- Opowiadanie: Shiori - Alchemia miłości

Alchemia miłości

Tym opowiadaniem puszczam oko do wielbicieli Fullmetal Alchemist :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Alchemia miłości

– Tak więc, jak już mówiłam, do uzyskania kwasu fosforowego użyjemy zmielonych kości zwierząt, które potraktujemy kwasem siarkowym.

 – Pani profesor, kości jakich zwierząt pani używa?

 Winry potoczyła wzrokiem po auli. Na drewnianych krzesłach z przynależnymi do nich pulpitami siedzieli studenci w fioletowych togach, które wskazywały na przynależność do bractwa alchemików. Nie musiała jednak unosić oczu zbyt wysoko – student, który zadał pytanie siedział w pierwszym rzędzie, obłożony notatkami,  z atramentem walającym mu kartki, szatę i palce.

 Alphonse Roy Elric – tak się nazywał i był najbardziej wkurzającym studentem na pierwszym roku. Winry powinna doceniać go za ambicję i chęć zgłębiania wiedzy, jednak Alphonse – swoją drogą, co za pretensjonalne imię – denerwował ją ciągłym przerywaniem wykładu pytaniami i dygresjami mającymi pokazać jego oczytanie.

– Słyszałem, że najlepsze są sproszkowane kości sowy białej, zwierzęcia blisko związanego z Drugą Stroną… – ciągnął tymczasem Alphonse, upojony dźwiękiem własnego zaflegmionego głosu. Na auli zapanowało poruszenie. Inni studenci nie mieli ochoty słuchać mądrości kolegi Elrica. Liczyli na to, że pani profesor utnie tę bezsensowną gadkę i z powrotem przejmie kontrolę nad wykładem.

– To nie jest istotne, panie Elric – powiedziała, wzbudzając przy tym ogólne westchnienie ulgi i kwaśną minę Alphonse’a Elrica.

Winry zalała kości kwasem siarkowym i mówiła dalej:

– W reakcji tej powstaje nie tylko kwas fosforowy, ale też siarczan wapnia. Możne się go łatwo pozbyć za pomocą filtrowania, ponieważ nie rozpuszcza się on w wodzie.

Winry oddzieliła siarczan od kwasu fosforowego i pokazała studentom fiolkę zapełnioną uzyskaną substancją.

– Czy ktoś ma jakieś pytania? A może sami chcecie spróbować przeprowadzić tę reakcję?

 

Do samodzielnego przeprowadzenia eksperymentu ustawiła się cała kolejka. Zapał chętnych do nauki studentów przerwał dopiero dźwięk dzwonka, z którym uczelniany woźny obchodził korytarze, dając tym samym znak, że zajęcia się skończyły.

Winry pospiesznie przegoniła resztę kłębiącej się przy katedrze młodzieży i zaczekała, aż wszyscy się spakują i opuszczą aulę. Dopiero wtedy wytarła tablicę wiszącą za katedrą, uprzątnęła użyte do eksperymentu fiolki i retorty, i powrzucała kilka podręczników, które miała ze sobą, do włóczkowej torby, własnoręcznie wydzierganej podczas zimowej przerwy świątecznej.

To były jej ostatnie zajęcia i do tego w piątek, więc miała przed sobą perspektywę dwóch i pół dnia wolnego. Wiedziała, że powinna się cieszyć, ale nawet radość i energia studentów, którzy całymi gromadami wypadali przez wrota uniwersytetu do domów, nie potrafiła jej pomóc.

Winry zgasiła lampy i zamknęła drzwi od auli. Po drodze do szatni pozdrowiła kilku starszych stażem profesorów. Kiedy wreszcie dotarła do szatni, ubrała się w podbity kożuchem płaszcz, naciągnęła kaptur na uszy i wyszła na zewnątrz. 

Teoretycznie zima powinna się mieć już ku końcowi, jednak nic nie zwiastowało nawet najmniejszego śladu wiosny. Niebo nad głową Winry zdawało się wyprane z koloru, jak wyciskana po wielokroć szmata. Na dworze trzymał mróz, czerwieniąc uszy studentów chodzących bez czapek i nadając rumieńców policzkom studentek. Nawet chodnik pod stopami Winry wydawał się dziwnie skostniały; pokryty białymi, śnieżnymi rysami, wyglądała jak spękana, wulkaniczna ziemia.

Winry mieszkała dosłownie pięć minut od annarskiego uniwersytetu, w jednej z kamienic przy rynku, w zabytkowej części miasta. Zazwyczaj przechodziła ten dystans z przyjemnością, jednak dzisiaj spacer zupełnie jej nie cieszył. Winry była prawie pewna, że jako jedyna nie jest zadowolona z powodu nadchodzących wolnych chwil.

Weszła do kamienicy i wspięła się na trzecie piętro, pnąc się po brudnych i zniszczonych przez czas schodach. Z biednej pensji początkującego nauczyciela akademickiego nie stać jej było na coś lepszego. Cieszyła się jednak, że jest w stanie utrzymywać się i mieszkać samodzielnie, co wynagradzało wszelkie niewygody.

Otworzyła drzwi od mieszkania. Chociaż starała się jak mogła – codziennie robiła drobne porządki, a generalne sprzątanie co tydzień – i systematycznie ozdabiała wnętrza własnoręcznie zrobionymi drobiazgami, mieszkanie nie było przytulne. Maleńka łazienka z osypującym się ze ścian tynkiem i jeszcze mniejsza kuchnia, w której trudno było cokolwiek przygotować. Do tego jeden duży pokój, zimny, z wysokim sufitem i ascetyczną ilością mebli, w którym po ścianach kwitł grzyb.

Winry zdjęła z siebie togę i czym prędzej się przebrała, nie chcąc patrzeć na swoje ciało w szarobiałej, powyciąganej bieliźnie. Potem zrobiła sobie kanapkę z serkiem śmietankowym – pozostałością po ulubionym przysmaku z dzieciństwa. Wreszcie usiadła na kanapie w pokoju z kubkiem rumiankowej herbaty w ręku, podkładając sobie pod plecy bladoróżową, włóczkową poduszkę. Zamyśliła się, chcąc zaplanować weekend najlepiej, jak potrafiła.

Ponieważ nie miała żadnych przyjaciół – do Annaru przeprowadziła się niedawno, a z kolegami z pracy pozostawała w pokojowych stosunkach, jednak nie na tyle, aby umawiać się z nimi w piątkowe popołudnia na piwo – pozostawał jej wieczór z książką. Może do tego kąpiel przy świecach i lampka wina. Winry pociągnęła łyk ziołowej herbatki. Tak, to był plan prawie że do przyjęcia.

Nagle ogarnęła ją senność, więc odstawiła na wpół opróżniony kubek z herbatą i wyciągnęła poduszkę spod pleców, aby podłożyć ją pod głowę. Potem naciągnęła na siebie również własnoręcznie wydziergany pled, tym razem w kolorze kawy z mlekiem. Zamknęła oczy. Nie trzeba było dużo czasu, aby odpłynęła w krainę snu.

 

Obudził ją głośny trzask czy walenie w szybę. Usiadła prędko na kanapie, nie wiedząc czy tylko śniła, a może rzeczywiście coś się stało. Odruchowo spojrzała w okno. Nie wiedziała, co było większe – jej zdziwienie, a może przerażenie – kiedy zauważyła, że na balkonie leży jakiś człowiek.

Z pewną dozą niepokoju podeszła do balkonowych drzwi i wyjrzała przez nie, unosząc firankę. Na balkonie leżał mężczyzna – do tego nagi. Winry, choć niewiele brakowało jej do trzydziestki, nie widziała w swoim życiu zbyt wielu nagich mężczyzn, więc widok ten ją krępował.

Jednak nie jego nagość była tu najważniejsza. W zdumienie wprawiło Winry to, że z pleców mężczyzny wyrastały dwa ogromne, zakrwawione skrzydła.

Skrzydła były wielkie – nawet złożone sięgały aż do pół uda – białe i pierzaste. „Anioł”, pomyślała Winry. „Takie skrzydła powinien mieć anioł”.

Zaniepokoiło ją jednak to, że większa część lewego i skrawek prawego skrzydła zbroczone są krwią. Pokonując swoją nieufność i niedowierzanie, Winry otworzyła drzwi od balkonu.

Podeszła do mężczyzny, drżąc na zimnie w samej tylko cienkiej bluzce. Trąciła go nogą w bok – nie wiedziała nawet, czy mężczyzna jeszcze żyje. Ten nie zareagował, więc ukucnęła przy nim i zajrzała mu w twarz. Jego rysy przysłaniały bujne, słomkowe włosy, toteż odgarnęła je, chcąc sprawdzić, czy nieznajomy oddycha.

Miał bladą, niezdrową cerę i podkrążone oczy, ale też piękne, długie rzęsy i brwi na kształt jaskółczych skrzydeł. Krwiaki i siniaki na policzkach rekompensował drobny, odrobinę zadarty nos, oraz ostry, zdecydowanie męski podbródek, który stanowił przeciwwagę dla jego delikatnych rysów.

Winry patrzyła przez chwilę na mężczyznę, wbrew sobie zafascynowana. Wreszcie otrząsnęła się i – choć cała drżała – przyłożyła dłoń do twarzy nieznajomego. Po chwili poczuła na ręce ciepłą wilgoć i zaobserwowała obłoczki pary, jakie wydobywały się z nosa i ust mężczyzny.

Więc żył. Ponieważ nie wiedziała, co innego może zrobić, postanowiła zabrać mężczyznę do mieszkania – inaczej wykrwawi się i zamarznie tuż przed jej nosem, a tego nie chciała. Wzięła nieznajomego pod pachy i, starając się nie sponiewierać go bardziej niż to potrzebne, przeciągnęła go do pokoju. Zupełnie wyczerpana, zamknęła balkon. Przez chwilę opierała się o drzwi, zbierając siły i uspokajając oddech. Potem powtórzyła procedurę: wzięła mężczyznę pod pachy i położyła go na brzuchu na kanapie – po pierwsze, aby nie zabrudził jej kawowej narzuty, a po drugie, żeby nie widzieć jego obnażonych genitaliów.

Ostrożnie, ledwie je muskając, dotknęła jego skrzydeł. Były miękkie i przypominały puch, jaki pokrywa pisklęta. Ich biel zaś miała w sobie wspomnienie dziewiczego śniegu, nietkniętego nigdy ludzką stopą.

Winry delikatnie zbadała skrzydła, aby odnaleźć źródło krwawienia. Rana znajdowała się na lewym skrzydle; poszarpana, pachnąca spalenizną, przypominała draśnięcie kulą. Prawe skrzydło wydawało się nieuszkodzone.

Winry przyniosła z apteczki schowanej w kuchni jodynę, bandaże i jałowe opatrunki. Polała obficie ranę środkiem odkażającym – nieznajomy nawet nie drgnął, najwidoczniej stracił przytomność na dobre. Potem obłożyła ranę opatrunkami i ciasno ją obandażowała.

Czyszcząc zabrudzone pióra mokrą chusteczką, zastanawiała się, czy dobrze zrobiła. Może powinna zabrać mężczyznę do szpitala, tam na pewno zajęliby się nim bardziej profesjonalnie. Coś jednak mówiło jej, że mężczyzna ze skrzydłami – niebezpiecznie podobny do anioła – nie byłby zadowolony, gdyby pokazała go reszcie świata.

Gdy skończyła czyszczenie piór, aż znów stały się śnieżnobiałe, owinęła nieznajomego w narzutę z kanapy, aby się ogrzał i wydobrzał. Przez chwilę miała ochotę ponownie odgarnąć jego włosy i popatrzeć mu w twarz, ale zdusiła to pragnienie. Cóż, nie było to – delikatnie mówiąc – właściwe.

Ponieważ dochodził wieczór, postanowiła nie zmieniać planów i poczytać sobie w kąpieli. Wybrała nawet w tym celu jedną książkę ze swojej przepastnej biblioteczki – „Czy można stworzyć duszę człowieka – transmutacja dla zaawansowanych” – nalała sobie pół kieliszka słodkiego różowego wina i przeszła do łazienki. Zapaliła lawendowe świece, stojące na blacie obok umywalki, i nalała sobie całą wannę cudownie gorącej wody. Potem zrzuciła z siebie ubranie i wśliznęła się do kąpieli.

Niedane jej jednak było długo rozkoszować się lekturą, zapachem lawendy  i smakiem wina, bo w pewnym momencie usłyszała głośne uderzenie o podłogę. Odstawiła kieliszek i książkę na blat, nasłuchując. Odgłos nie powtórzył się; nie słyszała też żadnych nowych dźwięków. Postanowiła jednak sprawdzić, co takiego się tam stało – w końcu zostawiła w pokoju rannego. Sięgnęła po korek, aby spuścić wodę z wanny i podniosła się. W tym samym momencie drzwi od łazienki otworzyły się.

Stanął w nich nieznajomy. Jego twarz była napięta, a oczy rozbiegane. Mimo to zlustrował nagą Winry od stóp do głów.

Mokra, przerażona i do granic możliwości zawstydzona Winry porwała ręcznik i niezgrabnie się nim owinęła.

– O-obudziłeś się? – zapytała, walcząc z rumieńcem, który pojawił się na jej twarzy.

Searte – powiedział mężczyzna. Jego głos, podobnie jak włosy, miał głębokie, miodowe brzmienie. – Searte, m’reh?

Winry nie znała języka, w którym mówił mężczyzna, a umiała ich sześć, więc mogła uchodzić za poliglotkę. Nie przypominał też żadnego języka, którego się uczyła.

– Mówisz po ariandzku? – zapytała.

– Trochę – odparł mężczyzna i dla wszystkiego pokazał jej na palcach, ile według niego znaczy owo „trochę”.

Winry skinęła głową.

– Daj mi chwilę – powiedziała i wypchnęła mężczyznę za próg łazienki.

 

Siedzieli w kuchni, przy rumiankowej herbacie. Winry, już ubrana, czuła się zgoła lepiej. Dla znalezionego cudem anioła nie miała nic do przyodziania, jednak owinęła go w ręcznik na biodra, a ramiona okryła szalem, tak że wyglądał na wpół śmiesznie, a na wpół seksownie.

– Co robiłeś u mnie na balkonie? – zapytała Winry, wspomagając się gestami.

Mężczyzna odpowiedział:

– Uciekałem. Zranili. Spadłem.

Winry zmarszczyła brwi.

– Ktoś cię ściga?

Mężczyzna tylko skinął głową. Odkąd otworzył oczy, okazało się, że są cudownie i prawdziwie złote. Winry nie widziała jeszcze u nikogo oczu w takim kolorze.  

– Dlaczego masz skrzydła? – zapytała Winry, chociaż czuła się głupio, zadając to pytanie.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Skrzydła. Moje – powiedział tylko.

Winry westchnęła.

– Skąd jesteś?

– Z drugiej. – Mężczyzna podniósł leżącą na stole książkę o transmutacji i obrócił ją tylną okładką do przodu.

Teraz to Winry nie rozumiała.

– Jak masz na imię? – spróbowała, po raz ostatni.

Nieznajomy wypowiedział w swoim rodzimym języku ciąg sylab, z których żadna w uszach Winry nie składała się z drugą. Ponieważ jednak imię zaczynało się – a przynajmniej tak jej się zdawało – na „E”, więc orzekła:

– Dla mnie jesteś Edward. Ed, rozumiesz?

Mężczyzna skinął głową, jego złote oczy rozbłysły.

– Ed – powtórzył, chyba zadowolony.

 

Winry długo nie mogła zasnąć. Położyła Eda na kanapie w pokoju, a sama przeniosła się obok, na rozłożony na podłodze materac. Kręciła się po posłaniu aż do północy: po pierwsze dlatego, że było jej niewygodnie, a po drugie przeszkadzała jej bliskość Eda. Ten chyba nie miał takich problemów, bo słyszała nawet, jak cicho pochrapuje przez sen.

Winry właśnie zastanawiała się nad tym, czy anioły powinny chrapać, gdy usłyszała łomotanie do drzwi. Usiadła, spłoszona, naciągając koc pod brodę. Ed także się przebudził; zobaczyła w ciemnościach błysk jego złotych oczu.

– Kto to? – powiedziała Winry, zwracając się do niewiadomo kogo.

Ed nakazał jej gestem ciszę. Potem pokręcił głową.

– Nie idź – powiedział tylko.

Ale walenie rozległo się po raz wtóry i Winry postanowiła dłużej nie tchórzyć. Podniosła się spod koca i podeszła do drzwi, błogosławiąc łańcuch rozciągnięty na progu. Otwarła drzwi. Przed nią stało dwóch mężczyzn, jeden bardziej niepokojący od drugiego. Pierwszy był wysokim, krótko obciętym brunetem z nieprzyjemnym wyrazem twarzy i lodowatymi, prawie całkiem czarnymi oczyma. Drugi był jeszcze wyższy, łysy i umięśniony, co było widoczne nawet pod granatowym mundurem, w który był ubrany.

– Dzień dobry – powiedział niższy z mężczyzn, brunet o mrożącym krew w żyłach spojrzeniu. – Przepraszamy, że nachodzimy panią o tej porze, ale szukamy potwora, który uciekł z menażerii pana Rockbella. To niebezpieczne stworzenie, pochodzące z Drugiej Strony. Wygląda właśnie tak.

Mężczyzna rozwinął trzymany w ręku arkusz pergaminu i pokazał Winry rycinę przedstawiającą skrzydlate, jasnowłose stworzenie, którego twarz ginęła w mroku.

– Z pozoru nie wydaje się niebezpieczne – powiedział mężczyzna – ale to tylko gra.

Teraz odezwał się łysy wielkolud:

– Jest bardzo jentelegentne. – Tak właśnie powiedział, „jentelegnentne”. – Kurestwo jedne.

Winry poczuła, że dreszcz przechodzi jej po plecach.

– Nie widziałam niczego takiego – powiedziała, mając nadzieję, że jej umiejętności kłamania są trochę lepsze niż zwykle. – Czy to wszystko?

Brunet zajrzał do środka.

– Czy możemy zajrzeć do środka? Coś mi się wydaje, że nie jest pani sama…

Teraz w Winry zakipiał gniew.

– Nic panu do tego! – krzyknęła i zatrzasnęła drzwi. Usłyszała jeszcze kilka razy dudnienie, ale w końcu dziwna dwójka chyba odpuściła, bo łomotanina się skończyła. Poza tym Winry wyglądała przez lufcik – kilka razy – i nie widziała już nikogo na zewnątrz.

Zanim wróciła do pokoju, przemyślała sobie to, co usłyszała od dwójki mężczyzn. Zapewne to Eda właśnie szukali – wyjaśniałoby to, co Ed mówił sam o sobie, oraz ranę na jego skrzydle.

Właściwie nie zdziwiło jej, że Ed pochodzi z Drugiej Strony. Jego skrzydła, złociste oczy i całe piękno – właściwie była zdumiona, że sama o tym nie pomyślała. Nie wiedziała jednak, jak powinna potraktować ostrzeżenie mężczyzn o tym, że Ed jest niebezpieczny. Do tej pory nie dał jej powodów do niepokoju, jednak powinna się mieć na baczności.

Przeszła do pokoju. Ed stał na środku salonu, w samym ręczniku, i patrzył na nią złotymi oczami. Nie było w nich śladu agresji, a tylko strach, całe mnóstwo strachu, i wszechogarniająca rozpacz.

Winry podeszła do Eda i – kierując się bardziej sercem niż rozumem – położyła głowę na jego nagiej piersi.

– Nie pozwolę im cię skrzywdzić – powiedziała. – Nie pozwolę.

 

W następnych dniach Winry i Ed przyzwyczajali się do wspólnego życia. Winry kupiła ubrania dla Eda – choć denerwowało ją, że musi pruć nowo uszyte koszule po to, aby zmieściły się w nich skrzydła. Zaczęła też gotować regularne posiłki – chociaż Ed nie chciał jeść nic prócz krwistego, jeszcze niedosmażonego mięsa, co trochę ją przerażało. Ponadto Winry uczyła Eda ariandzkiego, ponieważ chciała, żeby umiał się z nią poprawnie porozumiewać. Ed szybko łapał nowe słówka i coraz lepiej umiał przekazywać Winry to, co czuje i o czym myśli. Nie chciał tylko odpowiadać na pytania na temat swojej przeszłości, więc Winry nie naciskała.

Kiedy Winry była w pracy, Ed chyba trochę się nudził – a może i nie. Zastawała go niezmiennie wpatrującego się w niebo za oknem. Winry mogła tylko się domyślać, co takiego dzieje się w jego głowie.

Skrzydło Eda zagoiło się bardzo szybko. W tydzień po tym, jak Winry znalazła go na balkonie, nie pozostał nawet ślad po ranie. Wydawało się, że wszystko jest z nim w porządku, ponieważ – choć Ed nie latał – pewnego wieczora rozwinął skrzydła i zatrzepotał nimi z całą mocą, wzniecając wiatr o sile jesiennego wichru. Winry uznała, że to niesamowity widok – jasnowłosy anioł przygotowujący się do lotu.

Zdarzyło się również, pewnego razu, kiedy Winry wróciła z pracy, że Ed na powitanie przyciągnął ją do siebie i pocałował, mocno, głęboko i prawdziwie. W tym pocałunku była zawarta cała wdzięczność za codzienną opiekę nad nim i ochronę przed tym, co istnieje złego na świecie. Winry przyjęła to podziękowanie tym bardziej, że Ed od samego początku ja pociągał. W ten sposób zostali kochankami. Byli szczęśliwi i ogłupiali całą miłością, którą chcieli sobie okazać.

Tak mijały dni, niezmiennie piękne jak skrzydła Edwarda.

Jednego z ostatnich dni zimy, kiedy wiał cieplejszy wiatr, a słońce przeświecało przez chmury, Winry wróciła do mieszkania, w rozpiętym płaszczu, z torbą pełną ptysiów w ręku. Od progu zawołała Eda, czekając na jego słodki pocałunek.

Odpowiedziała jej jednak cisza. Winry weszła do salonu i zastała otwarte balkonowe drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że Ed po prostu odleciał, ale na podłodze walało się pierze i kawałki liliowej koszuli, jednej z ulubionych koszul Winry, jakie kupiła Edowi.

Winry się to nie spodobało. Gorączkowo zaczęła krążyć po mieszkaniu, przetrząsając pomieszczenia, w nadziei na to, że znajdzie jakiś znak albo ślad.

W końcu usiadła na kanapie w salonie. Myśli rozbiegły się po jej głowie jak dzikie konie. Nie wierzyła, że Ed opuścił ją samowolnie – w końcu, gdyby to zrobił, zostawiłby jej jakąś wiadomość, że jest bezpieczny, że nic mu nie grozi. Winry oczami wyobraźni zobaczyła dwóch mężczyzn, sługusów pana Rocbella ze swojej słynnej menażerii. Winry wierzyła, że są zdolni do wszystkiego, nawet do włamania się tutaj, do jej mieszkania, aby tylko odzyskać cenne znalezisko – bo tak zapewne myśleli o Edzie.

Winry zostawiła paczkę z ptysiami i odwiesiła płaszcz na wieszak. Sprzątanie piór też zostawiła na potem – miała nadzieję, że wtedy będą już razem z Edem.

 

Wiedziała, gdzie znajduje się menażeria pana Rockbella. Jeździła po wszystkich miastach Środkowego Morza, ale zawsze wracała do Annaru na przełomie zimy i wiosny. Pan Rockbell ze swoją świtą rozkładali się na południowym skrawku miasta, tam gdzie już zaczynały się dzikie pola i ogrody należące do uniwersytetu.

Winry zapytała w kasie o godzinę kolejnego zwiedzania menażerii – i poszczęściło jej się. Za pół godziny miał się odbyć kolejny seans. Miała więc jeszcze czas, aby działać.

Podeszła do przykrytych czarnym kirem wozów od tyłu. Tak jak się spodziewała, znalazła tam straż, w tym „jentelegentnego” łysego mięśniaka do pary z jakimś oślizgłym typkiem w kowbojskim kapeluszu i z kucykiem.

Podeszła do nich, jak gdyby nigdy nic.

– Hej, panowie, jak tam wieczór? – zapytała.

Typek z kucykiem przyjrzał się jej.

– Nienajgorzej, ale teraz zmiataj stąd, ślicznotko. Seans za pół godziny.

Łysol także zamrugał kaprawymi oczkami.

– Ja to cię znam… – zaczął.

Winry uśmiechnęła się – dzika i rozbawiona.

– Ja ciebie też – szepnęła.  

Puściła flarę, która miała bardziej oślepić niż zrobić jakąś krzywdę, ale wypuszczona z tak bliskiej odległości wywołała prawie ból. Obaj mężczyźni zatoczyli się: łysy padł jak długi na ziemię, zwijając się w kłębek, a ten z kucykiem oparł się o wóz, tłumiąc jęknięcia. Winry zrzuciła zasłonę z najbliższego wozu, chcąc odszukać Eda. Nie poszczęściło się jej jednak: był tam gryf, który na jej widok skrzeknął i rozłożył orle skrzydła.

„Nic tak dziwnego, jak na menażerię sławną w całym kraju”, pomyślała i ściągnęła okrycie z następnego wozu. Tam krył się znów dondarion, koń o płomiennej grzywie i ogonie, piękny i rozbrykany. Winry także zostawiła go w spokoju.

Usłyszała jakieś głosy dochodzące od wschodniej strony. Było tam więcej niż dwóch ludzi, co do tego była pewna, więc stwierdziła, że bez sensu będzie odpalać kolejną flarę.

Narysowała na ziemi kredą krąg transmutacyjny i posłużyła się jego mocą. Pomógł jej stworzyć drewniany kij, którym umiała się posługiwać po uczęszczaniu na lekcje w sali ćwiczeń jeszcze w swojej rodzinnej miejscowości.

Było ich czterech; trzech, jak oceniła po ruchach, profesjonalistów, i jeden amator. Dopiero po chwili w tym ostatnim rozpoznała samego pana Rockbella, który pędził tak, jakby dusza w nim płonęła.

Dwóch miało pistolety; Winry zajęła się nimi w pierwszej kolejności. Jednego rozbroiła od razu, uderzając go okutym stalą końcem kija w złożone na pistolecie dłonie, Kula wystrzelona przez drugiego prawie ją drasnęła, bo w tym momencie zaatakował ją trzeci; był to znany już jej brunet o lodowatym spojrzeniu. Rąbnęła go kijem prosto w twarz, zanim ten nawet zdążył zamachnąć się długim, krzywym nożem. Dopóki nie zdążył się pozbierać, Winry zdołała ogłuszyć drugiego z mężczyzn, tego, który prawi ją trafił. Wtedy z tyłu złapał ją za włosy brunet i dotknął jej szyi swoim brzydkim, krzywym ostrzem.

– Nie waż się ruszyć – powiedział.

Tylko skinęła głową, a potem puściła mu flarę pomiędzy nogi.

Mężczyzna zatoczył się do tyłu i wrzasnął z bólu, jednocześnie próbując ugasić płonące spodnie. Winry, nie zważając na niego podeszła do pana Rockbella.

– N-nie r-r-rób mi krzyw-krzywdy – poprosił, kuląc się na zimnej od rosy trawie. Winry zauważyła, że z przodu spodni ma ciemną, wilgotną plamę. Skrzywiła się.

„Mięczak”, pomyślała.

 Pan Rockbell patrzył na nią znad szkieł drucianych okularów. Bez aksamitnego cylindra – który walał się gdzieś na ziemi – i w obsikanych spodniach nie wyglądał już tak elegancko i elokwentnie jak zazwyczaj.

– Gdzie jest Ed? – zapytała, ale zaraz poprawiła się, bo Rockbell nie miał prawa znać pieszczotliwego imienia, jakie nadała swojemu ukochanemu. – Gdzie jest człowiek ze skrzydłami?

Oczy Rockbella zaszły mgłą.

– W pięciokącie wozów stoi ich trójkąt, a w samym środku trzymam mojego anioła. Winry wzdrygnęła się. Widziała, że pan Rockbell pała do Eda jakimś niezdrowym afektem. W jego spojrzeniu była duma wymieszana z miłością posiadacza, a także głód, bezdenny i nienasycony.

Jeśli ktoś był tu potworem, to z pewnością nie Ed.

– Dziękuję – powiedziała i odpaliła Rockbellowi flarę prosto w twarz.

 

Bezszelestnie przekradła się pomiędzy pięciokąt wozów, a potem odnalazła stojący weń trójkąt. Wreszcie, odszukała stojący w samym środku wóz. Odsłoniła przykrywającą go płachtę i ujrzała tam Eda.

Klęczał w najdalszym kącie klatki, z na wpół przymkniętymi oczami. Jego piękne skrzydła były złożone. Na widok Winry podniósł się z miejsca.

Anata ? – zapytał, nie wierząc własnym oczom.

– Kochanie – odpowiedziała na jego czułość w swoim własnym języku.

Wspięła się na jedno z wielkich, drewnianych kół od wozu.

– Zaraz cię uwolnię – powiedziała.

– Ale jak? Masz klucze? – zaniepokoił się Ed.

Winry uśmiechnęła się szeroko.

– Nie potrzebuję klucza.

Narysowała na ścianie wozu krąg transmutacyjny, po czym klasnęła w ręce. Krąg na chwilę zaświecił jak błękitna błyskawica, a potem z jego środka wypadł wytrych. Winry zgrabnie złapała go w dłonie.

Pomajstrowała przy zamku i nie minęła chwila, a Ed był wolny. Wyleciał z wozu i złapał ją w ramiona. Winry poczuła, jak zasypuje jej twarz pocałunkami. Smakowały zimnym powietrzem i miętą.

Nie mogli jednak długo cieszyć się swoim szczęściem, bo w każdej chwili ktoś z obsługi menażerii mógł ich zobaczyć. Dlatego Ed wziął Winry w ramiona i razem z nią wzbił się w powietrze.

Lecieli ponad miastem, prosto do domu, w którym niegdyś razem mieszkali. Winry z ekscytacją przyglądała się światłom ulic w dole i samym budowlom, drobnym jak polne grzybki. Równie piękny widok roztaczał się nad nimi: granatowo-czarne niebo, po którym wędrowały ławice szarych chmur, niezasłaniające jednak bladej, widmowej tarczy księżyca.

Wreszcie wylądowali z tyłu kamienicy, gdzie nie chodziło wielu ludzi i istniała nikła możliwość, że ktoś zobaczy anioła z niebios, trzymającego na rękach znaną i poważaną wykładowczynię uniwersytetu. Przekradli się do frontu budynku i Ed poleciał na balkon należący do mieszkania Winry, zaś Winry wbiegła schodami na górę jak najszybciej umiała.

Wpuściła Eda do środka mieszkania i znów padli sobie w ramiona. Pocałunki, jakie wymieniali, miały słodki, głęboki smak miodu.

 

Jakiś tydzień temu, kiedy w wyjątkowo słoneczną niedzielę siedzieli przy śniadaniu złożonym z tostów z cynamonem, Winry odezwała się:

– Ed, powiedz mi: czy nie masz dość siedzenia w domu?

Ed podniósł na nią wzrok znad czytanej gazety – trenował umiejętność czytania cały czas, kiedy tylko nadawała mu się okazja – i przełknął kawałek tosta.

Winry tymczasem ciągnęła dalej:

– Trochę mi smutno, że nie możesz wychodzić ze mną z domu. Siedzieć ze mną w kawiarni, chodzić do biblioteki, słuchać moich wykładów na uniwersytecie. Tobie też na pewno nudzi się, kiedy zostajesz sam w domu.

Ed skinął głową.

– No i? Jak cię znam, narodził ci się w głowie jakiś pomysł,

Oczy Winry świeciły się wewnętrznym blaskiem.

– Pomyślałam, że zabierzesz mnie na Drugą Stronę, skąd pochodzisz. Tam nikogo nie będzie dziwił widok takiej osoby jak ty, prawda?

Ed zamyślił się. Rozparł się na krześle i przez chwilę się na nim pobujał.

– Czeka nas droga pełna niebezpieczeństw – powiedział.

– Wiem – odparła Winry.

– Po Drugiej Stronie możesz spotkać dziwy, jakich tutaj nigdy nie uświadczysz.

– Wiem.

Ed uśmiechnął się i pochylił w stronę Winry. Jego złote oczy pałały jak ogień.

– W takim razie ruszamy?

– Kiedy? – Winry pomyślała o swojej pracy, rodzicach mieszkających w oddalonym od Annaru o kilka kilometrów miasteczku, swoim uporządkowanym, ale nudnym życiu. Nie czuła, aby miała wiele do stracenia, jednak zdążyła się już do tego wszystkiego przyzwyczaić, przez prawie trzydzieści lat swojej egzystencji.

Ed wyciągnął do niej rękę.

– Czy wyruszysz ze mną teraz?

Winry uśmiechnęła się i położyła rękę na jego dłoni. Wierzyła, że z Edem będzie jej dobrze wszędzie, gdziekolwiek się nie znajdą.

 

Koniec

Komentarze

Wiesz, wyszło Ci bardzo naiwne opowiadanie, a to bardzo rzadko jest zaleta.

Twoim bohaterom wszystko przychodzi za łatwo, oni powinni mieć trudności w realizacji swoich zamierzeń. A zatem Winry stanowczo nie może tak łatwo rzucać flarami i pokonywać przeciwników, bo oni zdają się łamagami, a łamaga może ci się przydać w grotesce, a nie w przypadku rzeczywistego zagrożenia.

 

Rzeczywistość. Uff!

Bohaterowie muszą żyć w świecie, który wydaje się realny, zatem istniejący nawet bez głównego wydarzenia tego opowiadania, czyli pojawienia się anioła. Najlepiej to osiągnąć poprzez oddziaływanie na siebie postaci. Dlatego też Winry powinna mieć przyjaciół, a chociażby znajomych. Choćby zaznaczyć ich istnienie dwoma, trzema niedługimi partiami dialogowymi, gdzie zajmują się swoimi sprawami. Pokażesz też, że ona może w razie czego na kogoś liczyć.

Pojawienie się anioła. Nie bardzo mnie przekonuje, że dziewczyna nie wzywa pomocy. Stanowczo powinna, chyba że miałaby przekonujące powody do obaw. Niech zatem anioł coś mruczy, np.

– Nikomu nie mów.

– Czemu?

– Wrogowie, są wszędzie.

Może tu zemdleć, by autor nie wpakował się w scenę, którą trudno racjonalnie ogarnąć, tłumacząc, czemu mimo wszystko bohater postanawia zachować się nieracjonalnie.

Ponadto dziewczyna nie powinna po prostu gdzieś siedzieć daleko, raczej przy nim, chodzić, bić się z myślami. To bardzo nietypowe wydarzenie, musisz pokazać jej niepokój, żadna kąpiel, książka i relaks.

Upierdliwy student nie przekonuje, trochę za mało tego irytowania z jego strony, jak już go wprowadzasz, pokaż, że to naprawdę wrzód na dupie. Ale nie przesadź z jego kompetencją, ostatecznie to tylko student.

Na początku prawie nie masz partii dialogowych, a tekstu sporo. Warto by się pojawiły, chociażby z tego powodu, że wprowadzają urozmaicenie, czytelnicy nie przepadają za jednym tonem. Oczywiście Winry tu nie ma do kogo mówić. Ale ma grzyb na ścianach, więc niech twoja magiczka wejdzie do kuchni, spojrzy złowrogo i powie:

– Dzisiaj się rozstajemy!

I zacznie przyrządzać coś tam specjalnego, ale niech w tym czasie zrobi sobie herbatę. I pójdzie czytać. Mikstura dojrzewa, dziewczyna się zapomina, klepie po czole, wraca.

Za późno.

Praca na nic.

Jeszcze groźniej patrzy na ścianę i zapewnia:

– Jutro cię załatwię, obiecuję, jutro!

Co w ten sposób osiągasz?

Urozmaicenie tekstu i coś jeszcze cenniejszego, bo pokazujesz kompetencje magiczki.

Mnóstwo tych uwag mi wychodzi, a to dopiero początek, więc w tym miejscu skończę. Moim zdaniem opowiadanie do całkowitego przerobienia, bo w tej wersji… Sama wiesz.

 

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

W większości zgadzam się z przedmówcą, ale nie zgodziłbym się, że opowiadanie trzeba przerobić całkowicie. Pomysł jest do obronienia, musisz jednak usunąć te naiwności, bo bohaterowie wychodzą głupawi, a historia naiwna.

Bohaterka wygrywa walkę z drabami, bo w jednym zdaniu jest napisane, że kiedyś uczyła się walczyć kijem. Poza tym trudno uwierzyć, że anioł nie dał rady, a ona bidulka no problem – pełne komando.

No i oczywiście trzymanie obcego faceta w mieszkaniu to raczej nie sytuacja, w której przychodzi pora na relaks.

Do początku nie mam wielkich uwag. Wprowadzanie w porządku, ale faktycznie mało się dzieje.

W tekście jest niestety masa błędów stylistycznych. Dużo z nich jest zabawnych, więc pośmiałem się. Np.

Ich biel zaś miała w sobie wspomnienie dziewiczego śniegu

Cóż to za biel, że miała wspomnienie? Wspomnienie miała bohaterka, nie kolor ;]

A ja tam wrzucę to opowiadania do worka z napisem: “Sympatyczne opowiadania”.

 

Że naiwne? Zgodzę się z przedmówcami, ale przyznam, że w trakcie lektury to określenie jakoś nie przyszło mi do głowy. Na pewno wkurzył mnie ten student na początku, bo pytanie które zadał faktycznie było konkretnie z dupy wzięte – hydroksyapatyt (czy jak wolą puryści: “bioapatyt”) znajduje się we wszystkich pieprzonych kościach. Co więcej, kości sowy byłyby o tyle idiotycznym pomysłem, że kości ptaków są dość lekkie – więc i mielenia więcej, a efekt byłby dokładnie taki sam, jak z bydlęcymi czy świńskimi kośćmi. Mnie tam ten student wkurzył.

 

Ale dzięki naiwności opowiadanie stało się również lekkie. Niezobowiązujące. Styl Autora do niego pasował. Nic wybitnego, ale to dzieło nawet nie próbuje żadnej wybitności udawać. Takie do lekkiego poczytania wieczorkiem i do zapomnienia nad ranem. 

Tym opowiadaniem puszczam oko do wielbicieli Fullmetal Alchemist :)

 

Taką przedmową dość wysoko zawieszasz poprzeczkę. Rzeczywiście, pojawia się transmutacja, której używa bohaterka i parę znajomych imion, ale poza tym tekst napisany jest w innym klimacie. Taki typowy romans, a FA to jednak lekka i poważna zarazem historia pełna humoru, tajemnic i szalonych pomysłów :)

Przeczytałem bez bólu, choć raczej nie jestem targetem tego typu opowieści. Fabuła i bohaterowie dość typowi, całość zmierza pewnie utartą ścieżką. Nie jest źle, ale przydałoby się wyjść poza utarty schemat – może dodać coś ciekawego w postaci anioła albo lepiej zarysować głównego złego. Winry na tle tych dwóch wypada lepiej.

Nowa Fantastyka