- Opowiadanie: PanKratzek - Monolit chęciński

Monolit chęciński

W okolicach Starochęcin, w lesie po drodze na zamek w Chęciach jest kamień. Związane jest z nim lokalne podanie, że miał on kontakt z królową Jadwigą. Com usłyszał i sobie dopowiedział prezentuję poniżej.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Monolit chęciński

Stary Maciej poruszył się na ławce. Poprawił poduszkę na siedzisku i oparł się wygodnie o ścianę chałupy.

– Znacie legendę o świętej Jadwidze i odcisku stopy na jednym z kamieni Kościoła na Piasku w Krakowie?

– Znamy, znamy – potwierdzili znajomkowie.

Ściągnął krzaczaste brwi i powiódł wzrokiem dookoła. Z tajemniczym uśmiechem na ustach spytał:

– A wiecie, że to nie jedyny odcisk stopy jaki Jadwiga zostawiła?

Niewielu zgromadzonym udało się ukryć zaskoczenie.

– Nie może być! – wykrzyknął Grzegorz. – Gdzie?

– Koło Starochęcin… – odrzekł stary i począł snuć opowieść.

*

– Piotrusiu, pamiętaj: z ojcem idziemy w pole. Obiad jest w piekarniku. Nie otwieraj go, bo szybko wystygnie. Przyniesiesz go nam po południu.

Dziecko przytaknęło machinalnie, pogłębiając jednocześnie fosę okalającą miniaturowy gród zbudowany z kamieni i kory.

– Piotruś? – zapytała kobieta nieco zniecierpliwionym głosem. – Słyszysz, co do ciebie mówię?

– Tak, mamo… – opowiedział mały budowniczy, zaaferowany swym dziełem.

Rozsądek i doświadczenie matki podpowiadało, że jest dokładnie odwrotnie.

– A może tata ma cię spytać, czy zrozumiałeś?

Młody się wzdrygnął.

Drugie „Tak, mamo” zabrzmiało zdecydowanie bardziej przekonywująco. Poczuł lekki ból ucha na samo wspomnienie niedawnej historii z psem i kiełbasą z wędzarni, na którą miał mieć oko. Podczas nieudolnej próby upilnowania wędliny, pies miał ucztę, a Piotruś został porządnie wytargany za uszy i przez dwa tygodnie starał się siadać na jak najmiększych siedziskach.

*

Słońce pokonało większą część drogi po nieboskłonie, gdy Piotrek przygotował dużą, płócienną torbę. Wyciągnął ostrożnie płaskie garnki z piekarnika. Parzyły jeszcze. Owinął dłonie w szmatki i szybko odstawił naczynia na piec. Rozłożył na stole dwa duże ręczniki, opatulił w nie garnki i włożył do torby, tę z kolei do małego wózka, który ciągnięty podskakiwał na wyboistej drodze.

Wieś wydawała się uśpiona. Okoliczne psy wyciągały leniwie łby i tylko co drugiemu naszła chęć na wydanie z siebie czegoś na podobieństwo szczeknięcia, choć brzmieniem przypominało raczej odgłosy końcowej fazy trawienia. Natomiast przydomowy drób ochoczo korzystał z wypełnionych wodą koryt. Mały Piotr machał ręką w odpowiedzi na pozdrowienia kolegów, którzy za mali jeszcze byli na pomoc w polu, pilnowali obejść lub ganiali się beztrosko po podwórkach. Przy jednym z domów zauważył niezbyt lubianego w okolicy sąsiada. Z każdym miał zwadę, ale jego pole obradzało w najlepsze truskawki. Siedział na ławce w cieniu chałupy i kurzył fajkę. Stary zmrużył oczy i nawet nie musiał nic mówić. Piotrek wiedział, że on wie. Wbił wzrok w ziemię i przyspieszył kroku.

Przed nim jeszcze spory kawałek drogi. A potem las i pola uprawne na których rodzice najmowali się przy zbiorach. Ojciec zmierzwił mu na powitanie włosy szorstką dłonią, matka przytuliła dziękując za przywieziony obiad. Jedli trochę pospiesznie, rodzice musieli wrócić do pracy. Przełknął ostatni kęs.

– Mogę iść się pobawić? – Pokazał palcem w stronę grupki dzieci.

Ojciec milcząco skinął głową, a matka zdążyła ledwie powiedzieć:

– Tylko… – syn już pędził w stronę kolegów – wróć, nim się ściemni – dokończyła z westchnieniem.

Znali dobrze prawie każdy wąwóz, wykrot i skałę w okolicach zamku, a i tak niejednokrotnie błądzili. Nieźle im się obrywało w domach, gdy wracali zbyt późno, umorusani jak diabły z ostatniego kręgu piekieł.

Było ich słychać w całym lesie. Zwierzyna czmychała płoszona wrzaskami i tupotem kilkudziesięciu stóp. Zmęczeni ganianiem, zalegli pod jednym z drzew, ciężko dysząc. Piotrek nie usiadł, tylko powoli chodził dookoła dzierżąc w prawej ręce długą i giętką gałązkę. Rozglądał się i dziurawił powietrze niby-mieczem. Dostrzegł rosnącą nieopodal zwartą grupę krzewów. Przedarł się przez nie i ze zdziwieniem stwierdził, że tworzyły szeroki, zielony pierścień wokół dużego, a wręcz olbrzymiego, owalnego kamienia.

– Chłopaki! – krzyknął. – Coś znalazłem! – Nikt mu nie odpowiedział. Zawołał jeszcze raz. Cisza. – To chyba jakiś skarb! – Podkoloryzował znalezisko. Niewinne kłamstewko odniosło oczekiwany skutek. Już po chwili przez gąszcze przedzierała się czereda zaciekawionych dzieciaków.

– Gdzie masz ten skarb? – zapytał najwyższy rozglądając się dookoła.

Okrążali kamień powoli, stukając w niego kijkami. Odgarnęli zalegające liście. Okazał się głęboko wpuszczony w ziemię, jak klin wbity młotem – płaski na górze, żłobiony przez czas i pogodę. Jednak dwa ślady nie wyglądały na dzieło natury: pierwszy w kształcie ludzkiej stopy, drugi – udomowionego zwierzęcia.

– Ładny skarb – drwili koledzy. – Może jest złoty w środku, albo pod nim jest ukryte wejście do jaskini? – Zaczęli schodzić z kamienia. Piotr przyklęknął przy śladach. Miał wrażenie, że słyszy tętent koni, śmiech kobiety i nawoływania młodego mężczyzny, by zwolniła. Przekrzywił głowę i nasłuchiwał. Pojawił się nowy dźwięk. Brzmiało na podobieństwo gniazda os, tuż po szturchnięciu go drągiem. Położył lewą rękę pośrodku podłużnego zagłębienia. Koledzy patrzyli na niego z rozbawieniem i komentowali złośliwie. Po krótkim wahaniu, sam nie wiedząc czemu, powoli przyłożył czoło dokładnie w miejscu, gdzie prawdopodobnie mocarny koń wybił, jak monetę, pamiątkę w głazie. Na powierzchni rozjarzył się skomplikowany wzór złożony z krętych linii, sięgających gruntu, a pewnie i jeszcze niżej. Rozległo się krótkie, basowe tąpnięcie. Ziemia zadrżała, w powietrze wzbił się kurz. Po klęczącym Piotrze ostało się kilka kropelek krwi w miejscu, gdzie jego nos zwietrzył przygodę. Zapadła martwa cisza. Nawet ptactwo przestało świergotać. Jeden ze starszych chłopaków przeklął szpetnie pod nosem i zakomenderował:

– W nogi!

Zdyszani i spanikowani wbiegli na pole. Odszukali rodziców Piotrka. Krzyczeli jeden przez drugiego, chaotycznie gestykulując, wskazując w stronę lasu. Mężczyzna zbladł. Kobieta złapała się za serce i nim upadła wyszeptała:

– Jezusie nazareński… moje dziecko.

*

Śledztwo prowadzone przez wąsatego, wysoko postawionego funkcjonariusza z Policji Państwowej Komendy Powiatowej w Kielcach, trwało krótko. Użył wszelkich koneksji do wyciszenia sprawy. Krzyk rodziców został stłumiony kneblem złożonym z zastraszania i zaszczucia. Ludzie jednak swoje wiedzieli i gadali pomiędzy sobą. Niedługo potem nadciągnęła zawierucha zbrojnego konfliktu, nazwaną potem drugą wojną światową. Żywota pamiętających niewytłumaczalne zniknięcie młodego chłopca, zgasły pod naciskiem wojskowego buta, zgrzytem gąsienic i gwizdem śmiercionośnych, ołowianych kul.

Ci, co przeżyli, znali opowieść z drugiej lub nawet i piątej ręki. Fakty uległy przeinaczeniu, obrastając w niewiarygodne detale. W efekcie powstało kilka opowieści mających wspólny rdzeń, acz swobodnie nawiązujących do faktów. Pochodzenie tajemniczych śladów miało aczkolwiek źródło w podaniu, że onegdaj królowa Jadwiga i Kazimierz Wielki, wtedy jeszcze mały, konno przemierzali okolicę. Zmęczona galopem Jadwiga zsiadła z wierzchowca stawiając bosą stopę na kamieniu, tuż obok końskiego kopyta. Ukryta przed ludzkim okiem świętość Jadwigi przyczyniła się zapewne do powstania odcisków. Na temat pobożności i prowadzenia się konia, podanie oraz ówczesne kroniki milczą. A skąd tutaj kamień tego rodzaju i gabarytu? Współcześni naukowcy orzekli: głaz narzutowy, efekt przejścia, tysiące lat temu, lodowca i związanych z tym zmian w krajobrazie. Koniec i kropka.

*

– Magon! – Na statku badawczym rozległ się głos najwyższego stopniem ho’rt Hafdena. – Raport techniczny miał trafić na centralny hub, a tymczasem jedyne co widzę, to jego brak.

– Tak, ho’rt, przekażę ho’te Teicho, że się niecierpliwisz – odpowiedział zastępca w stopniu ki’ho. Jako pierwszy oficer mógł z pewną śmiałością odzywać się do wyższego szarżą, ale wolał nie nadużywać cierpliwości ho’rta.

Hafden wywołał siatkę lokacyjną: poruszali się po stycznej horyzontu zdarzeń, za sobą zostawiali ogon wyziewów z napędu cząsteczkowego, bogatego w pochodną magnezu zgromadzonego na błękitnej planecie. Następny konektor międzypłaszczyznowy osiągną, przy obecnej prędkości, najwcześniej za pół stopnia grawitacyjnej godziny. Centralna sterownia manewrowała automatycznie i jak zwykle optymalnie.

Teicho i jego te’ho dbali o dobry stan jednostki, lecz od czasu ostatniego pobrania minerałów i danych z powierzchni planety zauważalne stały się przejawy niesubordynacji. Wyczuwał jeszcze coś…

*

Teicho leżał pod jednym z monolitów przesyłowych. Wymagał porządnego wyczyszczenia i powtórnej kalibracji – kilka solarów temu doszło do incydentu o którym wolał ho’rtowi nie meldować. Na pokład dotarł niezapowiedziany gość. Pasażer na gapę nieco spanikował na widok nowego miejsca i narobił bałaganu, głównie otworem gębowym. Metalowe elementy jakie miał przy sobie sprzęgły dwa strumienie magnetyczne i kilka rzeczy raczyło się nieoczekiwanie zbliżyć ku siebie, gnąc wszystko po drodze z wielką siłą.

Zgodnie z regułami technicy powinni złożyć raport po każdym osadzeniu urządzeń na planecie, wraz z odczytami czujników z otoczenia po ingerencji. Mocując się z zaczepem modulatora zastanawiał się jak wytłumaczy obecność nowej sygnatury biologicznej na pokładzie.

– Aido! – krzyknął. – Podaj mi lancę topiącą.

Zajęty i skoncentrowany na synchronizacji ramion podtrzymujących konstrukcję nie usłyszał ruchu podajnika.

– Po lewej, na wysokości biodra. – Głos te’ho zadudnił basem w tonacji rozruchu głównego silnika. Zaskoczony Teicho zbyt gwałtownie podniósł głowę. Monolit nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, czaszka technika owszem, acz zagłuszony głośno wypowiedzianą skargą na przeszywający ją ból. Oszołomienie po uderzeniu ustąpiło miejsca olśnieniu w jaki sposób zredagować raport.

*

Zbliżał się wieczór, zamek chęciński dumnie prezentował się na wzgórzu. Jadwiga jechała stępem na równi z synem Kazimierzem. Wracali z przejażdżki trochę zmęczeni. Lubiła tę porę, gdy świergot ptaków się zmieniał, zwierzęta aktywne za dnia powoli szukały schronienia, nocne zaś ostrzyły pazury i zęby na zbliżające się łowy. Rozglądała się uważnie i nasłuchiwała. Przystanęła i uspokoiła konia głaszcząc go po szyi – zaczął nerwowo strzyc uszami i rzucać łbem.

Ponad koronami drzew usłyszeli przeciągły, zwielokrotniony świst. Jakby dziesiątki strzał jednocześnie cięło powietrze i ziemia zadrżała okrutnie. Coś ciężkiego musiało niedaleko nich upaść. A potem uszy wychwyciły jazgot metalu trącego o metal. Jadwiga zawahała się, a po chwili spięła konia i pognała w stronę źródła hałasu.

– Nikt, bez mojego polecenia lub zgody – powiedziała do siebie – nie ważył się dotąd przekroczyć granic tego lasu. Bezczelność!

Może nie była aż tak zezłoszczona, jakby życzyła sobie wyglądać. Na pewno jednak istotnym powodem, dla którego pospieszała wierzchowca, była niezaspokojona ciekawość i szaleńczy brak lęku. Kazimierz pędził kilka metrów za nią. Metaliczny dźwięk powtórzył się tylko raz. Musieli być naprawdę niedaleko. Zeskoczyli z koni.

– Matko… – zaczął Kazimierz.

– Cicho… Tam. – Wskazała palcem kierunek. Zzuli buty, szli nisko, jak na królewski ród nie przystało, z niebywałą wprawą w skradaniu. Krok za krokiem. Bose stopy prawie same wybierały najbardziej dogodne miejsce bez wzbudzania niepotrzebnego hałasu. Odeszli od utartej ścieżki co najmniej kilkanaście kroków. Las gęstniał, a zapadający zmrok dodawał dreszczyku emocji. Podążanie za podejrzanymi dźwiękami bez zbrojnej asysty, zakrawało na nierozsądne zachowanie.

Delikatne światło przebijało się zza gęstwiny wysokich krzewów zbitych w gromadę. Poruszały się nieznacznie, a wiatru przecież ani widu, ani słychu – liście strzelistych drzew ani drgnęły. Powoli przysuwali się coraz bliżej. Rozległ się dźwięk metalu uderzającego o kamień – przywarli do ściółki i wstrzymali oddechy. Ktoś lub coś tam było. Do nozdrzy dotarł zapach palonych, na wpół uschłych liści i rozgrzanego żelaza. Wyczuli drganie podłoża oraz miarowe kroki.

– Zbrojni? – Zgadywała w myślach Jadwiga. Oboje oddychali szybko i płytko. Tupanie i wizgi cichły. Tajemnicze postacie oddalały się najwidoczniej.

Przebijali się przez gęstwinę. Ostre gałęzie nadszarpnęły reputację ich ubrań, zostawiając lekko krwawiące ranki na nieosłoniętych częściach ciała. W końcu przeszli. Na środku tkwił kamień. Płaski, pokryty żłobieniami, lecz w niczym nie przypominających dzieła kamieniarza. Matka przeżegnała się odruchowo. Kazimierz, jak to dziecko, nieco śmielej sobie poczynał, krążąc wokół i ciekawsko przyglądał się znalezisku. Miał ochotę zadać mnóstwo pytań. Patrząc jednak na zamyśloną twarz rodzicielki, postanowił zachować je na później. Odwrócił się w stronę z której przyszli. Słońce posyłało ziemi ostatnie promienie i znikało za horyzontem. Jadwiga zrobiła krok w stronę głazu i postawiła na nim stopę – był ciepły i drgał. Zaskoczona chciała cofnąć nogę, ale nie mogła.

– Mamo… – usłyszała przestraszony, acz cichy głos Kazimierza. Odwróciła głowę w kierunku skąd dobiegło wołanie. Stał sztywno i ręką wskazywał na coś za gęstwiną. Złapała oburącz za udo i szarpiąc próbowała uwolnić nogę z niewidzialnego potrzasku. Spanikowała. Chwyciła mocniej. Nie umknęło jej uwadze, że od jej stopy zaczęły się rozchodzić zygzakowate linie, jarząc coraz intensywniejszymi kolorami. Tkwiła nienaturalnie zauroczona hipnotycznym przedstawieniem i obezwładniającym magnetyzmem z jakim dotąd nie miała do czynienia.

– Mamo! – Z niemocy wyrwał ją ponowny, tym razem już niczym nie tłumiony, krzyk syna. Ostatkiem sił powiodła wzrokiem w jego stronę. Cudem uwolniła nogę i podbiegła do potomka. Stanęła tuż za nim, schyliła się lekko, objęła wpół i chciała wziąć na ręce. Jednak wpierw spojrzała przed siebie.

Przerażenie, malarz okropnych masek, zmieniło wyraz jej twarzy. Rycerzy w zbrojach widziała wielokrotnie. Nigdy jednak takich: wysokich na dwóch wojów, okutych matowymi, metalowymi pancerzami, szerokie tułowia kończące się czteroma masywnymi odnóżami. Do korpusu przytwierdzone dwie pary rąk, z czego jedna para wyrastała zza pleców, głowy tkwiły zakute w hełmy o stożkowym kształcie. A w miejscu, gdzie zwykle powinny znajdować się oczy, tkwiły po dwa ogniki, żarzące się trupiobladym światłem. Patrzyli wprost na nich. Ten po prawej, zaburczał metalicznie, opuścił buławę na ich wysokość. Gruszkowata końcówka broni otworzyła się i zalała ich fala fascynującego, w swej urodzie, światła. Serca miały ochotę wyrwać się z piersi i bić jak szalone w promieniach nienaturalnego Słońca. Umysły szukały słów do pieśni, a mięśnie nóg wiotczały, zmuszając do klęknięcia, zgięte karki powiodły ku ziemi osadzone na nich głowy.

*

– Nic im nie będzie? – zapytał Aido.

– Trochę za długo ich naświetliłem, zwłaszcza kobietę – przyznał Teicho. – Promień trafił w głowę, więc majaki i powidoki gwarantowane. Może będzie też świecić. O! – Pokazał palcem. – Tak jak teraz.

Obserwowali migotliwą aurę okalającą głowę Jadwigi. Ho’te jeszcze raz się zbliżył do ziemian, pokręcił przy buławie i dotknął zgrubień u podstaw ich czaszek.

– Do rana się nie obudzą – rzekł z pewnością w głosie. – Te’ho przyprowadź zwierzęta tych istot. Wracamy na statek, a monolit uśpimy zdalnie.

Zniknęli wraz ze świstem powietrza. Kamień lekko drżał, pojedyncze nitki połączeń jeszcze pulsowały, by ostatecznie zgasnąć.

*

Wielki, koński łeb – pierwszy widok po przebudzeniu z najdziwniejszego w jej życiu snu. Kary rumak próbował skubać kosmyki jej włosów. Zdołała pochwycić go za uzdę, podciągnęła się. Podeszła do syna niepewna, czy może zaufać do końca sile swoich nóg. Leżał oblepiony liśćmi i gałązkami. Dotknęła go, on rzucił się w jej ramiona i cicho łkał.

Drugi z wierzchowców uszczuplał zastępy soczystej trawy rosnącej wokół kamienia. Widniał ma nim odcisk ludzkiej stopy. Tuż obok widniał drugi ślad, znacznie większy. Próbowała skupić myśli. Mgliste wspomnienie przemknęło przez głowę: buczenie, świsty, światła.

Poczuła potrzebę jak najszybszego powrotu. Ruszyli galopem w stronę zamku.

*

Hafden przeglądał raport. Intuicja go nie zawiodła. Nie, nie intuicja, a wrodzony instynkt dowódcy. Główny mechanik i technik stali przed nim. Bez pancerzy szkieletowych wyglądali na kruchych i bezbronnych.

– Ho’te Teicho! Wytłumacz się. Osobiście przygotowałeś dane, więc nie muszę precyzować prośby.

– Ho’rt… – zaczął Teicho. Nie mógł kłamać. Ścieżka prawdy jest jedyną drogą akceptowalną przez ho’rta. – Wspólnie z te’ho Aido zbieraliśmy minerały i dane. Monolit jaki zostawiliśmy na planecie powinien ulec wyłączeniu. W skutek pomyłki – mowa jego ciała wyrażała wstyd i zażenowanie – pozostała otwarta awaryjna bramka aktywacji.

Aido czuł zbliżający się gniew dowodzącego i ból ho’te, gotowego poświęcić swoją reputację za nie swój błąd. Szacunek.

– Ziemianin miał w helisach kodu genetycznego fragment klucza uruchamiającego połącznie. Na jego szczęście, powstał stabilny komin przestrzenny i dotarł do skojarzonego monolitu prawie nieuszkodzony. – Pospieszył z wyjaśnieniem te’ho.

Hafden milczał. Myślał. Obserwował podwładnych. Najlepsi, najwierniejsi, a tak nierozważni… Jak on sam kiedyś, lata solarne temu.

– Wiecie jakie są kary za ingerencje?

Unieśli głowy i spojrzeli Hafdenowi w oczy. Wyrażały prośbę o łagodne potraktowanie.

– Żyje? – zapytał na koniec dowódca.

– Jest w konwerterze – zapewnił Teicho. – Wkrótce ziemianin będzie mógł istnieć razem z nami.

– Miał coś przy sobie?

Ho’te podszedł i zademonstrował mały, lśniący, metalowy przedmiot. Wyglądał nieskomplikowanie.

– Co to? – zaciekawił się ho’rt.

– Scyzoryk – odparł Teicho.

– Scyzoryk? – Hafden powtórzył nowe słowo.

– Tak na to wołają.

Koniec

Komentarze

Witaj, PanKratzek! Mam kilka uwag do Twojego tekstu, które mogą pomóc w odbiorze.

 

Poprawił poduszkę na siedzisku i oparł wygodnie o ścianę chałupy – czegoś mi tu brakuje. Nie wiadomo, czy oparł o ścianę chałupy poduszkę, głowę czy jeszcze coś innego. Myślę, że gdybyś napisał “oparł się” to tekst byłby bardziej przejrzysty i nie zburzyłoby to rytmiki czytania.

 

Zaskoczenie wymalowane na twarzach mówiły za siebie – zaskoczenie jak już to mówiło samo za siebie, nie mówiły :) Umknął Ci błąd gramatyczny. Warto byłoby dodać tutaj jeszcze jakiś dodatkowy, krótszy opis, by Czytelnik mógł sobie wyobrazić, jak wyglądało ów zaskoczenie.

 

Siedzieć też za bardzo nie mógł przez jakieś dwa tygodnie. – może nadmiernie się czepiam, ale w moich odczuciach jest to styl zbyt potoczny na tekst pisany. Lepiej brzmiałoby “Przez dwa tygodnie po tym wydarzeniu nie mógł również usiąść bez grymasu bólu”.

 

A tę z kolei do małego wózka, który ciągnięty podskakiwał na wyboistej drodze. – bez “A” i z dodaniem jakiegoś czasownika po “z kolei” (np. wpakował, wrzucił, położył) czytałoby się dużo lepiej.

 

Okoliczne psy wyciągały leniwie łby i tylko co drugiemu naszła chęć na wydanie z siebie coś na podobieństwo szczeknięcia, choć brzmieniem przypominało raczej odgłosy końcowej fazy trawienia. – na wydanie z siebie czegoś, zamiast “coś”.

 

Mały Piotr machał ręką w odpowiedzi na pozdrowienia kolegów, którzy za mali jeszcze by pomóc w polu, pilnowali obejścia lub ganiali beztrosko po podwórkach – powinno być “ […] (byli) za mali jeszcze, by […], więc pilnowali obejścia lub ganiali (co? ganiali się, czy kury?) […]”

 

– Tylko… – syn już pędził w stronę kolegów – wróć nim się ściemni – dokończyła z westchnieniem. – przed “nim” w znaczeniu “zanim” powinien być przecinek.

 

Pojawił się nowy dźwięk. Brzmiało na podobieństwo gniazda os, tuż po szturchnięciu go drągiem. – “Brzmiał on na podobieństwo […]” byłoby poprawniej.

 

Niedługo potem zawierucha Drugiej Wojny Światowej zgasiła żywota – być może jestem niedouczona i w momencie wybuchu wojny pisało się o niej z wielkich liter, jednak nie od początku była ona “II wojną światową”, tylko z biegiem lat historia tak ją nazwała. Tak samo jak “I wojna światowa” była “Wielką Wojną”, a Twój tekst opisuje wydarzenia z przeszłości, przed czasem akcji, w którym prowadzona jest narracja. Lepiej też by brzmiało, gdyby ów konflikt zbrojny “zakończył żywota” lub, ewentualnie, “zagasił”.

 

Udało Ci się uzyskać klimat, którego nie mogę nie docenić. Przywołuje mi na myśl “Sennik współczesny” T. Konwickiego. Opisujesz ciekawą historię. Myślałeś może, by wpleść w tekst elementy oniryczne, pokazać świat z perspektywy głównego bohatera, dziecka? Szczególnie ciekawy efekt nadałoby w momencie “wizji” chłopca. Chętnie bym to przeczytała. 

Kilka błędów z pewnością nie wychwyciłam, dlatego warto, byś przestudiował i zredagował tekst jeszcze raz samemu, najlepiej do kilkudniowej przerwie, by lepiej zauważać jakieś niedoprecyzowanie. W końcu nawet najlepsi autorzy popełniają masę błędów :)

Pozdrawiam i chętnie przyjrzę się Twojej większej twórczości

 

 

 

 

 

 

 

 

@JulkaZnadBiurka za poświęcony czas dziękuję, za uwagi jeszcze bardziej. Nie pozostaje nic innego jak wziąć dłuto, młotek i trochę popracować nad chropowatościami.

Cześć ;)

 

Jako pierwszy oficer mógł z pewną śmiałością odzywać się do wyższego szarżą, ale wolał nie nadużywać cierpliwości ho’rta. – Na pewno chodziło Ci o szarżę? Może raczej wyższego stopniem, rangą etc?

 

Jakby dziesiątki szabel jednocześnie cięło powietrze i ziemia zadrżała okrutnie. – Piszesz o wydarzeniach z początku XIV w. natomiast szable, ogólnie mówiąc, powszechnie pojawiły się na terenach Polskich na przełomie XV/XVI w. Według mnie zatem Jadwiga prędzej skojarzyłaby takie dźwięki z mieczami lub orężem po prostu, na pewno nie stricte z szablami.

 

– Jest w konwerterze – zapewnił Teicho. Wkrótce ziemianin będzie mógł istnieć razem z nami. – Przed zaznaczonym fragmentem przydałaby się jakaś kreseczka czy coś :)

 

Z jednej strony, w ogólnej formie, pomysł nie nowy. Z drugiej zaś, lubię takie połączenia historii, legend i SF. Czytało się całkiem nieźle, zdołałeś mnie zaciekawić. Nie jestem tylko pewien co do kwestii kluczowej dla opowiadania. Po co ufoludki zostawiły monolit na ziemi? Żeby za jego pomocą zbierać dane o ludziach?

 

Pozdrawiam

 

 

 

 

@Realuc dziękuję za przeczytanie i słuszne uwagi. Co do szarży, w pierwszej chwili byłem gotów przyznać rację, ale pamięć mnie nie myliła: słowo “szarża” to w dawnym polskim słownictwie wojskowym równoważnik stopnia.

Szable… tu wyszedł brak dostatecznego sprawdzenia realiów. Zdecydowanie do poprawy.

UFOki dziwne jednak są, rozrzucają monolity tu i ówdzie. Tak na zaś: badanie, może nawet jakaś mała międzygalaktyczna inwazja.

Monolit był sam w sobie celem opowiadania. W przedmowie wspomniałem o lokalnym podaniu i istnieniu kamienia. Sam go widziałem i ślady na nim wymienione istnieją: jeden podłużny w kształcie stopy, a drugi podobny do odcisku końskiego kopyta.

23.06.2020 23:34

Poprawiłem tu i ówdzie tekst. Jakby lepiej, mniej zgrzyta w uszach. 

 

Nowa Fantastyka