- Opowiadanie: Unmade - Cable Surfer - revised

Cable Surfer - revised

Cześć! Przed tobą opowiadanie, które najpierw napisałem z myślą o konkretnej osobie, a potem zacząłem powolutku rozwijać. Jest amatorskie i jako takie zamieściłem je tutaj najpierw, żeby zaraz potem zdjąć i kompletnie przeedytować, bo sam przyznaję że czytało się przyciężkawo. 

Teraz powinno być w miarę w porządku. Czy warto? Myślę, że dla samej koncepcji tak, poza tym liczę, że przynajmniej raz uśmiechniesz się pod nosem ;)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cable Surfer - revised

 

Rozdział I

 

Obraz płynący z mikrokamer, poukrywanych wzdłuż całej ulicy, na parkingu i w bezpośrednim otoczeniu kawiarni, spływał do kilkudziesięciu monitorów w niewielkiej stróżówce. 

W ślepym pomieszczeniu panował mrok rozbijany w niewielkim tylko stopniu przez świecące kolorowo wyświetlacze. Jedynymi dźwiękami były cicho grające radio i dźwięk długopisu uderzającego o krawędź kubka w nierównym staccato. 

To był charakterystyczny kubek. Taki, jakie można spotkać wszędzie, gdzie ludzie nudzą się całymi godzinami jak mopsy. Był biały, ceramiczny i pokryty pajęczyną pęknięć, a niechlujne mycie i wieczne niedopijanie kawy skutkowały nierówną powłoką odbarwień wgryzioną głęboko w strukturę naczynia. Kubek ów musiał służyć obecnemu ochroniarzowi, jak całej rzeszy jego kolegów po fachu do leniwego, acz konsekwentnego, stemplowania niemal każdej płaskiej powierzchni pomieszczenia nieregularnymi, brązowymi pierścieniami.

– Milena, Izabela przyjechała – zawołał bez werwy chłopak, przerywając na chwilę przygrywanie do wtóru radia. 

Od niechcenia strzepnął okruchy z otwartego zeszytu, w którym notował przyjazdy i odjazdy i dopisał krzywo nową linijkę, po czym z zadowoleniem założył ramiona za głowę, zatykając przy okazji długopis za ucho. 

Milena zajrzała przez uchylone drzwi, zerkając najpierw na ekran, a potem na siedzącego młodzieńca, marszcząc przy tym brwi.

– Tylko mi nie próbuj znowu tłuc tym pisakiem jak agentka przyjdzie, wiesz że ją to strasznie wnerwia, mnie zresztą też.

– Wiem szefowo, nie hałasujemy na akcji. Ani przy agentach. Ani w ogóle. Idź już lepiej na górę, zaraz będzie pod drzwiami. 

 

---------------

 

Zaparkowałam samochód pod kawiarnią i pomaszerowałam do środka z naręczem pudeł wypełnionych słodkościami. 

Jak zwykle, dziewczyny przy ladzie przywitały mnie ciepło oferując kawę i wychwalając poprzednie ciasta pod niebiosa. To miłe, że tak im smakuje, może kiedyś otworzę coś swojego…? Pomyślałam, zdawkowo witając się z nimi z nad pojemników i kierując się prosto na zaplecze.

Odstawiłam wypieki na blat i zaczęłam rozglądać się za czymś, co pozwoliłoby na moment zająć trzęsące się z emocji ręce. Po chwili jeden z regałów, wbrew wszystkiemu czego możnaby się spodziewać po tak solidnej zabudowie, obrócił się niemal bezgłośnie wokół własnej osi, a zza niego wychynęła szeroko uśmiechnięta Milena.

– Kochana, jesteś! I widzisz jak to jest? Kilka dni spokój, a teraz co, do Nowego Jorku musisz gnać za misiami.

Uśmiechnęłam się do niej i po wymianie serdeczności ruszyłam za nią w głąb labiryntu pomieszczeń ukrytych za regałem. 

– Misie są super, szczerze mówiąc, często dużo fajniejsze od ludzi.

– Wiem, wiem. Lubisz zwierzęta, przecież inaczej nie robiłybyśmy tego, co robimy… – przystanęła, oglądając się na mnie i jakby sprawdzając czy nie poczułam się urażona – cieszysz się na jutro? Będą koale! I kangury! Będą testy nowego sprzętu!

– Pewnie że się cieszę, nie byłam w Australii strasznie dawno, a tam jest przyjemnie cicho, mało ludzi… – rozmarzyłam się – macie już punkt przerzutowy namierzony? Żeby nie było przygód, ostatnio prawie się z tymi kłusownikami minęłam.

Milena spochmurniała. – to przez strefy czasowe, myślę że nie będziemy mieli więcej podobnych wypadków. Słuchaj, Iza… ty jakoś dziwnie dziś wyglądasz, szczególnie jak ja o tych kangurach zaczęłam… Stało się coś?

– Stało? Nie, coś ty. Wiesz, mój mały, Julek, on rano… – szukałam słów żeby wyjaśnić – ale to jakaś niemożliwa głupota, co ja ci będę opowiadać.

– No mów, co Julek? Rozpracował szyfr na ciasta? Zrozumiał że za “bezą” stoi coś więcej niż pianka z białek? Mój Michał lata temu rozwalił nasz ówczesny kod jak miał dwa i pół roku. A operacyjnie zdolny był jak miał z sześć. Wiesz, że to możliwe. Wystarczy spojrzeć na rekrutów, żeby poczuć się jak w przedszkolu.

Opuściłam głowę i wymruczałam nieskładnie – ale on jest jeszcze taki malutki, w dodatku jego ojciec nic nie wie, o niczym. Przecież ja muszę to wszystko jakoś poukładać!

– Kochana, nie przejmuj się, masz zdolnego gamonia! Tymczasem zmienimy szyfr, na chwilę starczy. – Milena zrobiła parę szybkich gestów na podręcznym ekranie – Przesyłam nowy intranetem. Pozmieniamy ciasta, a potem może w ogóle zmienimy system komunikacji, nie chcę żebyś na każdą zamorską akcję spędzała pół wieczoru piekąc serniki… Masz jakieś uwagi? – spytała, widząc moją minę.

– Tak, jedną. Jak będę musiała zrobić jeszcze choćby pół bezy w ciągu najbliższego kwartału, to ktoś zginie.

Przez twarz Mileny przebiegł cień autentycznego strachu, ale zniknął natychmiast gdy zobaczyła, że żartuję.

– Dobra, Izunia, żarty żartami, a robota czeka. Wciągaj kombinezon i widzimy się na minus trzy.

 

---------------

 

Pod kawiarnią rozciągał się autentyczny labirynt korytarzy i pomieszczeń. Żyło dosłownie kilka osób, które znały przeznaczenie każdego pokoju i potrafiło bez trudu poruszać się po wszystkich częściach tego olbrzymiego kompleksu.

Jedną z nich był Michał, bystry nastolatek, syn szefostwa Oddziału Warszawskiego, który całe dzieciństwo spędzał na ganianiu po tutejszych korytarzach. Był jednocześnie jednym z uzdolnionych, chociaż z racji wieku na razie oddelegowanym do pracy ze zwierzętami i przy obsłudze misji.

Michał przemierzał właśnie jeden z długich na ponad dwieście metrów betonowych korytarzy. Podobnie jak pozostałe ciągi w kompleksie, oświetlony był jedynie taśmą LED w rogu sufitu, która pulsowała światłem w rytm i ślad jego kroków.

Z zamyślenia wyrwała go podobna do jego własnej śledząca poświata. Pojawiła się wokół dwóch znajomych pracowników, którzy wyszli właśnie z jednego z pomieszczeń w oddali przed nim. W odróżnieniu od jego prostego grafitowego munduru, byli ubrani w długie niemal do ziemi gumowane fartuchy i zachodzące za łokcie rękawice. Do tego na twarzach mieli maseczki, przypominające takie używane w lakierniach. Poznał ich właściwie tylko dzięki charakterystycznej dla duetu różnicy wzrostu. Obaj pomachali mu zdawkowo i zniknęli w kolejnym pokoju po drugiej stronie korytarza.

Wszyscy pracownicy niższej rangi musieli chodzić parami. To była kwestia zaufania, ale również czystego zdrowego rozsądku i bezpieczeństwa. Ci, którzy pracowali przy zwierzętach czekających na azyl, lub tych, które miały powrócić do naturalnego środowiska, musieli mieć się na baczności. Zwierzęta były w końcu dzikie i miały takie pozostać. 

Zespoły wyższej rangi to głównie inżynierowie, w tym wszelkiej maści elektrycy, chemicy i konstruktorzy. Oprócz nich byli jeszcze pracownicy centrum obsługi misji, którzy bądź to aspirowali do stania się agentem, bądź też pozostali przy kontroli misji mimo możliwości awansu.

Michał dotarł w końcu do dużych, dwuskrzydłowych drzwi na końcu korytarza. Przez okrągłe okienka w skrzydłach dało się zobaczyć istny kocioł panujący wewnątrz, przypominał filmowe sceny otwarcia giełdy na Wall Street.

Podszedł do czytnika i odruchowo mrużąc się i zaciskając zęby odbił kartę. Jak zawsze, uspokoił się jak tylko drzwi się rozwarły, bo wbrew oczekiwaniu przywitał go jedynie szmer szurających w pośpiechu butów, przerzucanych papierów i cichych rozmów.

Odszukał swoje stanowisko i zanim jeszcze usiadł na dobre w fotelu, uruchamiał już komputer i monitory na biurku. Włożył na głowę zestaw słuchawkowy z przezroczystym wyświetlaczem przy oku, po czym zameldował się cicho:

– L Szesnaście melduje się. Zapraszam wszystkich na stanowiska! Agentka za chwilę będzie na platformie startowej, dzisiaj w programie Nowy Jork! Szukamy lądowania jak najbliżej pirsu Trzydzieści-Sześć w zatoce na East River. Tempo, tempo! 

 

---------------

 

Korytarz do hali Przesyłu był na pierwszy rzut oka taki sam, jak wszystkie pozostałe w kompleksie. Odróżniał się jednak brakiem jakichkolwiek odnóg. Było tylko wejście, sto metrów korytarza i podwójne drzwi na końcu. Ogólnie do hali prowadziły trzy różne korytarze, dwa techniczne dla zespołów odbierających i obsługujących misje, ale trzeci był wyłącznie dla agentów. Ponoć zachowanie “higieny” kontaktowej było w całym procesie niezwykle istotne.

Szłam tędy już tyle razy i chyba nigdy nie przyzwyczaję się do mieszanki euforii i strachu, które tutaj czuję Pomyślałam, przechodząc bez zwalniania przez próg, kiedy drzwi rozwarły się na oścież przede mną.

Wnętrze wyglądało jak zabytkowa elektrownia, z której wyniesiono większość urządzeń. Wysokie na dobre 6 metrów ściany po bokach pomieszczenia były upstrzone lampkami, małymi wyświetlaczami i pękami przełączników, gdzieniegdzie uzupełnionymi dużymi kolorowymi dźwigniami. Dostęp do tego wszystkiego dawały ażurowe, kilkupoziomowe wąskie chodniki, po których kręcili się poubierani w fartuchy technicy.

Ściana na wprost drzwi, ku której się kierowałam, była kulminacją tej dziwacznej instalacji. Większość widocznych kabli biegła w stronę stalowego pierścienia umieszczonego na ścianie. W samym jego środku, niemal dwa metry nad podłogą, był otwór wielkości piłki do siatkówki, oprawiony ułożonymi naprzemiennie drucikami z różnych kolorowych metali, które zaginały się na brzegu i niknęły w jego głębi. – Wygląda to trochę jak przerośnięta cewka elektryczna z jakiejś badziewnej, ruskiej zabawki z czasów dzieciństwa – pomyślałam lekko rozbawiona.

– Dzień dobry surferko! – Okrzyk. Nie przepadam za krzykami. “Normalni” ludzie trochę inaczej odbierają dźwięki, to co dla nich jest jowialnym przywitaniem, dla mnie jest wiadomością napisaną w całości “Capsami”. Krzyknęła stewardessa, Ola, która jak zwykle stała na czubku schodków na platformę startową, zajmującą środek pomieszczenia. Jej rolą było przygotowanie podestu złożonego z okrągłego podestu z mocowaniami i oddzielonego od niego szczeliną chodniczka. – Zazdroszczę wam tych kombinezonów, wyglądają ekstra! – dodała z uśmiechem.

 Miała rację, nasze jednoczęściowe kombinezony z suwakiem na zakładkę z przodu wyglądały, jakby były wręcz odlane z elastycznego włókna węglowego, łącząc się bez żadnych widocznych szwów z butami i rękawiczkami. Jedynymi elementami wyraźnie oddzielonymi oprócz suwaka, były różne pojemniczki, woreczki i ampułki, które wisiały w różnych miejscach jak uczepione na magnesie.

– Cześć Olu, jak nastroje? Wszyscy są gotowi do boju? – Spytałam jednym tchem, bardziej dowcipnie niż na poważnie, rozglądając się wymownie po dziesiątkach mrowiących się wokół ludzi. 

Tutaj zawsze wszyscy byli gotowi. Placówka była niesamowicie zorganizowana.

Młoda dziewczyna zrobiła poważną minę i odsunęła się, robiąc mi przejście na środek podestu, po czym wręczyła mi uroczyście trzymaną wzdłuż ramienia lancę. 

Ta była szczególna, wyglądała jak absolutny majstersztyk technologiczny. Cała grafitowa, krótka jak na lancę, bo sięgająca od podłogi do pępka, z umiejscowionym w środku długości uchwytem długim w sam raz do ujęcia oburącz. 

Na obu końcach znajdowały się ostrza, które rozszerzały się tępo w stronę środka, gwałtownie zwężając się z powrotem przy samym uchwycie.. Zarówno ostrza, jak i kanciasto-geometryczny uchwyt, były całe poprzecinane wąskimi kreseczkami, sugerującymi ruchomość elementów. Mniej więcej w środku długości każdego z ostrzy, po jednej stronie płazu, znajdowała się długa i płaska klamra. Wyglądała, jak gdyby ze styliska wystawała połówka szekli okrętowej.

Lubiłam moją lancę. Szczęśliwie nigdy nie musiałam używać jej inaczej niż podczas Zjazdu, ale jej solidność i profesjonalny wygląd dodawały otuchy. To było narzędzie, które budziło respekt i zaufanie. 

Uśmiechnęłam się, odbierając oręż i ważąc go w ręce – Dzięki. To co, lecimy chyba? Muszę za 25 minut być w domu, moi faceci czekają na naleśniki…

– Jeśli są tak dobre, jak twoje ciasta, to chyba pierwszy raz przyjdzie mi pożałować bycia pod przykrywką. Bezpiecznego Zjazdu Iza! – powiedziała, po czym po krótkim wahaniu dodała – baw się dobrze!

 

Nie wszyscy Agenci, albo jak czasem na nas mówią, “surferzy”, lubią Zjazdy. Niektórym chce się rzygać, albo boją się, niepewni własnych umiejętności. 

 W Centrali wiedzą doskonale, jak obchodzić się z każdym typem. Wiedzą też, że nie należę do tej grupy. Już po pierwszym tunelu wiedziałam, że nie będę potrafiła bez tego dalej żyć.

 Opadłam na jedno kolano na środku podestu, opierając stopy o startery, przypominające takie z bieżni olimpijskich, po czym ujęłam lancę w prawą dłoń i przytrzymałam wzdłuż uda. Teraz czekałam, nasłuchując.  Bardzo ruchliwa do tej pory ekipa dookoła stanęła i również czekała. Większość nie miała szansy usłyszeć tego dziwacznego, rezonansowego buczenia które zaczęło wydobywać się ze środka otworu w ścianie, bo było zupełnie poza ich zakresem słuchu.

 Buczenie nasilało się, a w środku dziury w gwałtownym rozbłysku pojawiło się oślepiające, pulsujące nieregularnie światło. 

Wirujące wewnątrz błyskawice zaczęły pełzać po drutach, wychodząc na zewnątrz jak badający podłoże pająk. 

W końcu coś w mechanizmach kliknęło i zewnętrzny pierścień, na którym jeszcze przed chwilą stała Ola, zaczął się obracać, przelatując mi z każdą chwilą coraz szybciej nad głową. Poczułam, jak mimowolnie zaciskam szczęki i zmusiłam się do rozluźnienia. Naciągnęłam wolną ręką kaptur kombinezonu na głowę i zapięłam suwak do końca, przez twarz, aż na tył głowy. Patrzyłam od teraz przez półsferyczne gogle wbudowane w kaptur i oddychałam przez filtry po bokach suwaka. Człowiek bez moich zdolności byłby martwy już w tym momencie – pomyślałam – nie mówiąc już o tym wszystkim, co dopiero będzie.

Przymknęłam oczy i wsłuchałam się głęboko w przyspieszający dźwięk wirującej wokół mnie stali. Czekałam cierpliwie na rezonans. Pierwsze uderzenie… drugie… I… trzecie! Otworzyłam oczy i z uderzeniem trzeciego wibrującego dźwięku, wybiłam się sprężyście ze starterów, rzucając głową do przodu prosto w świecące piekło.

 

Rozdział II

 

Opór powietrza, usiłujący ze wszystkich sił obrócić na plecy, na bok. Przeturlać, poturbować. Wciągnąć w niebyt.

Czy to w ogóle jest powietrze? Co właściwie tutaj tak potwornie miota?

Pierwsze chwile zawsze przypominają trochę skok na spadochronie. Tyle, że bez spadochronu. I z kosmosu. I z grawitacją raczej jak na Jowiszu. 

Najpierw muszę przełamać gniotące ze wszystkich stron ciśnienie. Odzyskać kontrolę nad kończynami, nie dać się obrócić, zmieść z tunelu. Potem stabilizacja i czas na lancę. Przekręcić drążek uchwytu i… Mechanizm zaskakuje, ostrza rozsuwają się jak wachlarze. Z grzbietów wyskakują pętle. Teraz Podkulenie nóg, stopy w pętle i obrót nogami do brzegu tunelu.

Nooo… Teraz już lepiej. Zjeżdżam! Pierwszy stres za mną, teraz jest moment na czystą przyjemność i obserwację. 

Wszystko wokół to świetliste, wibruje falami struny. Jakby ktoś uchwycił błyskawicę w dłonie, jak niesfornego włosa i wyprostował ją, naprężając do granic “pęknięcia”. Struny biegną zgodnie z kierunkiem Zjazdu, miejscami gęste jak dywan, gdzie indziej to tylko pojedyncze nitki, między którymi prześwitują fantastyczne, geometryczne światy i kształty poza tunelem. 

Zawsze podobała mi się naiwność hipotetycznego wyjaśnienienia popularnego wśród wielu surferów – że lecę po prostu wnętrzem kabla wśród pęków miedzi. Jednak nie każdy z nich widzi te niesamowitości na zewnątrz “kabla”. Z tych, którzy widzą, niejeden nie odnalazł się na drugim końcu, ginąc gdzieś podczas zjazdu, być może spadając w otchłań poza strunami wiedziony ciekawością. 

Bo na tym cały trik polega, skakać ze struny na strunę. Im gęściej pod tobą, tym bezpieczniej powtórzyłam sobie w duchu ze szkolenia. Przy moim pierwszym skoku wszystko w tunelu było dziwne. Niesamowity opór otoczenia, kontrastujący niemożliwie z łatwością zmiany pozycji i poruszania się w konkretny sposób, jak gra komputerowa w żabkę przechodzącą przez jezdnię. Nierealne przemieścić się o kawałeczek, a jednocześnie pełny skok jest jak obrócenie kierownicy jednym palcem. Do tego palące, wszechobecne światło i trzeszczące buczenie. No i iskry, pełgające po wszystkim wyładowania od ślizgu lancy po strunach, okazjonalne rozwidlenia, które są nie do przewidzenia i rozpatrywane w mgnieniu oka na czystą intuicję…

Ale już mi spowszedniało – tak, zdecydowanie już nie robi to na mnie wrażenia per se. Po prostu jest cudownie. Każda chwila może cię zabić, potrzebne jest totalne skupienie i kierowanie się precyzyjnie wszystkimi zmysłami. Uśmiechnęłam się pod kapturem – Jakby dla mnie to wymyślili!

Nigdy za wczasu nie wie się, kiedy i jak dotrze się do celu. Mamy po dwa zegarki, jeden Zjazdowy, drugi standardowy. Różnice potrafią być nawet kilkugodzinne, bo tunel zakrzywia czas w sposób nieprzewidywalny. Przez to szacunki Kontroli Zjazdów są bezużyteczne, zresztą aż do wyjścia z tunelu nie ma z nimi żadnego kontaktu. Dla nich jednak zawsze Zjazd trwa kilka-kilkanaście sekund, podczas gdy ja już teraz lecę dobre 20 minut. Co nie znaczy, że nie wiedzą co się ze mną dzieje. Są w stanie prześledzić każdy przewód, stację przesyłową i transformator przez który przelecę po drodze. Jak e-mail. 

Dlatego w Zjeździe intuicja jest wszystkim, a mi moja podpowiadała, że zbliża się koniec wycieczki.

Skuliłam się, sięgając ręką do lancy i ściągając ją z nóg, a od pasa odpięłam kotwiczkę z długim łańcuszkiem. Podobno te dwadzieścia-trzydzieści lat temu możliwe było tylko zjeżdżanie między stacjami, co znacząco zmniejszało sensowność całego założenia. Z drugiej strony przyczyniło się do rozwinięcia infrastruktury w wielu krajach, co inaczej byłoby zbędne. Wszystko do czasu, kiedy jeden z pierwszych, bardziej doświadczonych Cable Surferów wpadł na samobójczy pomysł zakotwiczenia się wewnątrz tunelu przed samym wylotem. 

Jak to mówią, przyjęło się.

Wyprostowałam się ponownie, kierując głowę w przód i wypuściłam z ręki kotwiczkę, zawinąwszy wcześniej wokół nadgarstka parę pętli łańcuszka – Nie wolno się przypinać, bo nigdy nie wiadomo, w razie czego lepiej stracić drogę powrotną niż dać się usmażyć  powiedziałam do siebie, po czym wyciągnęłam ramię z lancą, ostrzem przed siebie. Wpadłam skośnym lotem w wypatrzony okrągły otwór wielkości piłki tenisowej, przecinając się lancą przez świetlistą przędzę.

 

---------------

 

– Kontrola? Melduję, dotarłam. Gdzie wyście mnie do cholery wysłali?

Stałam na środku chodnika i masując lekko stłuczone kolano rozglądałam się w koło. – Muszę w końcu przestać z tym kretyńskim, superbohaterskim lądowaniem! – pomyślałam. Był jakiś zupełny środek nocy, a ulica i najbliższe skrzyżowania oświetlone były latarniami. Pas latarni po jednej stronie nie świecił się. Obejrzałam się na punkt lądowania. Słupek lampy był kompletnie wybebeszony w miejscu klapki technicznej, a kawałki samego wieczka razem ze strzępami przewodów walały się po jezdni. Całość była mocno osmalona… – ta…to pewnie przeze mnie.

– Kontrola z tej strony, widział cię ktoś? – spytał znajomy głos w słuchawce.

– O, Michał, cześć. Nie, nikt. Gdzie ja jestem? Miała być zatoka, mewy, magazyny…

– Cześć, dzisiaj mój dyżur. Wszystkie te rzeczy są jak trzeba, musisz pójść ulicą w dół i po drugim skrzyżowaniu po lewo zobaczysz magazyn. Biegnij, masz mało czasu.

Już w trakcie rozmowy zaczęłam szybkim truchtem zmierzać we wskazanym kierunku, zbierając po drodze myśli.

– Czemu ten pośpiech, miało nikogo nie być jeszcze, bandziory? – zerknęłam na zegarek dla pewności – dwadzieścia pięć minut. Co jest?

– Gangsterów nie ma. Ale to Nowy Jork, a ty wychodząc wysadziłaś instalację dla kilkuset metrów oświetlenia. Masz maks piętnaście minut zanim pojawi się technik szukać przyczyny. Na razie dziewczyny wysłały go kawałek dalej z historyjką o przepięciu w lokalnej stacji trafo, ale ta lipna wymówka kupiła ci tylko odrobinę czasu. Pozwodzą go jeszcze jak się uda, ale w końcu znajdzie przerwanie.

 

W międzyczasie dobiegłam do kompleksu nadwodnych budynków prawie nie łapiąc zadyszki

– Nie znoszę biegać. – jęknęłam w mikrofon.

– Naprawdę? – odpowiedział zaskoczony Michał.

– O nie, powiedziałam to na głos? Fak. 

W słuchawkach usłyszałam tłumiony rechot. No tak, misji na bieżąco przysłuchuje się i przygląda z piętnaście osób. – jestem na miejscu, długie białe budynki, dwuspadowy dach, raczej zaniedbane. Pirsy. Wychodzą w zatokę…trochę tu ludzi się kręci mimo pory. – dodałam, marszcząc trochę nos z niepokojem.

– Nie przejmuj się nimi, to rybacy, magazynierzy, nikt groźny. Tak na marginesie, jak wrócisz, obejrzysz jak wyskoczyłaś z latarni wysadzając połowę w powietrze. Niezły widok.

– Nie kasujecie tego?

– Kasujemy widoki ze wszystkich kamer na bieżąco, ale kopię można zawsze sobie zrobić. – Michał miał czasem mylący zwyczaj mówić rzeczy bez związku na jednym tchu – Raportuj status.

W momencie kiedy o to pytał, właśnie wchodziłam do środkowego budynku, zgodnie z minimapką, którą kontrola wrzuciła mi na wyświetlacz w okularach, mój HUD. Drzwi były co prawda zamknięte, ale trochę siły przyłożone w odpowiednim miejscu i spadły z zawiasu. Jedynym kłopotem było to ciężkie diabelstwo odłożyć bezgłośnie.

– Uf, weszłam do środka, zaczynam poszukiwania.

– Idź w głąb. Według informatora powinnaś szukać wzdłuż lewej ściany, za zsuwają kratą na kłódkę.

– Ok. Przynajmniej nie kolejne drzwi…

– Wiesz ile ważyły te przed chwilą? – jasny gwint, oni naprawdę wszystko wiedzą? – nie dziw się bardzo, kombinezon jest wspomagany, waga to wynikowa energii zużytej…!

– No, ile? – przerwałam. Ględzenie mnie rozpraszało, noktowizor dawał dziwne odblaski, a w dodatku kłódka kolejnej już kraty ani myślała się poddać.

– Trzysta pięćdziesiąt kilo! Nieźle, nie?

– Super – odpowiedziałam powoli w zamyśleniu, grzebiąc małym wytrychem przy zamku furtki, za którą jeśli nic nie znajdę, będzie znaczyło, że cała wycieczka była na marne.

 Nagle, w zupełnym odruchu, odrzuciłam do tyłu rękę z lancą, w ostatniej chwili zatrzymując potężny cios, od którego omal nie wyrżnęłam twarzą w podłogę. Zerwałam się na równe nogi, odskakując w boki jednocześnie obracając się, omiatając wzrokiem całe otoczenie. Zobaczyłam wielkoluda w profesjonalnym wojskowym osprzęcie, z świecącym trzema jasnymi punktami noktowizorem na oczach. W ręku trzymał wojskową maczetę, wprawnie obracając ją w dłoni.

Stałam na ugiętych kolanach, trzymając lancę wzdłuż łokcia i obserwując faceta, który spokojnym krokiem chodził raz w lewo, raz w prawo, jakby zastanawiając się z której strony mnie ugryźć.

 

---------------

 

 Michał wpatrywał się oniemiały w skaczące jak szalone wykresy pulsu i ciśnienia agentki, widok z jej kamery, oraz drugi widok z tandetnej kamerki przemysłowej, do której przed momentem udało się w końcu włamać. Wyciszył mikrofon i zawołał szefową.

– Mamo!

– Widzę, i tak nic nie poradzimy. Ona wie co robi. Jest przeszkolona.

– Nigdy nie musiała się bić. Ten facet sam jest wyraźnie szkolony, i ze dwa razy większy…

– Pamiętaj, że Iza też swoje przeszła. Myślisz, że jak potrafiła okiełznać niedźwiedzia polarnego, to nie poradzi sobie z takim dupkiem w wodoszczelnych rajtkach? – Milena przeszła przez salę i stanęła za Michałem, wpatrując się w jego ekran i czekając na rozwój wydarzeń.

Kamerka przemysłowa dawała dramatycznie słaby, ziarnisty obraz, co więcej przerywała co chwilę. Zbir w jednym momencie przechadzał się przez pomieszczenie, spychając surferkę w róg, a w kolejnym był już przy niej, krzesając maczetą iskry. Usiłował bez skutku minąć jej paradę i walił prosto w jej wirujące w dłoniach ostrza, lub – nawet częściej– w stalowe meble i siatki, którymi wypełniony był magazyn.

Obraz zamarł na moment, przedstawiając biorącego zamach bandziora. Gdy wróciła płynność, sytuacja była odwrócona i to adwersarz był zapędzony do rogu, wyraźnie utykając na jedną nogę. Stali naprzeciw siebie na dystans. 

Michał, dotąd przypatrujący się w urzeczeniu szermierczym zmaganiom otrząsnął się teraz i odblokował mikrofon.

– Iza, nie możesz go zatłuc. Widzę że jesteś wściekła, ale my tak nie działamy. Jesteś tam?

– ….

Do diabła! – Pomyślał Michał, czekając na rozwój wydarzeń. Zaczął przeglądać gorączkowo obraz z pozostałych kamer i wszelkie inne mogące się przydać dane z otoczenia, kiedy usłyszał wypowiedziane cicho, szeptem niemalże, przez Milenę – Gdzie ona się tego nauczyła? – Wrócił wzrokiem do głównego ekranu. Zbir leżał bez życia na ziemi, a Iza zbierała się z przysiadu, kilka metrów od niego.

 

---------------

 

Byłam zła. Bolały mnie ramiona od parowania potężnych ciosów osiłka. W dodatku stłuczone przy lądowaniu kolano zamiast dać o sobie zapomnieć, rozogniło się od niecodziennych ćwiczeń.

– Iza, nie możesz go zatłuc ! Widzę że …– Reszta komunikatu zginęła gdzieś, nie słuchałam. Rozważałam co robić.

Cięłam go niegroźnie w ścięgno pod kolanem, z dobrym ortopedą będzie chodził jak stary za parę miesięcy. Przyda mu się czas na refleksję… ale to za mało. Muszę go unieszkodliwić. Mogłam go uśpić gazem, strzałką, rzucić shurikenem…ale gdyby nie nadludzki refleks, byłabym teraz stygnącym trupem sześć tysięcy kilometrów od domu. Dziecko bym osierociła. Dlatego nie, nie będzie gwiazdek i gazów. Będzie nauczka. A przynajmniej coś w tym kształcie.

Bandzior stał trochę nienaturalnie, przenosząc ciężar ciała na zdrową nogę. Widać było, że szacował – walka czy ucieczka? Wahał się, ale zapędzony do rogu był jeszcze groźniejszy, szczęśliwie bez broni palnej. 

Byłam coraz bardziej wściekła. Nie powstrzymywałam uczucia, raczej pozwalałam by fala furii wezbrała, żeby okiełznać ją, dosiąść. – Chciał mnie zabić. Osierociłabym synka. – nakręcałam się dalej. 

Uchwyciłam mocno lancę, przerzucając ją z prawej dłoni do lewej i ruszyłam sprintem. Poszłam łukiem obok, wciąż patrząc na nieruchomego przeciwnika. Trzymałam się blisko ściany, po czym dwoma susami wbiegłam po jej powierzchni na półtora metra w zwyż i odbiłam się silnie w bok, lecąc nad zaskoczonego kompletnie bandziora. Trzasnęłam go w przelocie bokiem ostrza, pozbawiając natychmiast przytomności i prawdopodobnie powodując jakieś lekkie uszkodzenie kręgów szyjnych, po czym wylądowałam, turlając się miękko przez bark i kończąc na kolanie.

 Harmider z Centrali płynący z słuchawek był niemal nie do zniesienia. 

– Już! Dość! Dostał płazem, leży nieprzytomny, nie martwy!- krzyknęłam, a jazgot ucichł jak ucięty nożem. – Możemy kontynuować? Spieszę się. – dodałam zdyszana już spokojniej.

– T-tak, według kamer nie ma już nikogo. 

Cały czas łapiąc oddech odpowiedziałam tylko krótkie “ok” i wróciłam do przerwanego brutalnie otwierania kraty.

W końcu udało mi się, poderwałam siatkę, która z głośnym terkotaniem pojechała po prowadnicach w górę. Gdy krata ucichła, w głębi pomieszczenia usłyszałam niemrawe skomlenie, czy może raczej klekot…? – Bingo! – pomyślałam – już traciłam wiarę czy to tu.

Doszłam do przykrytych kawałem płótna klatek, które po zabraniu tkaniny okazały się więzić w sumie 12 niedźwiedzi różnych rozmiarów, choć wszystkie dorosłe. Wyglądały na baribale. Nie zastanawiając się już nawet chwili, rozbiłam kłódki, rozpyliłam gaz z jednej z umocowanych do kombinezonu ampułek i zawinęłam każdemu misiowi wokół szyi kawałek samoczepnego łańcuszka. 

Cmoknęłam, a odurzone zwierzęta posłusznie ruszyły szybkim truchtem w stronę wyjścia jak psy zaprzęgowe.

Wybiegłam z nimi na zewnątrz, gdzie wszystkie przystanęły, przyglądając się portowemu tragarzowi. Ten stał na środku pirsu w słuchawkach, trzymając w rękach kilka wypełnionych jakimiś puszkami skrzyń i przyglądał się tępo. Oczy miał okrągłe jak pięciozłotówki. Rozpięłam na chwilę suwak kaptura aż do szyi, odkrywając twarz i uśmiechnęłam się zachęcająco. – What’re you listening to? – spytałam, wskazując gestem na słuchawki i starając się brzmieć tak naturalnie, jakbyśmy spotkali się w kolejce w sklepie.

– Errrr….– Widać było po twarzy, że umysł trawi. Intensywnie trawi – “b-black ninja”, by Battle Beast. – powiedział, nie mrugając nawet raz przez cały czas i marszcząc nos, wyraźnie grzebiąc w pamięci, czy brał ostatnio coś podejrzanego.

– How suiting! – odpowiedziałam, punktując szczerym śmiechem – Have a nice day my friend! – pożegnałam się, zapięłam kaptur z powrotem i ruszyłam wraz z moją trzódką w stronę latarni. Po chwili byliśmy na miejscu. Szczęśliwie jeszcze nikt nie zjawił się, żeby naprawić usterkę oświetlenia. 

 Zagwizdałam na niedźwiedzie, które posłusznie ustawiły się w dwóch szeregach. Wyciągnęłam dwie kapsuły z aerozolem i idąc środkiem opryskałam zwierzęta z góry zabezpieczającą mikrowłókniną.

– Michał? Jesteś tam?

– Tak, widzę na kamerze. Jesteśmy gotowi na przyjęcie.

– W takim razie ruszam. Do zobaczenia! – To mówiąc, chwyciłam łańcuch kotwiczki, który surrealistycznie ginął w wystającym z latarni przewodzie, gwałtownie zmniejszając przekrój przy samym kablu. Przeplotłam go przez prowizoryczne obroże wszystkich zwierząt i mocno chwyciłam końcówkę, okręcając wokół nadgarstka. Podeszłam do latarni przez szpaler niedźwiedzi i szarpnęłam za łańcuch przy samym kablu. Trzy razy. Raz. Trzy razy. Ściągaczka w kotwicy ruszyła z impetem. W mojej głowie zabrzmiała piosenka z czasów szkolnych, a ja uśmiechnęłam się do siebie.

Skoczył kot … 

Ginący w przewodzie łańcuch naprężył się na ułamek sekundy wokół szyi pierwszego misia i… puf, zniknął.

…A za kotem pies… 

Kolejny, potem trzeci, czwarty, znikały, podrywając się gwałtownie z podłoża i frunąc na niechybne zderzenie z latarnią.

…Za nim koń…

Szósty, hop! drugi rządek, ósmy, dziesiąty, dwunasty. W ostatniej chwili przed uderzeniem zmniejszające się do rozmiaru psa, kapelusza, naparstka, kropki na kartce. 

– A za koniem ja – zanuciłam cicho z uśmiechem, dając się porwać łańcuchowi.

ROZDZIAŁ III

 

Gdyby ktoś mógł mnie teraz zobaczyć! Pomyślałam, śmiejąc się w głos. 

Ślizgałam się po strunach na lancy, sprawnie przeskakując z jednego pasma na drugie, trzymając mocno unoszący się przede mną majestatycznie zaprzęg niedźwiedzi.

Zwierzęta, wiedzione dziwnym instynktem, nie próbowały lądować na strunach, dawały sobą sterować korzystając z chwilowego braku ciążenia. Unosiły się w dwuszeregu, przebierając nieśpiesznie łapami, jak gdyby biegły przez nieistniejący śnieg. 

Starałam się nie myśleć o potwornie niefortunnym braku wielkiego worka prezentów, ani braku jakiejkolwiek możliwości uwiecznienia tej sceny. 

Niestety, z powodów nie do końca jeszcze rozpoznanych, ale związanych z przesunięciami w czasie, właściwie niemożliwe było znaleźć się w tym samym miejscu na trasie przez dwoje ludzi. Spraye używane na zwierzętach w komplecie z łańcuchem z jakiegoś powodu wpływały bardzo szkodliwie na ludzi, wprowadzając ich w trudny do odwrócenia stan katatonii. Z kolei wszelkie urządzenia do nagrywania zarówno obrazu jak i dźwięku po prostu tu nie działały. 

Worek prezentów bez dwóch zdań uatrakcyjniłby lądowanie na miejscu, uznałam jednak, że i bez tego mój zaprzęg robi odpowiednie wrażenie. Poza tym trzeba się skupić na Zjeździe, bo mogłabym łatwo nie dowieźć żadnego z podopiecznych na miejsce.

Punkt Wlotowy, w odróżnieniu od wyjść, był trudny do pomylenia i zupełnie niemożliwy do ominięcia. W pewnym momencie struny światła rozwidlały się, zaginały i wypłaszczały, zamykając koniec tunelu świetlistą membraną. Jednocześnie im się było bliżej tej bariery, tym przestrzeń wokoło ulegała większemu rozciągnięciu. Trochę jakby próbowało się przebić balon ziarnkiem grochu, obserwując ten proces z punktu widzenia tego ziarnka właśnie. Światło tworzyło tarczę, a jednocześnie zapadało się w sobie tak długo i głęboko, tak wirująco, że trudno było stwierdzić czy wszystko to trwa ułamek sekundy, czy wieczność. 

Czasu jednak zawsze jest tyle, żeby bez pośpiechu oderwać się delikatnie od powierzchni strun, złożyć lancę i usytuować się w centrum tunelu. 

Zobaczyłam, jak w świetlistym filmie pojawia sie okrągła szczelina, a w niej pomieszczenie laboratorium, widziane jakby przez szkło odwróconej lornetki. Ściągnęłam “lejce” i napięłam się cała, przygotowując na lądowanie.

 

---------------

 

W pomieszczeniu startowym panował potworny bałagan. 

Platforma startowa dla agentów była wpuszczona w podłogę, żeby zrobić więcej miejsca powracającemu agentowi. W koło biegało mnóstwo ludzi. Byli to przede wszystkim weterynarze w zielonych fartuchach, gotowi natychmiast zabrać zwierzęta. Poddawali je potem przeglądom medycznym, czyszczeniu i innym zabiegom potrzebnym do odesłania ich do naturalnego środowiska – domu. 

Część z gości wymaga hospitalizacji i te zwierzęta zostają tak długo jak to konieczne w ukrytych głęboko pod Ursynowem niekończących się pomieszczeniach. Te, których stan pozwala na powrót do natury, trafiają po przeglądzie pod skrzydła innego agenta, który zabiera je jak najbliżej domu, skąd organizuje się dla nich dalszy transport.

Oprócz “zielonych” standardowo na miejscu czekało również dwóch lekarzy, których zadaniem jest sprawdzenie czy Surfer dobrze zniósł Zjazd, a w razie potrzeby udzielenie pierwszej pomocy. 

Tym razem na miejscu byli również Michał z Mileną, którzy stali przy drzwiach wejściowych, wpatrując się w płonący elektryczno-niebieskim światłem otwór Bramy.

Po chwili wszystkich w pomieszczeniu ogłuszył przeciągły tranzystorowy trzask, a następujący jednocześnie intensywny rozbłysk oślepił na chwilę każdego, kto nie odwrócił się lub nie miał okularów ochronnych.

Z otworu w ścianie w ułamku sekundy “wypadło” dwanaście czarnych niedźwiedzi, uderzając cielskami o płytki posadzki. Misie rozjechały się we wszystkich kierunkach, sunąc brzuchami po ziemi i zatrzymując się na ścianach, urządzeniach, lub w objęciach personelu. Miały na szyjach pętle z łańcucha. Smycze te zbiegały się w jedną w epicentrum niecodziennego wybuchu – owinięte wokół nadgarstka Izy, która podniosła się z podłogi i zdejmowała właśnie kaptur.

– Kochana! Jak się masz? Jak podróż? Genialnie poszło, niespełna piętnaście minut! Chcesz coś do picia? Kawy? Może pomóc ci zdjąć kombinezon…– To Milena, która nie ustawała w słowotoku jak tylko pojawiła się w zasięgu rozmowy z agentką – No, powiesz coś wreszcie? Nie poturbował cię ten typ?

 W tym samym czasie Michał podszedł z boku i, dygając grzecznie, przejął lancę, po czym zaniósł ją dwóm technikom. Ci odróżniali się trochę od reszty biegającego w amoku tłumu. Stali spokojnie przy swoim wypełnionym misternymi narzędziami blaciku na kółkach, odziani w białe laboratoryjne kitle, które całe były w kolorowych plamach i smugach sadzy, wyglądały jak wyciągnięte z leju po bombie. Obaj mieli również takie same okrągłe okulary z uniesionymi w górę przyciemniającymi klapkami. Do tego wiek koło czterdziestki, podobny wzrost, fryzury, nadpalone brwi i nie do końca zrównoważony błysk w identycznie niebieskich oczach…byli tacy sami.

Iza przyglądała im się, słuchając jednym uchem zatroskanego słowotoku szefowej. To musieli być bliźniacy, ochrzczeni przez kolegów (i noszący przydomki z dumą) Ka i El, główny "think tank" naszego ośrodka. 

Słyszała już o nich kilka razy. Większość sprzętu którego używała, jak choćby lanca, czy samoprzytwierdzane pojemniki ze sprejami, były ich autorstwa, lub im zawdzięczały daleko idące usprawnienia.

Nim zdążyła dobrze się zastanowić, czym się tak ekscytują, tłumacząc coś Michałowi i gestykulując intensywnie przez siebie nawzajem, Milena przywołała ją do rzeczywistości, ciągnąc lekko za łokieć.

– Chodź kochana, głośno tutaj, opowiesz wszystko w drodze do szatni. Trzeba cię przebrać i wysłać do domu, bo konspirację weźmie szlag trafi.

– Masz rację – odpowiedziała surferka, ruszając za nią dziarsko – Co do misji…długo zjeżdżałam. Powrót był szybki, ale w tamtą stronę wyszło ponad trzydzieści minut…Uff – dodała, kiedy zamknęły się za nimi drzwi pomieszczenia, odcinając większość płynącego z wnętrza hałasu.

 

---------------

 

– Którędy mnie poprowadziło, że tak długo?

Ruszyły korytarzem w stronę szatni. Szefowa wyciągnęła przed siebie telefon i zaczęła przerzucać stosy danych.

– Hm, hm, hm… Właściwie nie jestem pewna. Spytam potem chłopaków z laboratorium. Z danych z Kontroli Zjazdu wynika, że poszłaś najkrótszą drogą z możliwych. Widzisz, o, tutaj – wysunęła przed nie telefon na wyciągniętej dłoni, pokazując palcem drugiej kolejne punkty na mapie – najpierw z Warszawy do głównych serwerów pod Berlinem, dalej Amsterdam, Hiszpania, same centrale… – zmarszczyła na chwilę nos w zastanowieniu – coś dziwacznego zdarzyło się tutaj, przy wejściu w kabel Atlantycki, ale dalej znowu była już prosta droga.

Zabrała telefon i schowała do kieszeni, przyspieszając trochę kroku – na pewno technicy będą wiedzieli coś więcej. Powiedz mi jeszcze, jak pierwsza w życiu potyczka?

Spodziewałam się tego pytania. Milena taktownie nie spytała o brak komunikacji, ani niepotrzebnie poniesione ryzyko walki w zwarciu. Miała wszelkie prawo, żeby mnie zrugać jak burą sukę, a jednak tego nie zrobiła.

– Miałam to pod kontrolą. Uznałam, że gazem co prawda załatwię problem doraźnie, ale skuteczniejsze w długoterminowej prognozie będzie wyłączenie tego barbarzyńcy z akcji na dłużej.

Szefowa przyglądała mi się w milczeniu. W końcu dootarłyśmy do szatni, gdzie weszłam do boksu ze swoimi rzeczami i zaczęłam wykluwać się z kombinezonu.

– Widzisz Iza, po to właśnie jest komunikacja z Centralą. Dowiedziałabyś się, że facet jest najemnikiem, w dodatku chroniącym jakieś nieinteresujące nas z punktu widzenia operacyjnego bzdety. Nawinęłaś mu się przypadkiem, on pewnie nawet nie wiedział że tam są jakieś zwierzęta. Rozumiem, że byłaś zła. Za samą niedoszłą maczetę w plecach należał mu się łomot…ale to jest jednak gra drużynowa. 

 Westchnęłam, gotowa na ciąg dalszy reprymendy, jednak Milena, słysząc, że zapinam klamerkę stanika, zajrzała przez uchylone drzwi i uśmiechnęła się do mnie szeroko.

– Nie dąsaj się, nie będę ci tu więcej kazań robić. Na pierwszy raz poszło świetnie. Zresztą nagranie z kamery, jakkolwiek kiepskiej jakości, już właściwie jest viralem w całej bazie!

Odpowiedziałam nieśmiałym uśmiechem. Po jej ostatnich słowach zrobiło mi się lżej na duchu. Skończyłam się ubierać i razem poszłyśmy na górę. Milena przeprowadziła mnie przez zaplecze i kawiarnię, gderając po drodze trochę na czym świat prowadzenia lokali gastronomicznych stoi, po czym pożegnałyśmy się przy drzwiach. Zerknęłam na zegarek w telefonie i widząc która godzina szybko podbiegłam do samochodu, wsiadłam i ruszyłam w kierunku domu. Kolejny dzień, kolejne ciasta i kolejne zwierzęta uratowane od marnego losu. A jutro będą kangury! – Pomyślałam, śmiejąc się do siebie. – Mogłabym to robić na pełen etat!

 

---------------

 

 W tym samym czasie, w jednym z bezlicznych pokoi podziemnej bazy, ostatnie drobne kółko zębate delikatnie spoczęło na mocującym je bolcu. Ostry snop światła lampy jubilerskiej oświetlał fragment długiego blatu, a na nim skomplikowany mechanizm. 

Osadzana zębatka była bardzo stara, podobnie jak wszystkie pozostałe śrubki, słupki, sprężyny i kółka wypełniające otwartą nierdzewną powłokę. Zostały jednak bardzo pieczołowicie wyczyszczone, każdy kawałek stali otarty z rdzy, każdy mosiężny zawias odpatynowany, a każda uszkodzona śrubka odszorowana i uzupełniona z czułością, lub w ostateczności wymieniona na nową. 

Wprawna ręka w bawełnianej rękawiczce docisnęła element na miejsce drugim końcem maleńkiego śrubokrętu, podczas gdy druga dłoń poprawiła z niespieszną precyzją sąsiadujące kółka, wtykając pomiędzy nie cienkie dłutko i wykonując małe obrotowe ruchy.

Drugi komplet obleczonych w biel dłoni ruszał kolejno zestawami zębatek, upewniając się, że łączenia są płynne, a nadany ruch dociera, gdzie powinien. 

Chirurgiczne światło lampy ujawniało jedynie fragment konstruktu. Wtem jedno z pracujących ramion powędrowało w górę, odsuwając żarówkę wyżej i wyłaniając z mroku pokryte nierdzewną blachą nogi, ramiona i głowę. 

Biała dłoń umieściła jarzący się delikatnie na niebiesko pojemniczek w pustym gnieździe pomiędzy zębatkami w otwartej piersi. Następnie osadziła z powrotem osłonę i odkręciła wszystkie śrubki w narożnikach. Lampy przypominające bulle okrętowe w miejscu oczu maszyny rozjarzyły się niebieskim światłem.

– Jak się nazywasz? – Spytał spokojny głos. Wyłaniająca się z mroku ręka pociągnęła za niewielką dźwignię z boku stołu, co poskutkowało podniesieniem się połowy blatu do pionu. Górna połowa konstruktu uniosła się wraz z blatem, nadając mu wygląd posadzonej na półce bezwładnej lalki.

– P 1 – odpowiedział niesamowity, zgrzytający, mechanicznie głos.

– Odpowiedz proszę pełnym kodem. – kolejna komenda płynąca spoza okręgu światła lampy, jednak z trochę innego kierunku.

– P 1 N 0 – kontynuował mechanizm. Jego brzmienie było niesamowite, jak trące o siebie tysiąc naoliwionych, stalowych sprężyn i kół. Nie było słychać niczego, co przypominałoby choćby najprostsze nagranie z głośnika. To była symfonia metalowych szczęknięć, jak bardzo złożona katarynka.

– Jaki jest twój numer serii? Model w ramach tej serii? – znów dopytywał drugi głos.

– K 1 0 – odparły beznamiętne chrzęsty.

– Dobrze, teraz poproszę pełną nazwę. Twoje imię, wraz z numerem serii i modelem – domagał się cierpliwie, ale stanowczo pierwszy z głosów.

– P 1 N 0 K 1 0 – odparł robot i obrócił świecące na niebiesko ślepia w stronę pytających.

 

Koniec
Nowa Fantastyka