- Opowiadanie: J.Ravenfield - FEW

FEW

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

FEW

 

*****

 

Pamiętam… Nie pamiętam… Co? Co pamiętam?

 

Jakby niewyraźne, nieostre, poruszone zdjęcia. W tym fotograficznym aparacie zawiódł i autofokus, i system stabilizacji, wszystko. Światło wpadało przez dziurkę przesłony i malowało nieostre plamy na matrycy. Niewielka ilość obrazów została chyba zarejestrowana w miarę prawidłowo, chociaż… Jak się teraz im przyglądam, to mam poważne wątpliwości… Czy on, ten aparat, nie padł aby przypadkiem ofiarą oszustwa, jakiejś szalonej mistyfikacji ?

 

Cmentarz, dopalające się świece, znicze. I ich blask – rozproszony we mgle, w stearynowym, czy może raczej postearynowym dymie – produkcie niechlujnego utlenienia długich węglowodorowych łańcuchów…

 

I wąskie alejki między nagrobkami. Jacyś ludzie – skupieni, spokojni, może rozmodleni nawet… Ale i inni – przywabione światłem i obecnością bezbronnych ofiar drapieżniki, drapieżne ćmy, nietoperze: niecierpliwe, natrętne, czasem podniecone alkoholem, często ponad wszelkie wyobrażenie i ponad wszelką miarę. Ci czasami zaczepiali. Krótka, szybka cięta odpowiedź często wystarczała. Chyba nie byli na nią przygotowani. Ale – te słowa: prędkie, pewne – nie, nie moje… Jednak skuteczne. Przeraźliwie skuteczne. Dobrze. A jeśli już nie? Jeśli nieskuteczne? To… zazwyczaj pchnięcie: szybkie, krótkie, silne – usztywnioną w stawach ręką, „ z biodra". I znowu – przed siebie, do przodu. Szybko. Stocatto pantofelków na bruku. Jednak wszystko to – zbyt wolno, za głośno. Zwielokrotnione echem szybkie kroki mogły przecież działać, jak przynęta, jak jakiś dźwiękowy afrodyzjak. Coś mi mówiło, że tak właśnie działały. „Po cholerę mi to…" – zdjęłam pośpiesznie obuwie. Tak – teraz przynajmniej cicho. Schłodzona ziemia skracała i tak krótki moment kontaktu stóp z podłożem. Szybko, coraz szybciej. Nagle – szarpnięcie. Za rękaw.

 

– No, maleńka, pokaż ślicznego buziaczka… – próba uwolnienia ręki – bez efektu. Kopnięcie w podbrzusze – bez efektu. Był bardzo silny, na ból nie reagował wcale. Alkohol potężnie musiał mu buzować w tętnicach, bo i z ust parował tak, że dosłownie zwalało z nóg.

 

– No, laleczka… I co teraz? Zatańczymy? – Był zdolny do wszystkiego. Wiedziałam to, choć nie wiedziałam, skąd to wiem. Wymierzyłam prawy sierpowy w lewe oko. Nie, nie ręką, obcasem -„szpilką" pantofelka. Trafiłam idealnie – prosto w czarną, szeroką źrenicę. Zawył. Zaryczał. Szarpnęłam. Nie, nie byle jak: długi, ostry obcas był tu zaledwie haczykiem. Ja zaś wyrwałam wszystko, co było na haczyku. Zdezelowane, krwawiące oko zawisło na strzępach wzrokowego nerwu. Drugie oko, nienaruszone wcale – również wtedy zapłakało. Krwią. Jej krople spływały po obu policzkach. Napastnik wył, jęczał, ryczał. Ogólnie – to robił stanowczo zbyt wiele hałasu. Stanowczo za wiele. Ten hałas był nie do przyjęcia. Wtedy– znowu odruchowe jakieś działanie -nie, nie moje. Ręka lewa – drugi but – uderzenieostrzem obcasa – w szyję, między chrząstkę tarczową, a kość gnykową. Szarpnięcie: krtań rozerwana w strzępy. Ze świstem oddychał przez nowo powstały otwór. Krztusił się własną krwią. Ale krzyczeć już nie mógł. Załatwione. Znowu ucieczka. Szybko. Boso.

 

Potem pociąg. Takie jeżdżą na dalekich trasach – Pędolino. A potem – konduktor, szef pociągu. Tak miał na identyfikatorze: „Kierownik…" – czegoś tam.

 

Powiedziałam: „ bardzo przepraszam, że nie zdążyłam kupić biletu, ale jeśli to możliwe, to kupię teraz za dodatkową opłatą, od pana – jeśli to możliwe, oczywiście."

 

– Nic takiego… Codziennie się to ludziom zdarza : pośpiech, roztargnienie, ech… Do czego się tu aż tak śpieszyć – i uśmiechnął się. – Więc… dokąd?

 

– Do… No – do końca… Chyba do końca, do stacji końcowej – nic innego nie przyszło mi do głowy.

 

Pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: " No i do czego się tu aż tak śpieszyć? Czy coś takiego, w ogóle, na tym świecie istnieje?" – znów się uśmiechnął.

 

Dał mi bilet. Nie – to był cały bloczek. Duży, jakiś szorstko – lepki. Nie, wcale nie brudny: śnieżno-biały i sterylnie czysty. To było dziwne wrażenie. Jakbym wzięła do ręki kobrę, albo mangustę – nie: jedno i drugie, splecione w ostatecznym śmiertelnym uścisku.

 

– Proszę tu podpisać – jednym długopisem wskazał mi miejsce, a drugi podsunął, bym go użyła. Później zabrał mi ten bloczek, oderwał wzdłuż perforowania podpisaną przeze mnie karteczkę, podziękował ( za co? ). I odszedł. Ta karteczka, którą mi pozostawił, była już zupełnie normalna: ani szorstka, ani lepka – normalna, jak bilet. Zauważyłam tylko, że wskazujący palec prawej ręki – ten, którym dotykałam kobro-mangustę i podsunięty przez konduktora długopis – lekko krwawi. Nie – nic takiego – nie przejęłam się tym wcale. Troszkę się tylko zdziwiłam, że „Kierownik pospiesznego składu osobowego" nie żądał żadnej za bilet zapłaty. A może i żądał ? Może mu zapłaciłam? Nie – nie pamiętam… Ale chyba ostatnie pieniądze wydałam na zakupach – przed imprezą u Joshi'ego.

 

Potem… Nie – nie pamiętam. Chyba na moment przyszło mi do głowy: „cały ten pośpiech, to wyłupione oko, rozerwana krtań – wszystko to, żeby zdążyć na ten pociąg? Jak to? Dlaczego? Gdzie ja właściwie jadę?" Popatrzyłam wtedy na bilet: Budapeszt – było napisane… Budapeszt. Bu-udapeszt???

Później – coś, jak lotnisko. Długa kolejka. Jedna, druga.

 

– Bilet? Ależ tak… Tak. Poproszę…

 

– Przepraszam, ale nie rozumiem – jak to: poproszę? Bilet to powinna pani już mieć !

 

Sięgnęłam do kieszeni, podałam jakąś kartkę. Ach, to był przecież bilet kolejowy, ten z Pędolino.

 

– Dziękuję – usłyszałam – życzę przyjemnej podróży…

Pamiętam, że się wtedy głęboko zadumałam nad uniwersalnością, niezwykłością niektórych biletów. A, prawdę mówiąc, pomyślałam, że jestem wewnątrz jakiegoś makabrycznego snu. Mówili do mnie w jakimś dziwnym języku. „Ach, no tak – Budapeszt – „Bratanki". Ja oczywiście doskonale tenichwęgierski rozumiem, w tymichwęgierskim odpowiadam. No, jasne…" – utwierdziłam się w przekonaniu, że śnię. Potem leciałam – i to bardzo długo – a sen skończyć się nie chciał. Na samym skraju horyzontu, tuż przy ziemi toczyła się wielka kula słońca. Inaczej niż zazwyczaj : przetaczała się z tyłu – od ogona samolotu, płasko nad ziemią – do przodu, do jego dziobu. Ranek nigdy nie przywdział szaty dnia, a dzień nigdy nie przeobraził się w noc. „Dziwne" – pomyślałam. Prawie cały czas lecieliśmy nad morzem. Wyglądało, że ze wschodu na zachód. Ale jeszcze jakby trochę w bok. Może na południe. Chyba przekroczyliśmy równik. Nieważne – mogłam to przecież… przespać.

 

Na wielkim jakimś lotnisku ktoś na mnie czekał. Nieznajomy. W mundurze. Był pilotem śmigłowca. Przedstawił się: kapitan Avista. Zasalutował. Zaprosił na pokład. Przecież odmówić nie mogłam. Lecieliśmy; nad morzem, nad wyspami; dużymi, średnimi i zupełnie małymi… Próbowałam się czegoś dowiedzieć. Bez efektu. Kapitan Avista sprawiał wrażenie kompletnego niemowy, głuchoniemego od urodzenia. Odezwał się tylko raz: „wszystkiego dowie się pani na miejscu" – powiedział.

 

– Jakim miejscu? – zapytałam. Kapitan popatrzył na mnie ( więc chyba słyszał), ale nie powiedział nic.

 

Wylądowaliśmy na wyspie. Nie – wysepce raczej , małej, jak „kieszonkowy lotniskowiec". Lądowisko było wielkości boiska do siatkówki. „ Tylko dla śmigłowców, albo maszyn pionowego startu: Harierów, Cleanerów, Rephetrów, czy jak im tam… „ – pomyślałam ( do głowy mi nie przyszły bezzałogowce – błąd ). Z drugiej strony – konstrukcja jak… jak średniowieczny zamek – doskonale zamaskowany i wręcz miniaturowy. Przypominał naturalną skalną iglicę. Trawa – prawie do kolan. Wiatr smagał i ją, i nas – bez litości. Było bardzo zimno. Wysiadłam. Teren był gładki, bez żadnych uskoków, schodów – tylko mocno, a łagodnie pofałdowany. Poza tym: różne podesty, łagodnie wyprofilowane podjazdy. Na lądowisku przywitał mnie starszy, zupełnie siwy mężczyzna. Powiedział, że nazywa się Konstanty i że jest „jakby lokajem" pana Jaspisa i że jest za mnie OSOBIŚCIE ODPOWIEDZIALNY. To ostatnie podkreślił parokrotnie. Podał mi ramię i poprowadził w kierunku zamku. Gdy byliśmy tuż przy potężnych drzwiach, te automatycznie się uchyliły. Odsłoniły przedsionek kończący się następną parą drzwi. Startujący śmigłowiec pchnął nas lodowatym podmuchem do tego przedsionka. Drzwi wejściowe bezszelestnie się zamknęły a wewnętrzne otworzyły, ukazując salę, która z pewnością nie mogła się pomieścić w maleńkim zameczku. Przypomniałam sobie, że śnię i znów przestałam czemukolwiek dziwić. Nie górne piętra nie prowadziły schody, tylko łagodnie wijący się podjazd – by wejść na wysokość pierwszego piętra trzeba było przebyć ponad sto metrów… Poczułam się tak zmęczona, że skoro uchyliły się drzwi ukazując łóżko – tak, jak stałam – w ubraniu, w narzuconym mi na ramiona przez Konstantego płaszczu, usiadłam, a potem… Może zasnęłam? Nie, nie pamiętam.

 

***

 

Astro-HS żyli w niematerialnym, ale rzeczywistym świecie.

W naturalnym świecie wirtualnym.

W tym, zamieszkałym przez ludzi, materialnym – też byli widoczni. Często, przebywając tu, odnosili urazy ciała, przez które cierpiała potem ich dusza. Nie – nie umierała, jednak, jako „uszkodzona" bywała depresyjna, pełna lęku i bólu. Zasadniczo jednak ich naturalnym środowiskiem było coś, czego istnienie nawet niektórzy z ludzi (Platon) też czasami wyczuwali: istniejący realnie świat niematerialny.

 

A Arena? Arena materialnie nie istniała wcale. Była światem nierzeczywistym i nie mającym żadnego odbicia w świecie materii.

 

Astro-HS ją wyśnili, czy raczej – śnili ją ciągle, permanentnie. Potrzebowali jej. Śnili ją konsekwentnie i bez przerwy. Była lokacją wirtualną, ale naturalną, nie stworzoną przez żadne maszyny („MATRIX "), tylko przez nich, przez A-HS. Była mała. Albo może i wielka – względne to bardzo. Była jak wyspa: częściowo płaska, a częściowo górzysta; po części pustynna, lecz miejscami przypominająca dżunglę, z jej wielopiętrową florą i przebogatą fauną. Były tu jeziora, rzeki… Tu się spotykali. Czasami tylko po to, by porozmawiać.

 

Jednak Ami Jaspis przybył tu nie na pogaduszki. Każdy dorosły A-HS ( taki paradoks: niedorosłych nie było. Nie-dorośli tułali się po ziemi, pośród normalnych ludzi, nie wiedząc kim są, dlaczego są tak odmienni, dlaczego tak boleśnie tę odmienność odczuwają. Nic o innych Astro nie wiedzieli – i vice versa: dorośli Astro intensywnie ich, tych dzieciaków, szukali, ale ze znalezieniem mieli straszliwe kłopoty – bo te dzieci rodziły się ze zwykłych ludzi. I bardzo, bardzo rzadko. Oni zaś, Astro, jeśli już kogokolwiek spłodzili – z czym mieli zresztą ogromne kłopoty – to najwyżej „zwykłego" Homo Sapiens, nigdy Astro) … Więc każdy dorosły A-HS musiał tu okresowo potykać się z żołnierzami. To było coś, jak obrona mistrzowskiego tytułu przed pierwszym w rankingu pretendentem. Czysta formalność – zazwyczaj. Miała dowieść, że Astro jakoś tam potrafi o siebie zadbać, jakoś tam nad sobą panować. Że potrafi narzucić sobie jakiś tam, w miarę uporządkowany, tryb życia, który go nie degeneruje. Że – jakoś tam – się rozwija w końcu.

 

Tym razem było jednak inaczej. Słyszał o tym już wcześniej. Zdarzało się, że konkretnego Astro należało się pozbyć, wyeliminować ze społeczności. Jednak egzekucji nie dokonywał kat. Ofiara mogła się bronić. I zdarzało się, choć bardzo rzadko, że się zdołała obronić. Mało tego – jej status mógł się stać wówczas na tyle duży, że… Było dwóch hegemonów w ich, Astro-HS, historii. Rządzili sami. Ich osoba znaczyła bowiem więcej, niż kolegium. Zresztą, kolegium szło – w takich razach – w kompletną rozsypkę. Wszystko to zależało od kontekstu zaistniałych wypadków… Dywagować o tym Ami nie miał jednak ani chęci, ani czasu.

 

Narozrabiał – fakt. Zachował się nieodpowiedzialnie – fakt. Sprawa była strategiczna: oni, Astro, chcieli w końcu mieć swoje dzieci, też Astro. Skonstruowali program. Potrzebna była młoda kobieta – matka „pierwszego Astro z probówki". Miał im w tym pomóc. Jednak zawiódł. I to w taki sposób… Nie uprowadził wytypowanej kobiety, ale inną, która… Ech… szkoda gadać: która wpadła mu w oko – po prostu! No fakt – bardzo mu wpadła. Mógłby, być może, w drodze wyjątku, uzyskać dyspensę na tę zamianę: „dziewczyna to dziewczyna, sztuka, to sztuka, a on – jak dotąd– prowadził się nienagannie". Jednak przeprowadzony przez posłańca test ( jeszcze zanim tu dotarła, w trakcie podróży, w jakimś – zdaje się – dalekobieżnym pociągu) całkowicie wykluczył „ jego dziewczynę", jako osobę przydatną do testu. Wykazał się więc całkowitym brakiem odpowiedzialności. Musiał teraz ponieść konsekwencje. Można powiedzieć, że chciał ponieść konsekwencje. Nie chciał jednak, by za kilkanaście minut ktoś skręcił mu kark.

 

Przysłali żołnierza ze szkoły Urgi Mora. Pewnie najlepszego, choć każdy z jego szkoły był wojownikiem straszliwym. Ami to wiedział. Urgi stworzył system walki bezwzględnej, okrutnej, brutalnej i szalonej. Jego uczniowie szkolili się wyłącznie w technikach służących do zabijania. Żadnych tam bolesnych dźwigni, po których przeciwnik „odklepie" i się podda. Żadnych takich. Żadnych efektownych technik obrotowych, wysokich kopnięć. Nie: atak na oczy, na tchawicę, atak na kręgosłup– gilotynujący rdzeń kręgowy. Rzadko takie soficki, jak uderzenie – otwartą dłonią– drące w strzępy błonę bębenkową i uszkadzające błędnik tak, żeby ofiara nie mogła utrzymać się na nogach ( następne uderzenie– rzecz jasna już kończące). Atak ( albo – w klinczu – silny ucisk ) na „kłębek szyjny" – tak, by ciśnienie krwi spadło do zera i przeciwnik stracił przytomność.

 

Na Arenie obowiązywały zasady: wzrost – do 200 centymetrów, waga – do 120 kilogramów, i „standard homo sapiens" – żadnych dodatkowych kończyn, jadu w śliniankach – niczego, czym normalni ludzie nie dysponują. No – rzecz jasna – wszyscy mieli tu dwa metry i sto dwadzieścia kilogramów. I supły zbitych mięśni pod skórą, i wielkie, wydajne pompy serc, i wielkie, wydolne miechy płuc, niewielkie nerki i wątroby ( każdy, najmniejszy nawet tuning był zabroniony, nawet używania „kanału F" komisja Astro zakazała ). Tej wirtualnej somatyki Ami, rzecz jasna, się nie obawiał. Zagrożeniem było „software". Te techniki w połączeniu z mentalnością żołnierzy ( wytrenowaną – w końcu nie były to maszyny), potrafiących walczyć ze złamaną kością udową, żuchwą, wyłupionym okiem. Nie, wcale nie był pewien, czy podoła wyzwaniu. Co prawda prowadził się ostatnio przyzwoicie, trenował, ale oni, uczniowie Mora ćwiczyli ciągle, bez przerwy – krążyły legendy, że nawet nie śpią, bo trenują. Poddawani byli takiej obróbce, że można ich było ostatecznie nawet i zabić, ale złamać, zmusić do poddania się – nie, nigdy.

 

Przyjrzał się żołnierzowi. Nagi do pasa. Pas – skórzany, solidny ( określony przepisami – zazwyczaj tylko on zapewniał pewny uchwyt przeciwnika – no, jeśli kto chciał chwytać oczywiście, bawełniane proste spodnie). Parominutowa rozgrzewka.

 

„ Chyba jest mańkutem" – pomyślał Ami. Na tym poziomie wyszkolenia każdy wojownik zadaje ciosy i z prawa i z lewa, bez problemu – jednak wrodzona preferencja jednej ze stron pozostaje na zawsze. Ami to wiedział.

 

W końcu zbliżyli się do siebie. Zaczął się taniec: dystans, pozycja, dystans, zasięg, pozycja, dystans… I w tym „tańcu", w pewnym momencie, Ami – niby nieświadomie – lekko odsłonił swój prawy bok. Przeciwnik skusił się natychmiast ( „ połknął haczyk" – można by powiedzieć ). W kopnięcie włożył całą swoją siłę. Żebra pękły, jak zapałki. Ami z trudem opanował grymas bólu. Ale, w końcu, o to mu właśnie chodziło. Bo żołnierz się odsłonił, a w dodatku, na moment stracił równowagę. Na to czekał. Strzelił. Cel: „uderzenie koniuszkowe serca" – i bardzo precyzyjnie, punktowo. Cios z kumulacją energii o kilka centymetrów dalej, niż napotkany opór – czyli opór ściany klatki piersiowej ( uczył się tego już kilkadziesiąt lat). To dosłownie rozwalało serce. Trzeba uderzyć celnie i z odpowiednią siłą. I pamiętać o złamanych żebrach, by nieunikniona eksplozja bólu – w momencie wyprowadzania ciosu – nie zwichrowała go i nie osłabiła. Zrobił to, mimo bólu i chrzęstu połamanych kości. Przeciwnik osunął się na kolana. Stracił świadomość po piętnastu sekundach. Potem umarł.

 

Ami wrócił do materialnego świata – do swego zamku na końcu świata.

 

– Gdzie dziewczyna?! – zapytał wtaczając się energicznie na wózku i uciskając prawy łuk żebrowy, jakby go chciał prowizorycznie unieruchomić – mózg zakodował ból, choć kości w świecie materialnym były przecież nienaruszone. Głos mu lekko zadrżał.

 

Starszy, siwowłosy, mężczyzna w stroju lokaja odpowiedział, że przed chwilą przybyła. „Padła, jak nieżywa na łoże… I śpi…"

 

– O, cholera! – warknął Ami – dlaczego dałeś jej zasnąć? Przecież mówiłem…

 

Wiesz przecież o czym śnią tu ludzie! Cholera, Kostuś, ile lat tu mieszkasz?

 

– Około trzydziestu, panie.

 

– A czy, w swoich snach, byłeś gdziekolwiek poza Areną?

 

– Nigdy, panie.

 

– No widzisz. A wiesz, że przed chwilą miałem tam rytualny pojedynek. Z autentycznym, prawdziwym zabójcą… Chyba szczęściu tylko zawdzięczam, że wciąż żyję…

 

– Nie, nie wierzę. Pan jest zbyt potężny…

 

– Zamilcz! Zamknij mordę! Stul dziób! Gdybym zginął to mogła wpaść prosto na niego. Dobrze -na nas nie trafiła, rozminęliśmy się. Ale powiedz, jak długo uczyłeś sztuki przetrwania na tej zasranej wyspie? I nie łżyj, psie. Sam cię tego uczyłem! Co? Nie pamiętasz?

 

– Coś… jakby około tygodnia…

 

– A co było wcześniej?

 

– O, panie – siwy starzec ukląkł przed inwalidzkim wózkiem i zapłakał – Nie pamiętam. To było tak dawno…

 

– Ech wy, ludzie… Nie pamiętasz… Nie pamiętasz, że dawałem ci proszki, żebyś mógł spać, ale żebyś snów żadnych nie miał. Na wyspie są anizogory, hienobaby, suffy. A o każdym uszkodzeniu ciała mózg pamięta, jest święcie o nim przekonany całymi tygodniami. Na uszkodzenia śmiertelne reaguje tak, jakby rzeczywiście miały miejsce – może ci wyłączyć wszystko poza podstawowymi funkcjami wegetatywnymi. Albo i te – wyłączyć również. Wszystkie, włącznie z ośrodkiem krążenia i oddechowym – wtedy się nawet nie obudzisz. A ona… teraz… tam jest.

 

Popatrzył na klęczącego starca. Płakał – autentycznie i szczerze.

 

– Wybacz, panie – powiedział zupełnie zmienionym, cichym głosem – popełniłem błąd, nie jestem godzien, by ci służyć.

 

– Ech wy, ludzie… – usłyszał w odpowiedzi.

 

Nie, nie ich treść, ale skumulowana w tych słowach pogarda sprawiła, że Konstanty poczuł nieodparty zew zimnych fal oceanu. " Pan znajdzie sobie kogoś młodszego, sprawniejszego. Ja… Boże, jak strasznie bolą mi stawy…kręgosłup… "– przeleciało mu przez myśl.

 

 

 

 

 

*******************************

 

Ten tekst to środek „Psów". Czy ktoś chciałby przeczytać kilkudziesięcio-, stu kilkudziesięcio– stronicowe „PSY": opowieść o ludzkich dramatach i problemach nadistot. O ich wzajemnym nieuświadomionej koegzystencji tu, na ziemi, o ich wzajemnym siebie poznawaniu, o pogardzie i akceptacji, o niechęci i sympatii. Nie wiem. Bo sześć stron to można „przypadkowo" przeczytać, ale sto sześć ? sto sześćdziesiąt ?

 

Jurek R.

 

********************************

Koniec

Komentarze

Świetny klimat. Poruszające. Ode mnie 6. :)
Pozdrawiam.
PS. Z wrzucaniem 160 stron proszę poczekać. Niebawem pojawi się na fantastyka.pl elektryzujące ogłoszenie i wtedy "Psy" mogą się bardzo przydać. ;)  

Opowiadanie nie porywa, przynajmniej mnie nie porwało, może dlatego, że styl jakoś mi się nie podoba. Momentami ciężko było przebrnąć przez tekst, czułem się tak, jakbym czytając kolejne zdania stał w miejscu i nie poruszał się razem z historią. Jakbym żuł czerstwą bułkę. Dziwię się trochę "szóstce" Jakuba, bo na tym portalu można znaleźć dużo lepszych tekstów, ale każdy user ma swój osobisty gust i ma prawo go wyrażać w ocenach. Niemniej działaj dalej, życzę powodzenia przy kolejnych pracach :). Pozdrawiam serdecznie!

 

                      Szczerze zaciekawiony recenzującą mnie osobą, czyli Tobą, przeczytałem Twoje „Życie za śmierć". Plusy? Warsztat. Minusy? Ta opowieść jest banalna, do bólu.

 Powiem Ci: szóstką Jakuba sam jestem nieco zaskoczony. Tylko, że On przeczytał „Psy" pierwsze, „Psy" drugie... A „FEW" nie jest jakimś tam shortem, lecz fragmentem wyciętym ze środka tej opowieści- opowieści, która ma swój początek, swój środek - i zakończenie też. Ma i ręce, i nogi jak sądzę.  O jedno Cię chciałbym prosić: przeczytaj „Psy" - cz. I ( Cz II - jak chcesz...). Ja zaś przeczytam jeszcze coś Twojego - „czytanie za czytanie".

( Mam nadzieję, że zrozumiem, o co - zasadniczo- Ci chodzi. Bo od zarania dziejów ludzie się rozwodzą, zabijają się - by móc „normalnie żyć, by móc oddychać pełną piersią, obydwoma płucami". Ale przed sądem nie mogą przez to liczyć na jakieś szczególne złagodzenie kary. Nawet za dobre sprawowanie w zakładzie karnym mogą zyskać więcej... ) Pozdrowionka.Jurek.

Ten Twój charakterystyczny sposób wypowiadania się...
Nadistoty? Intrygujące. Przedstawiony fragment --- zastanawiający.
Czy ktoś chciałby przeczytać? Chciałby. Nawet wiem, kto.

@ J.Ravenfield

Przykro mi, że mój komentarz Cię tak zabolał, następnym razem będę pisał, że było super ;). Miło mi, że przeczytałeś jakieś moje stare opowiadanie, od tamtego czasu nieco się poprawiłem, choć potrafię też przyjąć każdą konstruktywną krytykę. Każdy ma swój gust i nie każdemu musi się podobać to, co napisałeś. Zerknąłem, bo widząc 6, liczyłem na coś naprawdę wybitnie porywającego. Z tego co napisałeś, wynika, że ocena Jakuba była subiektywna, skoro to jakiś fragment odnoszący się do jakiejś całości. Tak czy inaczej ja miałem prawo do swojej oceny, którą wystawiłem zgodnie z moim odczuciem. I nie musisz się tak napinać...

Pozdrawiam i życzę spokojnego dnia,
Michał.

Khem. Czy przemiany obuwia bohaterki z pantofelka w czółenko, a następnie w kozaczka i szpilkę są zamierzone? Bo mnie tu cóś grubo nie pasi...

Serginho.  " Momentami ciężko było przebrnąć przez tekst, czułem się tak, jakbym czytając kolejne zdania stał w miejscu i nie poruszał się razem z historią. Jakbym żuł czerstwą bułkę" -tylko  to trochę zabolało, ale tylko to i tylko troszeczkę. Że Twój tekst przeczytałem, to źle? Myślę, że tu każdy chce ,by jego tekstu czytano ( nie spodobał mi się, ale nawet żadnej oceny nie wystawiłem). Tylko jedno: nie przypisuj mi jakiegoś tam "napinania się". Jest 4:20, siedzę przed monitorem, wolny, swobodny i wyluzowany. Wczoraj o 16:44 też taki byłem.
Pozdro
;)

urtur "Czy przemiany obuwia bohaterki z pantofelka w czółenko, a następnie w kozaczka i szpilkę są zamierzone?".
Ach, ta damska garderoba... Różnicę między sukienką a spódnicą pojąłem w ... "środkowych klasach szkoły podstawowej" ( dokładnie kiedy, to nawet nie pamiętam - pamiętam tylko, że tych klas było wtedy osiem ). No tak, już pisząc zauważyłem, że jest "pantofelek" i "kozaczek". "czółenka"... nie pamiętam. Pamiętam, że chwilę się nad tym zastanowiłem. W końcu doszedłem do wniosku, " aparat fotograficzny" (symboliczny) robił tak niewyraźne i przekłamane zdjęcia, że to właściwie nawet lepiej ( lepiej? Sam nie wiem ). Natomiast, co do szpilki to chyba zmuszony jestem się nie zgodzić. Fakt "szpilką" nazywamy czasami taki jakiś pantofelek - na wysokim obcasie. Ja jednak piszę, że "uderzyła napastnika  obcasem - "szpilką" swego pantofelka, czy coś. Jest jeszcze parę takich zwrotów, gdzie ostry, długi obcas jest "szpilką" lub "haczykiem". Sam obcas, nie but. To tyle w kwestii obuwniczej. Dziękuję za przeczytanie i  za zachowaną czytelniczą czujność. Sprawy tej konfekcji, dzięki niej, zaraz uporządkuję.
Pozdro.

Ten fragment to trochę literacki "Mulholland drive" enigmatyczny, tajemniczy. Może kiedy znajdę czas to przeczytam te psy:D

Publikować można, ale ja nie kupię :)
Nie mój klimat, całkowicie.

 

 Niezgodo-be.

Twoją "Miniaturę" przeczytałem. " Kajmejową jozkosz " - przeczytałem. Przez wzgląd na to, oraz na fakt, że podobam Ci się mój "KOT" proszę Cię: przeczytaj pierwszy fragment "Psów". Wiem - nie jest doskonały ( dziś, bym go napisał inaczej), ale... dość krótki.

Pomyślisz może: po co? Ano jest taki wątek w „Hyde Parku" -  teraz zauważyłem. Więc, w moim przypadku, między innymi właśnie po to - żeby się czegoś dowiedzieć.

Trzeba jakoś trafić do (w) Czytelnika. Mam z tym kłopot, bo opka napisane jakby „najbardziej fizjologicznym" dla mnie stylem ( przykładowo „BACO: +4" , „ FEW" - np. Jakub, ocenia wysoko. Ja uważam, że są niezłe. Ale niektórzy inni... jak tę burą sukę. Albo ... jak po łysej kobyle jakiej. Sam nie wiem... „PSY I" to ani „KOT", ani „FEW"." Trzecia droga" Co o niej sądzisz?

A przeczytam, czemu nie :)
Zwykle rzeczy numerowanych raczej nie ruszam, bo nie chcę się wciągać w coś, co potem może nie mieć zakończenia. Ale może się okazać, że też będę miała do napisania tylko nawet jedno zdanie, nawet, jeśli mi się spodoba.
Fakt, że są klimaty których nie trawię, nie oznacza, że nie sa dobre ;)

Twoje wyjaśnienia są oczywiście całkowicie zrozumiałe.
Pozdro

Opowiadanie nie w moim guście, ale wykonanie niezłe. Troche nadużywasz "się", generalnie powinno się (hahaha) usuwać z tekstu ile się (heh) da :)

Nowa Fantastyka