Wolnymi krokami zbliżał się dzień. Promienie słońca skradały się zza horyzontu niczym zwierz, cierpliwie zbliżający się do swojej ofiary. Góra Uluru, wciąż skąpana w szarości, na tle coraz jaśniejszego nieba majestatycznie ciążyła swoim cieniem.
E-do nie mógł spać już od dłuższego czasu. Wreszcie, po wielu latach czekania, kiedy jego rówieśnicy wciąż śmiali się z niego jak z dziecka, i on miał dostąpić zaszczytu wyniesienia ku dorosłości. W oddali słychać było przeciągłe wycie dingo. Wstał i spojrzał w stronę obozowiska.
Dzień inicjacji E-do zebrał pod górę całe plemię. Wszyscy jego krewni wyczekiwali na sen szamana, który ukaże młodzieńca jako godnego. W tej chwili leżał na skraju, daleko od ogniska, lecz już niedługo będzie mógł dołączyć do swoich.
***
Yaxkin wyruszył łódką na wschód, gdy tylko do Tah Itza dotarły wieści o szalejącej konkwiście, pustoszącej ostatnie miasta jego ludu. Wschód był jedyną drogą ratunku. Od wielu wieków mówiono, że właśnie tam, gdzieś wśród dżungli, mieszka Wieczny Szaman, który w przypadku klęski wyciągnie swą dłoń.
Jak i gdzie dokładnie Go szukać, tego nie wiedział nikt. Nikt Go też nigdy nie widział, choć niektórzy zarzekali się, że w głębokiej dżungli słyszeli obcy dźwięk queny, lecz gdy szli za nim, nikogo tam nie znaleźli.
Nad miastem czuć już zapach śmierci, a czas uciekał.
***
Santa Rosa pruła przez fale, trzymając się prawego halsu. Sternik starał się utrzymać korzystny dla nich szeroki bajdewind, jednak zadanie było trudne i co jakiś czas nieumyślnie odbijał się od linii wiatru lub niebiezpiecznie odchylał okręt bokiem do ogromnych bałwanów.
Świeciło słońce, a słony zapach wody wyczuwalnie unosił się w powietrzu. Heliodoro stał w okolicy dziobu, jedną ręką przytrzymując się takielunku, a drugą ręką dociskając kapelusz do głowy. Stał i rozglądał się, próbując wypatrzyć jakichś oznak, które pomogłyby mu w wyznaczaniu kursu.
Ale jako astronom, w nawigacji sprawdzał się przede wszystkim w nocy. Ich obecne położenie stanowiło dla niego zagadkę, co wywoływało w nim irytację. W końcu hiszpańscy bracia czekali na posiłki. Ostatnie miasto Majów, Tayasal, miało wreszcie upaść.
***
Obóz budził się do życia. Gdzieniegdzie można już było zobaczyć tlące się ogniska. Rozpalone, by rozgrzać ciało po spaniu na gołej ziemi. Góra Uluru przybrała podobną barwę, jakby ktoś rozżarzył ją od spodu, a drobne języki ognia lizały jej zbocza.
E-do wciąż trzymał się z daleka. Wiedział, że to część jego rytuału. Od momentu wskazania, aż do inicjacji, był obcy dla plemienia. Każdy to rozumiał. Tak było od zawsze, aż od Czasu Snu.
Odbijające się od góry promienie zaczęły razić chłopca w oczy. Z dłoni zrobił daszek i wpatrywał się w obozowisko. Musiał czekać i patrzeć. To jego zadanie. Starsi muszą się posilić nim wezwą go do siebie. Wiedział to. Lecz jego cierpliwość nie.
***
Gdy tylko znalazł się u brzegu jeziora, wciągnął swoją małą łódkę w zarośla. Stał na skraju dżungli, wyposażony jedynie w kamienny, wyciosany nóż oraz własną wiedzę. Pokonał swój strach i wkroczył między drzewa. Wilgoć, jaka zalała jego płuca, nic się nie miała do tej, gdy płynął.
Pierwszy raz znalazł się sam na sam z dzikością. Do tej pory zajmował się głównie budową domów i obiektów świątynnych. Lecz w stanie wojny nie potrzeba było budowniczych, a wojowników, dlatego to on został wysłany na wędrówkę.
Stąpał po ziemi ostrożnie, starając się wydawać jak najmniejszy hałas. Wiedział, że bez ognia najmniejszy szmer może się okazać jego zgubą. I gdy tak kroczył, zatopił się w myślach. Nie miał pojęcia, gdzie szukać, ani w którą stronę się udać – postanowił więc kontynuować wędrówkę na wschód.
Zaraz za znikającymi promieniami słońca, niebo osłonił mrok. Dzienne zwierzęta ustąpiły miejsca nocnym. Ustał też brzęk komarów. Choć było ciszej, dżungla nigdy nie spała. Wycieńczony oparł się o drzewo i usłyszał… Flet. Gęste powietrze wypełniło się dźwiękami tak pięknymi, jakich jeszcze nie poznał. Oddziaływały nie tylko na uszy, ale i na oczy. Między drzewami pojawiło się światło, pokazując mu ścieżkę, którą ma iść.
***
– Wybieraj! Wybieraj!
Rankiem nic nie zwiastowało burzy, jaka miała ich później złapać. Niebo w kilka chwil zrobiło się czarne, wiatr zaczął dąć mocniej, a deszcz lał, przygniatając załogę do pokładu. Razem z niebem pociemniał też ocean. Jedyne jaśniejsze akcenty pochodziły od spienionych czubków fal, które wyraźnie sięgały najwyższego masztu.
Krople głośno odbijały się od drewna. Łoskot wody i szum powietrza przecinały tylko krzyki i bosmański gwizdek, dzięki któremu marynarze wiedzieli, jakie rozkazy wykonać. Gdzieś w oddali dało się słyszeć dudnienie, jednak jego źródła nikt nie mógł się dopatrzeć.
– Kapitanie, musimy odbić do baksztagu!
– Refuj! Damy radę!
W trakcie sztormu nie miało znaczenia, jaki masz stopień na okręcie. Wszyscy na równi podejmowali walkę z żywiołem. Kiedy pękł kontrafał steru, Heliodoro w okolicach dziobu mocował się z szotem foka. Santa Rosa stanęła bokiem do wiatru, a najbliższa fala omiotła cały pokład. Zgiełk był ogromny i nikt nie zauważył zaginięcia nawigatora.
***
Zanim zobaczył znak, do uszu E-do dotarły niskie dźwięki. Grupa mężczyzn siedziała wokół ogniska, dmąc w kanbi. Obok stał szaman, który rytmicznie uderzał patykiem o patyk, nadając tempo instrumentów. Nadszedł czas.
Młodzieniec zawahał się. Jego życie już na zawsze się odmieni. Nie będzie odwrotu. Nie będzie już biegania i zabawy, nie będzie pobłażania ze strony starszych. Teraz, gdy wejdzie w dorosłość, będzie traktowany jak dorośli. Być może szaman wskazał go tak późno, bo Mala wyczuł brak równowagi duchowej?
Uluru rozświetliła się już jaskrawą czerwienią. E-do podniósł się, otrzepując nogi z piasku. Rozwiązał też swoją opaskę i pozwolił swobodnie opaść na ziemię. Do obozu miał wejść nagi.
***
Dźwięki fletu prowadziły Yaxkina niczym nić, porzucona gdzieś głęboko między drzewami. Muzyka wydawała się coraz bardziej znajoma, lecz nie mógł określić, czy melodia jest wesoła, czy smutna. W tej chwili liczyła się droga, a nuty zdawały się ją oświetlać. Każdy ton docierający do jego uszu zdawał się być kolejnym krokiem. W miarę jak się wspinał, harmonia również szła wyżej, a kiedy szedł w dół, tonacja opadała.
Zbliżając się poczuł nowy zapach – dym z ogniska otoczył go przyjemnym poczuciem znajomego terenu. Woń samego dymu przypominała tę, która wydobywa się ze spalanego drewna kapokowego, którego w mieście używali tylko podczas świąt.
Wreszcie dojrzał też światło, które delikatnie tliło się między drzewami. Prawdopodobnie gdyby był trzy kroki dalej, nie byłby w stanie w ogóle go dostrzec. Yaxkin zatrzymał się na chwilę, nie wiedział kto rozpalił ognisko. Jednak potrzeba ciepła i bezpiecznego odpoczynku okazała się silniejsza.
***
Heliodoro w jednej sekundzie trzymał linę, w drugiej został porwany przez potęgę żywiołu. Już wcześniej jego ubranie było całe przemoczone, lecz teraz czuł, że oceaniczna sól dostała się wszędzie. Jej smak był paskudny, lecz to nie on był największym zmartwieniem.
Fale ciskały nim przez ciemność, jakby bawiąc się i podając sobie piłkę. Raz znajdował się na szczycie ogromnego bałwana i próbował wypatrzyć okręt, a raz woda ciskała nim o powierzchnię, wywołując ogromny ból. Kiedy kolejny raz się zakrztusił, w myślach modlił się do Boga, by ten wreszcie przerwał jego cierpienia. Światła Santa Rosy już dawno skryły się gdzieś za horyzontem.
Lecz łaska nie nadchodziła. Heliodoro mógł tylko czekać.
***
Gdy E-do wszedł do obozu, wszyscy unikali go spojrzeniem, choć wyczuć można było napięcie oczekiwania. W powietrzu roztaczał się zapach pieczonego mięsa kangura, które tkwiło wciąż nad jednym z ognisk. Od trzech dni nic nie jadł, ani nie pił. To była jego próba wytrzymałości. Mężczyźni, z którymi miał wyruszać na polowanie musieli mu ufać, że gdy pogoń będzie długa, on wytrzyma.
Jedynie dzieci zdawały się okazywać jakieś zainteresowanie. Biegały małą gromadką, śmiejąc się i bawiąc – nie rozumiały powagi sytuacji. Lecz kiedyś zrozumieją.
Podszedł do największego ogniska, skąd dobiegały głośne dźwięki. Jego bracia siedzieli na ziemi, o stopy opierając końcówki długich instrumentów. Grali nieprzerwanie, nie pozwalając sobie nawet na chwilę ciszy, by wziąć oddech. E-do został otoczony.
Wokół niego stała gromada dorosłych. Na wprost stali najstarsi, z tyłu – młodsi. Każdy z nich nosił na ciele białe malunki. Poprzeczne pasy przecinające pierś, które symbolizowały przynależność do plemienia, a ich plecy zdobiły zwierzęce totemy. Wszyscy mieli swoje zadanie, wszyscy też mieli swoje miejsce w świecie.
Do okręgu wepchnął się szaman, w jednej dłoni trzymając nóż z kości emu, w drugiej zaś małą, drewnianą miseczkę. Stanął na wprost młodzieńca, po czym podniósł nóż i naciął jego ramię, pod ranę podstawiając naczynie. Kiedy zrobiło się do połowy pełne, podał chłopcu i powiedział:
– Wypij.
E-do wziął miseczkę od szamana. Zapadła cisza. Spojrzał w swoje odbicie w czerwonej tafli, po czym skierował wzrok na Uluru. Jej kolor przypominał krew, a gdzieniegdzie widoczne strumyki, pozostałość po okresie deszczowym, wyglądały jakby z góry uciekały życiodajne płyny.
Chłopiec westchnął głęboko, mocniej pochwycił naczynie i zaczął szybko pić. Po trzech dniach bez wody, krew smakowała jak najlepszy napój. Jego popękane usta skąpały się w czerwieni. Gdy wypił wszystko, odrzucił miskę na bok. W żołądku poczuł sprzeciw i opadł na kolana. Końcem języka wyczuwał żelazny smak, zmieszany z żółcią, jednak wiedział, że gdy zawartość odda ziemi, w najlepszym wypadku czeka go wygnanie, a w najgorszym – śmierć.
Jego bracia podjęli grę. Ktoś podał szamanowi drugą miskę, tym razem wypełnioną białą farbą. E-do czuł, że na plecach powstaje malunek, jego własny totem, który czarownik zobaczył we śnie. Mężczyźni dookoła nich zaczęli tańczyć, w całym obozie zrobił się ogromny zgiełk. Chłopiec stracił przytomność.
***
Yaxkin z wolna zbliżał się do ogniska. Muzyka ucichła. Dżungla znów odzyskała swe dawne dźwięki. Chmara komarów zaczęła krążyć wokół jego twarzy. On, próbując je odgonić, tylko jeszcze bardziej zachęcił je, by usiadły do smakowitej uczty.
Od światła dzieliło go tylko kilka kroków, lecz jakaś blokada nie pozwalała mu ich pokonać, jakby koniec melodii wybudził go z przedziwnego transu. Yaxkina naszło uczucie pełne zwątpienia. Dlaczego to robi? I kogo tam zasta?
Przemógł się, pierwszy krok był najtrudniejszy. Potrzeba ciepła wygrała. Kiedy odgarniał wielki liść, blokujący mu przejście, ujrzał, że przy ognisku nikogo nie ma. Podszedł zaciekawiony i rozejrzał się, lecz otaczały go nieprzeniknione ciemności. Usiadł i wyciągnął ręce w stronę płomienia.
Melodia powróciła, lecz jakby odmieniona. Teraz wabiła podróżnego jedynie do snu. A on się temu poddał.
***
Kiedy sztorm zaczął się uspokajać, na niebie widać było już pojedyncze gwiazdy. Nad oceanem wciąż panowała noc, a mijające minuty zdawały się być godzinami. Fale zmniejszyły się, a Heliodoro dryfował na nich, bez sił, próbując tylko utrzymać się na plecach.
Gdy tak patrzył w górę, dojrzał pas Drogi Mlecznej, który przecinając sklepienie kończył dopiero za horyzontem. Hiszpan zamknął oczy na dłuższą chwilę, wyobrażając sobie biały wodospad, uciekający gdzieś w przestrzeń, i siebie, który swoją łodzią niebezpiecznie się do niego zbliża.
Gdy otworzył oczy, okazało się, że jest coraz bliżej. Heliodoro miał wrażenie, że z sekundy na sekundę przyspiesza. Przed sobą usłyszał łoskot, a gdy odwrócił się w stronę jego źródła, zobaczył krawędź, za którą niknie woda. Ostatkiem sił podjął walkę z nurtem, lecz nic to nie dało. Ocean załamał się, a on spadł. Gdy leciał, zobaczył ciemną szczelinę między gwiazdami, w którą mknął.
Odpłynął gdzieś w ciemność, w nieznane.
***
Chodź za mną – usłyszeli głos przedzierający się przez czas i przestrzeń. – Obudź się i spójrz.
***
Heliodoro poczuł, że leży na plaży. Ostatnia senna myśl, będąca też jego ostatnim wspomnieniem, kołatała mu w głowie. Plaża? Przecież spadał w pustkę. Całym sobą wyczuwał otchłań, która go pochłania. Lecz może to był tylko sen? Przekręcił się na plecy, ręką zrzucając pył z twarzy. Rozejrzał się.
Na plaży znajdowały się wraki okrętów. Brytyjskie, hiszpańskie, francuskie… W zasięgu jego wzroku mógł wypatrzeć przynajmniej parę jednostek utraconych przez każde z imperiów. A wraki ciągnęły się wzdłuż całej plaży.
Kilka kroków od niego płonęło ognisko, przy którym siedział jakiś człowiek. Hiszpan zawahał się, lecz wstał powoli. Nogi ugięły się pod nim lekko, lecz szybko odzyskał równowagę. Wprawa, jaką zdobył na morzu, przydawała się też na lądzie. Podszedł do ognia.
Nieznajomy, do tej pory siedzący plecami do niego, dokładał właśnie większe kawałki drewna. Gdy go usłyszał, skinieniem dłoni zaprosił do zajęcia miejsca przy cieple. W kręgu światła wydawał się wcale nie mniej obcy, niż od tyłu. Mimo, że powinien mieć wyraźnie zarysowaną twarz, jego lico dalej przykrywał cień.
– Czekałem na ciebie – powiedział. – Potrzebuję cię.
Zapadła cisza. Po plecach Heliodora przebiegł dreszcz.
– Mnie? Do czego?
– Z pewnością słyszałeś o Terra Australis?
– Słyszałem. Ale nie wierzę. Nikt tam nie dotarł, nie mamy map.
– Ale patrząc w niebo z pewnością będziesz w stanie mnie tam zabrać.
Heliodoro pozostał na chwilę z tą myślą sam na sam, kiedy nieznajomy oddalił się od ogniska, by wyciągnąć długi kawałek drewna z jednego z wraków. Stuknął końcem o ziemię trzy razy. Stare, nadgniłe deski uniosły się i krążąc wokół siebie połączyły się w coś na kształt łodzi. Inny, większy kawałek, wbił się w jej dno i utkwił niczym maszt. Kiedy nieznajomy złapał swój kij poziomo i energicznie machnął w dół, rozwinął się żagiel, a liny przypełzły niczym węże i zawiązały się tworząc takielunek.
Dziwny twór wylądował na wodzie, kołysząc się lekko na prawie niewidocznej fali.
– I możesz być pierwszy.
Heliodoro zastanowił się.
– A co będę z tego miał? – spytał.
– Odkrycie nowego lądu. I wolność. Kiedy dopłyniemy, będziesz mógł pożeglować dokąd chcesz.
Wahał się tylko przez chwilę, po czym obaj wsiedli do łodzi.
***
Yaxkin obudził się z przedziwnym uczuciem, że ktoś znajduje się obok niego. Nie mylił się. Obok, przy ogniu siedział Wielki Szaman, przygrywając cichutko na quenie. Maj nie poruszył się, udając, że wciąż śpi i przyglądał mu się spod wpół przymkniętych powiek. Mimo wczesnego popołudnia, twarz czarnoksiężnika skąpana była w cieniu.
– Nie śpisz – rzekł Szaman, odsuwając flet od ust. – To dobrze. Czekałem na ciebie.
– Na mnie? Ale skąd mogłeś wiedzieć?
– Wołanie o pomoc z Tah Itza słychać aż tutaj.
Nad myślami Yaxkina pojawiły się ciemne chmury. Nie rozumiał, czy Wielki Szaman mówi o tym co było, co jest teraz, czy o tym co ma nadejść. Bał się najgorszego. Czyżby się spóźnił?
– W takim razie wiesz też, czcigodny, czemu cię szukałem.
– Wiem. I dopełnię przysięgi, którą dawniej złożyłem twemu ludowi. Jednak w zamian chcę dostać coś od ciebie.
Maj zdziwił się. Nie zabrał ze sobą żadnych kosztowności czy klejnotów. Nie miał też kakao ani słodkiej wody. Jedyne co wziął, to swój stary, kamienny nóż.
– Nie chcę cię obrazić, czcigodny, ale nie mam nic, czym mógłbym zapłacić ci za twą pomoc.
– Ależ masz. Swój dar. Potrzebuję dużej budowli. Ogromnej. Wtedy ukryję twoje miasto przed zasięgiem Hiszpanów.
Yaxkin jeszcze nigdy w życiu nie stał przed takim wyborem. Budowa za życie? Za ocalenie Tah Itza? To był prosty wybór.
– Zgadzam się.
Na twarzy Szamana, w miejscu jego oczu, zabłysły małe iskry.
– Dobrze więc. Przypieczętujmy to krwią.
Wyjęli noże i ostrą krawędzią przejechali po wnętrzach dłoni. Podali sobie ręce i po raz pierwszy wymówili swoje imiona:
– Yaxkin.
– Hun-kame.
***
E-do obudził się z krzykiem. Śnił. Choć teraz, kiedy świadomość docierała do jego pierwszych myśli, koszmary zdawały się błahe i ulotne. Rozejrzał się. Kiedy stracił przytomność, starsi zanieśli go pod samo zbocze Uluru. Z bliska robiła jeszcze większe wrażenie. Gigantyczny monument, świadectwo po Czasie Snu. Spojrzał na jej szczyt. Przyodziała fiolet. Zbliża się noc.
– Nie śpisz – usłyszał.
Poderwał się. Te same słowa usłyszał w swoim śnie. Upiorny mężczyzna i czerwony mężczyzna. Budowa… Mój lud…
– Czekałem na ciebie.
Przed oczami E-do pojawił się drugi obraz. I zapach. Zapach, którego nigdy nie czuł, choć tak bardzo przypominał wodę. Znów upiór. I biały mężczyzna.
Złapał się za głowę. Pulsowała. Nic nie rozumiał. Pochwycił najbliższy kamień i zaczął rysować. Kiedy to robił, obrazy powracały, na przemian. Jakby jeden dopełniał drugi. Hun-kame, Hun-kame, HUN-KAME. To imię wypełniało jego umysł. Kim on jest? I czego chce?
***
– Kim właściwie jesteś?
– Jestem bogiem dla ludu, który pragniesz zniszczyć. Ludu, który twoi bracia zepchnęli na skraj istnienia, a on głośno woła o pomoc, co usłyszałem nawet tutaj. Jestem ich Śmiercią. Ich strażnikiem. Pilnuję, by ich dusze odnalazły tu spokój.
Hiszpan wychylił się lekko przez burtę i spojrzał na swoje odbicie w gładkiej tafli wody.
– Więc to są zaświaty?
– Tak.
Wiatr zadął mocniej, a łódź się zakołysała. Martwy. Heliodoro nie czuł zaskoczenia. Już wcześniej dostrzegł, że gwiazdy tutaj, choć migają, są bledsze, a ich światło nie rozbudza nawet odrobiny ciepła.
***
Hun-kame zaprowadził ich w gęstą dżunglę. Przedzierali się przez zielone zarośla, pokonywali strumienie i wspinali się na niskie pagórki. Szli w milczeniu. Lecz milczał też las, co wywoływało lekki niepokój Yaxkina. Nawet małe dzieci uczono, że gdy drzewa i zwierzęta milczą, wszechobecna cisza jest zwiastunem czegoś niedobrego.
Po kilku godzinach marszu dotarli do przestronnej polany. Na jej środku był wbity kij.
– To tutaj – powiedział bóg. – Tu będziemy budować. Ale najpierw trzeba kopać.
– Co to będzie, czcigodny?
– Wejście pod ziemię. – Hun-kame wyciągnął kij z ziemi i kilka razy zastukał nim w kamień. Ziemia otworzyła się, a spod warstwy osuwającego się piachu wystawały narzędzia. Yaxkin stał, napawając się widokiem potęgi boga śmierci.
– Chyba czas się zabrać do pracy.
***
Śmierć. Czuł śmierć. Wyraźny zapach śmierci. Zapach, który powstał z łez, bólu i strachu. Zapach spokoju, wieczności i zrozumienia. Śmierć.
Kamień, który trzymał w ręku zaczął go parzyć, a ze ściany zaczęły sączyć się iskry. Lecz musiał rysować. Musiał to przekazać. Czas Snu był, Czas Snu nadchodzi. Mala to wie, Mala to czuje. Znów nadejdzie czas bohaterów. Skulił się i przysiadł na piętach. Góra mówiła.
– Spójrz – nakazała.
E-do rozejrzał się. Przodkowie nadchodzili.
Otoczyły go zwierzęta. Tilikwa swym niebieskim językiem popędzała czerwoną jaszczurkę. Mały, biało-niebieski ptak walczył z pytonem. Otoczyły go jadowite węże. Mala musiał uciec. Nie było czasu. Śmierć nadchodzi.
***
– Widzisz tę konstelację? To Orion. Gdy podążymy za jego pasem, z pewnością trafimy na Południowy Kontynent.
W odpowiedzi usłyszał tylko cichy plusk wody, którą spychał dziób ich łodzi.
– Po co mnie tu ściągnąłeś? Przecież sam doskonale znasz gwiazdy.
– Nie mogłem pozwolić, aby twój statek przybił do brzegu. Tayasal nie może zostać zdobyte.
– Ale wiesz, że naszym śladem płynęły inne okręty? Z hiszpańskiej ziemi wyruszyła już najpewniej cała flota. Miasto i tak upadnie.
– Wiem – odparł bóg smutnym głosem. – I stanie się to niedługo. Ale wciąż ich potrzebuję.
– Dlaczego?
– Bez nich umrę.
Heliodoro spojrzał na niego. Zrozumiał.
***
Yaxkin pracował ponad swoje siły. Miał wrażenie, że minęły trzy dni, jednak słońce nie zachodziło. Gorący blask palił go za każdym razem, gdy wychodził na powierzchnię wyrzucić niepotrzebny piach. Coś się nie zgadzało, coś było nie tak.
Jednak milczał. Tah Itza było ważniejsze niż on.
– Cały czas kopię w dół, ale czuję, jakbym kopał w górę. O co chodzi, czcigodny? Dokąd prowadzi ten tunel?
– Pracuj dalej. Wszystko jest w porządku.
***
Kiedy odzyskał swoją świadomość, Uluru skryło się pod płaszczem ciemności. Nieprzenikniona czerń, rozjarzona jedynie nielicznymi gwiazdami. Widać było jedynie canoe, przemierzające morze na nieboskłonie. Choć gdy teraz spojrzał, przypominało raczej dwie płaszczki, złączone ze sobą ogonami. Oddzielały je tylko trzy jasne punkty.
Wiedział, jak groźna może być samotna noc, spędzona pod górą. Jedną ręką trzymając się ściany, kroczył ostrożnie naprzód, szukając jakiegoś schronienia. Po godzinie lub dwóch napotkał jaskinię. Wszedł, by skryć się na jej końcu.
***
– Najwyraźniej to już tu – powiedział Heliodoro, gdy dno ich łodzi potarło o brzeg. Bóg wyszedł na stały ląd. – Wygląda na to, że już mnie nie potrzebujesz.
– Owszem. Jesteś wolny.
Hiszpan odetchnął. Bał się utkwić na wieki w tej ciemnej i mrocznej przestrzeni. Chciał wrócić do braci. Czy Tayasal upadnie, czy nie – chciał w tym mieć swój udział.
– Wskaż mi więc kurs, którym dostanę się do świata żywych i wypuść mnie stąd.
– Nie mogę tego zrobić. Jestem bogiem śmierci, nie potrafię zwrócić ci życia. Lecz jeśli chcesz, sam możesz spróbować odnaleźć drogę powrotną – rzekł i stuknął swoim kijem o burtę. Łódź wzniosła się. – Najlepiej, jak będziesz szukał wśród gwiazd.
***
Yaxkin wyniósł z korytarza ostatni worek ziemi. Ściany i sklepienie były idealnie gładkie przez całą długość ścieżki. Dotarł do jej końca, przebił się przez ścianę, lecz nie odważył się spojrzeć dokąd naprawdę prowadzi. Jego ludzie czekali. A pomoc miała nadejść.
– Czcigodny, wszystko gotowe. Wypełniłem swoją część umowy, a teraz proszę, byś i ty dopełnił swojej. Ruszajmy do Tah Itza jeszcze dziś.
Hun-kame spojrzał na Maja. Jak zwykle, miał nieprzenikniony wyraz twarzy, choć teraz wyglądał na smutnego.
– Nie ma już po co ruszać do miasta. Tah Itza upadło.
Budowniczy poczuł, że się osuwa. Łzy spłynęły po jego policzkach, a szloch odbił się głośnym echem.
– Ale czcigodny, przecież obiecałeś ich chronić! – krzyknął Yaxkin.
– Tak. Przed Hiszpanami. I wszyscy są już tu. Czekają na ciebie.
***
E-do szedł ciemnym korytarzem. Czas mijał, a zmęczenie coraz bardziej przyciskało go do ziemi. Lecz mimo tego, że nieustannie poruszał się prosto, nigdzie nie natrafił na żaden zakręt, ani żaden zaułek. Kiedy patrzył z zewnątrz na górę, nie wydawała mu się tak długa.
Nagle w ciemności poczuł, że ktoś zagradza mu drogę. Chciał uciec, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stał. I czekał.
I usłyszał znajomy głos:
– Chodź za mną. Potrzebuję cię.