnym momencie tunel opada gwałtownie. Nie mając wyboru, turlam się jak jakiś kartofel, a gdy udaje mi się zatrzymać rąbię głową w coś twardego. Gdzieś po drodze zgubiłem broń. Latarkę nadal ściskam w ręku. Na szczęście działa. Siadam na ziemi. Oświetlam miejsce, w którym się znalazłem. Oto jest. Cholerna komnata tajemnic. Niewielka, bo może trzy metry na pięć, ale stworzona ręką człowieka. Betonowe ściany. Jakiś regał i nawet rozwalone krzesło. Trochę kości i starych spleśniałych szmat w kącie. Jest też przejście dalej. Dostrzegam je, wracając po broń. Mam nadzieję, że TO, co zostawiło tu kostki i kosteczki, nie znajduje się w pobliżu, a jeśli już, niech będzie w liczbie: jedno TO.

Nie pozostaje mi nic innego jak ruszyć dupsko i stawić czoła przeznaczeniu. Latarka działa. Pistolet uratowany. Czy tam w tunelu coś mnie naprawdę dotknęło? Zona jedna wie. Nie rezygnuję z badania terenu mutrami. W półmroku co prawda łatwiej dostrzec anomalie, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Tunel prowadzi mnie prosto. Jest tyle miejsca, że można spokojnie się wyprostować, a obok mnie zmieściłby się jeszcze jeden stalker, a nawet jakiś większy mutant. Nie wiem, czy to dobrze. Akurat nigdy nie przepadałem za zamkniętymi pomieszczeniami, szczególnie takimi ulokowanymi głęboko pod ziemią. Przebywanie tu z kimś, kto za najwyższy cel, postawił sobie rozszarpanie stalkera nie jest moim marzeniem.

W końcu udaje mi się dotrzeć do kolejnego pomieszczenia. Wiem, że element zaskoczenia mogę sobie darować. Staram się jednak zachować ostrożność. Przytulony do ściany, przesuwam się do przodu. Pomieszczenie jest spore. Ze dwa razy większe niż poprzednie. Poza tym jest tu więcej sprzętów, szaf, a w kącie…

Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nawet nie jestem pewien, czy tam w tunelu nie zostałem przysypany i nie mam po prostu przedśmiertnych (a może pośmiertnych?) halucynacji. To coś zaczyna się na suficie, a kończy na betonowej podłodze. Rusza się. Nawet teraz to widzę. Uczepione ścian narośle nakładają się na siebie, tworząc coś co najbardziej przypomina ryj mitologicznego Cthulhu. Macki wędrują po ziemi, na szczęście wygląda na to, że ot tak, bez celu. Zielonkawa poświata tego całego dziwadła sprawia upiorne wrażenie. Gdzieś pomiędzy plątaniną zielonych kiełbas dostrzegam otwór gębowy i przymknięte – chwała ci Zono – powieki, pod którymi z pewnością kryją się wszechwidzące oczy. Toś mnie, kurwa, Kola urządził. Niech ci Zona lekką, cholera, będzie! Nieraz się słyszało, że w Zonie nic nie jest niemożliwe. Niby człowiek już widział wszystko. Anomalie, mutanty, emisje. Nigdy jednak nie spotkałem się z czymś takim. Jestem przekonany, że gdybym komuś o tym opowiedział, wziąłby mnie za szaleńca.

Opadam na kolana, bo trochę na prawo od skurwysyństwa z wyobraźni Lovecrafta jest drabinka. Zardzewiała, ale pnie się w górę, co daje nadzieję, że będę mógł się wyrwać z tego małego piekiełka. Nieco dalej widzę dalszą część tunelu, ale już nie zamierzam iść gdziekolwiek. Kierunek – powierzchnia. Latarką staram się świecić tylko po ziemi. Broń mam w pogotowiu, choć coś tak czuję, że w starciu z tym czymś ze ściany na niewiele by się zdała.

Jestem już prawie. Wyciągam rękę do żelaznego szczebla. Podciągnę się i zwieję. Ciekaw jestem, którędy uciekł Kola. Jestem już nogami na drabince, gdy ni stąd ni z owąd coś z siłą pięciu koni ciągnie mnie za nogę. Puszczam szczebel i ląduję na brzuchu. Usiłuję się przekręcić, ale to coś trzyma mnie mocno. Kopię nogą. Udaje mi się coś trafić. Słyszę stłumiony skrzek. Odwracam się na plecy. Świecę latarką. Broń drży w ręku. Widzę ją.

Siedzi na ziemi. Kłapie zębami. Wciąga mój zapach do nozdrzy. Gdyby miała maskę, wziąłbym ją za snorka. Ale nie ma. Patrzy na mnie ślepymi oczami, z czaszki sterczy trochę jasnych włosów. Skóra na twarzy jest sina, pokryta bliznami. Ma na sobie porwany mundur. Jedną ręką usiłuje mnie chwycić. Drugą, do piersi przyciska… o Zono… dziecko. Niemowlę jest nagie. Nawet teraz usiłuje odnaleźć pierś matki, by wyssać trochę mleka. Nie wygląda ani trochę niezwyczajnie. Prawie jak ludzkie dziecko. No może poza wąskim pasem futra na pleckach. Zaczyna płakać, a ja siedzę na dupie jak ten chłopek co to rwał rzepkę i się wywalił.

– Nic wam… – W gardle mam sucho, jakbym się nażarł piachu. – Nic wam nie zrobię.

Staram się wmówić sam sobie, że ta mutantka choć po części jest człowiekiem. Musi być. Ma dziecko. Ludzkie dziecko. Jest matką.

– Odejdę i nigdy mnie nie zobaczycie. Obiecuję.

Mutantka słucha mnie. Dziecko cicho kwili. Wygląda to jak mała rodzinna awantura. Teraz rozejdziemy się, by już nigdy się nie spotkać. Opuszczam broń. Nie strzelam do dzieci. Matka i dziecko mruczą coś do siebie. Podnoszę się na nogi. Mam wrażenie, że ta chwila na długo zostanie mi w pamięci. O ile będzie mi dane kiedyś to wspominać.

Wtedy właśnie budzi się to coś w kącie. Nie ryczy, nie wyje, nie wydziera. Po prostu otwiera oczy i patrzy. Słychać mlaśnięcie. Otwór gębowy zamyka się i otwiera, macki drżą. Widzę wielkie kocie źrenice świecące jasną zielenią. To coś mruczy. Mutantka i dziecko odmrukują. Jakby się znali. Nie podnoszę broni. Pozwalam jej przejść obok mnie. Gdybym wyciągnął rękę, mógłbym jej dotknąć. Przechodzi niepewnie, z dzieckiem otulonym ramionami. Mimo to zauważam jego oczy. Są takie same jak oczy zonowskiego Cthulhu. Czyżby rodzinne podobieństwo? Czekam jeszcze chwilę i zaczynam się wspinać po drabince. Widzę jak mutantka z niemowlakiem znikają w mackach najdziwniejszego ojca pod zonowskim słońcem. Przyśpieszam, uważając jednak, by nie pośliznąć się i nie spaść. Nie chciałbym przypominać o sobie tej rodzince. Modlę się, by nie trafić na anomalię, która zablokuje mi drogę. Na dół już nie zejdę. W końcu docieram do zamkniętego włazu, a w sumie to bardziej wyłazu. Chwilę muszę się z nim siłować, zanim udaje mi się go unieść. Wyczołguję się na zewnątrz i od razu czuję się lepiej. Słońce niedługo zajdzie.

Gdzieś daleko słyszę wycie ślepego psa. Normalka. Muszę czym prędzej dotrzeć do bezpiecznego schronienia. Choć w Zonie „czym prędzej” nie oznacza tego samego co w wielkim świecie. Trochę porzucam mutrami, może znajdę jakiś artefakt. Zaczynam robić się głodny. Nic dziwnego. To był dziwny, nawet jak na Zonę, dzień. Mam nadzieję, że mutancki dzieciak ma się dobrze. Co z niego wyrośnie? Lepiej nie mieszać się do nie swoich spraw. Kola zapłacił wysoką cenę. Ja nie zamierzam ściągać na siebie więcej pecha niż mam.

Wyciągam zmiętego papierosa, spadek po martwym stalkerze. Wkładam go między spierzchłe wargi. Przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu ognia. Pewnie gdybym nie był Ciama, udałoby mi się go znaleźć. Tyle mojego. 

Koniec

Komentarze

Jest ciemno, bo las tu gęstszy, bujniejszy. Cicho wokół, jak to w TU

Nie rozumiem konstrukcji i znaczenia drugiego zdania. Po drugie, ta Zona nie jest taka straszna, skoro stalker na pewniaka idzie przez ciemny las sam. Po trzecie, wymieniasz pojęcie parku z lasem, a obie rzeczy wyobrażam sobie nieco inaczej.

Nie chciałbym, żeby ten smród został mi na butach, co to, to nie. Gdy udaje mi się pokonać pole minowe, sięgam po nakrętki.

Wydaje mi się, że stalker przede wszystkim dba o życie, a nie o czyste buty.

to się chyba nazywa intuicją, że nie popuści mi dziś Zona. Się uparła i koniec.

[…] że Zona mi dziś nie popuści. Uparła się i koniec.

Odwracam się, sięgając po Walkera. Wyrywam go z kabury. Rzucam się w bok, nie myśląc, na czym przyjdzie mi wylądować i jak głupi rąbię barkiem w ziemię.

Absurdalnym wydaje mi się, by w sytuacji bezpośredniego zagrożenia rzucać się. Stojąc, można zrobić unik, podbiec, odbiec, a rzucanie się na glebę, kiedy nie wiedział z czym ma do czynienia, wydaje się nielogiczne. Jakby to był mutant to brakuje, by się stalker jeszcze doprawił, bo już się sam położył do konsumpcji.

Scenariusz jest taki, że Coś z dziury wyskakuje, a ja do tego Cosia strzelam, nie patrząc nawet, czym to jest. Nie celując.

Bez celowania raczej ciężko trafić.

Stalker, jęcząc, podpiera się jedną ręką i chwyta mnie za szyję.

Z konstrukcji zdania wynika, że tą samą ręką się podpiera i chwyta za szyję.

– Cicho. – Pozwalam mu chwycić się za szyję.

Nie chwycił go przed chwilą już?

później oraz dwa wymiętolone papierosy. Po wykopaniu płytkiego grobu ułożyłem w nim ciało i okryłem czym mogłem. Zabezpieczyłem kamieniami. Niechby mu tam jakaś anomalia na straży wyrosła. Niechby…

Wracam do tego, że trochę zbytni heros się bohaterowi włączył. Jego kompana coś śmiertelnie zraniło, a on ma czas na to by siedzieć przy nim pół godziny i wykopać mu grób w ciemnym lesie. Czy myślałeś o tym, ile zajmuje wykopanie grobu, nawet płytkiego? To nie kwestia 10 minut. Ponadto, czym by go wykopał? Niedoprecyzowane.

Aż trudno uwierzyć, że tutaj Zona. Las wygląda całkiem przyjemnie, słonko grzeje po plecach.

To ten sam las? Wcześniej był ciemny, a potem słonko?

Nieco dalej, w cieniu drzew, schowała się inna anomalia.

Anomalia nie może się schować, nie jest bytem żywym.

Skręciłem w lewo i prosto w dół, aż do jaru. Dojadam ‘przysmaki stalkera’, wyciągam broń i rzucając mutrami kieruję się w dół.

Ile tych nakrętek miał ze sobą, że nimi ciągle rzucał? Po drugie, stalker porusza się po terenie wybitnie pewnie.

Mam nadzieję, że TO, co zostawiło tu kostki i kosteczki, nie znajduje się w pobliżu, a jeśli już, niech będzie w liczbie: jedno TO.

Nie podoba mi się taka próba „dramatyzmu”.

Akurat nigdy nie przepadałem za zamkniętymi pomieszczeniami, szczególnie takimi ulokowanymi głęboko pod ziemią.

Ale w sumie wlazłem w ciasny tunel niewiadomego pochodzenia. Ale nie lubię, jak coś.

 

Takich błędów jest więcej. Niestety, nie podobało mi się. Bohater podejmuje absurdalne decyzje, a coś, co mnie najbardziej odrzuciło to fakt, że opowiadanie wygląda jak opis gry. Poszedłem to, wziąłem tamto, wspiąłem się, wyszedłem, przeszedłem. W niegościnnym terenie stalker porusza się bez szwanku, zawsze jest jakaś droga, w podziemnych komorach jest drabina i właz. I ma nieskończoną ilość nakrętek. Ilość pomysłów zaciągniętych z gry jest znaczna. Ponadto są błędy w konstrukcjach zdań, interpunkcyjne itd. Także niestety opowiadania nie zaliczę ze swojej strony do udanych.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nie ma potrzeby dawania tytułu w tekście, jak widać portal sam go dodaje, to po pierwsze. Poza tym w opowiadaniu jest rzeczywiście sporo błędów, o których wspomniał już Sagitt, choć przyznam, że nie zatruły mi one lektury aż tak.

Historyjka całkiem fajna, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia – ani konstrukcją świata (a nawet w tych stalkerskich można znaleźć raz na jakiś czas coś nowego), ani samym plot twistem (matka z dzieckiem to okropnie oklepany motyw w takich scenkach moim zdaniem). Przydałoby się tu coś więcej, coś co odróżniłoby to opowiadanie od opisu sceny w grze czy filmie.

Podoba mi się za to, jak wykreowałeś bohatera – czuć w nim człowieka z jakimś charakterem, osobowością, emocjami.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Opowiadanie wydało mi na tyle beznamiętne, że nie potrafiłam wykrzesać w sobie większego zainteresowania dla poczynań Ciamy – ot, szedł sobie, spotkał konającego Kolę, potem penetrował tunele i podziemne pomieszczenia, spotykał dziwne istoty i w zasadzie to wszystko.

Wykonanie mogłoby być lepsze, ale przypuszczam, że starałeś się aby czytelnik miał  wrażenie, że ta historia jest opowiedziana słowami Ciamy.

 

Od­wra­cam się, się­ga­jąc po Wal­ke­ra. ―> Od­wra­cam się, się­ga­jąc po wal­ke­ra.

Nazwy broni piszemy małą literą: http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Uno­szę się na łok­ciu z bro­nią unie­sio­ną wy­so­ko. ―> Brzmi to fatalnie.

 

– Po­cze­kaj.Po­wstrzy­mu­je mnie Kola. ―> – Po­cze­kaj – po­wstrzy­mu­je mnie Kola.

 

Za­rdze­wia­ła, ale pnie się w górę… ―> Masło maślane – czy coś może piąć się w dół?

 

Nie ryczy, nie wyje, nie wy­dzie­ra. ―> Co i skąd miałoby wydzierać?

 

Widzę wiel­kie kocie źre­ni­ce świe­cą­ce jasną zie­le­nią. ―> Kocie źrenice są czarne. Jasnozielone mogą być tęczówki.

 

Gdzieś da­le­ko sły­szę wycie śle­pe­go psa. ―> Jak można rozpoznać po wyciu, że pies jest ślepy?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie przeciętne, które niczym się nie wyróżnia na plus czy minus. Ot, przygoda jednego stalkera, który chodzi, spotyka ludzi lub istoty i… tyle. Trochę brakuje jakichś zwrotów akcji czy ubarwienia fabuły.

Bohater zarysowany, ale nie pociągający. Zabrakło czegoś, co sprawiłoby, że przejąłbym się jego losem – jakiegoś wydarzenia w fabule, opisu.

Technicznie coś chrobocze, ale nie przeszkadza w czytaniu.

Podsumowując: przeciętnie, bez szczególnych fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cześć!

 

Zona, stalkerzy, mutanty i już masz +10 do mojej uwagi :D. Takie teksty, to ja mogę od rana do wieczora, byle by były… no właśnie… 

 

Przez gówniany początek jakoś przebrnąłem. Nie jestem wielkim fanem realizmu fekalnego, ale niech będzie, że humor uratował scenę. Potem trafiam na fragment, który chyba miał budować napięcie, ale zamiast tego nic nie buduje. Miałeś naprawdę fajny pomysł pomysł, ale wykonanie siadło i to przez naprawdę drobne szczegóły. Szkoda.

Śmierć starego stalkera – temat ograny i objechany do potęgi entej, ale trzeba uczciwie przyznać, że fabularnie i technicznie się obroniłeś. Dla mnie scena na plus :]. 

Spotkanie z prypeć (sic!) kabanem, to taki przerywnik, który brzmi może nieźle, ale nic nie wnosi. Ja wiem, że łojciec chrzestny polskiej Zony ma swoją manierę językową i specyficzny pogląd na słowotwórstwo, ale te prypecia można sobie darować i pisać po ludzku. Dzik, jaki jest, każdy widzi.

Scena z cthulhu i sknorokrzycą – podwójny plus :]. Napisałeś, co miałeś w głowie. Wyszło świeżo i ciekawie, przynajmniej dla mnie. Naprawdę mi się podobało. 

 

Podsumowując: 5/10. Zadu mi nie urwało, ale też nie czuję, że straciłem czas. Kilka fajnych pomysłów i tyle samo kiksów. Gdybyś poświecił trochę czasu na wyczyszczenie kwiatków typu: kopanie nogą, oddrewnienie dialogu i przeredagowanie powtórzeń [ tunel tunel tunelem pogania], to byłoby całkiem nieźle. 

Jak napiszesz następne, to chętnie przeczytam :D. 

 

Dobrej Zony!

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka