- Opowiadanie: tomaszg - Cykada (treść całej książki)

Cykada (treść całej książki)

„– Do­my­ślam się, że za­sta­na­wia się pan, czy chce­my pana otruć. Za­cy­tu­ję tutaj pań­skie słowa. Za­łóż­my, że teo­re­tycz­nie by­ła­by to praw­da i wy­pi­ja­jąc po­czę­stu­nek jest pan, jak to ład­nie pan rok temu ujął, fra­je­rem. – Chiń­ski am­ba­sa­dor ucie­szył się, bo wła­śnie zro­bił de­li­kat­ny przy­tyk do luź­ne­go stylu bycia Kirk­ma­na, nie ob­ra­ża­jąc go przy tym wię­cej, niż na­le­ży. – Czy po­dob­na ope­ra­cja by­ła­by zro­bio­na tak otwar­cie? Czy nie by­ła­by to ozna­ka bar­ba­rzyń­stwa i braku sza­cun­ku i ho­no­ru? I czy nie jest więk­szym fra­jer­stwem od­rzu­ce­nie na­szej przy­jaź­ni?

W tym mo­men­cie jego ame­ry­kań­ski ko­le­ga wy­raź­nie się od­prę­żył i rów­nież uśmiech­nął ze zro­zu­mie­niem. Wie­dział, że ist­nie­ją mi­lio­ny spo­so­bów na za­ra­że­nie. Można to zro­bić przez po­wie­trze, świa­tło czy dotyk, a na­po­je są po pro­stu zbyt oczy­wi­ste. Pro­to­ko­ło­wi stało się za­dość, a takie za­pew­nie­nia Liang były wię­cej niż wy­star­cza­ją­ce i ozna­cza­ły, że Chiń­czy­cy cze­goś mocno chcą”

 

Nad czym pra­cu­ją naj­więk­sze mo­car­stwa świa­ta? Jak zmie­ni­ła się rów­no­wa­ga sił po epoce za­ra­zy z dwa ty­sią­ce dwu­dzie­ste­go? I jaką rolę ma w tym mor­der­stwo z PRL?

 

***

 

W 2018 w książ­ce „To­ru­sy” pod­ją­łem temat wpły­wu nie­skoń­czo­ne­go źró­dła ener­gii na świat. Cięż­ko było, ale w końcu udało się do­koń­czyć w znoju i tru­dzie tak długi tekst.

Rok 2019 po­że­gna­łem zbior­kiem „A miało być tak pięk­nie” z szes­na­sto­ma opo­wia­da­nia­mi za­wie­ra­ją­cy­mi opisy róż­nych rze­czy­wi­sto­ści (np. świa­tów, w któ­rym nagle za­trzy­ma­ły się na nie­bie wszyst­kie stat­ki po­wietrz­ne, można było zaj­rzeć w prze­szłość albo ma­so­wo usu­wa­no wy­two­ry kul­tu­ry). Ich wcze­śniej­sze wer­sje zo­sta­ły pu­bli­ko­wa­ne na fantastyka.pl, a sam zbio­rek w wer­sji elek­tro­nicz­nej do­stęp­ny jest za darmo.

Przy­szedł rok 2020 i chciał­bym za­pro­po­no­wać książ­kę „Cy­ka­da”. Za­czą­łem ją pisać jesz­cze w 2017. Od tam­te­go czasu tak dużo się zmie­ni­ło na całym świe­cie, zmie­ni­łem się rów­nież ja i mój spo­sób pi­sa­nia.

Po­da­na tutaj wer­sja tek­stu po­cho­dzi z 14 czerw­ca 2020. Duży wpływ na osta­tecz­ny kształt miały chyba takie chiń­skie po­zy­cje jak „Pio­run ku­li­sty” (opu­bli­ko­wa­na w 2005, prze­tłu­ma­czo­na na pol­ski w 2018), a przede wszyst­kim ich inne, spo­koj­ne i fi­lo­zo­ficz­ne po­dej­ście do życia.

Z per­spek­ty­wy czasu cie­ka­we jest dla mnie to, jak za­czę­ły się po­twier­dzać pewne sche­ma­ty po­da­ne nie tylko w „To­ru­sach”, ale rów­nież w naj­now­szym tek­ście.

Do­ło­ży­łem wszel­kich sta­rań, żeby tzw. część tech­nicz­na była zro­bio­na moż­li­wie do­brze (po­zo­sta­wi­łem jed­nak­że zapis przy­pi­sów bez na­wia­sów i nie gwa­ran­tu­ję, że wszę­dzie się udało).

Ce­lo­wo nie dzie­lę ca­ło­ści na czę­ści mniej­sze niż osiem­dzie­siąt ty­się­cy zna­ków. Chcę tym samym dać ochot­ni­kom z loży powód do tego, żeby nie mu­sie­li ko­men­to­wać ca­łe­go tek­stu zgod­nie z re­gu­la­mi­nem.

Każ­de­go, kto chce, za­pra­szam do czy­ta­nia i od­po­wie­dzi na py­ta­nia: które czę­ści się po­do­ba­ły, a które nie? Które roz­bu­do­wać? Co zmie­nić?

Pro­szę o nie­pi­sa­nie ko­men­ta­rzy typu „Pew­nie po­sze­dłeś do iluś wy­daw­nictw i nikt tego nie chciał” – de­cy­zja, żeby udo­stęp­nić dłuż­szy tekst w do­me­nie pu­blicz­nej, wy­ma­ga wielu wy­rze­czeń i jest cięż­ka do pod­ję­cia.

Mam na­dzie­ję, że ca­łość skło­ni do re­flek­sji, a lek­tu­ra bę­dzie przy­jem­nym spę­dze­niem czasu.

Have fun and enjoy!

Co dalej? Uzu­peł­nie­nia i po­praw­ki i w końcu pu­bli­ka­cja ca­ło­ści w wer­sji dru­ko­wa­nej i elek­tro­nicz­nej (ta ostat­nia za darmo albo mi­ni­mal­ną kwotę, która za­pew­ni do­tar­cie do szer­szej ilo­ści księ­gar­ni). No i jest oczy­wi­ście jesz­cze po­zy­cja „Jest do­brze”…

 

Update 3.7.2020: wersja drukowana i elektroniczna na https://ridero.eu/pl/books/cykada/

============================================================

A teraz wy­ja­śnie­nie dla by­wal­ców por­ta­lu, osoby “nowe” mogą spo­koj­nie to omi­nąć.

============================================================

Kilka dni temu opu­bli­ko­wa­łem tutaj wcze­śniej­szą wer­sję tej książ­ki, nie­ste­ty wśród ko­men­ta­rzy bra­ko­wa­ło ja­kiej­kol­wiek dys­ku­sji na temat me­ri­tum tek­stu (we­dług mnie ko­men­ta­rze sku­pia­ły się głów­nie na oso­bie au­to­ra, czyli mnie).

Kilka uwag:

dalej wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że fan­ta­sty­ka do­ty­czy ludzi o bar­dzo otwar­tych umy­słach, dla któ­rych nie liczą się de­ta­le. Obec­nie szu­kam miej­sca, gdzie mógł­bym pu­bli­ko­wać za darmo krót­sze i dłuż­sze tek­sty – na razie Cy­ka­dę wsta­wi­łem na https://www.opowi.pl/cykada-ksiazka-a61214/ (i mam na­dzie­ję, że spo­łecz­ność tu sku­pio­na mi wy­ba­czy, że za­ło­ży­łem tutaj JESZ­CZE jeden wątek)

ża­łu­ję, że na fantastyka.pl w prak­ty­ce nie można umiesz­czać tek­stów pu­blicz­nych z ad­no­ta­cją “beta” ani tek­stów z info “książ­ka” – z wiel­ką chę­cią za­ło­żył­bym jakiś swój kącik i tam się prze­niósł i ni­ko­mu nie wa­dził

tek­stu nie dzie­li­łem na 80000 zna­ków, żeby nie za­śmie­cać stro­ny – pro­szę to do­ce­nić

nie ocze­ku­ję dar­mo­wej ko­rek­ty tek­stów, od­wa­la­nia za mnie ro­bo­ty tech­nicz­nej, itp. – bar­dziej mi za­le­ża­ło na wy­mia­nie po­glą­dów, uwag, do­brej za­ba­wie, itp. Tylko to może przy­czy­niać się do po­wsta­wa­nia faj­nych dzieł (rów­nież zbio­ro­wych)

zapis wielu ele­men­tów wzo­ro­wa­łem na książ­ce “Apol­lo 13”

lu­dzie są różni – jedni mają ta­lent, dru­dzy nie; jedni piszą tek­sty z ide­al­ną skład­nią, dru­dzy mają z tym pro­ble­mem; wiele rze­czy musi być po­pra­wia­nych przez pro­fe­sjo­nal­nych ko­rek­tów, któ­rzy mają do tego serce i ta­lent; sta­ram się na moje moż­li­wo­ści, wy­cho­dzi jak wy­cho­dzi

i wresz­cie ostat­ni punkt – wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że pu­bli­ka­cja tek­stów za darmo (szcze­gól­nie dłuż­szych) to forma wspie­ra­nia i dzie­le­nia się; czas, zdro­wie i moje wy­bo­ry ży­cio­we spo­wo­do­wa­ły, że mogę ilę mogę i pro­szę to usza­no­wać – myślę, że więk­szość moich ko­men­ta­rzy mo­gła­by być ogól­nie bar­dzo źle ode­bra­na. Chcę tego unik­nąć i nie chcę robic sobie wro­gów. Dzie­lę się jak mogę, robię co mogę i rzecz jasna za nic nie biorę pie­nię­dzy – myślę, że to jest ważne w fan­ta­sty­ce, że trze­ba od­kry­wać nowe świa­ty i myślę, że ileś ko­men­ta­rzy już po­twier­dza­ło, że mam pewne cie­ka­we wizje (nie zmie­nia to faktu, że z wy­ko­na­niem czeka mnie jesz­cze wiele pracy). Nie wszy­scy od razu byli Ein­ste­ina­ni i nie od razu na­pi­sa­no “Pana Ta­de­usza”

Bar­dzo pro­szę to wszyst­ko ko­men­to­wać tylko w ob­sza­rze tek­stu – utarcz­ki słow­ne są ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne.

Je­że­li nie masz nic do na­pi­sa­nia, po pro­stu omiń ten tekst i nie ko­men­tuj. Nie po­do­ba ci się moja wizja świa­ta, nie ko­men­tuj. Nie chcesz czy­tać (z cie­ka­wo­ści), idź dalej. Z nikim nie wal­czy­łem i nigdy nie szu­ka­łem zwady i na­praw­dę je­stem zi­ry­to­wa­ny (albo bar­dziej za­smu­co­ny) tym co się stało.

Myślę, że dla samej idei warto spró­bo­wać jesz­cze jeden raz...

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Cykada (treść całej książki)

5 sierp­nia 1978

Droga koło Wy­sze­wa pod Ko­sza­li­nem

Pol­ska Rzecz­po­spo­li­ta Lu­do­wa

Nie­bie­ski Fiat 132 szyb­ko po­ły­kał ko­lej­ne ki­lo­me­try czar­ne­go as­fal­tu, który pro­wa­dził wprost do War­sza­wy, sto­li­cy nie­zwy­kle dum­ne­go kraju, lata wcze­śniej prze­ka­za­ne­mu w dzier­ża­wę wła­dzom pod­upa­da­ją­ce­go re­żi­mu ko­mu­ni­stycz­ne­go.

W środ­ku auta sły­chać było szum po­wie­trza, war­kot wen­ty­la­to­ra na­wie­wu i równy od­głos pracy rzę­do­we­go sil­ni­ka, zaś kie­row­ca i pa­sa­żer­ka nie od­zy­wa­li się ani sło­wem, tylko le­ni­wie ob­ser­wo­wa­li drogę i oko­li­cę po lewej i pra­wej stro­nie szosy.

Zre­lak­so­wa­ni mał­żon­ko­wie czuli się wprost zna­ko­mi­cie. Mieli za sobą udany urlop w luk­su­so­wej rzą­do­wej daczy i wspa­nia­ły po­stój nad prze­pięk­nym je­zio­rem, do tego po­go­da wręcz za­chę­ca­ła do szyb­kiej jazdy. Było cie­pło, ale bez pra­żą­ce­go słoń­ca i desz­czu, na do­da­tek do­świad­czo­ny kie­row­ca nie mu­siał się przej­mo­wać nie­licz­ny­mi po­jaz­da­mi, które wy­mi­jał spraw­nie i wręcz od nie­chce­nia.

Wie­dział, że jego wóz przy­spie­sze­niem i mocą prze­wyż­sza Żuki, Nyski, Sy­ren­ki, Wart­bur­gi, Skody i inne wy­na­laz­ki z de­mo­lu­dów bloku wschod­nie­go, i nie spo­dzie­wał się pro­ble­mów rów­nież wtedy, gdy zo­ba­czył przed sobą ko­lej­ne­go za­wa­li­dro­gę. Byli od niego od­da­le­ni o ja­kieś kil­ka­set me­trów, gdy ten nagle i bez wy­raź­ne­go po­wo­du za­czął zwal­niać. Kie­row­ca Fiata nie wi­dział wpraw­dzie za­pa­lo­ne­go świa­tła stopu, ale jego wpraw­ne oko od razu wy­chwy­ci­ło, że ha­mo­wa­nie Nyski było dosyć gwał­tow­ne.

– Cho­le­ra jasna – rzu­cił przez lekko za­ci­śnię­te zęby i ści­snął moc­niej czar­ne koło cien­kiej kie­row­ni­cy.

Nie wi­dział pro­ble­mu. Z lewej stro­ny nic nie je­cha­ło, a da­le­ko na po­bo­czu stała wpraw­dzie grup­ka kilku osób, ale wy­glą­da­li oni na ty­po­wych zbie­ra­czy grzy­bów, jagód czy malin, któ­rzy roz­ma­wia­ją cze­ka­jąc na klien­tów.

Mi­li­cja po­win­na się nimi zająć, nie­ro­by jedne – po­my­ślał kie­row­ca, i rów­no­cze­śnie spoj­rzał w lu­ster­ko, zre­du­ko­wał bieg, wci­snął gaz w pod­ło­gę i z gra­cją skie­ro­wał auto na prze­ciw­le­gły pas.

Mi­ria­fo­ri zbli­żał się coraz szyb­ciej z lewej stro­ny Nyski i pra­wie się z nią zrów­nał, gdy lu­dzie z po­bo­cza nie­spo­dzie­wa­nie wtar­gnę­li na jezd­nię.

Nie było czasu nawet na trą­bie­nie. Kie­row­ca Fiata od­ru­cho­wo wdep­nął ha­mu­lec i gwał­tow­nie skrę­cił kie­row­ni­cę, po chwi­li kontr­ując, żeby utrzy­mać w ry­zach ucie­ka­ją­cą na boki ma­szy­nę.

Po­jazd prze­je­chał w po­śli­zgu na po­bo­cze z pra­wej, gdzie do pisku ha­mul­ców do­łą­czy­ło stac­ca­to ma­łych ka­mycz­ków, z pasją ma­sa­kru­ją­cych całe pod­wo­zie.

Sto trzy­dziest­ka dwój­ka już zwal­nia­ła, gdy nagle z pra­wej stro­ny dało się sły­szeć huk pę­ka­ją­cej opony.

Auto skrę­ci­ło w stro­nę rowu. Roz­pacz­li­wa kon­tra kie­row­ni­cą nic nie dała i prze­pięk­ny wóz pro­jek­tu Mar­cel­lo Gan­di­nie­go prze­le­ciał nad płyt­kim rowem, ściął bo­kiem drew­nia­ny słup te­le­fo­nicz­ny, młodą brzóz­kę i za­trzy­mał się do­pie­ro na ko­lej­nym drze­wie.

Uszko­dze­nia były dosyć po­waż­ne. Roz­bi­ty przód i lewy bok, za­kli­no­wa­ne drzwi, po­bi­te szyby, do tego wbity w ka­bi­nę sil­nik i kie­row­ni­ca, która ude­rzy­ła star­sze­go pana w głowę i klat­kę pier­sio­wą.

Ge­ne­rał sie­dział uwię­zio­ny w śmier­tel­nej pu­łap­ce, roz­pacz­li­wie łapał po­wie­trze przez prze­bi­te płuco i pa­trzył ga­sną­cym wzro­kiem na fotel pa­sa­że­ra, gdzie bez­wład­nie le­ża­ła jego uko­cha­na ko­bie­ta.

Zie­lo­no–nie­bie­ska Nyska nie za­trzy­ma­ła się, tylko przy­spie­szy­ła i od­je­cha­ła w siną dal.

Mi­nę­ły dłu­gie mi­nu­ty, zanim prze­ra­że­ni lu­dzie z po­bo­cza byli w sta­nie zna­leźć dzia­ła­ją­cy te­le­fon i za­wia­do­mić Po­go­to­wie Ra­tun­ko­we i naj­bliż­szy po­ste­ru­nek Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej.

 

2000

Rzecz­po­spo­li­ta Pol­ska

„Sąd Ape­la­cyj­ny w War­sza­wie unie­win­nił Krzysz­to­fa R. (pseu­do­nim Fa­szy­sta), Wa­cła­wa K. (pseu­do­nim Niu­niek), Jana K. (pseu­do­nim Krza­czek) i Jana S. (pseu­do­nim Sztyw­ny). Męż­czyź­ni oskar­że­ni byli o bru­tal­ne za­bój­stwo by­łe­go pre­mie­ra Pio­tra Ja­ro­sze­wi­cza i jego żony Ali­cji So­kol­skiej–Ja­ro­sze­wicz.

Gło­śnej zbrod­ni do­ko­na­no w nocy z 31 sierp­nia na 1 wrze­śnia 1992 roku w willi w Ani­nie. Były pre­mier PRL był przez wiele go­dzin tor­tu­ro­wa­ny i póź­niej udu­szo­ny, na­to­miast jego żona zo­sta­ła za­strze­lo­na. Z willi Ja­ro­sze­wi­czów skra­dzio­no wy­ro­by ze złota, ze­ga­rek oraz pie­nią­dze.

Sąd usta­lił, że w po­cząt­ko­wej fazie śledz­twa or­ga­na ści­ga­nia do­pu­ści­ły do znisz­cze­nia wielu klu­czo­wych śla­dów, jak rów­nież po­zwo­li­ły na za­gu­bie­nie tak pod­sta­wo­wych do­wo­dów jak kopie od­ci­sków pal­ców.

W toku po­stę­po­wa­nia nie do­pusz­czo­no do uzna­nia rów­nież noża fiń­skie­go, który wy­glą­dał iden­tycz­nie jak ten, który pre­mier otrzy­mał od pre­mie­ra Fin­lan­dii. Oba­lo­no tez ze­zna­nia kon­ku­bi­ny Krzysz­to­fa R., która twier­dzi­ła, że on i Wa­cław K. pla­no­wa­li napad na willę Ja­ro­sze­wi­czów.

Wyrok jest pra­wo­moc­ny”.

 

11 wrze­śnia 2001

Nowy York

– O–o my God! O! MY! GOD! – Gruba Mu­rzyn­ka z za­baw­nie pod­ska­ku­ją­cy­mi nie­ob­wi­sły­mi cyc­ka­mi za­czę­ła nie­spo­dzie­wa­nie spa­zmo­wać, gdy mi­ja­ła o włos zna­ne­go i uty­tu­ło­wa­ne­go fo­to­gra­fa.

Męż­czy­zna in­stynk­tow­nie drgnął, a potem wtu­lił się w ścia­nę bu­dyn­ku i skie­ro­wał apa­rat z dłu­gim obiek­ty­wem w stro­nę pół­noc­nej wieży.

Wokół dzia­ło się na­praw­dę dużo.

Nie­prze­wi­dy­wal­ne masy ludz­kie, nie­ubła­ga­nie prące całą sze­ro­ko­ścią prze­cznic, nie­ustę­pli­wie wy­peł­nia­ją­ce każdy skra­wek wol­nej prze­strze­ni, po­wo­li roz­pły­wa­ją­ce się po mie­ście ni­czym czar­na gęsta lawa.

Prze­dziw­na mie­szan­ka śmier­tel­nie wy­stra­szo­nych ludzi, wrzą­cy ty­giel bied­nych istot wszel­kich na­ro­do­wo­ści, ras i płci, prze­dziw­ny miks za­gu­bio­nych mło­dych i sta­rych dusz, kuś­ty­ka­ją­cych, bie­gną­cych albo idą­cych, krwa­wią­cych, plu­ją­cych i cał­kiem zdro­wych, w pięk­nych czy­stych ubra­niach, po­rwa­nych gar­ni­tu­rach i dro­gich za­ku­rzo­nych ża­kie­tach, z tecz­ka­mi lub bez, ge­sty­ku­lu­ją­cych w stre­sie, szoku i pa­ni­ce albo ner­wo­wo pró­bu­ją­cych do­dzwo­nić się do swo­ich naj­bliż­szych.

Dzie­siąt­ki krwi­ście czer­wo­nych bo­jo­wych wozów stra­ży po­żar­nej, wiel­kich biało–czer­wo­nych ka­re­tek, prze­ro­śnię­tych pic­ku­pów wsze­la­kich służb i po­tęż­nych nie­bie­skich ra­dio­wo­zów ze wzmoc­nio­ny­mi wi­dla­sty­mi dwu­nast­ka­mi, sto­ją­cych w peł­nej go­to­wo­ści albo mo­zol­nie prze­bi­ja­ją­cych się w prze­ciw­ną stro­nę, wprost pod bliź­nia­cze wieże.

Po­ste­run­ko­wi, któ­rzy nie mogli za­pa­no­wać nad roz­gar­dia­szem, i roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­li nie do­pu­ścić do zbyt wielu ko­li­zji.

Wszech­obec­ni stra­ża­cy w okrą­głych heł­mach, gru­bych kurt­kach i spodniach z szel­ka­mi, z to­por­ka­mi, ma­ska­mi i bu­tla­mi, cze­ka­ją­cy na roz­ka­zy albo bę­dą­cy w samym środ­ku akcji.

Sa­ni­ta­riu­sze i le­ka­rze, opa­tru­ją­cy rany i po­da­ją­cy tlen.

Agen­ci sta­no­wi i fe­de­ral­ni, w obo­wiąz­ko­wych gar­ni­tu­rach i oku­la­rach, jak za­wsze gdzieś się spie­szą­cy i szu­ka­ją­cy nie­ist­nie­ją­cych spi­sków.

Chra­pli­we ba­so­we ryki syren, bu­dzą­ce re­spekt sy­gna­ły uprzy­wi­le­jo­wa­nia, ko­mu­ni­ka­ty z me­ga­fo­nów, ledwo zro­zu­mia­łe trzesz­czą­ce dia­lo­gi z krót­ko­fa­ló­wek i wy­ją­ce pi­skli­we alar­my w biu­rach, skle­pach i ban­kach.

Chaos, klak­so­ny, prze­kleń­stwa, na­rze­ka­nia, i drga­ją­ce szyby i ścia­ny w oko­licz­nych wie­żow­cach.

Nie uła­twia­ło to sku­pie­nia i dla­te­go męż­czy­zna jed­nym okiem mu­siał śle­dzić swoje oto­cze­nie, a dru­gim szu­kać co sma­ko­wit­szych ele­men­tów dra­ma­tu, który dział się na górze.

Był zły jak dia­bli, bo stra­cił masę czasu na wie­lo­krot­ne wy­ja­śnia­nie funk­cjo­na­riu­szom, że jest re­por­te­rem i ma prawo na­gry­wać i re­je­stro­wać, na wła­sne ry­zy­ko i od­po­wie­dzial­ność oczy­wi­ście.

Czuł, że mimo wszyst­ko była to bar­dzo dobra de­cy­zja, że się tu zja­wił. Nie był pe­wien, co się sta­nie nawet w ko­lej­nych mi­nu­tach, i cho­ciaż wszyst­ko wy­glą­da­ło jak w stre­fie wojny, to wy­trwał na po­ste­run­ku i był w sta­nie su­mien­nie wy­peł­niać dzien­ni­kar­ską misję. Wy­bit­nie po­ma­ga­ło mu w tym do­świad­cze­nie i ze­bra­ne na całym świe­cie na­wy­ki, które wró­ci­ły ni­czym jazda na ro­we­rze, gdy tylko się tu zna­lazł.

Wziął głę­bo­ki od­dech, usztyw­nił rękę i na­ci­snął przy­cisk, tym samym ro­biąc zdję­cie z mak­sy­mal­nym po­więk­sze­niem.

Pstryk.

Po­no­wił czyn­ność i prze­su­nął apa­rat na lewo, de­li­kat­nie po­krę­cił obiek­ty­wem i zmie­nił plan na szer­szy.

Pstryk. Pstryk.

Świat zmie­nił się trzy­dzie­ści minut wcze­śniej, gdy był w pubie na pięt­na­stej. Sie­dział tam za­spa­ny przy kawie, roz­wa­żał ma­le­ją­ce szan­se na Pu­lit­ze­ra i przy­glą­dał, jak jeden z no­wych orłów pa­le­stry, nie­ja­ki Aber­dy, wcina ze sma­kiem jajka na be­ko­nie.

Do­kład­nie wtedy, jak na za­wo­ła­nie, górna część wieży pół­noc­nej za­mie­ni­ła się w słup ognia. Nie do­tar­ło to do niego w pierw­szej chwi­li. Gapił się kątem oka w te­le­wi­zor nad barem, ale jego pod­świa­do­mość nie za­re­je­stro­wa­ła, że to CNN i re­la­cja na żywo.

– Oh my God! Oh my God!1

– Shut up and li­sten, you bitch!2

Zro­zu­miał, że coś się dzie­je, gdy lu­dzie wokół za­czę­li roz­pacz­li­wie krzy­czeć, a bar­man zwięk­szył gło­śność w te­le­wi­zo­rze. W jed­nej se­kun­dzie znik­nę­ły dzie­lą­ce ich spra­wy i pro­ble­my dnia co­dzien­ne­go. Za­mil­kli jak jeden mąż, za­czę­li pła­kać albo wzy­wać Boga, choć tym razem zde­cy­do­wa­nie ci­szej i w znacz­nie więk­szym sku­pie­niu. Wszy­scy razem pa­trzy­li w prze­ra­że­niu, jak ogrom­ny od­rzu­to­wiec po wie­lo­kroć wbija się w naj­wyż­szy bu­dy­nek w mie­ście, który wy­bu­cha kulą ognia i za­snu­wa cały świat gę­stym dymem.

To był szok.

Pierw­sze do­nie­sie­nia mó­wi­ły o nie­szczę­śli­wym wy­pad­ku, on jed­nak nie cze­kał na ko­men­ta­rze eks­per­tów, tylko rzu­cił pią­ta­ka na ladę, zła­pał torbę ze sprzę­tem i po­biegł jak opa­rzo­ny w kie­run­ku WTC.

Nie jest tak źle! – po­my­ślał, ro­biąc ko­lej­ne zdję­cie.

Nie za­zdro­ścił stra­ży po­żar­nej ani innym służ­bom, ale rów­no­cze­śnie wie­dział, że zro­bią wszyst­ko i na pewno sobie po­ra­dzą. To były zuch chło­pa­ki, z któ­rych wielu znał oso­bi­ście.

Jego plan był pro­sty aż do bólu. Chciał robić zdję­cia coraz bli­żej wież, a na ko­niec po­ka­zać wszyst­kich bo­ha­te­rów, któ­rzy będą zmę­cze­ni po tak for­sow­nym i hi­sto­rycz­nym dniu.

Cze­ka­ją nas mie­sią­ce do­cho­dze­nia. Okaże się, że za ste­ra­mi sie­dział żół­to­dziób albo jakiś idio­ta oszczę­dził kilka cen­tów ma ser­wi­sie. Po­le­ci wiele głów. – Był prze­ko­na­ny, że nie­szczę­śli­wy splot oko­licz­no­ści zo­sta­nie zba­da­ny z ame­ry­kań­ską ja­ko­ścią i pre­cy­zją, a od­po­wie­dzial­ni za to przy­kład­nie uka­ra­ni.

Oby nie było dużo ofiar – pstryk­nął widok dołu roz­dar­cia po­szy­cia wieży, i prze­su­nął apa­rat jesz­cze wyżej.

Maszt na szczy­cie pra­wie w ca­ło­ści zo­stał przy­kry­ty dymem, który uno­sił się le­ni­wie, prze­sła­nia­jąc co więk­sze frag­men­ty kon­struk­cji.

Nagle jeden z ele­men­tów jakby się po­ru­szył.

Cho­le­ra jasna. – Fo­to­graf zdą­żył po­my­śleć, że pew­nie drgnę­ła mu ręka, ale wtedy zo­ba­czył małe ob­łocz­ki dymu, które wy­strze­li­ły w bok… wpierw po­wo­li, potem szyb­ko i gwał­tow­nie.

Cała kon­struk­cja za­czę­ła spa­dać w dół…

SZZZZZZZ…

Ze­sztyw­niał z prze­ra­że­nia.

W kilka se­kund na dole zna­la­zły się ty­sią­ce ton be­to­nu, me­ta­lu, pla­sti­ku i szkła, a szara chmu­ra pyłu nie­ubła­ga­nie ru­szy­ła w jego stro­nę, łap­czy­wie po­ły­ka­jąc ko­lej­ne metry prze­strze­ni.

Świat jakby sta­nął w miej­scu, gdy oto­czył go gęsty, szorst­ki, cuch­ną­cy spa­le­ni­zną kurz. Miał wra­że­nie, że po huku za­pa­dła nie­na­tu­ral­nie prze­raź­li­wa cisza, tak mocna, aż roz­dzwo­ni­ło mu w uszach. Od­ru­cho­wo przy­tu­lił cenny apa­rat i wstrzy­mał od­dech, potem za­czął się krztu­sić i mru­gać ocza­mi, pró­bu­jąc coś do­strzec.

To sen. To nie dzie­je się na­praw­dę.

Wró­ci­ły bo­le­sne wspo­mnie­nia, drob­ne okru­chy tego, co kie­dyś prze­żył.

Bez­sil­ność.

Dez­orien­ta­cja.

Ucisk w pier­siach.

Walka o każdy haust ży­cio­daj­ne­go tlenu.

Znowu był przy­kry­ty bło­tem, które po­rwa­ło go znie­nac­ka, grze­biąc żyw­cem aż po szyję.

Krzy­czał.

Krztu­sił się.

Pa­ni­ko­wał.

Choć każda se­kun­da w tym wię­zie­niu wy­da­wa­ła się prze­raź­li­wie długa, to na szczę­ście miał silną wolę życia i nie pod­dał się. Uspo­ko­ił się i za­czął wal­czyć, mimo że był bez szans i mu­siał cze­kać na pomoc ra­tow­ni­ków.

Ci zdą­ży­li go ura­to­wać w ostat­niej chwi­li. Po­ka­za­li od­wa­gę, dziel­ność i po­świę­ce­nie, a on, choć wstyd przy­znać, wiele razy tego ża­ło­wał.

Mie­sią­ca­mi do­cho­dził do sie­bie, bu­dząc się co noc z gło­śnym krzy­kiem. Po wie­lo­kroć wi­dział wszyst­ko w gło­wie… a teraz kosz­mar wró­cił… przy­szedł, gdy naj­mniej się tego spo­dzie­wał.

Fuck, fuck, fuck. To Ame­ry­ka. To nie dzie­je się na­praw­dę.

Świat przy­spie­szył. Znowu wró­cił do nor­mal­ne­go tempa. Coś się po­ru­sza­ło w chmu­rze pyłu. Do­strze­gał za­ry­sy przed­mio­tów. Sły­szał wycie alar­mów, jęki syren i krzy­ki ludzi.

Miał dosyć. Nie cze­kał już na nic. Od­wró­cił się i ru­szył po omac­ku, ni­czym śle­piec we mgle. Nikt ani nic nie mogło go po­wstrzy­mać. Chciał żyć. Chciał być czło­wie­kiem. Chciał być naj­da­lej od tego prze­klę­te­go miej­sca.

 

***

 

Je­de­na­sty wrze­śnia prze­szedł do hi­sto­rii, zaś wokół wy­da­rzeń zwią­za­nych z wie­ża­mi, WTC7 i Pen­ta­go­nem na­ro­sła masa sprzecz­nych teo­rii spi­sko­wych.

Wiele z nich mó­wi­ło, że Twin To­wers wy­bu­rzo­no, a cała hi­sto­ria była za­ma­chem stanu, jedną z wielu ope­ra­cji fał­szy­wej flagi.

Zwo­len­ni­cy tej wer­sji na jed­nym ze zdjęć fo­to­gra­fa do­pa­try­wa­li się ko­bie­ty, która miała stać w otwar­tej dziu­rze i ma­chać kilka me­trów od miej­sca, gdzie po­dob­no sza­lał pożar o tem­pe­ra­tu­rze około ty­sią­ca stop­ni.

 

15 kwiet­nia 2019

Paryż

Ty­sią­ce ludzi pa­trzy­ło na roz­pacz­li­wą walkę stra­ża­ków, któ­rzy za wszel­ką cenę usi­ło­wa­li spo­wol­nić nie­po­wstrzy­ma­ny po­chód nie­na­sy­co­ne­go ży­wio­łu.

Do­świad­cze­ni fa­chow­cy i bo­ha­ter­scy he­ro­si nie zwa­ża­li na ołów i setki tok­sycz­nych sub­stan­cji, a miesz­kań­cy sto­li­cy stali w mil­cze­niu i za­du­mie, pła­ka­li i mo­dli­li się albo tak mocno gro­zi­li bli­żej nie­okre­ślo­nym win­nym, że po chwi­li tra­ci­li siły i po­pa­da­li w cał­ko­wi­te odrę­twie­nie.

Te samo widać było na wszyst­kich oko­licz­nych mo­stach, uli­cach i skwe­rach. Fran­cu­zi nie kryli wzru­sze­nia i emo­cji, i cho­ciaż widok był nie­sa­mo­wi­ty, to o wiele bar­dziej nie­sa­mo­wi­te było to, jak lu­dzie na całym świe­cie jed­no­czy­li się z nimi i po­tę­pia­li nie­licz­nych sza­leń­ców, któ­rzy śmia­li się z całej tra­ge­dii.

W tym wszyst­kim było wiele cze­goś dzi­kie­go i pier­wot­ne­go, wręcz de­mo­nicz­ne­go, nie­mniej jed­nak „Nasza pani” wal­czy­ła i wy­raź­nie nie chcia­ła pod­dać się znisz­cze­niu. Zdję­cia z dro­nów jasno po­ka­zy­wa­ły, że to nie­ste­ty za mało. Cały dach w kształ­cie krzy­ża ob­ję­ty był dzie­łem znisz­cze­nia, a zwę­glo­ne szcząt­ki lasu i skle­pie­nia cały czas spa­da­ły do środ­ka wie­ko­wej świą­ty­ni.

Nikt nie wie­dział, czy oca­la­ły bez­cen­ne re­li­kwie i czy prze­trwa­ją cho­ciaż mury, a przy­gnę­bie­nie było jesz­cze więk­sze, gdyż bez­pow­rot­nie stra­co­no pra­wie stu­me­tro­wą igli­cę i w każ­dej se­kun­dzie zni­kał ko­lej­ny frag­ment ponad osiem­set­let­niej hi­sto­rii.

„Upada kul­tu­ra eu­ro­pej­ska. To ko­niec. Bóg nie chce już miesz­kać we Fran­cji”. – Po­ja­wia­ły się setki nie­śmia­łych twe­etów o dosyć po­dob­nej do sie­bie tre­ści.

„Od­bu­du­je­my ją w pięć lat”. – De­kla­ro­wał Em­ma­nu­el Ma­cron, któ­re­mu ma­rzy­ło się od­zy­ska­nie za­ufa­nia spo­łecz­ne­go.

Wielu ludzi nie wie­rzy­ło w te słowa, wi­dząc nie­szcze­ry uśmie­szek i sły­sząc opi­nie fa­chow­ców, jed­nym zgod­nym gło­sem mó­wią­cych, że po­dob­na ope­ra­cja musi po­trwać dzie­siąt­ki lat.

Pre­zy­dent nie wspo­mniał, że w dwa ty­sią­ce dzie­więt­na­stym to był je­de­na­sty pożar ko­ścio­ła we Fran­cji, a mie­siąc wcze­śniej ce­lo­wo pod­pa­lo­no drugi co do wiel­ko­ści w Pa­ry­żu ko­ściół Saint–Sul­pri­ce.

Za­pew­nie­nia głowy pań­stwa były wia­ry­god­ne tyle co pro­fe­sjo­na­lizm Do­nal­da Trum­pa. Przez lata re­pu­bli­ka nie znaj­do­wa­ła pie­nię­dzy na ra­to­wa­nie swo­je­go naj­cen­niej­sze­go skar­bu. Lu­dzie pa­mię­ta­li, jak po­li­ty­cy de­ba­to­wa­li, mury kru­szy­ły się i od­pa­da­ły, a ogrom­ne środ­ki z pry­wat­nych zbió­rek z drob­ny­mi su­ma­mi z bu­dże­tu ledwo star­cza­ły na bie­żą­ce wy­dat­ki i do­raź­ne za­bez­pie­cze­nia.

„Fran­cja umie­ra. To wy­mow­ne wi­dzieć tak strasz­ną tra­ge­dię w Wiel­kim Ty­go­dniu”. – Tak wi­dzia­ły to nie­któ­re za­gra­nicz­ne dzien­ni­ki, przy­ta­cza­jąc sta­ty­sty­ki z ostat­nich lat, gdzie do­cho­dzi­ło do setek przy­pad­ków zbez­czesz­cza­nia albo zbu­rze­nia świą­tyń ka­to­lic­kich.

„Za­mach. Na dachu było dwóch męż­czyzn. Z boku cho­dził ktoś w tur­ba­nie”. – Inni szu­ka­li wszyst­kich moż­li­wych wska­zó­wek i wspo­mi­na­li, że w dwa ty­sią­ce szes­na­stym w po­bli­żu ka­te­dry pla­no­wa­no wy­sa­dzić sa­mo­chód pu­łap­kę i że było wiele in­nych prób znisz­cze­nia naj­bar­dziej zna­ne­go sym­bo­lu Pa­ry­ża, Fran­cji i chrze­ści­jań­skich ko­rze­ni kul­tu­ry eu­ro­pej­skiej.

Lu­dzie byli za­gu­bie­ni i nie wie­dzie­li, co o tym wszyst­kim my­śleć.

Wska­zy­wa­no na zbież­ność dnia z datą za­to­nię­cia Ti­ta­ni­ca i przy­ta­cza­no prze­po­wied­nie No­stra­da­mu­sa. Wspo­mi­na­no film Il­lu­mi­na­ti i mó­wio­no o ta­ki­ji. Wy­mie­nia­no ope­ra­cje fał­szy­wej flagi i wszyst­kie dzie­ła, gdzie można było do­pa­trzeć się po­do­bień­stwa z tym, co się dzia­ło.

Ofi­cjal­na nar­ra­cja od pierw­szych minut tra­ge­dii mó­wi­ła o nie­szczę­śli­wym za­pró­sze­niu pod­czas re­mon­tu, nie­mniej jed­nak dziw­nym tra­fem nie­za­wod­ne al­go­ryt­my Go­ogle od razu po­łą­czy­ły te wy­da­rze­nia z wy­pad­ka­mi ko­mu­ni­ka­cyj­ny­mi je­de­na­ste­go wrze­śnia.

Nikt tego dnia nie zwró­cił uwagi na pożar na te­re­nie me­cze­tu Al–Aksa w Je­ro­zo­li­mie i prze­gło­so­wa­nie cen­zu­ry pre­wen­cyj­nej w całej Unii Eu­ro­pej­skiej, przy­ci­chła rów­nież dys­ku­sja na temat żół­tych ka­mi­ze­lek.

Tra­ge­dia ty­się­cy do­pie­ro się roz­po­czy­na­ła, po­dob­nie jak wcze­śniej w Nowym Yorku.

 

2022

Or­bi­ta oko­ło­ziem­ska

– Śruba wkrę­co­na. Kabel na miej­scu. – Guan Suo za­mel­do­wał krót­ko i zwięź­le, rów­no­cze­śnie od­su­wa­jąc koń­ców­kę klu­cza od czar­ne­go błysz­czą­ce­go pa­ne­lu.

Elek­trycz­ne na­rzę­dzie wiel­ko­ści małej ręcz­nej wier­tar­ki znaj­do­wa­ło się na końcu te­le­sko­po­we­go uchwy­tu, który przy­mo­co­wa­ny zo­stał do ogrom­ne­go ple­ca­ka chiń­skie­go taj­ko­nau­ty.

Uchwyt mógł ob­ra­cać się prak­tycz­nie w każ­dym kie­run­ku. Męż­czy­zna po­wo­li pchnął go w prawą stro­nę, ener­gicz­nie wci­snął przy­cisk blo­ka­dy na ra­mie­niu ste­ru­ją­cym, i do­pie­ro wtedy spoj­rzał na panel, który w końcu po­wi­nien dzia­łać jak na­le­ży, uzu­peł­nia­jąc nad­wy­rę­żo­ny głów­ny re­ak­tor sta­cji.

Choć Suo był nie­sa­mo­wi­cie zmę­czo­ny, to nie oka­zy­wał tego w naj­mniej­szym stop­niu. Sku­piał się na misji i tylko na misji, bo wie­dział, że pięt­na­ście pro­cent wy­pad­ków wy­da­rza­ło się w ostat­nich mi­nu­tach spa­ce­rów ko­smicz­nych i nie­uwa­ga gro­zi­ła uszko­dze­niem nie tylko oso­bi­ste­go sprzę­tu, ale rów­nież je­dy­ne­go w oko­li­cy schro­nie­nia. Miał nie­zwy­kle otwar­ty umysł. Prze­peł­nia­ło go po­czu­cie do­brze wy­peł­nio­ne­go obo­wiąz­ku, duma i za­do­wo­le­nie, bez uprze­dze­nia do cze­go­kol­wiek ani ko­go­kol­wiek.

– Po­cze­kaj… tak. Po­twier­dzam. Do­sko­na­ła ro­bo­ta – od­po­wie­dział jego ko­le­ga Jiang Wei, który kilka ostat­nich go­dzin kil­ka­na­ście me­trów dalej wpa­try­wał się w ekra­ny z ob­ra­za­mi z hełmu Suo i ze­wnętrz­nych kamer sta­cji, a teraz pu­ścił drą­żek joy­stic­ka, po­zwa­la­ją­cy ma­ni­pu­lo­wać ich po­ło­że­niem, i za­czął ćwi­czyć bo­lą­cą od ści­ska­nia szorst­kie­go pla­sti­ku dłoń.

– Wy­co­fu­ję się… – Męż­czy­zna zwol­nił blo­ka­dę na­pę­du na opusz­czo­nym do po­zio­mu ra­mie­niu przy lewej dłoni, ści­snął ma­ni­pu­la­tor i pchnął go de­li­kat­nie do tyłu na dwie se­kun­dy.

Dysze z boku jego ple­ca­ka z le­d­wie wy­czu­wal­nym sy­kiem wy­pu­ści­ły tro­chę gazu w przód, a po chwi­li inne dysze zro­bi­ły to samo, ale w prze­ciw­nym kie­run­ku.

Męż­czy­zna prze­su­nął się około pięć me­trów do tyłu i za­trzy­mał w miej­scu, na­stęp­nie wypił łyk wody ze słom­ki w heł­mie i dodał przez radio:

– Je­stem bez­piecz­ny, można włą­czyć.

– Dia­gno­sty­ka za trzy, dwa, jeden… – Wei po­wo­li ode­pchnął się od ścia­ny, prze­su­nął do pa­ne­lu za­si­la­nia, wci­snął kilka gu­zi­ków i po­twier­dził peł­nym za­do­wo­le­nia tonem, wi­dząc start mar­twe­go od ty­go­dni sys­te­mu. – Już.

Se­kun­dy dłu­ży­ły się, gdy dro­bia­zgo­wy kom­pu­ter wy­ko­ny­wał setki ty­się­cy te­stów, w końcu jed­nak po kilku ty­go­dniach pracy, wielu nie­uda­nych pró­bach na­praw i jed­nym nie­groź­nym po­ża­rze do­wód­ca misji mógł ode­tchnąć i pod­su­mo­wać:

– Wszyst­ko dzia­ła. Po­twier­dzam pełną moc. Gra­tu­la­cje to­wa­rzy­szu.

Suo uśmiech­nął się i od­po­wie­dział skrom­nie:

– Na chwa­łę par­tii. Wra­cam do śluzy.

– Zro­zu­mia­łem.

„Tlen: sześć­dzie­siąt jeden pro­cent, czas: czte­ry go­dzi­ny pięt­na­ście minut, po­zo­sta­ło: sześć go­dzin trzy­dzie­ści pięć minut”. – Męż­czy­zna nie bez cie­nia sa­tys­fak­cji prze­czy­tał wska­za­nia przy­rzą­dów z wi­zje­ra w heł­mie. To był po­nad­prze­cięt­nie dobry wynik, nawet jak na tak pro­stą misję. Nie­wąt­pli­wie po­mo­gło tu ogrom­ne do­świad­cze­nie Suo. Miał on za sobą wiele po­dob­nych spa­ce­rów i od dawna za każ­dym razem sku­piał się na pracy, nie roz­pra­sza­jąc na my­śle­nie o cu­dach, które wła­śnie prze­ży­wa. Przyj­mo­wał bez głęb­szej re­flek­sji, że nie ma wokół po­wie­trza, a mimo to żyje i ma tak wspa­nia­łe moż­li­wo­ści. Przy­zwy­cza­ił się, że wszyst­ko tu na ze­wnątrz jest tak bli­sko, bo pra­wie na wy­cią­gnię­cie ręki, i tak da­le­ko, bo każdy ruch musi być do­kład­nie prze­my­śla­ny i wy­ma­ga tlenu, pa­li­wa, wody i spraw­ne­go sprzę­tu.

Życie w ko­smo­sie wy­ma­ga­ło wielu wy­rze­czeń i zmia­ny ab­so­lut­nie wszyst­kich zna­nych z ziemi przy­zwy­cza­jeń. Cią­głe pla­no­wa­nie, życie w stra­chu i uza­leż­nie­nie od in­nych były kosz­ma­rem dla każ­de­go, kto zna­lazł się tu po raz pierw­szy. Wiele pro­stych czyn­no­ści sta­wa­ło się śmier­tel­ną pu­łap­ką albo kom­pli­ko­wa­ło na tyle, że lu­dzie po­trze­bo­wa­li dłu­gich pro­ce­dur i mie­się­cy szko­leń. Taj­ko­nau­tom po­ma­ga­ła oczy­wi­ście świa­do­mość bli­sko­ści do­świad­czo­nych ko­le­gów, ale tylko tro­chę, bo nawet oni nie gwa­ran­to­wa­li bez­pie­czeń­stwa.

W środ­ku sta­cji Tian­gong 2 nie było wcale ła­twiej. Wszech­obec­na cia­sno­ta, wy­dzie­la­nie za­so­bów, wstręt­ne ohyd­ne prze­two­rzo­ne je­dze­nie i fil­tro­wa­na woda bez smaku, utrud­nio­na hi­gie­na, a przede wszyst­kim nie­ustan­na walka z ogra­ni­cze­nia­mi sła­bych ludz­kich or­ga­ni­zmów, ta­ki­mi jak brak na­tu­ral­nej pracy mię­śni czy sprzecz­ne in­for­ma­cje z róż­nych zmy­słów.

Suo dawno temu prze­szedł etapy nie­wie­dzy, fa­scy­na­cji i lęku. Jego świa­to­po­gląd po la­tach był pro­sty aż do bólu. Męż­czy­zna bez­gra­nicz­nie ufał par­tii i robił swoje, cał­ko­wi­cie od­rzu­ca­jąc ka­pi­ta­li­stycz­ną pro­pa­gan­dę ze stro­ny państw, które po­pa­dły w chaos. Nie wie­rzył rów­nież w plot­ki wi­chrzy­cie­li ma­ją­ce na celu osła­bie­nie po­tę­gi pań­stwa środ­ka, takie jak bzdu­ry sły­sza­ne w cen­trum ko­smicz­ne­go imie­nia Jung Jan, w któ­rym miał trzy lata tre­nin­gów.

Plot­ki krą­ży­ły tam od lat. We­dług nich w ma­ga­zy­nach służ­by bez­pie­czeń­stwa znaj­do­wa­ły się setki go­dzin na­grań z więź­nia­mi, któ­rych za­my­ka­no w ko­mo­rze próż­nio­wej w ce­lo­wo uszka­dza­nych ska­fan­drach. We­dług wer­sji prze­ka­zy­wa­nej po kry­jo­mu, z ust do ust, lu­dzie gi­nę­li w mę­czar­niach, a ich śmierć słu­ży­ła wyż­szym celom. Miało to być tań­sze niż testy sprzę­tu z uży­ciem au­to­ma­tów, do tego po­dob­no eli­mi­no­wa­ło po­trze­bę bez­pro­duk­tyw­ne­go utrzy­my­wa­nia wro­gów sys­te­mu, wzmac­nia­ło dys­cy­pli­nę i po­zwa­la­ło na tak szyb­ki roz­wój jak nie­gdyś prze­ło­mo­we ba­da­nia w nie­miec­kich i ja­poń­skich pla­ców­kach.

Suo wie­dział, że to tylko zło­śli­we po­mó­wie­nia, plot­ki ma­ją­ce słu­żyć celom zna­nym tylko naj­bar­dziej za­ufa­nym człon­kom par­tii. Choć ko­mo­ra ist­nia­ła i tre­no­wa­no w niej taj­ko­nau­tów, to rów­no­cze­śnie nie­zwy­kle ry­go­ry­stycz­nie pod­cho­dzo­no do kwe­stii bez­pie­czeń­stwa. Par­tia okiem do­bre­go tro­skli­we­go go­spo­da­rza szu­ka­ła nawet naj­mniej­szych nie­do­pa­trzeń i pro­ble­mów ze sprzę­tem, któ­rych przy odro­bi­nie do­brej woli można było unik­nąć. Za rze­tel­ną pracę so­wi­cie na­gra­dza­no, za nie­dbal­stwo ka­ra­no su­ro­wo wszyst­kich wokół, a cza­sem wręcz urzą­dza­no po­ka­zo­we sa­mo­kry­ty­ki, na któ­rych winni ka­ra­li sie­bie na­wza­jem.

Pie­nię­dzy nigdy nie bra­ko­wa­ło. Już w dwa ty­sią­ce sie­dem­na­stym wy­dat­ki Chin na ba­da­nia wy­nio­sły dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt sie­dem mi­liar­dów do­la­rów, a od tam­te­go czasu kwota ta rosła z roku na rok i po­zwa­la­ła na ro­bie­nie eks­pe­ry­men­tów z hu­ma­ni­ta­ry­zmem nie­do­stęp­nym w trak­cie dru­giej wojny świa­to­wej.

Suo po­dej­rze­wał, że cała hi­sto­ria po­wsta­ła, bo jacyś mało zdol­ni ro­bot­ni­cy mieli zbyt bujną wy­obraź­nię. To mu­sia­ło stać się przed epoką kom­pu­te­rów i elek­tro­nicz­nych asy­sten­tów, była jed­nak w tym tylko i wy­łącz­nie wina ofi­ce­rów pro­wa­dzą­cych. Uświa­do­mie­ni po­li­tycz­nie funk­cjo­na­riu­sze po­win­ni mo­ni­to­ro­wać sy­tu­ację i za­po­bie­gać po­dob­nym in­cy­den­tom, w razie jej wy­stą­pie­nia we wła­ści­wym cza­sie po­ka­zać bie­da­kom od­po­wied­nią drogę, a przy braku po­słu­szeń­stwa wy­mie­rzyć su­ro­wą karę i dać wspa­nia­ło­myśl­ną szan­sę na re­ha­bi­li­ta­cję.

Nie­for­tun­ne było to, że w ko­mo­rze mu­siał prze­by­wać ele­ment ni­skie­go szcze­bla. Przy­naj­mniej dwa razy w roku tre­no­wa­li tam wszy­scy pra­cow­ni­cy ob­słu­gi na­ziem­nej. Ro­bi­li oni różne ćwi­cze­nia po to, aby po­czuć na wła­snej skó­rze, jak nie­go­ścin­ne jest to śro­do­wi­sko i z ja­ki­mi pro­ble­ma­mi bo­ry­ka­ją się lu­dzie w górze.

De­cy­zję o tym pod­ję­to wiele lat wcze­śniej. Była bar­dzo traf­na. Jak dotąd to dzię­ki tym ćwi­cze­niom pra­cow­ni­cy byli w sta­nie wy­my­ślać różne spryt­ne ulep­sze­nia, da­ją­ce Chi­nom tak po­trzeb­ną prze­wa­gę w ko­smo­sie.

Dzię­ki ich wy­sił­kom Suo ubra­ny był w bar­dzo wy­god­ny kom­bi­ne­zon pią­tej ge­ne­ra­cji, miał rów­nież zna­ko­mi­ty ple­cak z na­pę­dem, prze­wyż­sza­ją­cy znacz­nie roz­wią­za­nia ame­ry­kań­skie, i mógł bez naj­mniej­szych prze­szkód bez­piecz­nie wró­cić do śluzy po­wietrz­nej sta­cji Tian­gong 2. Była ona ko­lej­nym osią­gnię­ciem za­pla­no­wa­ne­go na wiele lat chiń­skie­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go i wiel­kim ma­rze­niem par­tii, które zo­sta­ło zre­ali­zo­wa­ne w wy­ni­ku cięż­kiej pracy i wy­rze­czeń dzie­sią­tek ty­się­cy bez­i­mien­nych in­ży­nie­rów ogrom­ne­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go. Sześć­dzie­się­cio­to­no­wa kon­struk­cja skła­da­ła się z trzech ele­men­tów, czyli miesz­kal­ne­go i tech­nicz­ne­go mo­du­łu Tian­he i spe­cja­li­stycz­nych la­bo­ra­to­riów Wen­tian i Meng­tian. Od po­cząt­ku do końca pro­jek­to­wa­no ją z myślą o cią­głym za­miesz­ka­niu i na kar­tach hi­sto­rii do­łą­czy­ła do MIRa i Eu­ro­pej­skiej Sta­cji Ko­smicz­nej jako pierw­sze miej­sce do wie­lo­let­nich badań, stwo­rzo­ne cał­ko­wi­cie przez pań­stwo środ­ka.

Nie był to oczy­wi­ście je­dy­ny suk­ces par­tii. Prze­po­wia­da­ną i po­ka­za­ną w „Gra­wi­ta­cji” kon­struk­cję wy­sła­no w ko­smos czte­ry lata po son­dzie Chang'e 4, która po­le­cia­ła na ciem­ną stro­nę Księ­ży­ca i wy­lą­do­wa­ła, będąc pierw­szym obiek­tem stwo­rzo­nym przez czło­wie­ka.

To bu­dzi­ło po­dziw, taki jak sam jak ho­do­wa­nie je­dwab­ni­ków i or­ga­ni­zmów na mar­twej od wie­ków skale. Nikt na świe­cie od dawna nie śmiał się już z ni­skiej ja­ko­ści chiń­skiej elek­tro­ni­ki, w nie­pa­mięć ode­szła walka z wró­bla­mi czy re­wo­lu­cja kul­tu­ro­wa, cał­ko­wi­cie za­czę­to igno­ro­wać wi­chrzy­cie­li mó­wią­cych o ła­ma­niu praw czło­wie­ka, wy­da­rze­niach na placu Tie­nan­men czy Mi­ni­ster­stwie Bez­pie­czeń­stwa Chiń­skiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej.

Azja­tyc­ki ty­grys po raz ko­lej­ny ude­rzył i po raz ko­lej­ny od­niósł pełen suk­ces…

 

2032

Czwar­ta RP

– Za­ło­gi do ma­szyn! Za­ło­gi do ma­szyn! – Za­brzmia­ło w dy­żur­nej sali mo­dliń­skie­go lot­ni­ska.

– Kiego chuja… – Za­czął li­ta­nię puł­kow­nik Skal­ski, ner­wo­wo ga­sząc peta w szklan­ce z fu­sa­mi, ale za­głu­szył go dy­żur­ny, który wbiegł do sali i wrzesz­czał, jakby go ze skóry ob­dzie­ra­li:

– Co do kurwy? Szlach­ta nie pra­cu­je? Wyż­sza szko­ła opier­da­la­nia? Za­pro­sze­nie dla ja­śnie­pań­stwa? Bam­bosz­ki na nóżki? Ka­wu­sia do ja­snej cho­le­ry? Wy–pier–da–lać, mi­gu­niem i w pod­sko­kach. Ruchy, koty, ruchy… – Tu gwał­tow­nie prze­stał ge­sty­ku­lo­wać i ob­ró­cił głową. – wrrr­róć… obroń­cy ładu, po­rząd­ku i ca­łe­go wol­ne­go świa­ta.

– Taaa jest, panie cho­rą­ży! – Skal­ski krzyk­nął ener­gicz­nie z in­ny­mi, gdy tam­ten gło­sił ka­za­nie, i nie cze­ka­jąc na ko­niec zła­pał hełm i ru­szył bie­giem ku ma­szy­nie, przy któ­rej cze­ka­li już me­cha­ni­cy.

– Wszyst­ko go­to­we, pa­li­wo w ca­ło­ści. – Szef zmia­ny skła­dał mu ra­port, gdy wska­ki­wał do ka­bi­ny.

– Od­pa­lam. – Zro­bił młyn­ka pal­ca­mi, rów­no­cze­śnie pstry­ka­jąc na przy­ci­skach ta­bli­cy przy­rzą­dów, ni­czym wir­tu­oz na kla­wia­tu­rze do­brze na­stro­jo­we­go for­te­pia­nu.

Dro­bia­zgo­wo przy­go­to­wa­na pol­ska wer­sja F–16 po wie­lo­krot­nych mo­der­ni­za­cjach za­wie­ra­ła w sobie masę drob­nych ulep­szeń spe­cja­li­stów z WAT i wciąż da­wa­ła cień szan­sy na wy­gra­nie po­tycz­ki z agre­so­ra­mi, gdy ci nie uży­wa­li dro­nów naj­now­szej ge­ne­ra­cji.

Przy­rzą­dy i sil­nik bły­ska­wicz­nie bu­dzi­ły się do życia. Męż­czy­zna za­piął maskę, za­sa­lu­to­wał sze­fo­wi i za­czął za­my­kać owiew­kę, rów­no­cze­śnie kie­ru­jąc sa­mo­lot na pas star­to­wy. Sku­pił się na za­da­niu. Mieli prze­chwy­cić in­tru­zów, a on był drugi. Mru­gał ocza­mi, żeby przy­zwy­cza­ić się do mroku, gdy jego ko­le­ga już roz­pę­dzał swoją ma­szy­nę i zaraz po star­cie włą­czył do­pa­lacz.

– Orzeł jeden, na awa­ryj­nej, kurs trzy pięć sie­dem. – Głos z radia był tak czy­sty i wy­raź­ny, że Skal­ski aż się wzdry­gnął.

Od­cze­kał kilka se­kund i ru­szył w ślady ko­le­gi. Le­ciał za skrzy­dło­wym, a tym­cza­sem w kom­pu­te­rze widać było, że mają prze­chwy­cić nie­zna­ne ma­szy­ny le­cą­ce od stro­ny nie­miec­kiej.

– Sie­dem dzie­więć sie­dem po lewej na ty­siącu i się zniża, Air­bus na wprost dzie­sięć ty­się­cy. – Kon­tro­la lotów wy­cho­dzi­ła z sie­bie, żeby nie­za­leż­nie od od­czy­tów przy­rzą­dów mieli pełen kom­plet in­for­ma­cji o wszyst­kich cy­wi­lach w oko­li­cy.

– Dzie­sięć ki­lo­me­trów, trzy se­kun­dy – za­mel­do­wał, a potem uzbro­ił dział­ka i za­czął roz­grze­wać ra­kie­ty. – Pięć ki­lo­me­trów.

– Kon­takt – wrzesz­czał ko­le­ga Skal­skie­go z pierw­sze­go my­śliw­ca. – To my­śliw­ce. Z pra­wej, bierz z pra­wej.

– Orzeł jeden, orzeł jeden, po­twierdź. – Głos kon­tro­le­ra z lot­ni­ska nie zdra­dzał emo­cji, cho­ciaż na pewno go znali i na pewno wy­cho­dził z sie­bie.

Prze­le­cie­li obok in­tru­zów i za­wró­ci­li. Ma­szy­ny były wi­docz­ne w nok­to­wi­zo­rach i rów­nież wy­glą­da­ły na F–16.

– My­śliw­ce. Kurwy mają barwy ru­skich. F–35, daj­cie F–35 – krzy­czał pro­wa­dzą­cy przez radio.

– Nie otwie­raj ognia. – Od­po­wiedź z lot­ni­ska była bły­ska­wicz­na. – Nie otwie­raj ognia. Mają za­cząć.

Wie­czor­ne niebo nagle roz­świe­tli­ły wy­bu­chy, na lewo, na prawo, z przo­du i tyłu, on zaś usły­szał serię kry­tycz­nych alar­mów i ma­szy­na za­czę­ła zwal­niać.

– Co jest? May­day, may­day, may­day. – Chwy­cił moc­niej drą­żek, gdy po chwi­li wy­siadł mu sil­nik.

Lot­ni­sko mil­cza­ło, a on za­czął spa­dać w kor­ko­cią­gu pła­skim. Pró­bo­wał chwy­cić uchwyt ka­ta­pul­ty mię­dzy no­ga­mi, ale po­cząt­ko­we prze­cią­że­nie nie po­zwa­la­ło mu tam się­gnąć. W końcu zła­pał za rącz­kę i po­cią­gnął, ale to nic nie dało. Strach spa­ra­li­żo­wał go od stóp do głów, a jego umysł nie za­re­je­stro­wał nawet spa­da­ją­ce­go obok Dre­am­li­ne­ra, w któ­rym dwu­stu trzy­dzie­stu pię­ciu pa­sa­że­rów krzy­cza­ło z prze­ra­że­nia.

Boże wy­bacz mi, że zgrze­szy­łem. – Tylko tyle zdą­żył po­my­śleć, zanim my­śli­wiec ude­rzył w zie­mię, bły­ska­wicz­nie za­mie­nia­jąc się w kulę ognia.

Eks­plo­zja była przez chwi­lę je­dy­nym ja­snym punk­tem w oko­li­cy, potem do­łą­czy­ły do niej eks­plo­zje ko­lej­nych sa­mo­lo­tów, aut, au­to­bu­sów i po­cią­gów, które pra­wie rów­no­cze­śnie miały wy­pad­ki na ziemi. Wokół nich gasły świa­tła dróg i szla­ków po­dróż­nych, i całe oświe­tle­nie miast i wio­sek. Pla­ne­ta po­grą­ża­ła się w ciem­no­ściach i w końcu wy­glą­da­ła jak ty­sią­ce lat wcze­śniej.

 

Nie­da­le­ka przy­szłość

Kra­ków

– Serce moje ledwo żyje, czuję firmę z nóg po szyję, dziś do­sta­łam ob­ja­wie­nie, teraz czeka mnie speł­nie­nie. – Zja­wi­sko­wa dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia blond pięk­ność wy­po­wie­dzia­ła znane słowa przy­się­gi w obec­no­ści przy­naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu świad­ków.

Zro­bi­ła to z nie­zwy­kłą po­wa­gą i na­masz­cze­niem, potem spoj­rza­ła z czu­ło­ścią na swo­je­go ma­na­ge­ra i roz­pię­ła z przo­du biały ko­ron­ko­wy sta­nik Trium­pha.

Była kształt­na ni­czym Mo­ni­ca Bel­luc­ci, Jes­si­ca Alba czy Jen­ni­fer Con­nel­ly. Miała twarz nie­win­ne­go anio­ła, che­ru­bin­ka nie­spla­mio­ne­go kłam­stwem, oszu­stwem i za­zdro­ścią, nie do­tknię­te­go przez nar­ko­ty­ki, do­pa­la­cze i używ­ki. Za­wsze dbała o swój wy­gląd i przez to spra­wia­ła wra­że­nie młod­szej co naj­mniej o dzie­sięć lat. Teraz była ubra­na tylko w skąpe majt­ki i pasy od poń­czoch, a wiele pań pa­trzy­ło z wy­raź­ną za­zdro­ścią na nią i na jej pełne kształt­ne pier­si, które grze­chem by­ło­by za­kry­wać.

Na tym oczy­wi­ście się nie skoń­czy­ło. Wszy­scy w salce wsta­li i za­czę­li kla­skać, potem zło­ży­li pla­sti­ko­we krze­seł­ka i oto­czy­li mał­żeń­skie łoże wiel­ko­ści king–size, na któ­rym miała się do­ko­nać ce­re­mo­nia spło­dze­nia no­we­go człon­ka ich eli­tar­nej wspól­no­ty.

Szkla­na mi­łość – po­my­ślał Karol pa­trząc na nich, i w końcu przy­znał się przed samym sobą, że nor­mal­nie byłby pod­nie­co­ny. Tak by było nor­mal­nie, teraz po­czu­cie obo­wiąz­ku nie po­zwa­la­ło mu się cie­szyć, i cho­ciaż jego dru­gie ja za­czę­ło bu­dzić się do życia, to on pró­bo­wał pa­trzeć na wszyst­ko chłod­nym okiem pro­fe­sjo­na­li­sty.

Awans ko­le­żan­ki był nie­spo­dzie­wa­ny. Nikt nie do­my­ślał się, że to ją spo­tka kor­po­ra­cyj­ny za­szczyt i że za part­ne­ra do­sta­nie przy­stoj­ne­go szefa dzia­łu. Wszy­scy ob­sta­wia­li młod­sze i jesz­cze pięk­niej­sze kan­dy­dat­ki, które poza pracą cały czas spę­dza­ły w kli­ni­kach urody i miały znacz­nie więk­sze szan­se na zro­bie­nie cze­goś wiel­kie­go w swoim upo­rząd­ko­wa­nym, acz eks­cy­tu­ją­cym kor­po­ra­cyj­nym życiu.

Karol czuł się nie­zręcz­nie. Cała sy­tu­acja była ko­micz­na, wier­szyk kiep­ski, mu­siał jed­nak wku­pić się w łaski tych dzi­wa­ków i robić to, co oni, bo tylko tak mógł się do­wie­dzieć, co za­mie­rza­ją znisz­czyć w War­sza­wie. Męż­czy­zna nie miał wy­bo­ru, i dla­te­go stał i kla­skał ze wszyst­ki­mi na dwu­dzie­stym pię­trze szkie­le­to­ra.

Szkło we­nec­kie od pod­ło­gi do su­fi­tu prze­pusz­cza­ło do środ­ka wio­sen­ne słoń­ce. Było jasno, zaś para na łóżku prze­szła w końcu do na­mięt­nej i ostrej gry wstęp­nej.

Ko­bie­ta przy­pie­czę­to­wa­ła swój los, on zaś po­czuł na ple­cach nie­po­ko­ją­cy chłód me­ta­lu.

– Idziesz z nami ko­cha­siu – szep­nął mu do ucha lizus Ka­zań­ski. – Tylko po­wo­li, bo się zaraz coś spier­do­li.

Jezu, jaki z cie­bie idio­ta – po­my­ślał, od­wra­ca­jąc się po­słusz­nie z rę­ka­mi w górze.

Przed nim oczy­wi­ście stał jego ulu­bie­niec. Za­sko­cze­niem była obec­ność dru­gie­go męż­czy­zny, któ­re­go nie znał, i który ce­lo­wał do niego z pa­skud­nie wy­glą­da­ją­ce­go pla­sti­ko­we­go pi­sto­le­tu. Na­past­nik po­ka­zał jed­no­znacz­nym ru­chem, żeby szedł pierw­szy, i wark­nął:

– Do ga­bi­ne­tu szefa. Już.

No tak. Wy­pa­dłem z łask i kor­po­ra­cyj­ne szma­ty mają mnie w dupie. Co ma być, to bę­dzie. – Karol zre­zy­gno­wał z oporu wi­dząc, że wszy­scy wokół od­wró­ci­li głowy i osten­ta­cyj­nie po­ka­za­li, że nie ob­cho­dzi ich nic oprócz pary na łóżku, która prze­szła do wła­ści­we­go akcji ko­pu­la­cyj­nej.

Cała trój­ka wy­szła z salki, mi­nę­ła pla­kat z an­giel­ską sen­ten­cją „Ta­lent does not exist, we are all equ­als as human be­ings. You could be any­one if you put in the time. You will reach the top, and that's that. I am not ta­len­ted. I am ob­ses­sed”3 i kilku za­sko­czo­nych pra­cow­ni­ków, i prze­szła do po­ko­ju, gdzie Karol zo­ba­czył na stole pas z mo­du­ła­mi swo­je­go multi–te­le­fo­nu i sie­dzą­cą za sto­łem nie­zna­ną ko­bie­tę.

Nie­do­brze. – Zdą­żył po­my­śleć, zanim lekko się za­to­czył, gdy któ­ryś z dra­bów pchnął go do środ­ka.

Po­czuł, że drzwi do ga­bi­ne­tu zo­sta­ły za nim za­mknię­te. Lizus szefa sta­nął teraz z tyłu, zaś nie­zna­jo­my na­prze­ciw­ko.

– O ile nie masz le­wych in­te­re­sów na boku, to tego nie po­win­no tu być – prze­mó­wi­ła za­chryp­nię­tym prze­pi­tym basem nie­wia­sta. – Spraw­dzi­li­śmy, nie masz. Wy­glą­da na to, że je­steś pie­przo­nym szpie­giem. Dla kogo pra­cu­jesz? Dla Niem­ców? Ru­skich? An­go­li?

Twarz anio­ła, serce dia­bli­cy. – Uro­sła mu gula w gar­dle, ale prze­mógł się i spoj­rzał bez za­in­te­re­so­wa­nia na kil­ka­na­ście po­łą­czo­nych mo­du­łów te­le­fo­nicz­nych, z któ­rych skła­dał co kilka dni ra­port. Było ich tyle, że nikt nie mógł wy­chwy­cić wła­ści­wej wia­do­mo­ści wśród szumu ge­ne­ro­wa­ne­go na róż­nych ka­na­łach ra­dio­wych. Urzą­dze­nia te były ulu­bio­nym na­rzę­dziem co spryt­niej­szych biz­nes­me­nów, wielu po­li­ty­ków czy służb, ich obec­ność dzia­ła­ła teraz jed­nak na jego nie­ko­rzyść. Mo­du­ły były wszy­te w kurt­kę i nikt nie miał szan­sy ich wy­kryć ani zo­ba­czyć. Z pro­stej de­duk­cji wy­ni­ka­ło, że mu­sie­li mieć jakiś spe­cja­li­stycz­ny ska­ner w ro­dza­ju Pe­ga­su­sa, a skoro mieli ska­ner, to wie­dzie­li, czego szu­kać, i nie było sensu wci­skać im żad­nej łza­wej ba­jecz­ki.

Pierw­szy cios był nie­spo­dzie­wa­ny.

Nawet nie jęk­nął, gdy do­stał od nie­zna­jo­me­go w twarz. Po­czuł słony smak krwi, którą po­wo­li ob­li­zał w mil­cze­niu. Spoj­rzał hardo, co tylko roz­ju­szy­ło męż­czy­znę. Ciosy pię­ścią za­czę­ły spa­da­ły z lewej i pra­wej, ale stał dalej, nie­wzru­szo­ny ni­czym posąg i dumny, że to jego skie­ro­wa­no do tej misji. W końcu po­czuł ude­rze­nie w plecy, zu­peł­nie jakby Ka­zań­ski przy­ło­żył mu młot­kiem.

Za­mknął oczy.

Żebym zgi­nął, żebym…

Do­stał po no­gach.

Upadł na ko­la­na.

Wtedy przy­szedł de­cy­du­ją­cy cios w po­ty­li­cę i na­sta­ła bło­go­sła­wio­na ciem­ność…

 

Nie­bie­ski

 

> Odlot <

Or­bi­ta oko­ło­ziem­ska, rok póź­niej

– Dzie­sięć me­trów, dzie­więć me­trów, osiem, sie­dem, sześć… – Kom­pu­ter na sta­cji Tian­gong 2 bez­na­mięt­nym me­cha­nicz­nym gło­sem od­czy­ty­wał od­le­głość do ogrom­nej ra­kie­ty, a dwóch męż­czyzn czuło coraz więk­sze zmę­cze­nie i cią­żą­cą na nich od­po­wie­dzial­ność.

Ob­ser­wo­wa­ni przez ka­me­ry, re­je­stro­wa­ni przez mi­kro­fo­ny i ze­spo­ły czuj­ni­ków, nie po­zwa­la­li sobie nawet na mo­ment wy­tchnie­nia, nie był to bo­wiem ru­ty­no­wy spa­cer ani ko­lej­ne nudne do­świad­cze­nie na­uko­we, tylko „być albo nie być” dużej czę­ści chiń­skie­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go.

Po­mi­mo prze­cią­że­nia psy­chicz­ne­go nie na­rze­ka­li, wie­dzie­li bo­wiem, że mo­gło­by to ode­brać punk­ty pra­wo­rząd­no­ści w sys­te­mie Se­sa­me Cre­dit, a to by­ła­by praw­dzi­wa ka­ta­stro­fa dla nich, ich bli­skich i zna­jo­mych.

Jak dotąd nie mieli więk­szych po­wo­dów do nie­po­ko­ju. Ra­kie­ta Chang Zheng 6 po star­cie z We­nchang przez dwie go­dzi­ny kie­ro­wa­ła się ide­al­nie po wy­li­czo­nej tra­jek­to­rii i zmie­rza­ła pro­sto do sta­cji. Wszyst­kie pa­ra­me­try mie­ści­ły się w nor­mie. Nie ze­psuł tego nawet środ­ko­wy sil­nik, który dał tro­chę więk­szy ciąg i który na wszel­ki wy­pa­dek wy­łą­czo­no. W locie użyto pro­stej au­to­ma­ty­ki, która tyle razy do­sko­na­le się spraw­dzi­ła, ta miała jed­nak swoje ogra­ni­cze­nia i dla­te­go na końcu ope­ra­cji do­ko­wa­nia kon­tro­lę za­wsze przej­mo­wał żywy czło­wiek.

Tak w ogóle sprzęt uży­wa­ny przez Chiń­czy­ków był prze­dziw­ną mie­szan­ką no­wo­cze­sno­ści i sta­ro­daw­nych, ale spraw­dzo­nych, roz­wią­zań ame­ry­kań­skich i ro­syj­skich. Taj­ko­nau­ci uży­wa­li nie tylko od­po­wied­ni­ków Apol­lo Gu­idan­ce Com­pu­ter z pa­mię­cia­mi fer­ry­to­wy­mi, ale rów­nież au­tor­skich Lo­ong­son 3, Zha­oxin, kopii El­brus 2K i kul­to­wych Intel 80386, lap­to­pów She­ny­ang z chi­pa­mi ARM i in­nych cy­wil­nych ma­szyn, gdy cho­dzi­ło o nie­klu­czo­we dane.

Tian­gong 2 miała wiele szram i śla­dów po sta­rych, cza­sem bru­tal­nych albo pry­mi­tyw­nych, eks­pe­ry­men­tach na­uko­wych. Różne ele­men­ty nie wy­glą­da­ły zbyt do­brze i nie były ide­al­nie do sie­bie do­pa­so­wa­ne. Wszyst­ko przy­po­mi­na­ło ogrom­ną cię­ża­rów­kę, do któ­rej ktoś na kacu do­kła­dał kle­pa­ne młot­kiem ele­men­ty, łą­cząc je tym, co aku­rat było pod ręką. Wszę­dzie da­wa­ło za­uwa­żyć się płaty go­łe­go me­ta­lu, i brak ładu, i skła­du, ale na szczę­ście od stro­ny tech­nicz­nej cała kon­struk­cja po la­tach zo­sta­ła do­pra­co­wa­na na tyle, że nie sta­no­wi­ła za­gro­że­nia dla zdro­wia i życia ludz­kie­go.

Sta­cja ko­rzy­sta­ła przede wszyst­kim z do­świad­czeń MIRa, Tian­zhou peł­ni­ły w niej rolę po­dob­ną jak So­ju­zy, a Shen­zhou do­wo­zi­ły ludzi. Krą­ży­ła ona na or­bi­cie kilka lat i po­cząt­ko­wo miała słu­żyć przez dzie­sięć lat, a potem ulec spa­le­niu w wyż­szych war­stwach at­mos­fe­ry.

Plany te ule­gły zmia­nie po locie ko­lej­nej sondy ko­smicz­nej, która okrą­ży­ła księ­życ i do­star­czy­ła wielu sen­sa­cyj­nych ma­te­ria­łów. Zde­cy­do­wa­no się wtedy na przy­spie­sze­nie pro­gra­mu Tian­gong 3 i prze­nie­sie­nie sta­rej kon­struk­cji na or­bi­tę na­tu­ral­ne­go sa­te­li­ty ziem­skie­go po cał­ko­wi­tym uru­cho­mie­niu jej na­stęp­cy.

Plan był nie­sa­mo­wi­cie am­bit­ny. Zo­stał za­twier­dzo­ny na naj­wyż­szych szcze­blach wła­dzy i po­mi­mo wy­pad­ków jak dotąd re­ali­zo­wa­no go bez więk­szych opóź­nień. Za­wie­rał w sobie wiele nie­wia­do­mych zwią­za­nych ze zło­że­niem ogniw sło­necz­nych, do­łą­cze­niem sil­ni­ka i lą­dow­ni­ka, i zmia­ną kon­fi­gu­ra­cji mo­du­łów ba­daw­czych. W jego trak­cie wie­lo­krot­nie wy­sta­wia­no kon­struk­cję na inne ob­cią­że­nia niż te za­ło­żo­ne w ory­gi­nal­nym pro­jek­cie, co do­dat­ko­wo do­star­cza­ło wielu da­nych o za­cho­wa­niu się kon­struk­cji czło­wie­ka w ko­smo­sie.

Chiń­ska Na­ro­do­wa Agen­cja Ko­smicz­na przed­sta­wia­ła ca­łość jako eks­pe­ry­men­ty zwią­za­ne z bu­do­wą przy­szłe­go stat­ku na Marsa. Nie bu­dzi­ło to żad­nych obaw ze stron in­nych państw, które chcąc zy­skać do­stęp do tech­no­lo­gii chiń­skiej re­gu­lar­nie ofe­ro­wa­ły współ­pra­cę w pro­jek­cie i rów­nie re­gu­lar­nie były igno­ro­wa­ne.

Zhang Fei i Guan Yu z za­do­wo­le­niem ob­ser­wo­wa­li, jak śro­dek krzy­ża ce­low­ni­ka wi­docz­ny jest w środ­ku pier­ście­nia mo­cu­ją­ce­go.

– Ucie­ka, pół stop­nia w prawo.

– Pół stop­nia w prawo.

Oprócz losu bli­skich męż­czyź­ni ry­zy­ko­wa­li jesz­cze uszko­dze­nie sta­cji i nie­uchron­ny wy­buch. Ta misja nie była taka jak po­przed­nie i koń­czy­ła okres przy­go­to­wań do osta­tecz­ne­go lotu. Ostat­ni człon ra­kie­ty Chang Zheng 6 nie zo­stał tym razem od­rzu­co­ny, a moduł na jej górze nie był ani stat­kiem Tian­zhou ani Shen­zhou, tylko wiel­kim zbior­ni­kiem pa­li­wa ze ste­rów­ką, który wraz z ele­men­ta­mi ra­kie­ty no­śnej miał zo­stać głów­nym na­pę­dem całej kon­struk­cji.

– Ha­mo­wa­nie do pół metra na se­kun­dę.

– Ha­mo­wa­nie.

– Stop.

– Stop.

Nowy moduł zgod­nie z opra­co­wa­nym wiele mie­się­cy wcze­śniej pla­nem na­le­ża­ło do­łą­czyć do wnę­trza sta­cji, na­stęp­nie pod­łą­czyć do jej sys­te­mów i do­pie­ro wtedy prze­pro­wa­dzić pro­ce­du­rę star­tu.

– Spraw­dzić blo­ka­dę.

– Blo­ka­da spraw­dzo­na.

– Spraw­dzić ci­śnie­nie w mo­du­le.

– Jedna at­mos­fe­ra.

– Roz­po­cząć łą­cze­nie wła­zów.

– Pro­ce­du­ra roz­po­czę­ta.

Taj­ko­nau­ci po­czu­li lekki wstrząs, gdy kon­tro­l­ka na pa­ne­lu wej­ścio­wym zmie­ni­ła się z czer­wo­nej na po­ma­rań­czo­wą.

– Otwo­rzyć właz w mo­du­le.

– Zdal­ne otwar­cie.

Męż­czyź­ni usły­sze­li lekki syk i świa­teł­ko przy ślu­zie zmie­ni­ło barwę z po­ma­rań­czo­wej na zie­lo­ną.

– Otwo­rzyć właz. – Fei wydał ko­lej­ny roz­kaz.

Yu po­słusz­nie się­gnął do uchwy­tów ry­glu­ją­cych, i po chwi­li sta­cja po­więk­szy­ła się o ob­szar dzie­się­ciu me­trów sze­ścien­nych. Dało się po­czuć prze­pływ po­wie­trza, woń świe­żych sma­rów, lutów i spa­wów, farb i kwia­tu aza­lii, który naj­wy­raź­niej ktoś prze­my­cił na szczę­ście.

Męż­czy­zna po­wo­li wpły­nął do wnę­trza mo­du­łu. Trzy­mał w ręku la­tar­kę, która oświe­tli­ła dwa fo­te­le. Zbli­żył się do pa­ne­lu kon­tro­l­ne­go na prze­ciw­nej ścia­nie, i za­czął przy­glą­dać ko­lej­nym kon­tro­l­kom, mel­du­jąc po kolei:

– Mo­du­ły pa­li­wo­we w nor­mie. Pa­li­wo w nor­mie. Re­ak­tor szczel­ny.

– Uru­cho­mić kom­pu­ter i włą­czyć oświe­tle­nie. – Star­szy ko­le­ga prze­su­nął się do naj­wy­raź­niej spraw­ne­go mo­du­łu i wydał ko­lej­ny roz­kaz.

Młod­szy taj­ko­nau­ta bez słowa pod­niósł od­po­wied­nie klap­ki za­bez­pie­cza­ją­ce i wci­snął prze­łącz­ni­ki.

„1, 2, 3…” – na wy­świe­tla­czu al­fa­nu­me­rycz­nym obok nich po­ka­za­ły się nu­me­ry ko­lej­nych te­stów, które w końcu zo­sta­ły za­stą­pio­ne te­stem sa­me­go wy­świe­tla­cza i cy­fra­mi „1111”.

– Kom­pu­ter uru­cho­mio­ny.

– Pod­łą­czyć moduł do sta­cji.

Yu pod­niósł ko­lej­ną klap­kę i wci­snął przy­cisk, dzię­ki któ­re­mu cyfry zmie­ni­ły się z „1111” na „2222”.

– Kom­pu­ter pod­łą­czo­ny.

– Wy­ko­nać stąd test sys­te­mu całej sta­cji.

Taj­ko­nau­ta wpi­sał „2225” z małej kla­wia­tu­ry al­fa­nu­me­rycz­nej i za­twier­dził kla­wi­szem Enter. Ten spo­sób pro­gra­mo­wa­nia, jak rów­nież pro­jekt tej czę­ści sprzę­tu po­cho­dzi­ły sprzed lat. Męż­czyź­ni znali kody na pa­mięć, mieli rów­nież ścią­gaw­ki okre­śla­ją­ce to, czego na­le­ży ocze­ki­wać.

– Lą­dow­nik OK, Tian­he OK, Wen­tian OK, Meng­tian OK. – Yu od­czy­ty­wał sta­tus na pod­sta­wie kodów na wy­świe­tla­czu, a jego słowa były po­twier­dza­ne przez nie­za­leż­ny sys­tem kom­pu­te­ro­wy, który po­ka­zy­wał opisy na małym ekra­nie LCD.

At­mos­fe­ra ule­ga­ła wy­raź­ne­mu od­prę­że­niu.

– Jesz­cze tylko wy­ko­nam spa­cer i je­ste­śmy go­to­wi. – Zgod­nie z pro­ce­du­rą do za­da­nia zgło­sił się młod­szy taj­ko­nau­ta.

– Tak. – Do­wód­ca misji po­zwo­lił sobie na uśmiech wie­dząc, że ma­szy­ny w róż­nej tech­no­lo­gii po­da­ją te same wy­ni­ki te­stów.

Po­wło­kę sta­cji spraw­dza­no re­gu­lar­nie ka­me­ra­mi na wy­się­gni­ku, tym razem jed­nak zgod­nie z pla­nem misji po­trzeb­na była pomoc czło­wie­ka. Yu miał za­ło­żyć kom­bi­ne­zon i zro­bić to samo, co au­to­mat. To wła­ści­wie była for­mal­ność, ale wy­ma­ga­na ze wzglę­du na to, że sta­cja miała się zna­leźć w miej­scu, gdzie trud­no by­ło­by do­ko­nać ewen­tu­al­nych na­praw.

Męż­czy­zna zajął się tym z praw­dzi­wym en­tu­zja­zmem. Wie­dział, co może ich cze­kać, i dla­te­go po­zwo­lił sobie tylko na krót­ką chwi­lę re­flek­sji, od­wra­ca­jąc się niby przy­pad­kiem w stro­nę matki ziemi. Po­wo­li pły­nął w pu­stej prze­strze­ni, pod­czas gdy pod nim prze­su­wał się cały świat.

Tam gdzieś są. Cie­ka­we, czy tam jesz­cze wrócę. – Uśmiech­nął się, wi­dząc sła­biej oświe­tlo­ne ob­sza­ry pań­stwa środ­ka.

Nie był to by­naj­mniej prze­jaw za­co­fa­nia, tylko ko­lej­ny powód do dumy. Par­tia i w tym po­sta­wi­ła na swoim, i w ra­mach planu pię­cio­let­nie­go wy­eli­mi­no­wa­ła nie­po­trzeb­ne oświe­tle­nie nocne na uli­cach, skwe­rach i w bu­dyn­kach. We­dług ofi­cjal­nych da­nych no­sze­nie świa­tła oso­bi­ste­go przez męż­czyzn spo­wo­do­wa­ło, że zu­ży­cie ener­gii spa­dło o całe dwa­dzie­ścia pro­cent. Było to ważne, gdyż pro­jekt sztucz­ne­go słoń­ca wciąż nie dawał wy­star­cza­ją­cych re­zul­ta­tów, i roz­wi­ja­ją­cy się kraj po­trze­bo­wał ener­gii jak nigdy dotąd.

Taj­ko­nau­ta wi­dział rów­nież miej­sce, które zo­sta­ło oświe­tlo­ne z prze­strze­ni ko­smicz­nej. Me­tro­po­lia Cheng­du, na któ­rej wy­pró­bo­wa­no pro­jekt z ro­syj­skie­go eks­pe­ry­men­tu Zna­mya, ja­śnia­ła ni­czym gwiaz­da, i we­dług ofi­cjal­nej wer­sji lu­dzie wy­sy­ła­li do ko­mi­te­tu cen­tral­ne­go listy po­chwal­ne, że mogą pra­co­wać w peł­nym kom­for­cie na czte­ry zmia­ny.

Po­dob­nie ja­śnia­ło Gre­ater Bay Area, gdzie całą dobę wy­my­śla­no ko­lej­ne prze­ło­mo­we pro­jek­ty z róż­nych dzie­dzin IT, na­no­tech­no­lo­gii i ge­ne­ty­ki.

Jaki ja byłem wtedy szczę­śli­wy – wspo­mniał z roz­rzew­nie­niem rocz­ne prak­ty­ki, które tam od­by­wał.

Przy­po­mnia­ły mu się za­ję­cia ze sztucz­nej in­te­li­gen­cji zna­nej na całym świe­cie pro­fe­sor Chang Xin i licz­ne wy­ciecz­ki do fa­bryk, gdzie do­pra­co­wy­wa­no chiń­ski pro­ces 7 nm +++. Przed ocza­mi prze­su­wa­ły mu się pre­zen­ta­cje Chang Weisi, który po­ka­zy­wał mu na­stęp­ców po­pu­lar­nej apli­ka­cji Tik­Tok i wiele pro­to­ty­pów, które zmie­ni­ły życie mi­lio­nów. My­ślał o wszyst­kich po­praw­kach i uwa­gach, które przy­czy­ni­ły się do tego suk­ce­su, i cie­szył się, że przy­szło mu żyć w tak wspa­nia­łym cza­sie i miej­scach.

– Guan Yu, twój puls wzrósł o dzie­sięć pro­cent. – Wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, gdy usły­szał kar­cą­cy głos kom­pu­te­ra.

Resz­ta świa­ta nie in­te­re­so­wa­ła go już tak bar­dzo, i dla­te­go ob­ró­cił się, i tylko zer­kał w ekran wstecz­ny, gdy znaj­do­wał się nad po­łą­czo­ny­mi Ko­re­ami, po­dzie­lo­ny­mi Ame­ry­ka­mi i te­re­nem daw­nej Rosji.

Wiel­ka szko­da, że zmar­no­wa­li swój po­ten­cjał. – Yu ża­ło­wał przede wszyst­kim tego, że dawni so­jusz­ni­cy sta­nę­li po dwóch stro­nach ba­ry­ka­dy i na­stęp­cy Pu­ti­na, za­miast współ­pra­co­wać, re­gu­lar­nie gro­zi­li uży­ciem nu­kle­ar­nych ra­kiet Bu­rie­wiest­nik i tor­ped Po­sej­don.

Cały ob­chód trwał trzy go­dzi­ny i nie wy­ka­zał żad­nych pro­ble­mów. Po spa­ce­rze obaj taj­ko­nau­ci zje­dli po­si­łek, spoj­rze­li po sobie, bez słów ubra­li w kom­bi­ne­zo­ny i udali do mo­du­łu z sil­ni­kiem, gdzie do­kład­nie przy­pię­li się pa­sa­mi do swo­ich sie­dzeń.

– Włazy? – Fei za­czął od­czy­ty­wać ko­lej­ne punk­ty listy kon­tro­l­nej.

– Za­mknię­te. – Yu po­twier­dził.

– Pa­ne­le?

– Zło­żo­ne.

– Na­pię­cie na szy­nie A?

– 48V

– Szyna B?

– 48.1V

– Na­wi­ga­cja?

– Ska­li­bro­wa­na.

– Kom­pu­ter?

– Bez błę­dów.

– Te­le­me­tria?

– Bez błę­dów.

– Radar?

– Nic.

– Cen­trum kon­tro­li, pro­si­my o zgodę na wy­ko­na­nie planu alfa.

– Tian­gong 2, u nas wszyst­ko na zie­lo­no. Jest zgoda. Od­pa­le­nie we­dług uzna­nia. Niech par­tia bę­dzie z wami.

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, czte­ry, trzy, dwa, jeden. Od­pa­lić sil­nik.

Młod­szy ko­le­ga wpro­wa­dził na kla­wia­tu­rze nu­me­rycz­nej kod „7777” i na­ci­snął Enter, w od­po­wie­dzi do­stał kod „1234”, który po­twier­dził cią­giem cy­fe­rek „4321”. Kody ozna­cza­ły od­po­wied­nio „od­pa­lić” i „bez­względ­nie po­twier­dzam”, i zaraz po ich wpi­sa­niu taj­ko­nau­ci usły­sze­li stuk. Za ścia­ną przed nimi otwo­rzy­ły się za­wo­ry i dwa gazy za­czę­ły pły­nąć do komór spa­la­nia, gdzie po­łą­czy­ły się, dając efekt wy­bu­chu. Sta­tek za­czął drżeć i przy­spie­szać, re­ali­zu­jąc lot po za­pro­gra­mo­wa­nej ty­go­dnie wcze­śniej tra­jek­to­rii.

– 1 g, 2 g, 3 g – mel­do­wał młod­szy męż­czy­zna, pod­czas gdy star­szy ob­ser­wo­wał wska­za­nia zwią­za­ne z kur­sem.

Pasy bez­pie­czeń­stwa za­czę­ły wrzy­nać się w ich klat­ki pier­sio­we. Znowu czuli wzra­sta­ją­cy po­ziom ad­re­na­li­ny i byli w cią­głej go­to­wo­ści, żeby wpro­wa­dzać drob­ne zmia­ny. Pro­ce­du­ra za­kła­da­ła przy­spie­sza­nie na or­bi­cie oko­ło­ziem­skiej, okrą­że­nie pla­ne­ty trzy razy i wy­strze­le­nie stat­ku w kie­run­ku księ­ży­ca w spo­sób po­dob­ny jak przy lo­tach Apol­lo. Je­dy­na róż­ni­ca w sto­sun­ku do hi­sto­rycz­nych misji była zwią­za­na z masą po­jaz­du, która wy­no­si­ła około pięć­dzie­siąt ton. Zde­cy­do­wa­no, że pa­li­wo zo­sta­nie wy­ko­rzy­sta­ne do prze­nie­sie­nia sta­cji na po­ło­wę od­le­gło­ści mię­dzy księ­ży­cem i zie­mią, a druga część drogi ma być po­ko­na­na z uży­ciem sił gra­wi­ta­cji.

To był bilet w jedną stro­nę, i męż­czyź­ni nie mogli po­zwo­lić sobie nawet na naj­mniej­szy błąd.

 

>> Ob­ra­zek <<

War­sza­wa

„Na gurze rurze Na dole ksza­ki Mam horom curke Daj mi świe­rza­ki”

Wi­dzia­łem głu­pa­wy wier­szyk, a nad nim ob­ra­zek całej szczu­płej na­giej ko­bie­ty w ka­pe­lu­szu ze śmiesz­nym piór­kiem, która klę­czy bo­kiem i pa­trzy w stro­nę fo­to­gra­fa. To była Lena Söder­berg z Play­boya, ale nie taka nor­mal­na, tylko jakaś inna, z drob­nym nie­do­strze­gal­nym szcze­gó­łem, który naj­wy­raź­niej alar­mo­wał moją pod­świa­do­mość i nie dawał mi spo­ko­ju.

Pew­nie bym się dzi­siaj nie zajął tym ob­raz­kiem, gdyby nie po­rząd­ki na dysku dwa ty­go­dnie temu.

Za­czą­łem od rzutu okiem na za­war­tość pliku w Far Ma­na­ge­rze pod kla­wi­szem F3.

Któ­ryś ze sta­rych for­ma­tów Go­ogla, do tego tro­chę me­ta­da­nych.

Nic szcze­gól­ne­go.

Od­pa­li­łem apli­ka­cję do sce­no­gra­fii.

Nic.

Spraw­dzi­łem tą samą apli­ka­cją, szu­ka­jąc tym razem od tyłu do przo­du. Sam beł­kot. Je­dy­nie dwie li­te­ry ukła­da­ły się w słowo, ale to aku­rat o ni­czym nie świad­czy­ło.

DO

Spró­bo­wa­łem in­ne­go roz­rzu­tu.

NOT

To nie może być przy­pa­dek.

Spraw­dzi­łem ko­lej­ny roz­rzut.

STOP

Przy ko­lej­nych nie zna­la­złem żad­ne­go tek­stu, je­dy­nie kilka liczb.

20170809, 20190906, 287804

Ude­rzy­łem ze zło­ścią w kla­wia­tu­rę i upi­łem tro­chę wody z bu­tel­ki.

Naj­śmiesz­niej­sze, że wszyst­ko wią­za­ło się z haj­sem, ma­mo­ną, szma­lem, czy jak go tam zwać, a do­kład­niej z me­ta­lo­wy­mi środ­ka­mi pie­nięż­ny­mi, zwa­ny­mi po­tocz­nie mo­ne­ta­mi. Nie wie­dzia­łem, jak to moż­li­we, ale od ma­łe­go za­wsze do­strze­ga­łem je, gdy le­ża­ły pod no­ga­mi, takie małe, bied­ne i sa­mot­ne. Mo­głem iść z kimś i roz­ma­wiać, mo­głem pa­trzyć kątem oka, mo­głem nawet gapić się w chmu­ry i tylko od czasu do czasu się roz­glą­dać. To wy­star­cza­ło. Nowe, stare, czy­ste, za­śnie­dzia­łe, od­kry­te albo lekko za­ko­pa­ne. Wszyst­kie te cu­dow­ne pięk­no­ści krą­gło­ści przy­cią­ga­ły mnie jak ma­gnes i były moje i tylko moje.

Nie­raz śmia­łem się z mo­je­go daru, a już naj­bar­dziej po spa­ce­rze na wa­ka­cjach w Szwaj­ca­rii. Był wie­czór, cho­dzi­łem sobie po placu pod operą i nagle zo­ba­czy­łem pią­ta­ka.

Sze­dłem dalej.

Ko­lej­ny. I ko­lej­ny. I ko­lej­ny.

Zo­rien­to­wa­łem się, że może wcze­śniej był tam jakiś ślub czy inna im­prez­ka. Za­czą­łem sobie zbie­rać te drob­ne pie­niąż­ki, i wtedy kątem oka za­uwa­ży­łem jakąś bab­cię, która po­pa­trzy­ła na mnie i za­czę­ła śmi­gać obok nie go­rzej niż nie­je­den dwu­dzie­sto­la­tek.

Chci­wa sta­ru­cha. – Za­śmia­łem się sam do swo­ich myśli.

Nie wiem, czy chcia­ła tylko za­ro­bić, czy cho­dzi­ło o zdro­we współ­za­wod­nic­two, od­zy­ska­nie wła­sno­ści czy za­bi­cie nudy. Tego nigdy się już nie do­wiem, na­to­miast na pewno tam­te­go dnia mia­łem nie­sa­mo­wi­tą sa­tys­fak­cję, bo ona nic nie ze­bra­ła, a ja zgar­ną­łem całą pulę.

Moi zna­jo­mi od za­wsze śmia­li się, że mam nie­sa­mo­wi­te oko. Nie sądzę, żeby to było przez błysk ta­kich monet. Gdyby to była praw­da, to re­ago­wał­bym też na kap­sle po piwie. Nie myślę, żeby to była kwe­stia sa­me­go kształ­tu. Moja pry­wat­na teo­ria, którą wy­pra­co­wy­wa­łem przez wiele lat, mó­wi­ła, że to wszyst­ko przez kom­bi­na­cję kształ­tu i fak­tu­ry. Wi­dzia­łem te mo­ne­ty w ka­łu­żach, wi­dzia­łem pod au­to­ma­ta­mi z bi­le­ta­mi i in­nych miej­scach. Moż­li­we, że lu­dziom nie chcia­ło się po nie schy­lać, ale jesz­cze bar­dziej moż­li­we, że ich nie wi­dzie­li. Albo to, że dla nich nie były ważne, a dla mnie już tak. W kilku kra­jach za­uwa­ży­łem nawet, że naj­czę­ściej można zna­leźć mie­dzia­ki i wszyst­ko co je przy­po­mi­na, srebr­ne dzie­siąt­ki i dwu­dziest­ki już rza­dziej, a po­łów­ki i więk­sze no­mi­na­ły za­zwy­czaj są pod­no­szo­ne, i tych od za­wsze uda­wa­ło zna­leźć mi się naj­mniej.

Tak w ogóle to chci­wość star­szych dys­tyn­go­wa­nych dam to chyba wbu­do­wa­na jest w nie z au­to­ma­tu. Pa­mię­tam, jak sta­łem kie­dyś w ko­lej­ce w skle­pie. Zo­ba­czy­łem, że leży tam mo­ne­ta, do któ­rej nikt się nie przy­zna­wał, a w każ­dym razie nikt jej pod­no­sił. Wszy­scy mó­wi­li „Je­stem taki bo­ga­ty, że drob­nia­ki mnie nie in­te­re­su­ją”, więc zro­bi­łem to, co było dla mnie naj­bar­dziej na­tu­ral­ne.

Pod­nio­słem mo­ne­tę, a jakaś star­sza pani ob­ró­ci­ła się spod kasy i przy­le­cia­ła obu­rzo­na z krzy­kiem, że co ja sobie myślę, jak śmiem robić takie be­ze­ceń­stwa, i że to jej świę­ta nie­pod­wa­żal­na wła­sność.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, po­pa­trzy­łem z wiel­kim za­że­no­wa­niem, od­da­łem mo­ne­tę i po raz ko­lej­ny w swoim życiu po­my­śla­łem, że te wszyst­kie hi­sto­rie o sta­rych scho­ro­wa­nych lu­dziach to muszą być wy­my­śla­ne na pokaz. Nie­raz wi­dzia­łem, jak wy­ostrza im się wzrok i do­sta­ją nad­ludz­kich sił, gdy trze­ba wal­czyć o miej­sce w ko­ście­le. Nie­raz sły­sza­łem, jak chwa­lą się, jacy to są rze­ś­cy i mocni, i nie­raz czu­łem, że za­har­to­wa­ni w cięż­kich cza­sach sku­tecz­nie po­wa­li­li­by nie­jed­ne­go kom­pu­te­ro­we­go cher­la­ka.

Ten kon­kret­ny ob­ra­zek też nie dał mi spo­ko­ju, po­dob­nie jak mo­ne­ty. Słyn­na Lena z Play­boya, którą wi­dzia­łem kil­ka­na­ście razy wcze­śniej, była niby taka sama jak za­wsze, ale rów­no­cze­śnie coś w niej się nie zga­dza­ło.

To pew­nie dla­te­go pew­ne­go go­rą­ce­go dnia kilka ty­go­dni wcze­śniej klik­ną­łem na niej pra­wym kla­wi­szem myszy i uży­łem opcji „za­pisz jako…”, a na­stęp­nie wy­bra­łem ro­bo­czy fol­der na dysku C. Pa­mię­tam, że mia­łem ulot­ne wra­że­nie, że do­kład­nie to samo zro­bi­łem już wcze­śniej. Wra­że­nie trwa­ło se­kun­dę, ale po­my­śla­łem sobie, że to wynik nie­prze­spa­nej nocy.

Na tym to się wtedy skoń­czy­ło, a dziś po­czu­łem, że mam ja­kieś prze­cu­dow­ne zdol­no­ści ma­gicz­ne i na pewno zo­ba­czę to, co nie­wi­docz­ne dla oczu. Wszyst­ko przez prze­bły­ski z ostat­niej nocy. Śniła mi się jakaś dziew­czy­na, która coś do mnie mó­wi­ła, a wła­ści­wie chcia­ła coś po­wie­dzieć… wy­cią­ga­ła rękę i już otwie­ra­ła usta… ale do­kład­nie wtedy się obu­dzi­łem.

Sie­dzia­łem i du­ma­łem nad przy­pad­ka­mi, ko­bie­ta­mi i mo­ne­ta­mi, i do­słow­nie w tym samym mo­men­cie za­dzwo­nił mój te­le­fon, a ja aż pod­sko­czy­łem i nie­wie­le my­śląc au­to­ma­tycz­nie ode­bra­łem go na gło­śno­mó­wią­cym.

– Pan Adam Gniaz­dow­ski? Dzwo­nię z firmy ubez­pie­cze­nio­wej…

– Dzię­ku­ję, nie je­stem za­in­te­re­so­wa­ny. Do wi­dze­nia. – od­po­wie­dzia­łem grzecz­nie i rów­nie kul­tu­ral­nie odło­ży­łem słu­chaw­kę.

Po chwi­li te­le­fon za­dzwo­nił znowu, a ja znowu ode­bra­łem.

– Dzień dobry, przed chwi­lą…

– Nie jest za­in­te­re­so­wa­ny – rze­kłem tro­chę znie­cier­pli­wio­nym tonem i znów się roz­łą­czy­łem.

Te­le­fon za­dzwo­nił znowu. Po­my­śla­łem, że na­wty­kam temu komuś i po pro­stu wy­łą­czę dzwo­nek i wi­bra­cje.

– Wy­pa­dek, cho­dzi o wy­pa­dek…

– Nie jes…eeee, słu­cham.

– Cho­dzi o pana wy­pa­dek i od­szko­do­wa­nie, które chce­my wy­pła­cić.

– Ale ja nie mia­łem żad­ne­go wy­pad­ku.

Pip, pip, pip – Usły­sza­łem w słu­chaw­ce.

Spoj­rza­łem na listę ostat­nich po­łą­czeń. Nu­me­ru nie było. Nie wia­do­mo, dla­cze­go wzru­szy­łem sam do sie­bie ra­mio­na­mi. Uzna­łem, że to pew­nie jakiś na­cią­gacz albo głu­pia po­mył­ka, i je­że­li ktoś coś rze­czy­wi­ście chce, to za­dzwo­ni jesz­cze raz.

Za­chcia­ło mi się znowu pić. Po­nie­waż bu­tel­ka była już pusta, to po­sze­dłem do kuch­ni, wzią­łem z wo­do­po­ju ko­lej­ną i wró­ci­łem do po­ko­ju. Tutaj zo­ba­czy­łem, że mruga dioda w moim te­le­fo­nie. Od­sta­wi­łem bu­tel­kę i do­tkną­łem de­li­kat­nie wy­świe­tla­cza.

Wia­do­mość.

Od­blo­ko­wa­łem urzą­dze­nie, klik­ną­łem na ko­per­cie i zo­ba­czy­łem, że za­li­czo­no mi ko­lej­ne pół roku do­świad­cze­nia.

Jesz­cze tylko sześć mie­się­cy. – Ucie­szy­łem się jak małe dziec­ko, bo cze­ka­łem na to z taką nie­cier­pli­wo­ścią. To chyba przez dragi. Rok temu byłem w Lon­dy­nie na kurwo–kon­fe­ren­cji i wie­dzia­łem, że za darmo dają tam nawet eks­ta­zy. Oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie, ale sam wi­dzia­łem to na wła­sne oczy.

Mu­sia­łem prze­pro­ce­so­wać prze­nie­sie­nie ze swoim ma­na­ge­rem, jego ma­na­ge­rem i ma­na­ge­rem jego ma­na­ge­ra. Kosz­to­wa­ło mnie to masę ner­wów, ale od po­cząt­ku byłem pe­wien, że się opła­ci.

Za­my­śli­łem się głę­bo­ko i ro­zej­rza­łem wokół.

Mały nie­wiel­ki pokój w wieży hu­sar­skiej z miesz­ka­nia­mi so­cjal­ny­mi dla pra­cow­ni­ków IT, któ­ry­mi re­gu­lar­nie po­nie­wie­ra­no, bo na pa­pie­rze byli tylko kosz­tem. Ledwo tro­chę ża­ło­sne­go sprzę­tu, który z takim mo­zo­łem zbie­ra­łem przez całe życie. Biur­ko mo­je­go pro­jek­tu zro­bio­ne przez nie­za­wod­ne­go pana Henia. Znisz­czo­ny żółty fotel ze sztucz­nej skóry przy­wo­dzą­cy na myśl fotel ka­pi­ta­na gwiezd­ne­go stat­ku USS Cal­li­ster, od któ­re­go za­le­żą losy ca­łych sys­te­mów pla­ne­tar­nych.

Szko­da to bę­dzie opu­ścić, ale czego to nie robi się dla ka­rie­ry.

Wie­dzia­łem, że po­ra­dzę sobie śpie­wa­ją­co. Moi przod­ko­wie byli Sło­wia­na­mi. Pełną gębą ko­rzy­sta­łem z ich nie­sa­mo­wi­tych genów cie­sząc się, że nie uro­dzi­łem się w ja­kimś za­py­zia­łym miej­scu w Azji, gdzie skła­da­ją tylko elek­tro­ni­kę. Tu mo­głem być kre­atyw­ny. W mojej kor­po­ra­cji wy­spe­cja­li­zo­wa­łem się w bar­dzo spryt­nym, wręcz ma­gicz­nym, łą­cze­niu pro­gra­mo­wa­nia z te­sto­wa­niem, i dzię­ki temu od za­wsze mia­łem sen­sow­ne i do­brze płat­ne za­ję­cie.

Usia­dłem w prze­wy­god­nym fo­te­lu, po­bu­ja­łem się chwil­kę, potem za­czą­łem gryźć krom­kę chle­ba i otwo­rzy­łem na­stęp­ne­go maila. Do­ty­czył ostat­niej in­sta­la­cji ar­ty­stycz­nej, którą spon­so­ro­wa­ła firma, i w jasny spo­sób przed­sta­wiał, jak na­le­ży o niej mówić:

„Nie­kon­wen­cjo­nal­ny wi­ze­ru­nek Sy­ren­ki jest wy­su­bli­mo­wa­ną wizją pla­ste­nycz­ną. Jak­kol­wiek abs­tra­hu­je on od al­tru­istycz­ne­go pie­ty­zmu i me­ta­fi­zycz­nych so­fi­zma­tów, to w prze­no­śnej i re­al­nej kon­klu­zji po­ka­zu­je, jak ar­ty­sta był nie­zwy­kle kre­atyw­nie su­ge­styw­ny. Można to udo­wod­nić em­pi­rycz­nie, a mó­wiąc w prost­szych sło­wach pro­pe­de­ge­ne­ra­cja de­glo­me­tyw­na wy­ła­mu­je się w naj­wyż­szym punk­cie ade­kwat­nej sym­bio­zy wizji twór­cy z re­al­ną po­trze­bą przed­sta­wie­nia po­sta­ci. Ostat­nim ogni­wem łań­cu­cha myśli ar­ty­stycz­nej jest czę­ścio­we za­ma­lo­wa­nie znaj­du­ją­cej się obok pa­miąt­ko­wej ta­bli­cy, by ostat­nim ele­men­tem po­zo­stał na­ce­cho­wa­ny fi­ne­zyj­nie ar­ty­zmem pa­ra­doks i dy­so­nans po­znaw­czy”4

Pro­ste i kla­row­ne. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi i za­bra­łem za ko­lej­ny nudny chal­len­ge na po­pra­wę re­la­tyw­nej i obiek­tyw­nej wy­daj­no­ści funk­cji w jed­nym z ty­się­cy ar­ku­szy Exce­la, któ­re­go na­mięt­nie uży­wa­li­śmy do po­ka­zy­wa­nia wzro­stu za­an­ga­żo­wa­nia pra­cow­ni­ków. Tar­get zo­stał usta­wio­ny za czte­ry go­dzi­ny, za wy­ko­na­nie mia­łem do­stać sto punk­tów, a do tego wie­dzia­łem, że uwinę się w go­dzi­nę i resz­tę czasu będę miał dla sie­bie.

Dzień jak co dzień, ro­bo­ta jak każda inna. Cie­pła po­sad­ka, w któ­rej mia­łem wszyst­ko, czyli In­ter­net, dach nad głową, kar­net na si­łow­nię i opie­kę me­dycz­ną w nocy o pół­no­cy. Cie­szy­łem się, bo udało mi się dzi­siaj zdo­być ka­nap­ki z tym pro­stym chleb­kiem, który naj­bar­dziej lu­bi­łem. Ja­dłem po­mi­dor­ka i serek z ciem­no­zar­ni­stym ra­zow­cem z ziar­na­mi ka­ka­ow­ca i nie­wiel­ką ilo­ścią tłusz­czu i mia­łem ubaw ni­czym dziec­ko, które do­sta­ło cu­kier­ka. Nic tak nie po­pra­wia­ło hu­mo­ru jak dobre śnia­da­nie, a naj­waż­niej­sze było to, że takie je­dze­nie nie miało nic wspól­ne­go z wy­myśl­ny­mi we­gań­ski­mi wy­pie­ka­mi, któ­ry­mi ra­czy­ła się więk­szość ludzi wokół mnie.

Ważne dla mnie było rów­nież to, że pa­no­wał tu miły chło­dek i można było sie­dzieć do­słow­nie w sa­mych ga­ciach. Uroki pracy z domu.

Klik­ną­łem na ko­lej­ny ar­ty­kuł.

„W War­sza­wie w wieku sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat zmarł pro­fe­sor Pol­skiej Aka­de­mii Nauk dok­tor Alek­san­der Mi­łosz, który przez lata badał pro­ble­my ją­dro­we, takie jak stan splą­ta­nia kwan­to­we­go”.

Coś mi to na­zwi­sko mó­wi­ło, więc zaj­rza­łem do Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii, gdzie prze­czy­ta­łem o fe­no­me­nie dwóch fo­to­nów, które miały do­wol­ne pa­ra­me­try, a po prze­sła­niu na ogrom­ne od­le­gło­ści w trak­cie po­mia­ru za­wsze miały prze­ciw­ny po­la­ry­za­cje.

Po­my­śla­łem, że to ta­kiej por­cji nauki czas na roz­ryw­kę. Na chy­bił tra­fił wy­bra­łem jedną z pio­se­nek.

„Fan­ta­zja, fan­ta­zja, bo fan­ta­zja jest od tego, żeby bawić się, żeby bawić się, żeby bawić się na ca­łe­go…”5

Wró­ci­łem do Exce­la.

 

>>> Co­dzien­ność <<<

Wie­deń

Izol­da spoj­rza­ła po­now­nie na chło­pa­ka na­prze­ciw­ko, potem umo­czy­ła cro­is­san­ta w gorz­kiej, czar­nej jak smoła, kawie i de­li­kat­nie go ugry­zła.

Był taki chrup­ki. Cro­is­sant nie­ste­ty, bo na chło­pa­ka nie miała szan­sy. Pa­trzył na nią z wyż­szo­ścią i po­li­to­wa­niem. Wy­raź­nie oce­niał ją po spor­to­wej opa­sce na ręku i nie dawał na­dziei, że się do niej ode­zwie, nawet gdyby po­de­szła.

Cie­ka­we, bo ele­ganc­ki styl, zgod­nie z naj­now­szą modą, zła­ma­ła wy­łącz­nie jed­nym je­dy­nym ele­men­tem, czyli spor­to­wą opa­ską na ręce.

Wie­dzia­ła, że jej bluz­ka była prze­pięk­na, nie­sy­me­trycz­ne wy­dat­ne pier­si ukła­da­ły się ide­al­nie równo, szkla­ne serce na szyi kom­po­no­wa­ło z cho­ke­rem, a fry­zu­ra przy­po­mi­na­ła kla­sycz­ne fry­zu­ry fran­cu­skich dam z osiem­na­ste­go wieku z ulu­bio­ne­go se­ria­lu "Outlan­der".

Do ni­cze­go nie można było się przy­cze­pić, i była tego pewna, bo chwi­lę wcze­śniej prze­glą­da­ła się w te­le­fo­nie.

Po­mi­mo jej wa­lo­rów chło­pak nie zwró­cił na nią w ogóle uwagi…

Trze­ba to za­ak­cep­to­wać.

Zja­dła mo­kre­go cro­is­san­ta, potem de­li­kat­nie pod­nio­sła ze sto­li­ka pa­pie­ro­wą chu­s­tecz­kę i przy­tknę­ła ją dwa razy do ust, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż na­siąk­nie wil­go­cią.

To był nawyk, który wy­pra­co­wa­ła przez lata. Na­uczy­ła się go od zna­jo­me­go Fran­cu­za i jak dotąd spraw­dzał się zna­ko­mi­cie, po­zwa­la­jąc na nie­bru­dze­nie kie­lisz­ków.

„Dhę mordę” byli może stra­chli­wi i w trak­cie wojen za­wsze uda­wa­li się na z góry upa­trzo­ne po­zy­cje, ale na szyku, mo­dzie i ele­gan­cji znali się jak nikt… no może poza Po­la­ka­mi.

Tak w ogóle to można mówić, że Wie­deń to wio­ska, ale co jak co, ma­nie­ry za­wsze były tam bar­dzo ważne. Nie uwa­ża­ła się wpraw­dzie za damę, ale za­wsze pró­bo­wa­ła za­cho­wy­wać się jak czło­wiek na pew­nym po­zio­mie, i dbała o różne takie szcze­gó­ły.

Po­wo­li pod­nio­sła fi­li­żan­kę i do­pi­ła kawę, a na­stęp­nie spoj­rza­ła w stro­nę je­zio­ra i fon­tan­ny.

Ko­cha­ła ten raj, gdzie lu­dzie byli za­wsze mili i uśmiech­nię­ci, gdzie za­wsze było cie­pło i gdzie każdy wiódł bez­tro­skie życie bo­ga­cza, a jak nie bo­ga­cza, to przy­naj­mniej szczę­śli­we­go czło­wie­ka.

Tego dnia była w po­dwój­nie do­brym hu­mo­rze. W przed­szko­lu za­koń­czy­ła pierw­szy etap przy­go­to­wań do przed­sta­wie­nia na ko­niec roku, a do tego dzi­siaj udało się jej wy­spać.

Męż­czy­zna dalej nie zwra­cał na nią żad­nej uwagi, w końcu za­pła­cił po­ka­zu­jąc swój na­try­sko­wy ta­tu­aż i wy­szedł.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, a potem za­mó­wi­ła lody wa­ni­lio­we. Dzień za­po­wia­dał się nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­co. Obie­ca­ła sobie, że ab­so­lut­nie nic nie ze­psu­je jej do­bre­go hu­mo­ru.

 

> Przy­lot <

Księ­życ

– Prze­pięk­ny – po­wie­dział Fei.

– Tak – od­rzekł cicho Yu.

Obaj taj­ko­nau­ci pa­trzy­li przez małe okrą­głe okien­ko na ogrom­ną szarą kulę, która była jakby na wy­cią­gnię­cie ręki. Księ­życ wy­peł­niał całą prze­strzeń ilu­mi­na­to­ra i męż­czyź­ni gołym okiem do­strze­ga­li nawet mniej­sze kra­te­ry i wznie­sie­nia, i różne ślady po­zo­sta­wio­ne przez czło­wie­ka.

– To nie to samo, co na sy­mu­la­to­rze – sko­men­to­wał Fei.

Jasne. A dla­cze­go mia­ło­by być? Je­ste­śmy tak da­le­ko od domu. Nie można przejść do kap­su­ły ra­tow­ni­czej i tak po pro­stu wró­cić – po­my­ślał Yu i ma­chi­nal­nie dodał: – Co praw­da, to praw­da.

Tu nie było dru­giej szan­sy.

Ow­szem, kap­su­ła wciąż tkwi­ła na swoim miej­scu i była cał­ko­wi­cie spraw­na, nie miała jed­nak wy­po­sa­że­nia do trzy­dnio­we­go lotu, a naj­bliż­sza ra­kie­ta zdol­na ich za­brać do domu znaj­do­wa­ła się w czę­ściach setki ty­się­cy ki­lo­me­trów od nich.

Na or­bi­cie ich oj­czy­stej pla­ne­ty wszyst­ko było prost­sze i tam ry­zy­ko­wa­li wiele, ale rów­no­cze­śnie mieli pew­ność, że ha­nieb­na uciecz­ka ze sta­cji przy odro­bi­nie szczę­ścia może za­koń­czyć się lą­do­wa­niem w przy­ja­znym śro­do­wi­sku z nor­mal­ną gra­wi­ta­cją i nie­ogra­ni­czo­ną ilo­ścią tlenu.

Tutaj było go­rzej. Ich życie mogło się skoń­czyć bez ostrze­że­nia w każ­dym mo­men­cie. Do­sko­na­le znana sta­cja nagle stała się tak nie­zna­na, a każdy krok tak nie­bez­piecz­ny, że mu­siał być kilka razy prze­my­śla­ny.

Czy wy­cho­dząc na ze­wnątrz nie wy­pusz­cza­my za dużo po­wie­trza? Czy uszczel­ki w pom­pach zo­sta­ły do­kład­nie spraw­dzo­ne? Czy fil­try nie były za wcze­śnie ani za późno wy­mie­nio­ne?

Ta­kich pytań po­ja­wia­ło się bar­dzo wiele i były cał­ko­wi­cie uza­sad­nio­ne. Od lo­do­wa­tej prze­strze­ni od­dzie­la­ła ich tylko cien­ka bla­cha, zaś kru­che życie za­wdzię­cza­li po­praw­ne­mu dzia­ła­niu dzie­sią­tek ty­się­cy ukła­dów.

Fei nie­spo­dzie­wa­nie za­czął się bać jak nigdy przed­tem w swoim życiu, ale pró­bo­wał nie dać tego po sobie po­znać, i dodał z za­pa­łem:

– Warto było pod­jąć to ry­zy­ko.

– Tak. Wy­pij­my za to.

Obaj jak na ko­men­dę się­gnę­li do kie­sze­ni, wzię­li do rąk pla­sti­ko­we tubki z wodą, stuk­nę­li się nimi i po otwar­ciu kor­ków za­czę­li po­wo­li są­czyć ży­cio­daj­ny płyn. Nie mieli na po­kła­dzie al­ko­ho­lu, ale to im zu­peł­nie nie prze­szka­dza­ło, gdyż w ich sy­tu­acji woda była cen­niej­sza i sma­ko­wa­ła bar­dziej niż naj­lep­szy bur­bon czy sake.

– Oni są tak da­le­ko – po­wie­dział star­szy z nich po dłuż­szej chwi­li i niby przy­pad­ko­wym wy­łą­cze­niu sys­te­mu śle­dze­nia.

Nie uszło to uwa­dze młod­sze­go ko­le­dzy, ale tego nie sko­men­to­wał, mó­wiąc tylko:

– Tak.

Obaj byli przy­zwy­cza­je­ni do ob­ser­wa­cji przez bez­li­to­sne oczy kamer i ze­spo­ły in­nych czuj­ni­ków. Nie zno­si­li tego, ale też do per­fek­cji opa­no­wa­li ich chwi­lo­we blo­ko­wa­nie. Nikt nie robił z tego po­wo­du wiel­kie­go pro­ble­mu, bo zda­rza­ło się, że mi­kro­fo­ny szwan­ko­wa­ły same z sie­bie, a że nie były ele­men­tem nie­zbęd­nym do prze­ży­cia, ich wy­mia­nę za­wsze od­kła­da­no na póź­niej.

Obec­nie mieli chwi­lę dla sie­bie, zanim cen­trum na Ziemi ode­zwie się w tej spra­wie. Od­da­li się roz­my­śla­niom.

– Kie­dyś pły­wa­łem o pół­no­cy przy świe­tle księ­ży­ca, ale to nie to samo. – Prze­rwał ciszę Fei.

– Ro­bisz się mięk­ki jak trzci­na.

– Nie, sza­now­ny Yu. Myślę tylko o tym, że nasi bli­scy są na pla­ne­cie, która jest małą nie­bie­ską krop­ką w ko­smo­sie. Co my tu wła­ści­wie ro­bi­my?

– Żeby ich obro­nić? Żeby spraw­dzić, czy coś nam grozi?

– Wie­rzysz w to? Ale tak na­praw­dę?

– Oczy­wi­ście to­wa­rzy­szu.

– Do­brze to­wa­rzy­szu, a teraz włącz­my sys­tem.

– Roz­kaz.

– Jak sto­imy z za­pa­sa­mi?

– Tlen na dwa mie­sią­ce, woda i żyw­ność na pół­to­ra, pa­li­wo na pięć prze­lo­tów sondy i trzy lą­do­wa­nia.

– Łącz­ność?

– Radio i laser dzia­ła­ją, wszyst­ko w nor­mie.

– Gdzie jest Ait­ken?

– Tam. 52°13′N 21°00′E.

– To wiem, ale gdzie jest to tam? – Fei wska­zał na okno.

– W lewej gór­nej ćwiart­ce. – Od­po­wiedz młod­sze­go ko­le­gi była udzie­lo­na na­tych­miast, z obo­wiąz­ko­wym ski­nię­ciem głowy wy­ra­ża­ją­cym sza­cu­nek i słu­żal­czość.

– Do­sko­na­le. Zro­bi­my trzy ob­ro­ty wokół Księ­ży­ca. Za każ­dym razem bę­dzie­my fo­to­gra­fo­wać po­wierzch­nię.

– Roz­kaz.

– A teraz trze­ba po­sprzą­tać. I… – Tu do­wód­ca misji wy­mow­nie wska­zał wzro­kiem panel in­stru­men­tów i włącz­nik mi­kro­fo­nów.

Nie trze­ba było dal­szych słów co do po­rząd­ków. W po­dró­ży oszczę­dza­no każdą kro­plę pa­li­wa pil­nu­jąc, żeby nie za­szła po­trze­ba ko­rek­ty kursu z tak bła­he­go po­wo­du jak wy­rzut śmie­ci z po­kła­du. Była to bar­dziej niż prze­sad­na ostroż­ność, ale zgod­nie z tym pla­nem wszyst­kie nie­czy­sto­ści zo­sta­ły spa­ko­wa­ne w szczel­ne worki, które skła­do­wa­no na po­kła­dzie i które miały zo­stać wy­rzu­co­ne na or­bi­cie w trak­cie pierw­sze­go spa­ce­ru ko­smicz­ne­go.

Do tej roli wy­zna­czo­no młod­sze­go Yu, który za­czął otwie­rać różne schow­ki i wrzu­cać zgro­ma­dzo­ne pa­miąt­ki do wiel­kie­go pla­sti­ko­we­go worka.

Trwa­ło to dzie­sięć minut, potem taj­ko­nau­ta prze­szedł do la­bo­ra­to­rium Wen­tian i za­czął za­kła­dać pierw­szą war­stwę odzie­ży, która za­wie­ra­ła setki me­trów mi­kro­sko­pij­nych rurek z pły­nem chło­dzą­cym. Męż­czy­zna był bar­dzo sku­pio­ny z uwagi na nie­wiel­ki zapas czę­ści za­mien­nych do ze­wnętrz­nych kom­bi­ne­zo­nów. Czyn­ność ta nie wy­ma­ga­ła po­mo­cy i była pro­sta, ale mu­sia­ła być zro­bio­na po­wo­li i sta­ran­nie, ina­czej rurki mo­gły­by ulec uszko­dze­niu i nie speł­nia­ły­by swo­jej roli.

Po odzie­ży nad­szedł czas na wło­że­nie sztyw­nych spodni i sztyw­nej gór­nej sko­ru­py, która była przy­pię­ta do ścia­ny mo­du­łu. To ostat­nie było naj­prost­sze i wy­star­czy­ło sta­nąć pod sko­ru­pą, unieść ręce do góry, wło­żyć je w rę­ka­wy, a potem po­wo­li odbić się od pod­ło­gi mo­du­łu i wpły­nąć do środ­ka.

Ko­lej­nym kro­kiem było od­cze­pie­nie sko­ru­py ze ścia­ny przez wci­śnię­cie od­po­wied­nich przy­ci­sków w rę­ka­wi­cach, na­stęp­nie za­ło­że­nie hełmu, spraw­dze­nie szczel­no­ści i przy­pię­cie się do ścia­ny śluzy, a na końcu ak­ty­wa­cja pro­ce­su usu­wa­nia po­wie­trza.

Śluza zo­sta­ła zbu­do­wa­na tak, żeby mar­no­wać jak naj­mniej po­wie­trza, które było wy­pie­ra­ne przez spe­cjal­ne na­dmu­chi­wa­ne ba­lo­ny, do­sto­so­wu­ją­ce się do kształ­tu kom­bi­ne­zo­nu i ple­ca­ka. Za­rów­no Yu jak i Fei nie mieli lęku przed za­mknię­ciem w małej prze­strze­ni, wie­dzie­li jed­nak, że sama pro­ce­du­ra bu­dzi­ła różne re­ak­cje i wielu ich ko­le­gów mu­sia­ło przejść spe­cja­li­stycz­ne psy­cho­lo­gicz­ne szko­le­nia, żeby móc ją wy­ko­nać. Było to o tyle dziw­ne, że ci sami lu­dzie naj­czę­ściej nie mieli obaw przed samym no­sze­niem ska­fan­dra, ale nie­któ­rzy na­ukow­cy tłu­ma­czy­li to po­do­bień­stwem do mu­mi­fi­ka­cji czy de­pra­wa­cji sen­so­rycz­nej.

W tym spa­ce­rze cho­dzi­ło nie tylko o wy­rzu­ce­nie od­pad­ków, ale rów­nież o po­now­ną in­spek­cję całej kon­struk­cji. Po­dob­nie jak na or­bi­cie ziemi taj­ko­nau­ta po wyj­ściu ze śluzy miał przy­piąć się linką do li­stwy przy niej i po­ru­szać po po­wierzch­ni, pod­cią­ga­jąc się ręcz­nie. To za­ję­ło go­dzi­nę, a in­spek­cja nie wy­ka­za­ła na szczę­ście więk­szych uszko­dzeń.

To było tylko jedno z wielu zajęć tego dnia, któ­rym od­da­wa­li się le­wi­tu­jąc i prze­ci­ska­jąc w cia­snej prze­strze­ni sta­cji.

– Kon­tro­la, prze­sy­ła­my zdję­cia księ­ży­ca. Wszyst­kie urzą­dze­nia spraw­ne. Pro­si­my zgodę na plan beta. – Wy­sła­li w końcu ko­mu­ni­kat gło­so­wy z za­łą­czo­nym ra­por­tem.

Od­po­wiedź na­de­szła w nie­spo­dzie­wa­nej for­mie i w pew­nym mo­men­cie na ekra­nie mo­ni­to­rów znie­nac­ka po­ja­wił się obraz, a oni zo­ba­czy­li twarz, którą znali z tak wielu bil­bor­dów i re­klam.

– Panie pre­zy­den­cie – po­wie­dzie­li rów­no­cze­śnie, pod­pły­wa­jąc do pul­pi­tu i nie kry­jąc za­sko­cze­nia.

– Pa­no­wie, gra­tu­lu­ję w imie­niu par­tii i za­twier­dzam plan beta.

– Roz­kaz. – Obaj za­sa­lu­to­wa­li.

– Po­wo­dze­nia. – Pre­zy­dent prze­ka­zał mi­kro­fon kie­row­ni­ko­wi misji, który dodał:

– Macie osiem go­dzin na sen. Sys­te­my mają mo­ni­to­ro­wać oko­li­cę. Je­że­li nic się nie sta­nie, to zro­bi­cie re­ko­ne­sans. Wy­ko­nać.

– Roz­kaz.

Po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne.

– Zo­sta­li­śmy za­szczy­ce­ni – po­wie­dział Yu.

– Tak, czy wszyst­kie czyn­no­ści ser­wi­so­we są zro­bio­ne?

– Tak. Brak prze­cie­ków, jest moc w re­ak­to­rze, nie ma prze­cie­ków, radar zbli­że­nio­wy dzia­ła, łącz­ność alar­mo­wa ak­tyw­na, nie je­ste­śmy też na kur­sie ko­li­zyj­nym.

– Do­brze, czas spać. Obej­mę pierw­szą wach­tę i obu­dzę cie­bie za czte­ry go­dzi­ny – za­de­cy­do­wał Fei.

– Nie będę mógł za­snąć.

– Mu­sisz. Weź tylko lap­top.

Yu ski­nął głową, potem wziął ze schow­ka no­wo­cze­sną ma­szy­nę, pod­łą­czył do niej za­bez­pie­czo­ny przed wy­la­niem aku­mu­la­tor, i włą­czył. Po­wo­li prze­pły­nął tu­ne­lem do mo­du­łu miesz­kal­ne­go, na ścia­nach któ­re­go cze­ka­ły ma­te­ria­ło­we łóżka, a wła­ści­wie bar­dziej za­su­wa­ne z boku śpi­wo­ry. Obok nich znaj­do­wa­ły się gniaz­da i uchwy­ty. Pod­łą­czył tam lap­to­pa ka­blem, po­cze­kał aż na ekra­nie po­ja­wią się wszyst­kie in­for­ma­cje sta­tu­so­we, i do­pie­ro wtedy bez zdej­mo­wa­nia ubra­nia wsu­nął się do swo­je­go śpi­wo­ra i za­mknął oczy.

Tak jak prze­wi­dział, cięż­ko było mu za­snąć. Sły­szał szum sil­ni­ków kli­ma­ty­za­cji, de­li­kat­ne trza­ski pra­cu­ją­ce­go po­szy­cia sta­cji, kur­czą­ce­go się i roz­sze­rza­ją­ce­go w pa­lą­cych pro­mie­niach słoń­ca, iry­tu­ją­ce bul­go­ta­nie prze­le­wa­ją­cej się wody w zbior­ni­kach, a nawet od­le­głe słowa star­sze­go ko­le­gi, który wciąż ko­mu­ni­ko­wał się z cen­trum misji i skła­dał róż­ne­go ro­dza­ju ra­por­ty.

Leżąc w śpi­wo­rze kilka razy za­my­kał oczy, ale wciąż wszyst­ko go roz­pra­sza­ło. Wie­dział, że mogły dzie­lić ich go­dzi­ny od naj­więk­sze­go od­kry­cia w dzie­jach ludz­ko­ści. Prze­peł­nia­ła go duma. Oba­wiał się o to, co go czeka, ale czuł, że nie­za­leż­nie od wy­ni­ku misji już zna­lazł się na kar­tach hi­sto­rii.

Jak ina­czej wy­glą­da to w książ­kach. I jak nie­zba­da­na jest mą­drość par­tii.

Od­czy­ty, które im wcze­śniej przed­sta­wio­no, były rze­czy­wi­ście dziw­ne. Na Księ­ży­cu mogli zna­leźć wszyst­ko, od taj­ne­go po­jaz­du Ro­sjan, re­lik­tu z zim­nej wojny z prze­cie­ka­ją­cym re­ak­to­rem, po­przez su­per­no­wo­cze­sny eks­pe­ry­men­tal­ny po­jazd Ame­ry­ka­nów, po nie­zro­zu­mia­ły ar­te­fakt obcej cy­wi­li­za­cji. Jesz­cze kilka dni temu nie mógł zro­zu­mieć tego, że dla kilku od­czy­tów jed­nej sondy prze­su­nię­to całą sta­cję i dwóch do­świad­czo­nych męż­czyzn, teraz jed­nak czuł nie­zwy­kle pod­nie­ce­nie, bo wie­dział, że misja i tak osią­gnę­ła nie­moż­li­we i Chiny stały się pierw­szym mo­car­stwem, które wy­ko­rzy­sta­ło swoją szan­sę na za­ło­że­nie bazy na Księ­ży­cu.

Naj­gor­sze było jed­nak chyba to, że pew­nych rze­czy nie dało się przy­spie­szyć.

Nie jest tak pro­sto, jak w książ­kach.

Był wy­kształ­co­ny i prze­czy­tał setki pu­bli­ka­cji ze wscho­du i za­cho­du, a tam wszyst­ko dzia­ło się na pstryk­nię­cie palca. Bu­do­wa ko­lej­nych po­jaz­dów ko­smicz­nych w „Odys­sey One” zaj­mo­wa­ła po kilka stron, po­dob­nie walka z dła­wią­cą nas cy­wi­li­za­cją w „Ciem­nym Lesie”, wy­na­le­zie­nie pompy w „Rów­nych Bogom”, uru­cho­mie­nie źró­dła mocy w „To­ru­sach” czy po­dró­że w naj­bar­dziej ka­pi­ta­li­stycz­nym „Star Trek”. Przy­po­mnia­ły mu się nawet słowa wiel­kie­go pi­sa­rza, który był nie­zwy­kle mą­drym wi­zjo­ne­rem, ale na obec­ne stan­dar­dy jakże na­iw­nym czło­wie­kiem:

„Nie­zwy­cię­żo­ny”, krą­żow­nik dru­giej klasy, naj­więk­sza jed­nost­ka, jaką dys­po­no­wa­ła baza w kon­ste­la­cji Liry, szedł fo­to­no­wym cią­giem przez skraj­ny kwa­drant gwiaz­do­zbio­ru”6

Czy my kie­dyś bę­dzie­my umie­li zbu­do­wać coś rów­nie wiel­kie­go? Skąd wziąć na to ma­te­ria­ły czy ener­gię? – Le­ni­wie roz­wa­żał pro­blem z in­ży­nier­skie­go punk­tu wi­dze­nia. Jakie będą jej stra­ty przy prze­sy­ła­niu la­se­rem?

Chiny miały po­ten­cjał, który znacz­nie wzrósł po za­ku­pie wy­so­ko­wy­daj­nych pro­ce­so­rów Dhy­ana. Dzię­ki nim do­ko­na­no ogrom­ne­go skoku w pro­jek­tach we­wnętrz­nych i prze­ję­to ka­pi­ta­li­stycz­ne kon­trak­ty na ob­li­cze­nia, któ­rym nie mogły po­do­łać za­chod­nie cen­tra z ukła­da­mi In­te­la.

Yu wie­dział, że z po­mo­cą kom­pu­te­rów eks­pe­ry­men­to­wa­no z pla­zmą i pro­wa­dzo­no próby z win­da­mi ko­smicz­ny­mi i ża­gla­mi sło­necz­ny­mi. Jako in­ży­nier do­strze­gał rów­nież, że w książ­kach wy­star­czy­ło na­pi­sać „na­ukow­cy do­ko­na­li prze­ło­mu” albo „rząd sfi­nan­so­wał ba­da­nia”, a w rze­czy­wi­sto­ści trze­ba było ty­się­cy po­zwo­leń, wielu błę­dów, setek go­dzin po­świę­co­nych na prze­ko­ny­wa­nie par­tyj­ne­go be­to­nu i ucze­nie bie­da­ków, któ­rych ro­dzi­ce stali u pługa i nie od­róż­nia­li całki od róż­nicz­ki.

Nikt nam nie po­mo­że. Jest nas tylko dwóch. Wy­star­czy drob­ny wirus czy mały me­te­or, i już po nas. Do­brze, że nie mamy kom­pu­te­ra zdol­ne­go do buntu – po­my­ślał mi­mo­wol­nie, ale po chwi­li za­czął sobie wy­po­mi­nać, że traci wiarę.

Przy­po­mniał sobie uko­cha­ną Ling Yan i czwór­kę dzie­ci, któ­rym nie mógł po­wie­dzieć, że może nie wró­cić. Bo­la­ło go serce, gdy się roz­sta­wa­li. Naj­star­szy syn miał za­le­d­wie sie­dem lat i mógł do­wie­dzieć się tylko, że jego tata jest bo­ha­te­rem, a par­tia dała im naj­lep­sze wa­run­ki na świe­cie.

Chło­pak wy­so­ko zaj­dzie – my­ślał o synu, wie­dząc, że ten dużo bę­dzie za­wdzię­czał ojcu.

Yu sam uro­dził się w Pe­ki­nie, do­brze się uczył, szyb­ko awan­so­wał i zo­stał za­uwa­żo­ny po­przez do­sko­na­łą punk­ta­cję w sys­te­mie Sesam Cre­dit. Potem wszyst­ko po­to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie – słod­ka brzo­skwin­ka żony, mał­żeń­stwo i lata cięż­kich tre­nin­gów uwień­czo­ne udzia­łem w naj­waż­niej­szej misji chiń­skie­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go. Jego suk­ces stał się do­sko­na­łym wstę­pem do suk­ce­su dzie­ci, które od po­cząt­ku zo­sta­ły oto­czo­ne tro­skli­wą opie­ką naj­lep­szych na­uczy­cie­li w kraju.

Je­że­li można osią­gnąć wszyst­ko, to chyba już wszyst­ko osią­gną­łem. – Do­szedł do wnio­sku, za­sy­pia­jąc.

 

***

 

Uno­sił się w tu­ne­lu i ob­ra­cał przed sobą dłoń, pięk­ne i wspa­nia­łe po­łą­cze­nie kości, ścię­gien i chrzą­stek, krwi, limfy, wody i ciała, ato­mów i róż­nych in­nych pier­wiast­ków. Wi­dział każdą ko­mór­kę swo­je­go ciała, i było to i pięk­ne, i prze­ra­ża­ją­ce za­ra­zem.

Da­le­ko przed nim po­wo­li otwie­ra­ła się szcze­li­na, przez którą prze­świ­ty­wa­ły pro­mie­nie ośle­pia­ją­ce­go ja­sne­go świa­tła.

– Drzwi otwar­te. Łóżka po­ście­lo­ne. Wi­taj­cie w domu.7 – Głos był wład­czy, ale przy­wo­ły­wał na myśl sym­pa­tycz­ną młodą ko­bie­tę, która kie­dyś miesz­ka­ła w jego są­siedz­twie.

Po­ru­szał się w stro­nę świa­tła. Czuł się i spo­koj­nie, i do­brze. I wtedy zna­lazł się w wiel­kiej sali, i nie wia­do­mo jak, ale nagle klę­czał. Pod­niósł głowę i zo­ba­czył tron, a na nim star­sze­go pana o dłu­gich si­wych wło­sach i siwej bro­dzie.

– Po­wstań. – Sta­rzec wy­cią­gnął do niego dłoń. – Yu! Yu!

 

***

 

– Yu! Yu! – Po­czuł lekki ból w pra­wym ra­mie­niu.

Otwo­rzył oczy i zo­ba­czył, że nie ma czego się oba­wiać i znaj­du­je się w przy­ja­znym śro­do­wi­sku sta­cji Tian­gong 2, a do­kład­niej mó­wiąc jest przy­pię­ty do łóżka na ścia­nie mo­du­łu Tian­he, który zo­stał uwię­zio­ny w polu gra­wi­ta­cyj­nym mar­twej od wie­ków skały.

– Co się stało? – za­py­tał, cho­ciaż wi­dział ba­daw­czy wzrok Fei, czuł na czole kro­pel­ki potu i znał od­po­wiedź.

– Krzy­cza­łeś coś przez sen.

– Ile? Ile czasu spa­łem? – za­py­tał pa­trząc ba­daw­czo, czy ko­le­ga zdra­dzi się z tym, czy zło­żył ra­port.

– Czte­ry go­dzi­ny i ani mi­nu­ty dłu­żej. Teraz moja kolej. – Fei de­li­kat­nie się uśmiech­nął. Mogło to oczy­wi­ście ozna­czać, że wy­ko­rzy­stał oka­zję, ale pra­cu­ją­ce­mu z nim od mie­się­cy męż­czyź­nie wska­za­ło, że za­cho­wał się jak praw­dzi­wy pro­fe­sjo­na­li­sta, który wie, że tylko razem mają szan­sę prze­żyć.

Yu otarł twarz i wy­do­stał się z łóżka:

– Co jest do zro­bie­nia?

– Same stan­dar­do­we rze­czy. Mie­sza­nie zbior­ni­ków, kon­tro­la śro­do­wi­ska, ob­ser­wa­cja ob­sza­ru.

Yu nic nie od­po­wie­dział, tylko do­pro­wa­dził się do po­rząd­ku – umył twarz, ubrał, napił wody – i potem usiadł w swoim fo­te­lu w mo­du­le na­pę­do­wym, i przy­piął się pa­sa­mi.

Ob­ser­wo­wał przy­rzą­dy na ścia­nie przed sobą, pa­trzył na obraz z kamer i przez okien­ka po lewej i pra­wej. Kon­tro­l­ki wszyst­kich sys­te­mów błysz­cza­ły zie­le­nią, a on znaj­do­wał się kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od wiel­kie­go zbior­ni­ka pa­li­wa, który okrą­żał Księ­życ w ciągu sześć­dzie­się­ciu minut. W pew­nym mo­men­cie był wła­śnie po stro­nie, z któ­rej widać było Zie­mię. Chwy­cił joy­stick i przy­bli­żył obraz.

Mała nie­bie­ska krop­ka. Jaka ona kru­cha – dumał przez chwi­lę, potem skie­ro­wał obiek­tyw na księ­życ i wy­szu­kał miej­sce lą­do­wa­nia Apol­lo 11, w któ­rym wciąż tkwi­ła pod­sta­wa mo­du­łu lą­dow­ni­ka.

Ka­pi­ta­li­ści nie­da­le­ko za­szli. – Był roz­ba­wio­ny. Gdyby nie par­tia, nie by­ło­by roz­wo­ju.

Wie­dział, że ich lą­dow­nik nie­wie­le się róż­nił od Orła z sześć­dzie­sią­te­go dzie­wią­te­go, ale rów­no­cze­śnie zo­stał zbu­do­wa­ny od po­staw w pań­stwie środ­ka, które stwo­rzy­ło pro­gram ko­smicz­ny do­słow­nie w kilka lat i nie­ustan­nie parło do przo­du, wy­prze­dza­jąc wszyst­kie inne na­ro­dy.

Kie­dyś miał za­ję­cia z sze­ro­ko–po­ję­tej kul­tu­ry świa­to­wej. Pa­mię­tał, jak przed­sta­wio­no tam coś, co na­zy­wa­no „Wojną gwiazd”. Zo­ba­czył tam im­pe­rium, re­pu­bli­kę i re­be­lię, a naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ło na nim, jak re­be­lian­ci bez pro­ble­mu ob­słu­gi­wa­li sys­te­my prze­ciw­ni­ków, które w grun­cie rze­czy oka­za­ły się takie same.

Był wdzięcz­ny i dumny, że par­tia mu za­ufa­ła i do­pu­ści­ła do tych zajęć. Na­uczył się wtedy, że tak na­praw­dę więk­szość rze­czy jest do bólu iden­tycz­na i obce na­pi­sy na przy­ci­skach czy ekra­nach to je­dy­nie dro­biazg, drob­ny pro­blem, z któ­rym każdy sza­nu­ją­cy się fa­cho­wiec bez pro­ble­mu sobie po­ra­dzi. Nie­sa­mo­wi­cie go to zmo­ty­wo­wa­ło i spo­wo­do­wa­ło, że od tam­te­go mo­men­tu za­czął się jesz­cze moc­niej uczyć i sta­rać, co bar­dzo przy­da­ło mu się w póź­niej­szych la­tach.

Jaki ja byłem wtedy młody i głupi.

Od­wró­cił obiek­ty­wy kamer i w za­my­śle­niu za­czął oglą­dać szcząt­ki lą­dow­ni­ków i sond, ślady stop ludzi i pa­miąt­ki ko­lej­nych ude­rzeń in­stru­men­tów ba­daw­czych o po­wierzch­nię.

Nie­dłu­go tam stanę i za­tknę flagę Chiń­skiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej. – Wie­rzył w to nie­zwy­kle mocno.

– O czym my­śla­łeś? – Nagle usły­szał za sobą głos swo­je­go ko­le­gi.

– Jak tam jest – od­po­wie­dział ma­chi­nal­nie i dodał: – Czte­ry go­dzi­ny już mi­nę­ły?

– Tak, za­czy­na­my całą ope­ra­cję. Przy­pnę się tylko. – Fei usiadł obok i za­piął pasy w fo­te­lu. – Przej­mu­ję do­wo­dze­nie. Wy­sy­ła­my sondę. Pro­ce­du­ra star­to­wa. Ja od­pa­lam.

– Wy­sy­ła­my sondę. Pro­ce­du­ra star­to­wa. Ty od­pa­lasz.

Fei przy­su­nął do sie­bie wy­się­gnik z kla­wia­tu­rą, wpi­sał serię ko­mend i z eks­cy­ta­cją i sku­pie­niem ob­ser­wo­wał, jak ekran przed nim po­ka­zu­je stan uru­cha­mia­nia ko­lej­nych ele­men­tów sys­te­mu i tan­ko­wa­nia. Po pię­ciu mi­nu­tach kom­pu­ter in­for­mo­wał o suk­ce­sie, a taj­ko­nau­ta osta­tecz­nie po­twier­dził chęć od­pa­le­nia. Na­ci­śnię­cie gu­zi­ka star­tu spo­wo­do­wa­ło, że me­cha­nicz­ne ramię za­czę­ło od­su­nąć od ka­dłu­ba pa­ją­ko­wa­ty kształt. Sonda była mniej wię­cej wiel­ko­ści czte­rech zgrze­wek z sze­ścio­ma bu­tel­ka­mi po pół­to­ra litra każda, miała pa­li­wa na dwie go­dzi­ny lotu i ze­staw róż­nych czuj­ni­ków. To był ich mniej wy­spe­cja­li­zo­wa­ny model, ale zgod­nie z pro­ce­du­rą misji to on star­to­wał jako pierw­szy na wy­pa­dek, gdyby zo­stał znisz­czo­ny.

– Po­now­na dia­gno­sty­ka. Przej­mu­jesz.

Yu bez słowa uak­tyw­nił swoją kon­so­lę, uru­cho­mił pełny pro­gram dia­gno­stycz­ny, który spraw­dzał nawet dzia­ła­nie sil­ni­ków, i po około pięt­na­stu mi­nu­tach po­twier­dził:

– Wszyst­ko spraw­ne.

– Jedna trze­cia ciągu na pięć se­kund. Od­pa­lam.

Sonda za­czę­ła zbli­żać się do miej­sca lą­do­wa­nia na po­wierzch­ni. Na ekra­nach widać było za­rów­no te­le­me­trię, jak i obraz z kamer w pa­śmie wi­dzial­nym i pod­czer­wie­ni.

– Pole ma­gne­tycz­ne jak po­przed­nio. – Yu prze­łą­czył widok. – Od­le­głość trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów, dwa­dzie­ścia, dzie­sięć.

– Za­trzy­mać.

– Tak jest.

Im­puls sil­ni­ka­mi ma­new­ro­wy­mi spo­wo­do­wał, że sonda za­wi­sła nad po­wierzch­nią.

– Pole się nie zmie­nia.

– Pod­czer­wień?

– Brak ak­tyw­no­ści.

– Fale ra­dio­we?

– Nic.

– Jedna czwar­ta im­pul­su, po­dejdź­my na sie­dem ki­lo­me­trów i znowu się za­trzy­maj­my.

– Jedna czwar­ta, pięć, czte­ry, trzy, dwa, jeden, stop… Jest sie­dem.

– Pa­ra­me­try?

– Brak zmia­ny pola, brak innej ak­tyw­no­ści.

– Pięć ki­lo­me­trów.

– To samo.

– Ki­lo­metr.

– Bez zmian. Lą­du­je­my?

– Nie, ścią­ga­my sondę na sta­tek. Po­wo­li.

– Trzy, dwa, jeden. Od­pa­lam. Ćwierć im­pul­su.

– Ja­kieś zmia­ny?

– Żad­nych.

– Trzy­dzie­ści, dwa­dzie­ścia, dzie­sięć, ki­lo­metr.

– Sil­ni­ki stop.

– Stop.

– Ramię.

– Ramię.

– Dia­gno­sty­ka sys­te­mów.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku. – Yu za­mel­do­wał i po­my­ślał Jesz­cze nam bra­ko­wa­ło, żeby księ­życ ostrze­lał nas z za­sko­cze­nia.

 

***

 

„Chiń­ska Na­ro­do­wa Agen­cja Ko­smicz­na in­for­mu­je o uda­nym za­ło­że­niu sta­łej bazy na or­bi­cie Księ­ży­ca. Zhang Fei i Guan Yu do­łą­czy­li do Lo­uisa Arm­stron­ga i załóg stat­ków Apol­lo, wy­ko­nu­jąc mały krok dla czło­wie­ka, a tak wiel­ki dla całej ludz­ko­ści”. – No­tat­kę tej tre­ści wraz z kil­ko­ma zdję­cia­mi księ­ży­ca ro­ze­sła­no do wszyst­kich li­czą­cych się dzien­ni­ków na świe­cie.

„Indie gra­tu­lu­ją suk­ce­su chiń­skim ko­le­gom, rów­no­cze­śnie in­for­mu­jąc, że celem in­dyj­skie­go pro­gra­mu ko­smicz­ne­go jest po­now­ne wy­sła­nie ko­smo­nau­tów na or­bi­tę za sie­dem lat”. – Ofi­cjal­na wia­do­mość zo­sta­ła zło­żo­na w Pe­ki­nie z rąk am­ba­sa­do­ra kraju, który wo­lał­by za­po­mnieć o nie­daw­no zmar­łych bo­ha­te­rach na­ro­do­wych. Bie­da­cy zgi­nę­li w źle przy­go­to­wa­nym locie ra­kie­ty, którą nie­zbyt nie­do­kład­nie sko­pio­wa­no z daw­ne­go pro­jek­tu Go­ogle, gdy u jego ste­rów stał Sun­dar Pi­chai.

– To nie­do­pusz­czal­ne! Za­pę­dy Chin są za­gro­że­niem dla całej ludz­ko­ści – grzmiał trze­ci nie­ślub­ny syn Do­nal­da Trum­pa. – Trze­ba po­ło­żyć temu odpór.

– Re­al­ly? And where is Mo­ooonnn? Bon ton! – pisz­cza­ły gwiazd­ki MTV. – Sup­perrr! Co­ooll!

– Ummmc, ummmc, moon, Be­eeeiii, Fe­eeeiii, czaj­na bra­derz aaarr OK, giiifff me fei, ju es ej… – ra­po­wa­li czar­ni bra­cia, a słowo fei we­szło do słow­ni­ka jako coś do­bre­go i mło­dzie­żo­we­go.

Ko­men­ta­rzy było oczy­wi­ście o wiele wię­cej, w dużej mie­rze wska­zy­wa­ły one jed­nak, jak bar­dzo suk­ces Chin stał się po­licz­kiem dla daw­nych potęg, które utra­ci­ły ostat­nie po­zo­ry swo­jej prze­wa­gi. Wy­czyn Chiń­czy­ków rów­nał się wła­ści­wie sa­mo­bój­stwu. Dwóch taj­ko­nau­tów krą­ży­ło wokół srebr­ne­go globu i nie miało wła­ści­wie moż­li­wo­ści ra­tun­ku, gdyby sta­cja za­czę­ła szwan­ko­wać. Po­sia­da­li oni co praw­da sza­lu­pę ra­tun­ko­wą, ale bez moż­li­wo­ści po­wro­tu. Mu­sie­li ra­cjo­no­wać je­dze­nie i wodę, a chiń­ska agen­cja ko­smicz­na po­twier­dzi­ła, że stat­ki to­wa­ro­we będą im do­star­cza­ły nie­zbęd­nych rze­czy raz na dwa mie­sią­ce.

Bo­la­ło to zwłasz­cza upo­ko­rzo­nych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy znowu za­czę­li in­for­mo­wać o przy­go­to­wy­wa­niu pierw­szej misji na Marsa. Świat znowu usły­szał o pro­gra­mie Ar­te­mis, sta­cji Ga­te­way z mo­du­ła­mi HALO i PPE i nowej wer­sji stat­ków Cy­gnus, je­dy­ną róż­ni­cą było od­su­nię­cie od ca­ło­ści firmy Nor­th­rop Grum­man.

„Chiń­czy­cy de­wa­stu­ją pla­ne­tę w imię pod­bo­ju gołej skały” – pisał nowy New York Times rów­no­cze­śnie in­for­mu­jąc, że ener­gia jed­ne­go lotu wy­star­czy­ła­by do wy­kar­mie­nia pię­ciu­set ty­się­cy ludzi przez mie­siąc.

„Nie mają miej­sca u sie­bie, świat dla nich za mało, to ucie­ka­ją” – śmia­ły się różne sa­ty­rycz­ne pisma.

Drwi­ny trwa­ły do­kład­nie dwa mie­sią­ce.

Ko­lej­na ra­kie­ta wy­nio­sła na or­bi­tę sta­tek Shen­zhou za­miast Tien­zhu, ten skie­ro­wał się w stro­nę księ­ży­ca i do­łą­czył z boku do Tian­gong 2, gdzie stał się ko­lej­nym mo­du­łem miesz­kal­nym.

Nie był to jed­nak ko­niec za­sko­czeń.

Oka­za­ło się, że Chiń­czy­cy wy­ko­rzy­sta­li roz­wią­za­nia z misji Apol­lo i sta­cja była po­łą­czo­na z mo­du­łem do lą­do­wa­nia na Księ­ży­cu. Ko­mu­ni­ka­ty chiń­skiej agen­cji ko­smicz­nej tym razem po­zo­sta­ły mniej la­ko­nicz­ne. Przed­sta­wio­no w nich do­kład­nie całą kon­struk­cję, lą­dow­ni­ki i wizję pro­gra­mu, któ­re­go celem było prze­te­sto­wa­nie sprzę­tu nie­zbęd­ne­go do za­ło­że­nia sta­łej bazy i zbu­do­wa­nia stat­ku do lotu na Marsa.

Roz­mach przed­się­wzię­cia za­sko­czył do­słow­nie wszyst­kich.

>> Praca z biura <<

War­sza­wa

„Na po­tę­gę po­sęp­ne­go cze­re­pu… Bum bum bum bum ru­cha­ją się bez gum bie­ga­ją po cha­łu­pie… i kle­pią się po dupie”

Na ścien­nych ekra­nach re­kla­mo­wych wokół sie­bie wi­dzia­łem He–Mana. Ca­łość ani­ma­cji zro­bio­na była w stylu lat osiem­dzie­sią­tych, miała ce­lo­we ar­te­fak­ty i szumy, i ide­al­nie na­śla­do­wa­ła kli­ma­ty, któ­ry­mi wszy­scy za­chwy­ca­li się na ar­cha­icz­nych ka­se­tach VHS. Wy­glą­da­ło na to, że ktoś się wła­mał do sys­te­mu wideo albo zro­bił wy­jąt­ko­wo głupi dow­cip.

Może to pra­cow­nik, który wła­śnie od­szedł? Albo ktoś za­ła­mał się ner­wo­wo?

Tego nie wie­dzia­łem, ale ka­ba­ret był nie­prze­cięt­ny. Ma­na­ge­ro­wie bie­ga­li z prze­ra­że­niem w oczach, pod­czas gdy lu­dzie nie kryli iro­nicz­nych uśmiesz­ków.

Sie­dzia­łem wła­śnie w biu­rze w War­sza­wie, a disco polo sły­chać było do­słow­nie wszę­dzie. Znaj­do­wa­łem się w szkla­nym domu, mia­łem na sobie znie­na­wi­dzo­ny gar­ni­tur i pa­trzy­łem na lewo i prawo, mając pod sobą szkla­ną pod­ło­gę. Gdy otwie­ra­no ten bu­dy­nek, to wła­śnie ta pod­ło­ga stała się źró­dłem nie­koń­czą­cych się spo­rów, gdyż po­zwa­la­ła na pa­trze­nie z dołu do góry i z góry do dołu.

Czy lu­dzie po­win­ni być oglą­da­ni z tych stron? Czy po­win­ni mieć świa­do­mość, że ktoś cią­gle pa­trzy na to, co robią?

Nie­któ­rzy roz­pa­try­wa­li to fi­lo­zo­ficz­nie, inni pa­trzy­li pod kątem wy­cie­ku in­for­ma­cji, a ko­lej­ni mieli głę­bo­ko w czte­rech li­te­rach. Każda stro­na miała swoje oczy­wi­ste racje, osta­tecz­nie jed­nak usta­lo­no, że nor­mal­ne pod­ło­gi będą tylko w to­a­le­tach.

Przy­zwy­cza­je­nie do wszech­obec­nych kamer po­wo­do­wa­ło, że temat szyb­ko spo­wsze­dniał. Ktoś zro­bił nawet sta­ty­sty­ki i wielu za­sko­czył wynik, że naj­wię­cej obiek­cji miały dys­tyn­go­wa­ne pa­niu­sie, które nagle mu­sia­ły za­cząć nosić po­rząd­ne majt­ki i ukry­wać co bar­dziej od­waż­ne za­baw­ki ero­tycz­ne.

Sam nie lu­bi­łem ta­kich biur, bo nie można było sie­dzieć w nich z ko­le­żan­ką ko­la­no w ko­la­no i słu­chać mu­zy­ki z jed­ne­go ze­sta­wu słu­cha­wek. Nie­wąt­pli­wy minus.

Że­rom­ski miał­by uży­wa­nie opi­su­jąc to wszyst­ko. Szkla­ne, no­wo­cze­sne bu­dyn­ki, wy­ko­rzy­stu­ją­ce wszyst­kie zdo­by­cze naj­now­szej tech­ni­ki nie po­trze­bo­wa­ły kla­sycz­nej kli­ma­ty­za­cji i czę­sto miały wła­sną elek­trow­nię i pełen re­cyc­ling wody.

Sa­mo­wy­star­czal­ność i wy­go­da w bryle pro­sto­ką­ta. Na­wią­za­nie do klo­ców sta­wia­nych na pol­skich wsiach. Pięk­no i funk­cjo­nal­ność, i na do­da­tek kicz w jed­nym.

Takie kloc­ki po­wsta­wa­ły ma­so­wo w War­sza­wie i oko­li­cach. W więk­szo­ści pra­co­wa­li tam fa­chow­cy od IT, w wielu upra­wia­no wa­rzy­wa i owoce, a ko­lej­ne bez szkla­nych pod­łóg były miesz­ka­nia­mi. Spraw­dza­ło się to znacz­nie le­piej niż Mega City One, a ja byłem dumny, że wy­my­ślo­no to wła­śnie w Pol­sce.

Moi ro­dzi­ce pa­trzy­li z prze­ra­że­niem na upa­dek World Trade Cen­ter. Na pewno nie my­śle­li, że ich syn bę­dzie w czymś takim miesz­kał.

Naj­lep­sze w tym wszyst­kim było jed­nak je­dze­nie. Każdy po­si­łek w sys­te­mie bu­fe­tów kosz­to­wał je­dy­ne trzy złote war­szaw­skie, ale był uroz­ma­ico­ny i cał­kiem zdro­wy.

Nie mia­łem ze swo­jej wieży da­le­ko do domu, bo tylko dwa­dzie­ścia minut ko­lej­ką śred­ni­co­wą. Wy­god­ne roz­wią­za­nie, a na pewno lep­sze niż prze­sta­rza­łe metro. Wiel­ka tuba zo­sta­ła po­pro­wa­dzo­na na po­zio­mie dru­gim mię­dzy ko­lej­ny­mi wie­ża­mi i dzia­ła­ła prak­tycz­nie tak samo jak prze­re­kla­mo­wa­ny Hy­per­lo­op. Nie było w niej zbyt dużo po­wie­trza, więc wa­go­ni­ki mogły po­ru­szać się bar­dzo szyb­ko. Było cicho i eko­lo­gicz­nie, nikt nie mar­twił się rów­nież o korki.

Ile razy w week­end od­wie­dza­łem Stare Mia­sto i Śród­mie­ście, to nie mo­głem się na­dzi­wić, jak też lu­dzie w daw­nych mogli ko­rzy­stać z tak nie­opty­mal­nych roz­wią­zań. Ka­mie­ni­ce. Też mi coś. Małe, cia­sne, śmier­dzą­ce, umiesz­czo­ne przy ulicz­kach, gdzie wy­le­wa­no całe gówno świa­ta. Albo te całe wiel­kie ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyj­ne w Śród­mie­ściu, gdzie dzień w dzień stało morze smro­dli­wych aut, cię­ża­ró­wek i au­to­bu­sów, które bez­sen­sow­nie emi­to­wa­ły masę ener­gii w po­wie­trze.

Nie­raz się cie­szy­łem, że War­sza­wa po­zo­sta­ła łącz­ni­kiem mię­dzy Azją i kor­po­ra­cja­mi na za­cho­dzie. Zna­leź­li­śmy swoją niszę. Księ­go­wość. Pro­gra­mo­wa­nie. Se­cu­ri­ty. Te­sto­wa­nie. Cie­ka­we, że udało się to nawet w epoce po glo­ba­li­za­cji. Jedna wieża za­zwy­czaj pra­co­wa­ła dla jed­ne­go du­że­go korpo, któ­re­go nie było stać na wła­snych ludzi, i nikt nie robił z tego wiel­kie­go halo. Po epi­de­miach by­li­śmy wy­spe­cja­li­zo­wa­ni jak cho­le­ra, i inne kor­po­ra­cje biły się o na­szych in­for­ma­ty­ków, z kolei nasi ma­na­ge­ro­wie wręcz wy­cho­dzi­li z sie­bie, żeby prze­strze­gać usta­leń ber­liń­skich z trzy­dzie­ste­go i nie­wiel­kiej ilo­ści trans­fe­rów.

W tym roku padło wła­śnie na mnie. En­tli­czek, pen­tli­czek, bęc. Małpa chcia­ła, to do­sta­ła. Strzel­czyk znów po­ka­zał, że jest dziec­kiem szczę­ścia.

Tutaj takie wie­ści roz­cho­dzi­ły się dosyć szyb­ko. Moi ko­le­dzy już za­czę­li bez­względ­ną wojnę o pro­jek­ty po mnie. Wi­dzia­łem to cho­ciaż­by rano, gdy kilka osób pró­bo­wa­ło mi się pod­li­zać. Wy­ścig szczu­rów, który mnie już nie in­te­re­so­wał. Ce­lo­wa­ły w nim zwłasz­cza panny, które kie­dyś mnie nie za­uwa­ża­ły, a teraz wy­cho­dzi­ły z sie­bie, żeby zwró­cić moją uwagę.

Mój humor naj­bar­dziej jed­nak po­pra­wił ma­na­ger, który we­zwał mnie na dy­wa­nik i śmier­tel­nie po­waż­nym tonem wy­gło­sił umo­ral­nia­ją­cą mowę tro­no­wą:

– „Masz pro­blem z au­to­ry­te­ta­mi. Uwa­żasz, że je­steś wy­jąt­ko­wy, że w jakiś spo­sób za­sa­dy nie do­ty­czą cie­bie. Oczy­wi­ście je­steś w błę­dzie. Ta firma jest jedną z naj­lep­szych firm pro­gra­mi­stycz­nych na świe­cie, po­nie­waż każdy pra­cow­nik ro­zu­mie, że jest czę­ścią ca­ło­ści. Tak więc, jeśli pra­cow­nik ma pro­blem, firma ma pro­blem. Nad­szedł czas, aby do­ko­nać wy­bo­ru. Albo zde­cy­du­jesz się być przy biur­ku na czas od tego dnia, albo zde­cy­du­jesz się zna­leźć sa­mo­dziel­nie inną pracę. Czy wy­ra­zi­łem się jasno?”8

– Tak, per­fek­cyj­nie ja­sno9 – od­po­wie­dzia­łem, bo z le­śnym dziad­kiem nie było sensu się spie­rać.

Czu­łem, że cze­ka­ją mnie trzy cie­ka­we mie­sią­ce, tym­cza­sem szy­fro­wa­ne po­łą­cze­nia sie­cio­we na pię­trze szlag tra­fił, i dla­te­go wy­cią­gną­łem te­le­fon i za­czą­łem prze­glą­dać apki.

Ładne ko­lor­ki. – Klik­ną­łem bez za­sta­no­wie­nia na „Pięć”.

Dobre opi­nie. – Znów „Pięć”.

Nie­ak­tu­al­ne dane. Po­pa­trz­my. Koleś naj­wy­raź­niej nie ma czasu na ak­tu­ali­za­cje i pew­nie dla­te­go pisze, że zrobi to za ty­dzień. Kiep­ska wy­mów­ka. Niech się nie opier­da­la. Co z tego, że się stara i prze­pra­sza. – Nie mia­łem opo­rów przez po­sta­wie­niem pały.

Znu­dzi­ło mi się to i prze­sze­dłem na Jo­eMon­ste­ra­Max, gdzie po­czy­ta­łem masę śmiesz­nych ob­raz­ków… i ar­ty­kuł, jak znani lu­dzie są wcie­le­nia­mi dusz sprzed wie­ków.

Idio­ta­mi są ci, któ­rzy wie­rzą w coś ta­kie­go – po­my­śla­łem pa­trząc na Ni­ko­la­sa Cage i prze­sze­dłem do new­sów.

„Ka­te­dra bę­dzie miała szkla­ne wstaw­ki”.

Mowa była oczy­wi­ście o po­ża­rze sprzed wielu lat, przed któ­rym prze­strze­ga­no już trzy lata wcze­śniej. Przy oka­zji roz­wa­żań o Notre Dam wie­lo­krot­nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, co to wła­ści­wie zna­czy stwo­rzyć dobre dzie­ło.

Jeśli autor na­pi­sze książ­kę, to która wer­sja jest tą wła­ści­wą? Czy ta przed po­praw­ka­mi ko­rek­to­ra? Kon­kret­ne wy­da­nie? A inne wy­da­nia stają się już nowym dzie­łem? A czy do­da­nie ko­men­ta­rza od ja­kie­goś re­dak­to­ra to już zmie­nia wszyst­ko?

Od za­wsze uwa­ża­łem, że lu­dzie na ogół nie­lo­gicz­nie trak­tu­ją wiele rze­czy. Dla mnie było dziw­ne, jak ku­cha­rze są na­gra­dza­ni za coś, co po chwi­li ulega znisz­cze­niu. Dziw­niej­sze było jesz­cze to, że w re­stau­ra­cjach ocze­ku­je się peł­nej po­wta­rzal­no­ści prze­pi­su, a to prze­cież ozna­ka or­dy­nar­ne­go rze­mieśl­ni­ka, a nie ar­ty­sty, któ­re­go każde dzie­ło po­win­no być inne i nie­po­wta­rzal­ne. Śmiać mi się bar­dzo chcia­ło z tego, że mę­żo­wie chwa­lą żony za obiad, a żony się cie­szą. Po­dob­ny ubaw mia­łem z ba­ri­stów, któ­rzy robią za­wo­dy i oce­nia­ją wy­gląd kaw o ab­sur­dal­nie krót­kim ży­wo­cie.

Ale nie tylko to. Lu­dzie cie­szą się, gdy w mu­zeum zo­ba­czą sa­mo­chód czy sa­mo­lot. Nikt nie chce nawet my­śleć, że więk­szość z nich wy­ka­stro­wa­na jest z sil­ni­ka albo przy­kry­ta grubą war­stwą szpa­chli. Wszy­scy za­po­mi­na­ją, że każdy z tych po­jaz­dów w trak­cie eks­plo­ata­cji miał wie­lo­krot­nie zmie­nia­ne czę­ści i ko­lej­ne eg­zem­pla­rze dzię­ki temu są uni­kal­ne i nie­po­wta­rzal­ne i nie mogą rów­nać się z in­ny­mi.

Tak samo z ko­ścio­ła­mi. Wie­lo­krot­nie od­na­wia­ne i prze­ra­bia­ne przez lata tra­ci­ły ory­gi­nal­ne ele­men­ty, ale od za­wsze trak­to­wa­no je tak, jakby od wie­ków były za­mro­żo­ne w cza­sie.

Czy to nie dziw­ne?

 

>>> Praca, praca i po pracy <<<

Wie­deń

Izol­da jak za­wsze wsta­ła o szó­stej rano, potem szyb­ko przy­go­to­wa­ła ulu­bio­ną po­ran­ną kawę i rów­nie szyb­ko ją wy­pi­ła, za­mknę­ła bal­kon swo­je­go ka­me­ral­ne­go stu­dio i pięk­nym zie­lo­nym par­kiem prze­ma­sze­ro­wa­ła do ulu­bio­ne­go bi­stro.

– Guten Mor­gen, po­pro­szę cafe ame­ri­ca­no z po­dwój­ną śmie­ta­ną.

– Po­pro­szę kubek – od­po­wie­dzia­ła pani z ob­słu­gi.

Izol­da za­czę­ła grze­bać w to­reb­ce w po­szu­ki­wa­niu ulu­bio­ne­go na­czy­nia z pandą, po chwi­li jed­nak do­szła do wnio­sku, że nie wzię­ła go z domu. Zro­bi­ła się smut­na. Nie mogła po­pro­sić o kawę na wynos w pa­pie­ro­wym kubku, bo te zli­kwi­do­wa­no, więc spu­ści­ła głowę i po­wie­dzia­ła prze­pra­sza­ją­cym tonem:

– Prze­pra­szam, nie wzię­łam, muszę zre­zy­gno­wać.

Nie chcia­ła ku­po­wać ko­lej­nej fi­li­żan­ki za ab­sur­dal­ne pie­nią­dze, ale ko­bie­ta na szczę­ście nie pró­bo­wa­ła jej wci­snąć i za­py­ta­ła tylko:

– To może wy­pi­je pani na miej­scu?

– Nie mam czasu. Pra­cu­ję z dzieć­mi i muszę być na czas. Prze­pra­szam.

– Mi­łe­go dnia.

– Mi­łe­go dnia.

Zła na sie­bie udała się do pracy. Była tam przed ósmą. Ro­ze­bra­ła się, otwo­rzy­ła drzwi do przed­szko­la i z uśmie­chem cze­ka­ła na ro­dzi­ców, przy­pro­wa­dza­ją­cych swoje po­cie­chy, które od razu in­stru­owa­ła:

– Johan, wy­rzu­ci­łeś czap­kę.

– Eka­the­ri­na, po­cze­kaj.

– Ja­smi­na, przy­nio­słaś dzi­siaj misia?

– Mo­ham­med, jak się dzi­siaj czu­jesz?

To było pięk­ne. Ko­cha­ła to robić, a ma­lu­chy ko­cha­ły ją.

– Izol­da przyjdź do mnie, jak skoń­czysz. – To po­wie­dzia­ła pani dy­rek­tor, wcho­dząc w pew­nym mo­men­cie do swo­je­go ga­bi­ne­tu obok.

Dziew­czy­na nie od­po­wie­dzia­ła, choć za­no­to­wa­ła po­le­ce­nie w gło­wie. Zaj­mo­wa­ła się dzieć­mi, a dzie­sięć minut póź­niej prze­ka­za­ła opie­kę swo­jej po­mo­cy i za­pu­ka­ła do drzwi ga­bi­ne­tu.

– Pro­szę wejść. – Usły­sza­ła.

We­szła za­my­ka­jąc do­kład­nie za sobą drzwi. Dy­rek­tor sie­dzia­ła za biur­kiem i roz­ma­wia­ła przez ko­mór­kę, i pa­trząc na nią po­ka­za­ła, żeby usia­dła na fo­te­lu i po­cze­ka­ła.

– Tak, Tak, Tak, Dzię­ku­ję. – Roz­mo­wa była krót­ka i ko­bie­ta dosyć szyb­ko odło­ży­ła te­le­fon.

Za­pa­dła cisza.

– Na­pi­jesz się cze­goś? – To było skie­ro­wa­ne do niej.

– Nie, dzię­ku­ję bar­dzo.

– A ja się na­pi­ję. – Mó­wiąc to pani dy­rek­tor wsta­ła, po­de­szła do szaf­ki, od­wró­ci­ła sto­ją­cą tam szklan­kę, na­la­ła wódki i wody mi­ne­ral­nej z bu­tel­ki, i usia­dła na dru­gim fo­te­lu.

No tak, klina trze­ba wbi­jać kli­nem. Nie­źle się za­po­wia­da. – Izol­da była pewna, że pa­trzy na na­ło­go­wą al­ko­ho­licz­kę.

– Aaaa, jesz­cze do­ku­men­ty. – Dy­rek­tor­ka po­sta­wi­ła szklan­kę na sto­li­ku mię­dzy nimi, wsta­ła i wzię­ła kilka kar­tek ze swo­je­go biur­ka, a na­stęp­nie po­ło­ży­ła je na sto­li­ku czy­stą stro­ną do góry i znowu usia­dła.

– Co my­ślisz o na­szej pla­ców­ce? – To py­ta­nie było wy­po­wie­dzia­ne z wi­docz­nym, acz fał­szy­wym, en­tu­zja­zmem.

– Dzie­ci nie spra­wia­ją pro­ble­mów. Grupa ma­lu­chów robi po­stę­py, ze skrza­ta­mi też wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Praw­da, jest jed­nak coś, co muszę zro­bić. To nic oso­bi­ste­go. Twój kon­trakt nie może być prze­dłu­żo­ny na ko­lej­ny rok. Oto nowa umowa, tym razem na pół etatu. – Mó­wiąc to dy­rek­tor­ka opu­ści­ła wzrok. – Prze­czy­taj pro­szę.

Dziew­czy­na za­nie­mó­wi­ła. Wma­wia­ła sobie od dawna, że jej tym­cza­so­wy kon­trakt zo­sta­nie za­mie­nio­ny na stały, a teraz spo­tka­ło ją tak wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie, że aż ode­bra­ło jej mowę. Wzię­ła drżą­cą ręką kart­ki ze sto­li­ka i za­czę­ła czy­tać tekst.

Pół etatu. Praca w każdy pią­tek. Nie­uwzględ­nio­ny czas rad na­uczy­ciel­skich i in­nych rze­czy.

Coś się w niej za­go­to­wa­ło. Chcia­ła wyjść, ale rów­no­cze­śnie dobre wy­cho­wa­nie nie po­zwa­la­ło jej po­ka­zać swo­ich uczuć.

– Za­sta­nów się nad tym na spo­koj­nie. – Dy­rek­tor­ka do­da­ła tonem kata: – To wszyst­ko.

Izol­da wsta­ła nie­pew­nie i wy­szła z ga­bi­ne­tu. Po­szła do ob­skur­nej to­a­le­ty miesz­czą­cej do­kład­nie jedną osobę, tam po­ło­ży­ła plik kar­tek na umy­wal­ce, za­mknę­ła się od środ­ka i usia­dła na se­de­sie. Nie wie­dzia­ła, co ze sobą zro­bić, tym bar­dziej, że miej­sce na pewno było czę­ścio­wo fi­nan­so­wa­ne przez pań­stwo i miało pie­nią­dze na jej za­trud­nie­nie.

A to suka, znowu po­trze­bu­je kasy na ja­kieś zbyt­ki – po­my­śla­ła, gdyż nie wie­dzia­ła, co robić.

Roz­pła­ka­ła się, i pew­nie sie­dzia­ła­by tak w nie­skoń­czo­ność, ale do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­ła­ło ją wa­le­nie w drzwi.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – do­py­ty­wa­ła jej dobra ko­le­żan­ka.

– Tak. – Izol­da wsta­ła, wy­tar­ła twarz ręcz­ni­kiem, wzię­ła głę­bo­ki od­dech i wy­szła z do­ku­men­ta­mi ma­cha­jąc ręką, gdy tamta spy­ta­ła o powód pła­czu.

Zaj­mo­wa­ła się wszyst­ki­mi dzieć­mi jak każ­de­go in­ne­go dnia. Cho­ciaż wszyst­ko w niej pła­ka­ło, to ubie­ra­ła je, cze­sa­ła, pil­no­wa­ła i pra­co­wa­ła z nimi, jak gdyby nigdy nic. Tak jak za­wsze i zu­peł­nie ina­czej, gdyż coś w niej pękło.

Emo­cje wy­szły na wierzch do­pie­ro wie­czo­rem. Po przyj­ściu do domu wy­pi­ła bar­dzo duży kie­li­szek do­bre­go czer­wo­ne­go wina, potem przy­szedł drugi i trze­ci, w końcu po­pła­ka­ła się i po­ło­ży­ła spać. Chcia­ła o wszyst­kim za­po­mnieć i od­po­cząć, tym bar­dziej, że to był czwar­tek, a pią­tek miała wolny.

Za­snę­ła.

Obu­dzi­ła się w nocy kilka go­dzin póź­niej.

Była śmier­tel­nie spo­koj­na, gdy li­czy­ła czas nie­uwzględ­nio­ny w nowym kontr­ak­cie – na osiem­dzie­siąt go­dzin do­cho­dzi­ło jesz­cze czter­dzie­ści czte­ry, i co gor­sza miała od­da­wać to cał­kiem za darmo.

Pani sprzą­tacz­ka za­ra­bia tyle, co ja. – Kal­ku­la­tor po­ka­zał wszyst­ko czar­no na bia­łym i nie miała już w ogóle żad­nych złu­dzeń. Czas z tym wresz­cie skoń­czyć.

Pod­ję­ła de­cy­zję.

Był już pią­tek. Przy­go­to­wa­ła sobie ele­ganc­kie ubra­nie na ten dzień, a rano udała się do urzę­du pracy. Na oko zo­ba­czy­ła sto ludzi w ko­lej­ce. Po trzech go­dzi­nach przy­ję­to je­dy­nie pierw­szą dwu­dziest­kę, potem na szczę­ście po­szło tro­chę szyb­ciej. Zdą­ży­ła prze­czy­tać za­le­głą książ­kę i udało się jej za­re­je­stro­wać do­pie­ro po dłu­gich ośmiu go­dzi­nach ocze­ki­wa­nia.

I tak nie za­ła­twi­ła wszyst­kie­go, bo po­mi­mo po­twier­dze­nia block­cha­inem z sys­te­mu ID 2020 z opa­ski ka­za­li jej po­ka­zać kla­sycz­ny dowód oso­bi­sty. Nie miała go przy sobie, więc po­wie­dzie­li, że re­je­stra­cja bę­dzie ważna, o ile na­stęp­ne­go dnia go do­nie­sie. Była wście­kła, bo block­cha­iny sto­so­wa­no na całym świe­cie, i po­mi­mo wszyst­kich wojen słu­ży­ły re­we­la­cyj­nie.

Do­rad­ca z Ar­be­it­smarkt­se­rvi­ce wy­zna­czył jej ter­min spo­tka­nia za dwa mie­sią­ce i w trak­cie roz­mo­wy za­su­ge­ro­wał szu­ka­nie szko­leń z tego, jak na­le­ży apli­ko­wać.

Po­słu­cha­ła jego rady i za­czę­ła prze­glą­dać ofer­ty firm pry­wat­nych, z któ­rych wy­bra­ła naj­le­piej wy­glą­da­ją­cą.

Po­szła, a tam bieda z nędzą.

Na po­cząt­ku wszy­scy się przed­sta­wi­li. Od razu za­ka­za­no im mówić, że są bez­ro­bot­ni. Byli w prze­rwie po­mię­dzy pracą czy też pod­ję­ciem obo­wiąz­ków. Nie­któ­rzy trwa­li w tym sta­nie pół roku, nie­któ­rzy mie­siąc, a jedna dziew­czy­na była jesz­cze w szoku po zwol­nie­niu i roz­pła­ka­ła się mó­wiąc, że tego wszyst­kie­go to­tal­nie nie ro­zu­mie.

Po przed­sta­wie­niu przy­szedł pierw­szy szok:

– Wasze CV jest tylko po to, żeby być za­pro­szo­nym na roz­mo­wę. Spraw­dza je albo kom­pu­ter, albo pani Müller z HR, któ­rej ra­dość spra­wia od­rzu­ce­nie jak naj­wię­cej kan­dy­da­tów, bo ma wtedy jak naj­mniej pracy. Pani Müller pra­cu­je naj­czę­ściej na pół etatu i marzy tylko o tym, żeby wyjść o sie­dem­na­stej, napić się wina i dać po­rząd­nie się ze­rżnąć, naj­le­piej w każdy moż­li­wy spo­sób. I teraz py­ta­nie za sto punk­tów: czy pani Müller albo kom­pu­ter po­tra­fią was oce­nić?

Za­pa­dła mar­twa cisza.

– Nie, nie i jesz­cze raz nie. Ma­szy­na i pani Müller mają głę­bo­ko w dupie, w prze­no­śni i do­słow­nie, czy je­ste­ście do­brzy czy nie, i czy macie do­świad­cze­nie czy nie. Oni widzą pewne fakty i mają na to se­kun­dy. Macie się sprze­dać i zro­bić wszyst­ko, żeby przy­cią­gnąć ich uwagę. Dla­te­go datę uro­dze­nia umiesz­czaj­cie na końcu, ko­piuj­cie pod zdję­ciem białą czcion­ką treść ogło­szeń czy zmniej­szaj­cie swoje kom­pe­ten­cje, gdzie to tylko moż­li­we, żeby oni mogli wy­chwy­cić wła­ści­we słowa klu­czo­we.

– To tak jak z cze­ko­la­dą w skle­pie. Wasz po­ten­cjal­ny pra­co­daw­ca chce jej, tylko jej i ni­cze­go wię­cej. Jeśli bę­dzie mu­siał za dużo szu­kać, to pój­dzie dalej. Jeśli nie znaj­dzie kilku klu­czo­wych słów w wa­szym do­ssier, od­rzu­ci was bez cie­nia wa­ha­nia. Pa­mię­taj­cie: firmy uwa­ża­ją, że jak płacą za BMW lub Fiata, to Fer­ra­ri im nie­po­trzeb­ne, nawet jeśli kosz­tu­je tyle samo.

Więk­szość ludzi jest zwy­czaj­nie głu­pia. – Izol­da po­ję­ła to do­pie­ro w tym mo­men­cie. De­bi­lis po­spo­li­tis.

– Ar­be­it­smarkt­se­rvi­ce wy­ma­ga iluś apli­ka­cji na mie­siąc. Po­my­śl­cie, ile razy już tak mie­li­ście, że jak na złość nie mo­gli­ście nic zna­leźć. Nor­mal­ne, że wtedy wy­sy­ła się co­kol­wiek gdzie­kol­wiek. I dla­te­go w fir­mach po­ja­wia­ją się ty­sią­ce CV, a firmy bro­nią się przed nimi, jak tylko mogą.

– Ko­lej­na spra­wa są ofer­ty. Wy­sta­wia je jeden dział i to trwa, w tym samym cza­sie inny dział szuka bu­dże­tu i pra­cow­ni­ków. Zanim ogło­sze­nie znaj­dzie się na stro­nach, to sta­no­wi­sko może być już dawno ob­sa­dzo­ne. Nie przej­muj­cie się tym.

– Naj­waż­niej­sze są zna­jo­mo­ści. Gdzie tylko mo­że­cie, to dzwoń­cie. Tylko wtedy pani Müller zmie­ni zda­nie. Ona lubi po­ga­dać, a ma tylko te wasze nie­szczę­sne CV. Daj­cie jej moż­li­wość od­by­cia roz­mo­wy i wy­ga­da­nia się, wy­rzu­ce­nia żalów na cały świat.

Po całym dniu ta­kie­go szko­le­nia wszyst­ko ja­wi­ło się jej jak kosz­mar. To na­praw­dę był szok. Dotąd uwa­ża­ła, że jako oby­wa­tel jest czę­ścią jed­nej wiel­kiej ro­dzi­ny, naj­wy­raź­niej jed­nak się my­li­ła.

Na­stęp­ne­go dnia nie było le­piej, szko­le­nie pro­wa­dził za to jakiś pan:

– Czy mie­li­ście sy­tu­ację, że po­wie­dzia­no wam wprost, że gdzieś nie pa­su­je­cie?

Pod­nio­sła się jedna ręka.

– Nie apli­kuj­cie tam wię­cej. Może szu­ka­ją tylko sta­rych albo tylko mło­dych, może wolą ko­bie­ty. I nie­waż­ne, co na to prze­pi­sy. Jest unia i inne in­sty­tu­cje, ale przez dwa­dzie­ścia lat nie spo­tka­łem się, żeby ktoś zy­skał coś w spo­rze z firmą. Firmy mogą wszyst­ko, co naj­wy­żej wy­pła­cą ja­kieś nie­wiel­kie od­szko­do­wa­nie, które po­trak­tu­ją jako nor­mal­ny koszt pro­wa­dze­nia biz­ne­su.

– W CV ma być stała czcion­ka i spój­ność. Macie pisać tak samo nawet myśl­ni­ki, i na Boga, za­wsze po­da­waj­cie adres, datę uro­dze­nia czy stan cy­wil­ny. To za­szłość kul­tu­ro­wa, a ten kraj w wielu miej­scach trzy­ma się tra­dy­cji.

– Wie­cie, jak za­czy­na się ty­po­wa roz­mo­wa? Lu­dzie się przed­sta­wia­ją. A dla­cze­go? Bo je­że­li coś jest nie tak, to wia­do­mo na kogo zrzu­cić winę.

– Wie­cie, gdzie firmy was mają? Mają wielu chęt­nych i mogą prze­bie­rać w kan­dy­da­tach.

– Pa­mię­taj­cie, że ważne jest mieć cią­głość za­trud­nie­nia, a po­sia­da­nie dwóch posad to coś, dzię­ki czemu wielu pra­co­daw­ców was z pew­no­ścią od­rzu­ci. Oni nie lubią spa­do­chro­nia­rzy. W tym kraju czę­sto pra­cu­je się lata na jed­nym miej­scu.

To było dla niej po­dwój­nie przy­kre, bo już teraz wi­dzia­ła sporo sprzecz­no­ści. Jej matka i oj­ciec nie byli wpraw­dzie z Au­strii, ale ona się uwa­ża­ła za przed­sta­wi­ciel­kę tego kraju. Jak się za­sta­no­wić, to facet miał rację, je­dy­ne co bo­la­ło, że mówił otwar­cie o tym, o czym kul­tu­ral­ni do­brze wy­cho­wa­ni lu­dzie wo­le­li mil­czeć.

Teo­re­tycz­nie nigdy nie my­śla­ła, jak to jest, gdy traci się pracę. Na­ga­nia­cze bili się o nich na stu­diach, i więk­szość kon­trak­tów zo­sta­ła za­kle­pa­na już wtedy. Potem też nie­czę­sto sły­sza­ło się, żeby ktoś zmie­niał pracę. Wybór toku na­ucza­nia był po­prze­dzo­ny wie­lo­ty­go­dnio­wy­mi te­sta­mi, a firmy naj­czę­ściej spraw­dza­ły rów­nież wy­ni­ki i nie wy­bie­ra­ły dzię­ki temu w ciem­no.

Au­stria.

Kraj ma­rzeń dla tak wielu i kraj suk­ce­su dla tak nie­wie­lu.

Szko­le­nie trwa­ło kilka dni. Prze­ży­ła w jego trak­cie wiele ma­łych szo­ków i miała ostre wzlo­ty i upad­ki swo­je­go chwiej­ne­go na­stro­ju.

Była za­sko­czo­na zwłasz­cza tym, co robią nie­któ­re firmy. Usły­sza­ła na przy­kład hi­sto­rię o tym, jak firma zwal­nia­ła pra­cow­ni­ka, a po kilku mie­sią­cach wy­sy­ła­ła mu nie­za­ma­wia­ny new­slet­ter z pro­po­zy­cją wy­ku­pie­nia swo­ich usług w ob­sza­rze, w któ­rym on pra­co­wał. Albo to, jak od­po­wia­da­ła na apli­ka­cję po ponad roku. Albo wresz­cie to, jak re­kru­ter po­wie­dział komuś z udo­ku­men­to­wa­nym wie­lo­let­nim do­świad­cze­niem w pi­sa­niu zna­nych apli­ka­cji, że nic nie umie, bo nie ma pa­pier­ka.

Nie my­śla­ła, że pro­ces re­kru­ta­cji może być tak nie­pro­fe­sjo­nal­ny. Nie my­śla­ła, że lu­dzie są tak wred­ni i biją się o każde moż­li­we pie­nią­dze. Za­sko­czy­ło ją rów­nież za­cho­wa­nie pew­nej Ame­ry­kan­ki, która była nie­sa­mo­wi­cie otwar­ta na wszyst­kich wokół i tchnę­ła w nich bar­dzo po­zy­tyw­ną ener­gię.

Była za to po­zy­tyw­nie za­sko­czo­na hi­sto­ria­mi z róż­nych biur pracy. Urzęd­ni­cy wi­dzie­li pro­ble­my i cho­ciaż nie mogli zbyt dużo mówić, to czę­sto sym­pa­ty­zo­wa­li z nie­szczę­śni­ka­mi ta­ki­mi jak ona i wy­cho­dzi­li z sie­bie, żeby im pomóc.

Prze­ży­ła szok, bo nie była to nawet tylko kwe­stia ich pracy, ale zwy­kła nor­mal­na chęć nie­sie­nia ludz­kiej po­mo­cy.

Za­wsze my­śla­ła, że na­le­ży być chłod­nym, pro­fe­sjo­nal­nym, robić ka­rie­rę i nie mówić o swo­ich pro­ble­mach. „Żona do­sko­na­ła”, „Dy­na­stia” czy nawet „Moda na suk­ces” przez lata po­ka­zy­wa­ły jej coś, na czym się wzo­ro­wa­ła, a teraz zdała sobie spra­wę, jak ma­łost­ko­we i nie­do­bre było to wszyst­ko. Ni­czym Ali­cja zna­la­zła się z dru­giej stro­ny lu­stra, bez daw­nych przy­ja­ciół, któ­rzy teraz trak­to­wa­li ją jak trę­do­wa­tą. Żal jej było, bo z pełną ja­sno­ścią zro­zu­mia­ła, jak dzia­ła­ją lu­dzie w szpo­nach sys­te­mu i jak sami nisz­czą to, co w życiu naj­waż­niej­sze.

Może lu­dzie poza Au­strią też mają rację?

 

> Kry­zys <

Ho­uston

„Czar­ny alarm. Księ­życ” – Zgod­nie z pro­ce­du­rą do­kład­nie taka wia­do­mość tra­fi­ła na te­le­fon szefa dy­żur­nej sek­cji ko­mór­ki do mo­ni­to­ro­wa­nia za­gro­żeń NASA, dok­to­ra z dy­plo­mem fi­zy­ki uni­wer­sy­te­tu Co­lum­bia, nie­daw­no roz­wie­dzio­ne­go do­świad­czo­ne­go ma­na­ge­ra Re­mie­go Dan­to­na, który jej nie usły­szał, gdyż w naj­lep­sze spał i chra­pał.

Po chwi­li jego te­le­fon za­czął dzwo­nić, a on leżąc z twa­rzą w po­dusz­ce wy­cią­gnął rękę, wy­ma­cał go, wziął i przy­ło­żył sobie do ucha.

– Ha­aalo – po­wie­dział do słu­chaw­ki za­spa­nym gło­sem.

– Czo­łem sze­fie, trzę­sie­nie na Księ­ży­cu. – To dzwo­nił Corey Russo, który od dłuż­sze­go czasu nad­zo­ro­wał prak­tycz­nie każdą nocną zmia­nę.

– Pro­szę za­dzwo­nić rano. – Remi wy­sy­czał i odło­żył te­le­fon, co samo w sobie za­koń­czy­ło po­łą­cze­nie.

Po chwi­li ko­mór­ka za­czę­ła znowu dzwo­nić. Remi od­wró­cił się, spoj­rzał kątem oka na ze­ga­rek przy łóżku, znowu ode­brał i po­skar­żył się jesz­cze bar­dziej za­spa­nym gło­sem:

– Na li­tość boską, jest trze­cia rano.

– Sze­fie, coś nie­do­bre­go dzie­je się na księ­ży­cu. – Spo­koj­nie dodał Corey, który znał dzi­wac­twa prze­ło­żo­ne­go.

– Gdzie? Co? Jak? – Remi od razu się roz­bu­dził.

W końcu do­tar­ło do niego, kto dzwo­ni i co mówi. Nie­waż­ny był ton, li­czy­ła się treść. Wie­dział, że Corey wszyst­ko ogła­szał tak samo, nudno i bez­na­mięt­nie, i nawet ko­niec świa­ta byłby dla niego ni­czym wybór Gol­die­go Wil­so­na II na bur­mi­strza jego uko­cha­ne­go ro­dzin­ne­go mia­sta.

Tutaj li­czy­ły się słów­ka "dzie­je" i "nie­do­brze", które razem ozna­cza­ły pra­wie pa­ni­kę. Jego ko­le­ga po fachu był do­sko­na­łym fa­chow­cem. Skoro mówił, że coś się dzie­je, to na pewno wszyst­ko zwa­żył, zmie­rzył i prze­świe­tlił i mu­sia­ło być to coś po­waż­ne­go, co przed­sta­wi, gdy bę­dzie pewny, że Remi już nie śpi.

– Albo coś ude­rzy­ło, albo ktoś coś tam robi. Pry­wat­nie ob­sta­wiam Chiń­czy­ków. Sej­smo­graf wska­zu­je sześć stop­ni. Spo­tka­nie z woj­sko­wy­mi za dwie go­dzi­ny. – Corey po raz ko­lej­ny po­twier­dził, że zna się na rze­czy.

– Już jadę. – Nie było sensu dys­ku­to­wać na od­le­głość.

To było naj­krót­sze pół go­dzi­ny w jego życiu. Remi z wra­że­nia nie mógł wło­żyć spodni, a ko­szul­kę wy­brał na chy­bił tra­fił ze ster­ty rze­czy brud­nych, ba­cząc tylko, czy wy­star­cza­ją­co wy­wie­trza­ła.

Do Mu­stan­ga rocz­nik dzie­więć dzie­więć pra­wie biegł. Była na szczę­ście noc, więc mógł do­ci­skać pedał gazu do samej pod­ło­gi. Par­king przed in­sty­tu­tem wy­peł­nia­ły po brze­gi sa­mo­cho­dy, więc jeź­dził i szu­kał miej­sca z dzie­sięć minut, pod­czas gdy jego iry­ta­cja się­ga­ła ze­ni­tu.

Przy wej­ściu za­uwa­żył woj­sko­wych, w tym ge­ne­ra­ła Wil­lia­ma Stam­pe­ra.

– Ge­ne­ra­le. – Kiw­nął mu z sza­cun­kiem głową.

– Dok­to­rze, czy coś już wia­do­mo? – Za­słu­żo­ny woj­sko­wy skrzy­wił się na jego nie­chluj­ny wy­gląd, ale od razu prze­szedł do kon­kre­tów, a rów­nie do­świad­czo­ny ma­na­ger stwier­dził z ogrom­nym prze­ko­na­niem:

– Usta­la­my fakty, ale wy­glą­da to na pro­blem po ciem­nej stro­nie. Wstęp­nie ob­sta­wia­my Chiń­czy­ków.

– Czy mamy ja­kieś ka­me­ry w po­bli­żu?

– Na pewno sondy z dwa ty­sią­ce pięt­na­ste­go i dzie­więt­na­ste­go – Remi za­czął sobie przy­po­mi­nać. – Jedną mają rów­nież Ro­sja­nie i Chiń­czy­cy, ale w tej sy­tu­acji…

– Ro­zu­miem.

– Też mam py­ta­nie. Na or­bi­cie jest X87, czy nie można by go wy­słać wokół księ­ży­ca?

– Dok­to­rze. – To zo­sta­ło wy­po­wie­dzia­ne z na­ga­ną w gło­sie. – Nie wiem, o czym pan mówi.

– Oczy­wi­ście. – Remi kiw­nął głową, za­do­wo­lo­ny, że Stam­pe­ro­wi de­li­kat­nie za­drża­ły ze zło­ści usta.

Ta runda na­le­ża­ła do niego, ale ge­ne­rał był co naj­mniej tak samo wy­traw­nym gra­czem i od razu odbił pi­łecz­kę:

– A dla­cze­go na­zy­wa­cie to wszyst­ko czar­nym alar­mem?

– Żółty to ostrze­że­nie, czer­wo­ny to za­gro­że­nie, które wi­dzie­li­śmy, czar­ny to coś, co spa­dło jak grom z ja­sne­go nieba.

– Sami to wy­my­śli­li­ście?

– Mie­li­śmy ja­kie­goś fana „Star Trek”, a tam były stat­ki, które miały ten ten… – Remi pstryk­nął pal­ca­mi. – …jak mu tam, napęd ple­śnio­wy czy jakoś tak, i mogły po­dró­żo­wać mo­men­tal­nie do do­wol­ne­go miej­sca. I przy włą­cze­niu tego cuda wła­śnie był czar­ny alarm.

Roz­ma­wia­jąc we­szli do gma­chu, gdzie po­ka­za­li prze­pust­ki, i prze­szli do sek­cji zwa­nej UAS, bę­dą­cej skró­tem od Uni­fied Ar­ti­fi­cal Se­arch.

– Ge­ne­ra­le, muszę spo­tkać się ze swo­imi ludź­mi. – Remi zmru­żył oczy, wie­dząc, że skoro woj­sko­wi się po­spie­szy­li, to nie dadzą we­pchnąć sobie byle czego.

– Do­sko­na­le, pro­szę in­for­mo­wać mnie na bie­żą­co. – Stam­per nie cze­kał na od­po­wiedź i udał się do czę­ści, gdzie za­zwy­czaj dy­żu­ro­wał ofi­cer łącz­ni­ko­wy, a Remi wszedł do sali nad­zo­ru lotów pa­mię­ta­ją­cej jesz­cze Apol­lo. Znaj­do­wa­ły się tu, umiesz­czo­ne w lek­kim pół­krę­gu, setki sta­no­wisk z mo­ni­to­ra­mi.

Jezu, są chyba wszy­scy!

Cie­szył się, gdyż wszę­dzie, jak okiem się­gnąć, widać było in­ży­nie­rów, któ­rzy za­wzię­cie o czymś dys­ku­to­wa­li. Nie­któ­rzy z nich oczy­wi­ście sta­no­wi­li zwy­kłą nocną zmia­nę, nie­któ­rzy nor­mal­nie spali w po­ko­jach obok, ale przy­naj­mniej po­ło­wa z nich mu­sia­ła przy­je­chać z domu.

Chwi­lę za­ję­ło mu od­szu­ka­nie wzro­kiem sto­ją­ce­go przy sta­no­wi­sku sond Pe­te­ra, który ja­kimś cudem rów­nież go za­uwa­żył i pod­niósł rękę. Remi pod­szedł i za­py­tał wprost:

– Co jest?

– Wciąż pró­bu­je­my na­wią­zać po­łą­cze­nie z son­da­mi po ciem­nej stro­nie.

– Pokaż.

– Gor­don, przej­dziesz? – Peter po­pro­sił ko­le­gę.

Obaj po­chy­li­li się nad ekra­nem i za­czę­li ana­li­zo­wać tra­jek­to­rie.

– Ar­te­mis 5?

– Nie ma mowy. Kon­takt za czter­dzie­ści pięć minut i za mało czasu, żeby wy­łą­czyć eks­pe­ry­ment dwie­ście trzy.

– To no Leto 7.

– Ka­me­ra.

– A może Niobe 3?

– Nie mamy po­śred­ni­ka.

– Le­onow?

– Chyba żar­tu­jesz.

– Nic z tego nie ro­zu­miem – wtrą­cił ge­ne­rał, który po kilku mi­nu­tach nie­spo­dzie­wa­nie sta­nął za ich ple­ca­mi.

– Panie ge­ne­ra­le. – Peter wy­pro­sto­wał się i od­wró­cił na ob­ro­to­wym fo­te­lu. – Wy­obra­zi pan sobie kulę, taką zwy­kłą, jak ta do krę­gli. Żeby móc po­ro­zu­mieć się mię­dzy dwoma punk­ta­mi na prze­ciw­nych krań­cach, trze­ba wsta­wić prze­kaź­nik po­mię­dzy.

– Że co?

– Do­brze. Pro­szę przy­po­mnieć sobie tar­czę ze­ga­ra. – In­ży­nier nie oka­zał znie­cier­pli­wie­nia, tylko nadal pró­bo­wał wy­ja­śniać, ry­su­jąc okrąg i punk­ty na kart­ce pa­pie­ru. – Trze­cia i dzie­wią­ta go­dzi­na. Żeby mię­dzy nimi się po­łą­czyć, trze­ba umie­ścić coś na szó­stej albo na szó­stej.

– Do­kład­nie, a do tego i tak nie zo­ba­czy­my nic przez dwie go­dzi­ny – dodał ko­lej­ny z na­ukow­ców z kon­so­li obok.

– Dla­cze­go?

– Nasze prze­kaź­ni­ki naj­czę­ściej mają za małe re­ak­to­ry i wzbu­dza­ją się je­dy­nie raz dzien­nie.

– No ale mamy sys­tem obro­ny anty–pla­ne­tar­nej.

– Mo­ni­to­ru­je­my tylko wy­ci­nek nieba, a urzą­dze­nia za­zwy­czaj spraw­dza­ją tylko za­gro­że­nia z głę­bo­kie­go ko­smo­su.

– Ja­kieś inne opcje?

– Sej­smo­gra­fy wyślą ko­lej­ne dane za go­dzi­nę. Teraz pró­bu­je­my zro­bić dia­gno­sty­kę sprzę­tu po ja­snej stro­nie.

– Co do­sta­nie­my na po­czą­tek?

– Dane z sieci czuj­ni­ków zo­sta­wia­nych przez ko­lej­ne misje. Na razie wy­glą­da to na oko­li­ce kra­te­ru Ait­ken.

– Czyli Chiń­czy­cy?

– Po­twier­dzi­my za dwie go­dzi­ny.

– In­for­muj­cie mnie na bie­żą­co. – Ge­ne­rał był wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny i w tej sy­tu­acji od­szedł, żeby za­dzwo­nić.

– Coś kom­bi­nu­ją. – Remi po­wie­dział do Douga.

– Też tak myślę. Albo coś wy­sła­li i się nie udało, albo coś jest mocno na rze­czy.

– Dobra, idę za­pa­lić. – Wie­dział, że może odejść, gdyż mimo cięć bu­dże­to­wych NASA wciąż miała naj­lep­szych na­ukow­ców i po­ga­nia­nie ich by­wa­ło naj­gor­szą moż­li­wą opcją.

Ko­lej­ne mi­nu­ty spę­dził na ob­ser­wo­wa­niu roz­wo­ju sy­tu­acji z oszklo­nej ga­le­rii nad salą, prze­glą­da­niu da­nych i zje­dze­niu ka­nap­ki z au­to­ma­tu z ko­ry­ta­rza.

Czas minął szyb­ko. Dwie go­dzi­ny póź­niej oczy wszyst­kich były wpa­trzo­ne w dane na mo­ni­to­rach.

– 52°13′N 21°00′E. – Szef in­ży­nie­rów po­wie­dział w końcu z prze­ko­na­niem. – Plus minus jeden sto­pień.

– Tak, Ait­ken – po­twier­dził Peter. – Ale… to trwa cały czas.

– Wier­ce­nie? – Remi drą­żył temat.

– Za małe wstrzą­sy. Bar­dziej ja­kieś eks­pe­ry­men­ty, takie jak przy Apol­lo.

– Zdję­cia?

– Będą spły­wać przez pięć minut. Te sondy miały wolne łącza. Sprzęt bę­dzie je robił co go­dzi­nę, bo go prze­sta­wi­li­śmy w od­po­wied­ni tryb.

– Co mo­że­cie jesz­cze zro­bić?

– Tylko cze­kać.

Pięć minut trwa­ło w nie­skoń­czo­ność. Ge­ne­rał w tym cza­sie te­le­fo­no­wał do pre­zy­den­ta, do­rad­ców i róż­nych eks­per­tów, i widać było, że jest nie­zwy­kle mocno zde­ner­wo­wa­ny.

– Mamy ich. – Za­brzmia­ło w końcu w hi­sto­rycz­nej sali. – To Chiń­czy­cy, robią coś.

– Panie pre­zy­den­cie, po­twier­dzi­ły się nasze naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze. Cze­goś szu­ka­ją. Tak. Tak, Żad­nych dzia­łań. Ro­zu­miem. – Ge­ne­rał za­czął się pocić, gdy dwie mi­nu­ty póź­niej trzy­mał przy uchu ba­ke­li­to­wą słu­chaw­kę.

 

Wa­szyng­ton

– Na co pa­trzę? – za­py­tał krót­ko i kon­kret­nie pre­zy­dent Wschod­nie­go Wy­brze­ża John Tyler, pa­trząc ba­daw­czo na ge­ne­ra­ła Stam­pe­ra, który kilka wcze­śniej­szych go­dzin spę­dził w ośrod­ku NASA.

– Jeden więk­szy moduł odłą­czył się od sta­cji i osiadł w miej­scu wstrzą­sów, sir. Na zdję­ciu numer dwa widać, że od mo­du­łu od­dzie­li­ło się kilka czę­ści. To sa­mo­bież­ne ro­bo­ty i prób­ni­ki.

– Wy­bacz­cie. Je­stem może la­ikiem, ale takie rze­czy trze­ba za­pro­jek­to­wać, wy­nieść w ko­smos i po­łą­czyć. Cięż­ko to ukryć. Jest przy tym wiele pro­ble­mów, a wy mi mó­wi­cie do­pie­ro po fak­cie. To nie stary dobry „Ar­mag­ge­don” z Bruce, gdzie można scho­wać promy i wy­cią­gnąć je jak kró­li­ka z ka­pe­lu­sza.

Ge­ne­rał lekko się uśmiech­nął, a potem za­czął cier­pli­wie wy­ja­śniać:

– Panie pre­zy­den­cie, oni roz­wi­ja­ją swój pro­gram od lat i mają więk­szy bu­dżet niż my. Sta­cję prze­bu­do­wa­li na or­bi­cie w trzy mie­sią­ce. Ory­gi­nal­nie miała mo­du­ły dwa ba­daw­cze z boków, które prze­nie­śli jeden za dru­gim. Potem do­da­li moduł ze sprzę­tem i lą­dow­ni­kiem z przo­du, a z tyłu sil­nik. Mamy wia­do­mo­ści, że zgi­nę­ło przy tym kilku ko­smo­nau­tów.

– To ile tam jest teraz mo­du­łów? – Pre­zy­dent zro­bił za­sko­czo­ną minę.

– Trzy z ory­gi­nal­nej sta­cji, do tego sil­nik, moduł tech­nicz­ny z lą­dow­ni­ka­mi, i miesz­kal­ny z ko­lej­nym sil­ni­kiem.

– I nie mie­li­ście wia­do­mo­ści, co tam wy­sła­li?

– Panie pre­zy­den­cie…

– Dla­cze­go nie ma tu ni­ko­go z NASA?

– Panie pre­zy­den­cie…

– Wiem, że się nie lu­bi­cie, ale ja­jo­gło­wi w ha­waj­skich ko­szul­kach to cią­gle ja­jo­gło­wi. No do­brze, skoro chce pan spić śmie­tan­kę, to żądam teraz od­po­wie­dzi. Jak mogli prze­nieść te mo­du­ły z miej­sca na miej­sce?

– One mają złą­cza z przo­du i tyłu. Tak się bu­du­je wiele urzą­dzeń w ko­smo­sie, żeby były uni­wer­sal­ne.

– Czyli Chiń­czy­cy wy­sta­wi­li wszyst­kich do wia­tru. Ba­da­nia na­uko­we i lot na Marsa to była ście­ma. – Pre­zy­dent nawet nie krył obu­rze­nia. – I to wszyst­ko zro­bi­li pod na­szym nosem. Wprost nie­wia­ry­god­ne.

– Panie pre­zy­den­cie, ale oni na­praw­dę wy­bu­do­wa­li bazę na pu­sty­ni Gobi i tre­nu­ją.

– A za pół roku pan mi powie, że mają pięć in­nych gdzieś w pod­zie­miach? Źle oce­ni­li­ście sy­tu­ację.

– Tak. – Nie­chęt­nie wtrą­cił się szef wy­wia­du, który pod­niósł wy­pro­sto­wa­ną dłoń. – Ale mieli pomoc daw­nych Ro­sjan, któ­rzy do­star­czy­li sil­ni­ki i tech­no­lo­gie.

– Ro­sja­nie, Ro­sja­nie, od dawna się nie liczą.

– Sami nie, ale…

– Do­brze już, do­brze. I zaraz mi pan powie, że Chiń­czy­cy i promy już te­stu­ją?

– Tak na­praw­dę… tak na­praw­dę to ze dwa lata temu ku­pi­li nawet szcząt­ki sta­re­go Bu­ra­na.

– Jakoś nie przy­po­mi­nam sobie ra­por­tu. – Za­pa­dła nie­zręcz­na cisza, którą znów prze­rwał pre­zy­dent. – Czy ta sta­cja nam jakoś za­gra­ża?

– Nie chce­my spe­ku­lo­wać, ale na zdję­ciach nie widać la­se­rów ani dział.

– Tyle do­bre­go – mruk­nął Tyler. – Wiemy cho­ciaż, co tam robią?

– Nasze sondy nie wy­kry­ły nic nad­zwy­czaj­ne­go. Na razie po­bie­ra­ją prób­ki, do­ra­dzam jed­nak ostroż­ność i mo­bi­li­za­cję sił zbroj­nych. Chiń­czy­cy chcą uzy­skać do­mi­na­cję, któ­rej nie po­wstrzy­ma­my. Trze­ba… do­ra­dzam, żeby za­trzy­mać to za wszel­ką cenę.

– Do­ra­dza pan po tych wszyst­kich wpad­kach? Nie po­pi­sa­li­ście się, a po tym wszyst­kim pan nie mógł­by do­ra­dzać nawet mojej dzie­więć­dzie­się­cio­let­niej te­ścio­wej.

– Panie pre­zy­den­cie… – Za­czął ge­ne­rał, ale Tyler uci­szył go ge­stem ręki:

– Jakie mamy szan­se?

– Ich jest wię­cej, ale my mamy wciąż nasze po­ci­ski hi­per­so­nicz­ne. Można nimi za­ata­ko­wać Pekin i wiele in­nych głów­nych miast. Je­ste­śmy go­to­wi, po­trzeb­ny jest tylko pań­ski roz­kaz.

– Ge­ne­ra­le, to je­stem zwierzch­ni­kiem sił zbroj­nych i to ja po­dej­mu­ję de­cy­zję o stra­te­gii.

– Oczy­wi­ście panie pre­zy­den­cie, nie ma jed­nak czasu do stra­ce­nia.

Pre­zy­dent spoj­rzał się ba­daw­czo:

– Ge­ne­ra­le. Czy mamy tam coś do ukry­cia? Jakiś czar­ny pro­jekt?

– Panie pre­zy­den­cie, oczy­wi­ście, że nie.

 

>> Po­cząt­ki <<

Lon­dyn

Góra. Dół. Lewo. Prawo.

Pół­noc. Po­łu­dnie. Wschód. Za­chód.

Jak wtedy, gdy ma­tu­la uczy­ła mnie znaku krzy­ża. Tak rzu­ca­ło mną teraz. Szcze­rze mó­wiąc mia­łem dosyć ca­łe­go tego prze­klę­te­go lotu i Lon­dy­nu. Kosz­mar za­czął się ja­kieś dzie­sięć minut temu. Na po­cząt­ku było nawet zno­śnie, ale teraz trzy­ma­łem rękę przy ustach i mo­dli­łem się w duchu, żeby tylko wy­trzy­mać.

Dół. Góra. I znów to samo.

To miało być nie­za­po­mnia­ne prze­ży­cie i pew­nym sen­sie na pewno bę­dzie. Tego bylem pe­wien. Żo­łą­dek pod­cho­dził mi do gar­dła. Okrop­nie bolał mnie brzuch w miej­scu, gdzie co chwi­la wpi­ja­ły się pasy. Było mi wszyst­ko jedno, i my­śla­łem, że z boku wy­glą­dam pew­nie jak ma­ne­kin Bob w trak­cie te­stów zde­rze­nio­wych.

Góra, dół, cza­sem gdzieś ude­rzył pio­run. Za oknem cały czas widać było tylko chmu­ry. I całe ścia­ny desz­czu. I nagle… nagle roz­ja­śni­ło się.

Pięk­ne.10

Bzzzzz.

Pod­wo­zie wy­su­nę­ło się, sa­mo­lot dalej scho­dził po­wo­li w dół, znowu się za­chmu­rzy­ło, a potem… potem sil­ni­ki za­czę­ły wyć i po­szli­śmy ostro w górę.

Bzzzzz.

Wszy­scy na po­kła­dzie mieli dosyć. Zro­bi­li­śmy kółko. Dru­gie po­dej­ście było znowu w tej okrop­nej burzy. Po­now­nie za­czę­li­śmy prze­klę­ty ta­niec z na­głym opa­da­niem o kil­ka­na­ście me­trów. Tym razem było tro­chę bar­dziej spo­koj­nie, ale ja nie wy­trzy­ma­łem i po raz drugi w życiu za­czą­łem od­da­wać to, co wcze­śniej zja­dłem. Śred­nia przy­jem­ność. Wszyst­ko wokół za­czę­ło nie­przy­jem­nie śmier­dzieć, a lu­dzie za­czę­li od­da­wać mi swoje to­reb­ki.

Udało się w końcu przy­zie­mić, a pięk­ne ste­war­de­sy do­pie­ro wtedy od­pię­ły za­pin­ki awa­ryj­ne od fo­te­li i wsta­ły z pod­ło­gi, a na­stęp­nie z pro­fe­sjo­nal­ną miną za­czę­ły spraw­dzać, czy ktoś nie po­trze­bu­je po­mo­cy.

Ko­ło­wa­nie za­ję­ło ja­kieś dzie­sięć minut. W tym cza­sie wszy­scy po­wo­li się uspo­ka­ja­li.

Mie­li­śmy wyjść przez rękaw, nikt jed­nak nie cze­kał, aż ten zo­sta­nie pod­łą­czo­ny. Każdy pró­bo­wał wstać i wziąć swoje rze­czy od razu, gdy tylko za­trzy­ma­li­śmy się.

Ucie­ka­ją jak szczu­ry z to­ną­ce­go stat­ku.

Pró­bo­wa­łem wstać rów­nież ja, nie mia­łem jed­nak na to sil. Pod­nio­słem się i od razu opa­dłem na fotel, a jakaś dziew­czy­na z dru­giej stro­ny przej­ścia spoj­rza­ła na to z nie­ukry­wa­ną dez­apro­ba­tą.

Ład­nie się za­czy­na.

W dzi­siej­szych cza­sach loty były nie­zwy­kłą rzad­ko­ścią, gdyż linie lot­ni­cze pła­ci­ły ogrom­ne opła­ty za prze­lot i jesz­cze więk­sze za dro­gie pa­li­wo. Na la­ta­nie stać było nie­licz­nych i wy­glą­da­ło na to, że mnie na za­wsze bę­dzie się ko­ja­rzyć wy­łącz­nie z czymś nie­mi­łym.

Wszyst­ko dla trzy­dzie­stu kilo ba­ga­żu i wy­go­dy. – Za­uwa­ży­łem to z ogrom­ną go­ry­czą, pa­mię­ta­jąc, że resz­ta gra­tów po­je­cha­ła inną dłuż­szą drogą i miała zo­stać do­kład­nie spraw­dzo­na przez cel­ni­ków.

Nie mia­łem nawet siły na wście­kłość. Moje wąt­pli­wo­ści co do no­we­go przy­dzia­łu rosły z mi­nu­tę na mi­nu­tę, ale jakoś się prze­mo­głem i ru­szy­łem za strzał­ką na ta­blicz­ce „Bag­ga­ge claim”.

Pani w ko­ry­ta­rzu kie­ro­wa­ła rę­ka­mi ludzi do od­pra­wy pasz­por­to­wej, dy­ry­gu­jąc ni­czym po­li­cjant na skrzy­żo­wa­niu.

Lewo, prawo, stop, szyb­ciej, prawo, prawo.

Bra­ku­je tylko gwizd­ka i bia­łych rę­ka­wi­czek. – Pa­trzy­łem z fa­scy­na­cją na jej płyn­ne ruchy, które przy­po­mi­na­ły balet w wy­ko­na­niu po­li­cjan­tów z Ja­po­nii.

Mnie po­ka­za­ła, żebym po­szedł do ko­lej­ki biz­nes. Spoj­rza­łem py­ta­ją­co, a ona tylko się uśmiech­nę­ła, i przy­siągł­bym, że mru­gnę­ła za­wa­diac­ko okiem.

Sta­łem w ko­lej­ce, która po­su­wa­ła się nad wyraz szyb­ko, i w końcu pod­sze­dłem do urzęd­ni­ka sie­dzą­ce­go w czer­wo­nej budce z szy­ba­mi.

– Pas­sport pliiiis – po­wie­dział do mnie z fleg­mą, a ja po­da­łem mu wi­śnio­wą ksią­żecz­kę, którą oczy­wi­ście otwo­rzy­łem wcze­śniej na od­po­wied­niej stro­nie.

Męż­czy­zna spoj­rzał na zdję­cie i na mnie, a potem z fleg­mą po­wtó­rzył ten sam pro­ces, zu­peł­nie jak­bym mógł zmie­nić się przez kilka se­kund. Wszyst­ko się we mnie za­go­to­wa­ło. Widać było, że mu się nie spie­szy i nie ob­cho­dzi go, ile osób prze­pu­ści. Do­kład­nie obej­rzał wizę, pie­cząt­kę prze­nie­sie­nia, uśmiech­nął się, spraw­dził moją twarz po raz trze­ci, wbił swój stem­pe­lek, zło­żył za­ma­szy­sty pod­pis i do­pie­ro wtedy oddał mi do­ku­ment:

– Tha­aaank yoooou.

Zaraz za linią budek znaj­do­wa­ły się szkla­ne drzwi z sym­bo­lem mó­wią­cym, że jest to droga w jedną stro­nę.

Spoj­rza­łem na wy­świe­tlacz obok.

„War­saw Belt 1”.

Prze­sze­dłem i uda­łem się do od­po­wied­nie­go pasa, gdzie moja wa­liz­ka po­ja­wi­ła się po około dzie­się­ciu mi­nu­tach.

„Adam Gniaz­dow­ski” – Po­twier­dzi­łem na przy­wiesz­ce.

Przy cel­ni­kach, jak gdyby nigdy nic, prze­sze­dłem przy zie­lo­ne wyj­ście.

„Mr. Dale Pol­lock, Mr. Wang, Mr. Barry Son­nen­feld, Cola Aw­da­now” – pa­trzy­łem po ko­lej­nych ta­blicz­kach, aż w końcu mój wzrok tra­fił na szo­fe­ra w peł­nej li­be­rii ze zwy­kłą kart­ką „SZ. P. GNIAZ­DOW­SKI”. Pan uśmiech­nął się przy­jaź­nie na mój widok, więc pod­sze­dłem. Chcia­łem o coś za­py­tać, ale tam­ten tylko wło­żył kart­kę do kie­sze­ni i przy­ło­żył palec do ust, potem de­li­kat­nie skło­nił głową z wi­docz­nym sza­cun­kiem, wziął moje wa­liz­ki i po­ka­zał, żeby iść za nim.

Prze­szli­śmy na par­king dla VIP–ów.

Za­sta­na­wia­łem się, czym bę­dzie­my je­chać, tym­cza­sem sta­nę­li­śmy przed li­mu­zy­ną Rolls–Royce rocz­nik pięć­dzie­siąt dzie­więć, która wy­glą­da­ła jakby wy­je­cha­ła z fa­bry­ki. Błysz­czą­ca czerń pod­kre­śla­ła jej ele­gan­cję, na­to­miast kla­sycz­ne linie przy­wo­dzi­ły na myśl czasy praw­dzi­wych lor­dów i dam, ogrom­nych sil­ni­ków ben­zy­no­wych i kró­lo­wej matki.

Kie­row­ca otwo­rzył mi tylne drzwi z pra­wej stro­ny, a ja wsia­dłem.

Wnę­trze było nie­zwy­kle luk­su­so­we i wy­koń­czo­ne żółtą skórą, a na barku cze­kał przy­go­to­wa­ny kie­li­szek z na­po­jem. Wzią­łem go i skosz­to­wa­łem, a na­stęp­nie pod­nio­słem kie­li­szek i do­kład­nie przyj­rza­łem za­war­to­ści.

Cydr. Do­sko­na­ły. Kla­row­ny. Jeden z moc­niej­szych. Do­kład­nie taki, jak lu­bi­łem.

Uśmiech­ną­łem się do kie­row­cy, który cały czas pa­trzył w lu­ster­ku wstecz­nym.

Za­czą­łem po­wo­li pić do­sko­na­ły napój, pod­czas gdy on włą­czył kla­sycz­ną mu­zy­kę, która do­da­wa­ła na­stro­ju. To był Wa­gner, któ­re­go wręcz uwiel­bia­łem od czasu do czasu po­słu­chać.

Po­twier­dzi­łem słusz­ność jego wy­bo­rów, on od­wza­jem­nił uśmiech i za­mknął szybę od­dzie­la­ją­cą przed­nie sie­dze­nia od prze­dzia­łu pa­sa­żer­skie­go.

Ru­szy­li­śmy.

Auto wręcz pły­nę­ło nad jezd­nią. Nie sły­chać było mo­to­ru, mu­zy­ka uspo­ka­ja­ła, a ja pa­trzy­łem na prze­su­wa­ją­ce się po­wo­li za oknem bu­dyn­ki. Ro­bi­łem się coraz bar­dziej senny, aż w końcu od­sta­wi­łam kie­li­szek i za­sną­łem.

Obu­dzi­ła mnie cisza, a do­kład­niej mó­wiąc brak mu­zy­ki. Pod­nio­słem głowę ze skó­rza­nej ka­na­py i ro­zej­rza­łem z cie­ka­wo­ścią. Lało jak z cebra i deszcz ude­rzał w szyby i dach. Sta­li­śmy na pod­jeź­dzie przed dwu­pię­tro­wym ka­mien­nym dwor­kiem, który oto­czo­ny był pięk­ny­mi roz­ło­ży­sty­mi dę­ba­mi i cał­kiem im­po­nu­ją­cym par­kiem.

Zu­peł­nie jak w wik­to­riań­skiej An­glii. Jesz­cze bra­ku­je, żeby skądś wy­je­cha­ła do­roż­ka z lo­ka­jem w pe­ru­ce albo od­dział woj­sko­wych na ko­niach. – Nie­wia­do­mo dla­cze­go po­my­śla­łem o czer­wo­nych kurt­kach z XIX wieku, cho­ciaż kil­ka­set me­trów dalej wi­dzia­łem ko­lej­ne bu­dyn­ki, jak rów­nież no­wo­cze­sne lampy oświe­tle­nia i drogę pro­wa­dzą­cą na nie­wiel­ki par­king.

Kie­row­ca wy­raź­nie cze­kał na to, aż wsta­nę, bo kiedy za­czą­łem się roz­glą­dać, to prak­tycz­nie od razu otwo­rzył moje drzwi i roz­po­starł nade mną wiel­ki czar­ny pa­ra­sol.

Wy­sze­dłem i prze­cią­gną­łem się, a on ge­stem za­pro­sił mnie do re­cep­cji.

– Good after­no­on Sir. Here you have keys to your apart­ment.11 – przy­wi­ta­ła mnie tam sym­pa­tycz­na ko­bie­ta w śred­nim wieku, wska­zu­jąc ręką. – This way ple­ase, floor two, num­ber forty two.12

Kie­row­ca dalej nic się nie od­zy­wał, tylko przy­niósł wa­liz­ki, i drep­tał za mną, cią­gnąc je z wi­docz­ną ener­gią.

Winda była wiel­ka, a sam lokal był rze­czy­wi­ście apar­ta­men­tem i miał na oko ze sto me­trów.

– Good luck Sir. Have a nice day Sir.13 – Usły­sza­łem w końcu za­chryp­nię­ty głos mo­je­go kie­row­cy, który ukło­nił się i wy­szedł za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Czu­łem się jak VIP. Widok z okien roz­ta­czał się na park i nie­wiel­kie je­zior­ko, i nawet po­mi­mo okrop­nej po­go­dy wszyst­ko wy­glą­da­ło jak w bajce.

W środ­ku było po­dej­rza­nie cicho i kom­for­to­wo, a ja aż się zdzi­wi­łem, że dałem się na­brać na wie­ko­wość fa­sa­dy. Moje nowe miesz­ka­nie naj­wy­raź­niej znaj­do­wa­ło się w jed­nym z tych no­wych miejsc, które miały za za­da­nie wy­wo­ły­wać przy­spie­szo­ne bicie serca u mi­ło­śni­ków kla­sy­ki i dawać mak­si­mum wy­go­dy i przy­jem­no­ści miesz­kań­com. Byłem pe­wien, że stwo­rzy­li je spe­cja­li­ści z za­gra­ni­cy, któ­rzy nie mieli nic wspól­ne­go z pro­jek­to­wa­niem Gren­fell Tower. Do swo­jej dys­po­zy­cji do­sta­łem ła­zien­kę z wanną, taras, dwa po­ko­je i salon, i wspa­nia­le za­opa­trzo­ną kuch­nię z no­wo­cze­sną lo­dów­ką, w któ­rej zna­la­złem ogrom­ny wybór je­dze­nia i trun­ków. Wszyst­ko tam było eu­ro­pej­skie, nie zna­la­złem nawet po­dwój­nych kra­nów.

W jaką ka­ba­łę żeś się znowu wpa­ko­wał?

Rzu­ci­łem się z ra­do­ścią na ka­na­pę w sa­lo­nie, i wtedy do­tar­ło do mnie, że na ścia­nie po­wie­szo­no ogrom­ny te­le­wi­zor.

Za­czą­łem roz­glą­dać się za pi­lo­tem.

Jest. – Znaj­do­wał się obok ja­kiejś gru­bej ko­per­ty na sto­li­ku, który stał zaraz obok ka­na­py.

Się­gną­łem ręką po ko­per­tę, na któ­rej na­pi­sa­no wiel­ki­mi li­te­ra­mi „We­lco­me to your new dream job”.14

Roz­dar­łem ją, zaj­rza­łem i lekko zdzi­wi­łem.

W środ­ku był te­le­fon, kart­ka z ko­da­mi i in­for­ma­cja, jak z tego ko­rzy­stać.

Uru­cho­mi­łem urzą­dze­nie. An­dro­id AOSP, 4G, a do tego ak­tu­al­ne po­praw­ki bez­pie­czeń­stwa.

Jak słod­ko! Już ich lubię. – Jako in­for­ma­tyk wie­dzia­łem, że 5G to ślepa ulicz­ka, w oczach wielu zdys­kre­dy­to­wa­na przez teo­rie spi­sko­we, do tego bę­dą­ca do­sko­na­łą oka­zją do pi­sa­nia kiep­skich apli­ka­cji, wy­mie­nia­ją­cych ogrom­ne ilo­ści nie­po­trzeb­nych da­nych.

Prze­sze­dłem na stro­nę star­to­wą. Oka­za­ło się, że mam rów­nież sprzęt gra­ją­cy, a do­stęp do sieci jest włą­czo­ny do spe­cjal­ne­go kor­po­ra­cyj­ne­go pro­gra­mu i dzię­ki temu zu­peł­nie za darmo mogę mieć mi­ni­mum ochro­ny. Naj­lep­sze było jed­nak to, że sy­pial­nia była wy­ci­szo­na. Nie czy­ta­łem dalej, tylko po­sze­dłem tam, uwa­li­łem się w wiel­kie łoże i za­czą­łem szu­kać w fil­mo­te­ce tego, czego mi od dawna bra­ko­wa­ło. Po chwi­li na ekra­nie widać było Day­to­nę, ze­wsząd roz­brzmie­wa­ła mu­zy­ka Zin­ner­ma­na, a ja w eks­cy­ta­cji bie­głem jak na skrzy­dłach po pusz­kę pepsi, która jak na za­mó­wie­nie chło­dzi­ła się w pię­tro­wej lo­dów­ce. Pa­da­ło, więc tego dnia nie chcia­ło mi się ni­g­dzie iść.

Oglą­da­łem filmy i sko­rzy­sta­łem z nowej za­baw­ki, żeby za­mó­wić pizzę.

Stro­na star­to­wa. Klik. Ita­lian food. Klik. Klik. Re­gi­na z szyn­ką pro­sciut­to San Da­nie­la i grzyb­ka­mi „bo­lets”. Klik, klik, klik.

Wszyst­ko wy­glą­da­ło po­dob­nie jak w domu, a moja ko­la­cja po­ja­wi­ła się już po ja­kichś dwu­dzie­stu mi­nu­tach. Dobra pizza wy­ma­ga­ła do­bre­go na­pit­ku i dla­te­go po­now­nie zro­bi­łem do­kład­ną in­spek­cję lo­dów­ki, która wy­ka­za­ła obec­ność bia­łe­go słod­kie­go wina.

Jakby czy­ta­li w moich my­ślach – po­my­śla­łem, sie­dząc na pod­ło­dze opar­ty o łóżko. Piłem szla­chet­ny tru­nek z gwin­tu i ja­dłem pier­wot­nie za­re­zer­wo­wa­ny dla bie­do­ty pla­cek, i nawet nie wiem, kiedy po­sze­dłem do łóżka i jak za­sną­łem…

 

***

 

Otwo­rzy­łem jedno oko.

O! Te­le­wi­zor! O! Jaki duży!

No­wo­cze­sny ekran wi­siał na ścia­nie, a mnie było wręcz go­rą­co. Szu­mia­ło mi w gło­wie. Le­ża­łem na brzu­chu i po­wo­li prze­krę­ci­łem się na plecy, no­tu­jąc w gło­wie obec­ność wiel­kie­go łoża z brud­ną po­ście­lą i drzew za pa­no­ra­micz­nym oknem.

W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, że to jakiś hotel i spo­tka­nie in­te­gra­cyj­ne z firmy.

Cho­le­ra, nawet żad­nej pa­nien­ki nie przy­gru­cha­łem. – Le­ża­łem, a potem wró­ci­ły wspo­mnie­nia lotu i li­mu­zy­ny. Mia­łem kaca, ale wy­glą­da­ło na to, że wy­spa­łem się jak na­le­ży. Humor mi do­pi­sy­wał, bo te­le­wi­zor się wy­łą­czył i w po­ko­ju wokół mnie na szczę­ście nie było więk­szych znisz­czeń.

Wsta­łem, po­sze­dłem wziąć ką­piel, potem zaś spraw­dzi­łem, z ja­kichś opcji mogę jesz­cze ko­rzy­stać. Za­in­try­go­wa­ło mnie naj­bar­dziej to, że mam wła­sne­go con­cier­ge. Zło­ży­łem od­po­wied­ni re­qu­est i do­kład­nie po dwóch go­dzi­nach usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi. Po­sze­dłem otwo­rzyć. Za drzwia­mi zo­ba­czy­łem star­sze­go pana z pha­ble­tem w ręku, który na mój widok uśmiech­nął się i wy­cią­gnął do mnie rękę:

– Dzień dobry, na­zy­wam się Krzysz­tof.

Zdę­bia­łem.

– Pro­szę się nie dzi­wić. Tutaj jest wielu Po­la­ków, rów­nież z dru­gie­go i trze­cie­go po­ko­le­nia. Z przy­jem­no­ścią po­mo­gę panu za­ła­twić wszyst­ko, co może się przy­dać w naj­bliż­szych dniach. Czy mogę wejść?

– Na­tu­ral­nie, pro­szę. – Wpu­ści­łem go.

– Czy ma pan ja­kieś uwagi co do apar­ta­men­tu? – Udał, że nie widzi pew­ne­go ba­ła­ga­nu. – Za mały? Za duży? Może trze­ba zmie­nić meble albo wy­strój wnę­trza?

– Eee, nie zde­cy­do­wa­łem jesz­cze, może póź­niej – od­po­wie­dzia­łem za­sko­czo­ny.

– Ro­zu­miem. Śmie­ci wy­rzu­ca­my na po­zio­mie minus dwa, a wszyst­kie nu­me­ry alar­mo­we znaj­dzie pan w re­cep­cji… a je­że­li cho­dzi o skle­py…

– Tutaj mam chyba wszyst­ko – prze­rwa­łem mu bez­ce­re­mo­nial­nie, po­ka­zu­jąc ręką apar­ta­ment wokół nas.

– Za­iste, można też za­ma­wiać on­li­ne i wszyst­ko bę­dzie do­star­czo­ne na miej­sce, kiedy bę­dzie pan w pracy.

– A wła­śnie praca… Czy może mi pan po­wie­dzieć coś wię­cej?

– Biu­ro­wiec jest na West­min­ster Brid­ge. Z tam­tej stro­ny bu­dyn­ku jest au­to­bus, a wła­ści­wie tro­lej­bus, który do­wie­zie pana pod same drzwi… za darmo rzecz jasna. Iden­ty­fi­ka­cja ro­bio­na jest z te­le­fo­nu.

– A pra­nie?

– Po­ziom minus jeden. Pral­ka jest bez­płat­na, wpi­su­je się pan w kajet i to wszyst­ko. Ale to są dro­bia­zgi. – Mach­nął ręką. – Raz z mie­sią­cu może pan sko­rzy­stać z usług fry­zje­ra i ma­ni­cu­rzy­sty.

– A gdy­bym jed­nak chciał zmie­nić meble? Na przy­kład fotel przy biur­ku, na taki skó­rza­ny dy­rek­tor­ski w żół­tym ko­lo­rze

Męż­czy­zna coś sobie za­no­to­wał, a ja szyb­ko do­da­łem:

– Może nie teraz, za­do­mo­wię się i zo­ba­czy­my.

– Ro­zu­miem, wy­mień­my się wobec tego wi­zy­tów­ka­mi – po­wie­dział i wy­słał mi maila z da­ny­mi. – Gdyby coś trze­ba było, pro­szę dzwo­nić.

– Dzię­ku­ję. – Uści­sną­łem mu po męsku pra­wi­cę, i roz­sta­li­śmy się jak praw­dzi­wi fa­ce­ci, bez całej tej po­li­tycz­nej po­praw­no­ści i pom­pa­tycz­ne­go na­dę­cia.

Resz­ta dnia upły­nę­ła mi na wszyst­kim i na ni­czym. Prze­glą­da­łem do­ku­men­ty i szko­le­nia BHP, wyj­mo­wa­łem swoje rze­czy, dłu­ba­łem w nosie i za­sta­na­wia­łem, co mnie tak na­praw­dę czeka.

Na końcu z nudów za­czą­łem prze­glą­dać newsy.

„Chiń­czy­cy za­ło­ży­li na Księ­ży­cu stałą bazę ko­smicz­ną”.

Dobre są te małe po­kur­cze.

Wie­dzia­łem, że Chiń­czy­cy byli bar­dziej wy­czu­le­ni na róż­ni­ce kul­tu­ro­we niż kie­dyś i nie sprze­da­wa­li już pa­miąt­ko­wych bom­bek z Au­schwitz. Nie śle­dzi­łem ich ko­smicz­nych osią­gnięć, ale na pewno bu­dzi­ły one po­dziw. Z tego, co pa­mię­ta­łem, dzie­siąt­ki lat temu znisz­czy­li in­te­li­gen­cję, a potem bu­do­wa­li wszyst­ko od nowa. I cho­ciaż za­ję­ło im to wię­cej czasu niż Ja­poń­czy­kom, to prze­cho­dzi­li do coraz trud­niej­szych tech­no­lo­gii i osią­gnę­li suk­ces. Wy­śmie­wa­ni przez cały świat ko­pio­wa­li roz­wią­za­nia, sku­po­wa­li pa­ten­ty, eks­pe­ry­men­to­wa­li i nie przej­mo­wa­li się śro­do­wi­skiem na­tu­ral­nym, aż w końcu wy­gra­li wojnę eko­no­micz­ną z USA, gdzie za­ła­mał się cały łań­cuch do­staw.

Wiodą prym – za­uwa­ży­łem z uzna­niem, choć we­dług obroń­ców praw czło­wie­ka naj­więk­szym i naj­gor­szym osią­gnię­ciem był Sezam Cre­dit, który całą dobę oce­niał każ­de­go oby­wa­te­la.

Nie mia­łem na ten temat więk­szych prze­my­śleń, a mó­wiąc do­sad­niej mia­łem to cen­tral­nie w dupie. Czego oczy nie widzą, temu sercu nie żal. Mi­lion za­do­wo­lo­nych Chiń­czy­ków mniej czy wię­cej, kogo to ob­cho­dzi?

Sam przez lata byłem pod wpły­wem wiel­kiej piąt­ki, i choć ich dzia­ła­nia by­wa­ły bar­dziej sub­tel­ne, to w sumie ni­czym się nie róż­ni­ły.

Czu­łem się tro­chę dziw­nie, bo wciąż bu­zo­wa­ła we mnie ad­re­na­li­na. W ta­kich mo­men­tach za­zwy­czaj sie­dzia­łem do póź­nej nocy, przy­go­to­wu­jąc się w ostat­niej chwi­li na ko­lej­ny dzień. Nie mo­głem potem za­snąć. Chcąc nie chcąc od­wle­ka­łem pój­ście spać, i w końcu po­ło­ży­łem się, gdy było grubo po pół­no­cy.

Moja pod­świa­do­mość naj­wy­raź­niej chcia­ła mi pomóc, bo rano obu­dzi­łem się kilka minut przed bu­dzi­kiem. Śnia­da­nie, to­a­le­ta, ubie­ra­nie i droga do pracy. Byłem ledwo żywy i na pewno po­trze­bo­wa­łem kilku kaw, ale cie­szy­łem się jak dziec­ko. To było coś nie­wia­ry­god­ne­go. Czu­łem się jak we śnie, jak dziec­ko, które wła­śnie do­sta­ło ogrom­ne­go cu­kier­ka. Nie wie­rzy­łem chyba w to, że je­stem już w Lon­dy­nie i że skoń­czy­ły się te wszyst­kie dłu­gie żmud­ne pro­ce­du­ry, które prze­cho­dzi­łem mie­sią­ca­mi.

Gdy mel­do­wa­łem się w biu­rze w re­cep­cji, moje ręce aż drża­ły ze zde­ner­wo­wa­nia. Byłem cie­kaw no­wych ko­le­gów i chcia­łem wy­paść do­brze, a pani w re­cep­cji naj­wy­raź­niej miała ogrom­ną fraj­dę, gdy zo­ba­czy­ła moją minę.

– Tutaj ma pan in­for­ma­cje, jak do­trzeć do biur­ka. – Od razu zo­sta­łem rzu­co­ny na głę­bo­ką wodę. – A tu jest pa­kiet star­to­wy.

No to tyle z niań­cze­nia. – wes­tchną­łem.

Na szczę­ście do­ku­ment na ko­mór­ce jasno przed­sta­wiał, którą windą wje­chać na trze­cie pię­tro, które drzwi przejść i jak dojść do od­po­wied­nie­go boksu.

– Dzień dobry – po­wie­dzia­łem tam gło­śno i usia­dłem, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

Sie­dzia­łem i po­chła­nia­łem ocza­mi nowe biuro, które odtąd miał stać się moim domem. Byłem nie­zwy­kle pod­nie­co­ny. Wszyst­ko wy­glą­da­ło no­wo­cze­śnie i prze­stron­nie. Nie do­strze­głem na szczę­ście szkla­nych su­fi­tów i pod­łóg, naj­więk­szym jed­nak za­sko­cze­niem oka­za­ło się to, że wszyst­ko na moim biur­ku stało tak, że sam bym le­piej tego nie wy­my­ślił.

Zu­peł­nie tak, jakby znali mnie oso­bi­ście.

Lu­dzie nie byli jakiś spe­cjal­nie wy­lew­ni. Wy­mie­ni­łem kilka uści­sków dłoni i wi­zy­tó­wek i usły­sza­łem kilka imion, z któ­rych żad­ne­go nie za­pa­mię­ta­łem. Nie wi­dzia­łem w oko­li­cy żad­ne­go cia­cha, ale ogól­nie dzień był nawet dosyć przy­jem­ny. Dzię­ki pa­kie­to­wi star­to­we­mu bez pro­ble­mu od­na­la­złem się w nowym oto­cze­niu, i nie było dla mnie szo­kiem nawet to, jak mą­drze wy­ko­rzy­sty­wa­no tutaj moc ob­li­cze­nio­wą.

Firma za­dba­ła o wszyst­ko, włą­cza­jąc w to roz­ryw­kę. Na ofi­cjal­nej stro­nie udało mi się zna­leźć link do ja­kie­goś lo­kal­ne­go show o na­zwie „Ochot­ni­cy”. Wi­dział to jeden ze sta­rych, który tylko po­ki­wał smut­no głową. Nie wie­dzia­łem, dla­cze­go, ale w sumie mia­łem to w dupie, bo byłem na krzy­wej wzno­szą­cej.

Pro­gram był nie­sa­mo­wi­cie wcią­ga­ją­cy. Przej­rza­łem skrót z ostat­nie­go od­cin­ka, ale nawet to dało mi pe­wien ogląd. Kil­ku­na­stu ochot­ni­ków umiesz­cza­no w ja­kimś małym śro­do­wi­sku, naj­czę­ściej wy­bu­do­wa­nym w stu­dio pod sztucz­ną ko­pu­łą. Kilku z nich w ta­jem­ni­cy za­ra­ża­no spe­cjal­nym wi­ru­sem, który był dla no­si­cie­li nie­groź­ny, ale in­nych z cza­sem za­bi­jał. Wy­gry­wał ten, kto prze­trwał.

Cie­ka­wa oka­za­ła się rów­nież prze­rwa na lunch. Z przy­zwy­cza­je­nia zaj­rza­łem wtedy na Kernel.org i zo­ba­czy­łem po­praw­kę 0170809, któ­rej opis za­czy­nał się od „Do not stop USB de­vi­ce”.

Ten numer i napis coś mi przy­po­mniał. Zaj­rza­łem do swo­ich no­ta­tek i po­twier­dzi­łem, że to samo zna­la­złem w Lau­rze. Sko­ja­rzy­łem to od razu, bo to prze­kleń­stwo ludzi in­te­li­gent­nych, że w każ­dej sy­tu­acji po­tra­fią zo­ba­czyć różne za­leż­no­ści.

Spoj­rza­łem na adres au­to­ra.

Otto.Nopdst@Nopdstoo.com

Wsze­dłem na stro­nę nopdstoo.com, gdzie zo­ba­czy­łem stan­dar­do­wą stro­nę star­to­wą ser­we­ra Apa­che.

Z cie­ka­wo­ści spoj­rza­łem w kod. Wszyst­ko wy­glą­da­ło jak za­wsze z wy­jąt­kiem do­da­ne­go tek­stu „do not stop” i ta­kie­go ad­re­su ma­ilo­we­go jak w pat­chu.

Wy­sła­łem tam maila z ty­tu­łem „Hallo”, a stam­tąd przy­szedł beł­kot i jakiś plik w za­łącz­ni­ku.

Przej­rza­łem ten ostat­ni he­xe­di­to­rem… i nic.

Może trze­ba za­cząć od beł­ko­tu?

Za­sta­no­wi­ły mnie szcze­gól­nie dwa słowa.

Dudek. Ver­nam.

In­ten­syw­nie szu­ka­łem w In­ter­ne­cie i zna­la­złem in­for­ma­cję, że w PRL była taka ma­szy­na szy­fro­wa o na­zwie Dudek.

Przyj­rza­łem się na po­wrót za­łącz­ni­ko­wi. Plik Worda z po­wtó­rzo­nym tek­stem maila. Za­pi­sa­łem go jako ZIP i przej­rza­łem struk­tu­rę. Zo­ba­czy­łem, że jest tam jeden plik, któ­re­go nie po­win­no być. Za­pi­sa­łem go jako zbiór bi­nar­ny, po­dob­nie zro­bi­łem z tek­stem maila.

Potem za­sto­so­wa­łem XOR obu i nic…

Wzią­łem kom­bi­na­cje od tyłu i od przo­du.

I nic…

Po­bu­dzi­ło to tro­chę moją cie­ka­wość, ale nie na tyle, żeby nie odło­żyć spra­wy na póź­niej.

W domu cze­kał na mnie z ofer­tą ko­lej­ny con­cier­ge, a w skrzyn­ce mia­łem kon­takt do trzy­dzie­stu męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy rów­nież za­chwa­la­li mi swoje usłu­gi.

Jak to moż­li­we, że jest taka kon­ku­ren­cja, skoro i tak płaci jedna firma?

 

>>> Po­dróż <<<

Lon­dyn

Nie wy­naj­mo­wa­ła już ka­wa­ler­ki w Wied­niu. Część swo­ich mebli sprze­da­ła, a część ode­sła­ła do ro­dzi­ny.

Miała tego wszyst­kie­go ser­decz­nie dosyć.

Szu­ka­ła sta­łej pracy przez sześć mie­się­cy, ale nie udało się. Mu­sia­ła cho­dzić tam, gdzie wy­ma­ga­no od niej uśmie­chów i wy­ra­bia­nia nie­szczę­snych pięć­dzie­się­ciu pro­cent. Naj­cie­kaw­sze było to, że dwa ty­go­dnie po wrę­cze­niu umowy dy­rek­tor­ka chcia­ła zwięk­szyć ilość go­dzin do sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cent, ale za cenę tego, że miała być do­stęp­na każ­de­go dnia, i to w każ­dym ty­go­dniu ina­czej. To ozna­cza­ło w prak­ty­ce, że nie mogła ni­g­dzie in­dziej pra­co­wać, na do­da­tek pro­po­no­wa­no jej po raz ko­lej­ny okres prób­ny z okre­sem wy­po­wie­dze­nia rów­nym jeden ty­dzień.

Uzy­ska­ła zgodę od Ar­be­it­smarkt­se­rvi­ce na to, żeby nie pod­pi­sy­wać ta­kie­go kon­trak­tu, na­to­miast od każ­de­go do­rad­cy sły­sza­ła inne po­ra­dy, gdy cho­dzi­ło o spo­sób szu­ka­nia pracy. Jedni mó­wi­li, że CV na być w miarę no­wo­cze­sne, inni po­ka­zy­wa­li, że nawet dane ad­re­so­we mają być w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści. We­dług jed­nych do­świad­cze­nie było nie­zwy­kle ważne, inni z kolei wska­zy­wa­li, że nawet drob­ne do­dat­ko­we za­ję­cia pod­czas spra­wo­wa­nia funk­cji na eta­cie jest po­dej­rza­ne. Jedni mó­wi­li, że adres do­mo­wy ma być do­kład­ny i jego brak może być od­czy­ta­ny jako chęć ukry­cia cze­goś przed firmą, inni wska­zy­wa­li, że to prze­ży­tek.

Za­wsze my­śla­ła, że lu­dzie w Au­strii są przy­jaź­ni i mili, teraz jed­nak do­tar­ło do niej, jak bar­dzo się po­my­li­ła. To wszyst­ko nie­sa­mo­wi­cie ją zmę­czy­ło, i w końcu dała o sobie znać jej mocna sło­wiań­ska na­tu­ra, która zmu­si­ła ją do zmia­ny oto­cze­nia.

To była chyba jakaś tra­dy­cja ro­dzin­na.

Jej matka Polka opo­wia­da­ła, że jej oj­ciec też był Po­la­kiem. Matka wy­ra­ża­ła się o nim do­brze, ale fak­tem było to, że opu­ścił ja nie­dłu­go po tym, gdy za­szła w ciążę. Był po­ryw­czy. Po­kłó­ci­li się o coś, i on wy­szedł z domu, i już nie wró­cił.

Matka ko­cha­ła go nawet po la­tach. Syn­drom sztok­holm­ski, który róż­nie można na­zy­wać, ale na pewno nie mi­ło­ścią.

Chcia­ła kie­dyś zo­ba­czyć ko­cha­ne­go ta­tu­sia i wy­krzy­czeć mu w twarz, jakim jest skur­wy­sy­nem, bo sobie po­szedł, a ona dzię­ki niemu mu­sia­ła zno­sić wiele upo­ko­rzeń od in­nych dzie­ci:

– Gdzie jest twój tatuś? Uciekł, bo jeś­teś taka bzyt­ka.

– A twoja ma­mu­sia to daje kaz–demu.

– Ben­kalt! Ben­kalt!

Dzie­ci są naj­okrut­niej­sze, z dru­giej stro­ny wła­śnie dzię­ki nim na­uczy­ła się, jak zdo­by­wać po­zy­cję alfa w gru­pie i jak ste­ro­wać in­ny­mi. Ta wie­dza była jak zna­lazł na stu­dia i po­zwa­la­ła jej eli­mi­no­wać co pięk­niej­sze kon­ku­rent­ki, jak na złość ma­ją­ce ocho­tę na tych sa­mych fa­ce­tów w oko­li­cy.

Teraz trzy­ma­ła przy sobie naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Miała dwie duże wa­liz­ki i wra­że­nie, że po­dob­nie jak ona czuli się wszy­scy emi­gran­ci, któ­rzy lata wcze­śniej pły­nę­li do Ame­ry­ki na wiel­kich trans­atlan­ty­kach, a po zo­ba­cze­niu ziemi obie­ca­nej i sta­tuy wol­no­ści mu­sie­li przejść kon­tro­lę sa­ni­tar­ną.

Na świe­cie nie było zbyt dużo miejsc do wy­bo­ru. Dla ta­kich jak ona otwar­te po­zo­sta­wa­ły ob­sza­ry sta­rej Unii, ale te nisz­czo­ne były przez pro­ble­my z przy­by­sza­mi. Można było my­śleć o księ­stwach bloku wschod­nie­go Eu­ro­py, które znowu pod­wyż­szy­ły wy­ma­ga­nia, city albo nie­któ­rych miej­scach w Azji. Na po­dróż do Ja­po­nii nie było jej stać, w Afry­ce to po­dob­no pa­no­wa­ła to­tal­na dzicz, a dawna Ame­ry­ka… no cóż, dla wielu po­zo­sta­wa­ła to­tal­nie za­mknię­ta.

Stała w dłu­giej ko­lej­ce w ter­mi­na­lu lot­ni­ska w He­ath­row. Wi­dzia­ła przed sobą setki po­dob­nych do sie­bie, zmę­czo­nych i za­my­ślo­nych ludzi, za­pew­ne w więk­szo­ści z ja­kimś kon­trak­tem w kie­sze­ni. Była jedną z nich, jedna z człon­kiń wiel­kiej ro­dzi­ny bied­nych ludzi, któ­rzy chcą god­nie żyć i nie wda­wać się w po­li­tycz­ne awan­tu­ry. Znaj­do­wa­ła się na dole dra­bi­ny spo­łecz­nej, ale miała wiel­kie na­dzie­je na przy­szłość.

Życie bywa prze­wrot­ne.

Jej matka po kiep­skim star­cie w War­sza­wie spa­ko­wa­ła cały swój skrom­ny do­by­tek, po­sta­wi­ła wszyst­ko na jedną kartę i udała do An­glii, gdzie słu­ży­ła u ja­śnie pań­stwa, któ­rzy wy­wo­dzi­li się z lor­do­stwa. Gdy osią­gnę­ła już wszyst­ko, to po­le­cia­ła do Au­strii, która w tam­tych cza­sach przy­cią­ga­ła spo­ko­jem i wy­so­ki­mi za­rob­ka­mi.

Ona zde­cy­do­wa­ła się odbyć drogę w prze­ciw­ną stro­nę. Nie miała wiel­kie­go wy­bo­ru. Do­sta­ła jedną je­dy­ną ofer­tę pracy jako opie­kun­ka, co praw­da tylko na pół roku, ale z moż­li­wo­ścią prze­dłu­że­nia. Po ro­dzi­cach była nie­zwy­kle cie­ka­wa świa­ta, a city mogło być zna­ko­mi­tym przy­stan­kiem w dro­dze do Ame­ry­ki, czy tego, co z niej po­zo­sta­ło.

 

> Wiel­ka gra <

Wa­szyng­ton

– Czy mo­że­my im prze­szko­dzić? – Ge­ne­rał Sher­man spy­tał wprost szefa wy­wia­du Mat­thew Whi­ta­ke­ra na jed­nym z co­ty­go­dnio­wych nie­ofi­cjal­nych spo­tkań.

– Ich ra­kie­ta jest trzy­stop­nio­wa i jest wiele opcji. Na pewno mu­sie­li­by­śmy prze­ku­pić Chiń­czy­ków z po­zio­mem do­stę­pu Delta trzy.

– Obu­dzi­my któ­re­goś ze śpio­chów?

– Mu­siał­by to być ktoś z dru­gie­go po­ko­le­nia.

– Ale mamy kogoś ta­kie­go?

– To nie film, gdzie pstry­ka się pal­ca­mi, panie ge­ne­ra­le. Nasza agen­cja nie ma zbyt du­że­go bu­dże­tu, a oni wie­dzą, że ry­zy­ku­ją roz­strze­la­niem sie­bie i zna­jo­mych.

– Prze­stań­cie mi gadać głu­po­ty. Takie kon­tak­ty bu­du­je się la­ta­mi. Na pewno je macie, a pan na pewno przy­go­to­wał już listę kan­dy­da­tów.

Szef uśmiech­nął się i od­po­wie­dział krót­ko:

– Ge­ne­ra­le, do tej ope­ra­cji po­trze­bu­ję au­to­ry­za­cji Alfa.

– Do­star­czę ją jutro. A teraz po­pro­szę o ochot­ni­ków.

– Do­sko­na­le. – Szef wy­wia­du pod­łą­czył pro­jek­tor i za­czął po­ka­zy­wać na ekra­nie ko­lej­nych Chiń­czy­ków. – Na razie tych trzech. Kan­dy­dat numer jeden. Spe­cja­li­sta od chi­pów elek­tro­nicz­nych. Kan­dy­dat numer dwa. Pa­li­wo. Kan­dy­dat numer trzy. So­ftwa­re.

– Plan alfa ma obej­mo­wać wszyst­kich trzech.

– Za duże ry­zy­ko.

– Co pro­po­nu­je­cie?

– Każdy ele­ment jest mo­ni­to­ro­wa­ny, ale po­mi­mo za­bez­pie­czeń naj­lep­szy jest atak na so­ftwa­re.

– A czy te sys­te­my nie są od­dzie­lo­ne?

– Za­pew­ne tak. Dla­te­go spe­cja­li­sta musi wgrać kod, który zrobi co trze­ba, i sam się ska­su­je…

– Szcze­gó­ły nie­waż­ne, i tak nie­wie­le zro­zu­miem z tego tech­no–beł­ko­tu. Wie­cie co robić?

– Tak jest.

– Co z po­zo­sta­ły­mi?

– Będę mógł zor­ga­ni­zo­wać praw­do­po­dob­nie około stu, ale po­trze­bu­ję do tego mie­siąc.

 

We­nchang

Do­świad­czo­ny in­ży­nier We­nliang Li przy­jeż­dżał każ­de­go dnia do pracy au­to­bu­sem za­kła­do­wym, który od lat miał usta­lo­ne te same przy­stan­ki i gdzie wszy­scy sie­dzie­li do­kład­nie na tych sa­mych miej­scach.

Tego dnia na szy­bie za­uwa­żył pta­sie od­cho­dy, o kształ­cie lekko przy­po­mi­na­ją­cym sym­bol szczę­ścia. Przy­pusz­czał, że znak zo­sta­wił jakiś mi­nia­tu­ro­wy dron. Dla nie­wta­jem­ni­czo­nych wy­glą­da­ło to jak brud, on jed­nak za­po­znał się z nim trzy lata wcze­śniej i wie­dział, co ozna­cza.

Prze­kli­nał dzień, w któ­rych jego ro­dzi­ce in­te­li­gen­ci mu­sie­li ucie­kać z Chin i osie­dli­li się w USA. Z opo­wie­ści ojca wy­ni­ka­ło, że wy­wiad pań­stwa środ­ka po­ja­wił się u nich pięć lat póź­niej i ka­te­go­rycz­nie za­żą­dał, żeby oboje rów­no­cze­śnie pra­co­wa­li dla firm ka­pi­ta­li­stycz­nych i po­ma­ga­li w prze­no­sze­niu tech­no­lo­gii do daw­nej oj­czy­zny. Ro­dzi­ce nie mogli od­mó­wić z uwagi na krew­nych, któ­rych po­zo­sta­wi­li w oj­czyź­nie, a on uczył się pil­nie w at­mos­fe­rze stra­chu.

Wie­dział, że jego życie jest już z góry za­pla­no­wa­ne. Pew­ne­go upal­ne­go dnia za­pro­szo­no go do sie­dzi­by In­te­la, żeby po­roz­ma­wiać z nim o po­ten­cjal­nym za­trud­nie­niu. Firma roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­ła fa­chow­ców po dzie­siąt­kach afer, on zgło­sił to przez ro­dzi­ców praw­dzi­wym zwierzch­ni­kom, a ci za­su­ge­ro­wa­li, że po­wi­nien się zgo­dzić i uczyć szcze­gó­łów pro­jek­tów, wy­no­sząc je w gło­wie i spi­su­jąc póź­niej z pa­mię­ci. Byli spryt­ni, ale nie prze­wi­dzie­li, że w tej grze cho­dzi­ło o zro­bie­nie z niego po­dwój­ne­go agen­ta, i że na roz­mo­wie do­stał od Ame­ry­ka­nów pro­po­zy­cję nie od od­rzu­ce­nia.

Tak roz­po­czę­ła się jego nowa droga życia. Miał obie­ca­ną do­ży­wot­nią dys­kret­ną opie­kę dla wszyst­kich krew­nych, któ­rzy miesz­ka­li za gra­ni­cą. Nie była zbyt na­chal­na i naj­wy­raź­niej nie wzbu­dzi­ła uwagi chiń­skie­go wy­wia­du, bo ten nie za­kłó­cał zbyt­nio ich upo­rząd­ko­wa­ne­go życia.

Ame­ry­ka­nie wy­wią­za­li się z umowy. Zro­bi­li z niego śpio­cha, który miał uak­tyw­nić się na umó­wio­ny sy­gnał, i który przy­szedł, gdy pra­co­wał nad ukła­da­mi na­pro­wa­dza­nia dla ra­kiet trze­ciej ge­ne­ra­cji.

On sam wie­rzył w prawa czło­wie­ka nawet po po­wro­cie do Chin po epi­de­mii w dwa ty­sią­ce dwu­dzie­stym. Po­ta­jem­nie na­le­żał do Falum Guong, i choć od czasu, gdy pod­pi­sał swoje zo­bo­wią­za­nie, upły­nę­ło wiele lat, to kwity po­zo­sta­ły i mu­siał się z nich roz­li­czyć.

Wie­dział, że tego dnia znaj­dzie w swoim miesz­ka­niu pod łóż­kiem przy­kle­jo­ną kart­kę z za­szy­fro­wa­ny­mi in­struk­cja­mi. Nigdy się nie za­sta­na­wiał, jak coś ta­kie­go jest moż­li­we przy tylu kon­tro­lach i ka­me­rach, ale miał fo­to­gra­ficz­ną pa­mięć i ca­łość po prze­czy­ta­niu po­wi­nien spa­lić.

Teraz cze­ka­ło go inne wy­zwa­nie, czyli przej­ście przez ty­go­dnio­wą roz­mo­wę z ofi­ce­rem po­li­tycz­nym.

 

***

 

– Sza­now­ny Li, jest pan dzi­siaj bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny niż zwy­kle. – Nad­zor­ca Dong Bai spoj­rzał ba­daw­czo na jed­ne­go z lep­szych in­ży­nie­rów w ze­spo­le, który nie mógł wie­dzieć, że Se­za­me Cre­dit po ostat­nich po­praw­kach mo­ni­to­ro­wał tętno, tem­pe­ra­tu­rę i re­ak­cje źre­nic.

– To wynik tego, że nie może być pro­ble­mu z nową wer­sją pro­gra­mu ste­ru­ją­ce­go ra­kie­ty. Testy po­ka­zu­ją pewne pro­ble­my. Cały czas pró­bu­je­my usta­lić, czy przy­czy­ną jest zmia­na pa­li­wa.

– A co są­dzi­cie to­wa­rzy­szu o nowym człon­ku ze­spo­łu? – Nad­zor­ca zmie­nił temat.

– Ding Sao jest od­da­ny par­tii, ale mier­ny tech­nicz­nie.

– Dalej się po­ci­cie to­wa­rzy­szu. – Ko­lej­na po­zor­nie nie­win­na uwaga miała naj­wy­raź­niej spo­wo­do­wać, że in­ży­nier pęk­nie, ale on tylko schy­lił po­kor­nie głowę i po­wie­dział:

– Chcę jesz­cze le­piej słu­żyć par­tii, a to jest teraz bar­dzo trud­ne.

– Wy­mów­ki.

– Na kiedy macie oddać pro­gram?

– Do­kład­nie za ty­dzień.

– To nie trać­cie czasu.

– Tak jest! – In­ży­nier skło­nił się głę­bo­ko. – Dzię­ku­ję.

 

***

 

Li po wyj­ściu z ga­bi­ne­tu nad­zor­cy od­szedł na po­ziom niżej, gdzie przy­go­to­wał sobie kawę. Cięż­ko usiadł na sofie w jed­nej z dar­mo­wych ka­fe­jek. Pa­trzył przez szkla­ną ścia­nę na ko­ry­tarz, któ­rym prze­cho­dzi­ły setki pra­cow­ni­ków.

Wró­cił my­śla­mi do mo­men­tu, gdy zna­lazł się tu po raz pierw­szy. Czuł wtedy dumę z tego, co osią­gnę­li jego ro­da­cy, ale rów­nież swoją ma­łość. Cały kom­pleks wpusz­czo­ny zo­stał w zie­mię. W środ­ku wy­glą­dał ni­czym no­wo­cze­sne cen­trum han­dlo­we, w któ­rym za­bra­kło je­dy­nie świa­tła sło­necz­ne­go. Ca­łość zaj­mo­wa­ła pięć po­zio­mów i miała około ki­lo­me­tra na pięć­set me­trów sze­ro­ko­ści. Ga­bi­ne­ty i sale kon­fe­ren­cyj­ne z obu stron wiel­kiej hali umiesz­czo­ne były za szkla­ny­mi ścia­na­mi i miały moż­li­wość od­dzie­le­nia się od ogółu, po­środ­ku na po­zio­mie zero znaj­do­wa­ły się fon­tan­ny, drze­wa i miej­sca zie­lo­ne. Uzy­ska­no tutaj bli­skość i za­pew­nio­no nie­zbęd­ną ochro­nę in­for­ma­cji, wpro­wa­dza­jąc cho­ciaż­by cią­głą kon­tro­lę po­li­ty­ki czy­ste­go biur­ka. Wszyst­ko szo­ko­wa­ło roz­ma­chem, i nie wy­glą­da­ło na kom­pleks rzą­do­wy, dając pra­cow­ni­kom po­czu­cie prze­by­wa­nia w jed­nym z wielu miejsc re­lak­su.

Li kie­dyś oglą­dał biura słyn­nej kor­po­ra­cji Go­ogle. Tutaj nie było tam­tej swo­bo­dy stylu i wszyst­ko pod­po­rząd­ko­wa­ne zo­sta­ło funk­cjo­nal­no­ści, nikt jed­nak nie na­rze­kał – re­stau­ra­cje i ka­fej­ki na każ­dym po­zio­mie da­wa­ły wy­star­cza­ją­cy re­laks i nie­zbęd­ną ener­gię, pra­cow­ni­cy mieli do swo­jej dys­po­zy­cji rów­nież pral­nię, basen, saunę i le­ka­rzy wszyst­kich nauk, wli­cza­jąc w to spe­cja­li­stę od abor­cji.

Dalej prze­kli­nał dzień, w któ­rym zgo­dził się na współ­pra­cę. Daw­niej życie w Chi­nach było udrę­ką, teraz jed­nak zła­go­dze­nie po­li­ty­ki jed­ne­go dziec­ka i pro­fi­ty dla wy­kształ­co­nych in­ży­nie­rów po­wo­do­wa­ły, że wszy­scy mieli wy­ma­rzo­ne wa­run­ki do pracy. Nikt nie chciał z tego re­zy­gno­wać. Sa­mo­wy­star­czal­ność kraju środ­ka da­wa­ła nie­za­chwia­ną pew­ność, że nie jest to stan tym­cza­so­wy, a środ­ki bez­pie­czeń­stwa upew­nia­ły, iż kraj po­ra­dzi sobie z ta­ki­mi za­gro­że­nia­mi jak w dwa ty­sią­ce dwu­dzie­stym.

Opa­ska na ręku męż­czy­zny za­czę­ła wi­bro­wać, dając mu znak, że czas ru­szać do swo­ich zajęć.

 

***

 

– Jak my­śli­cie, czy coś od­bie­ga od normy? – Po wyj­ściu Li Bai usły­szał py­ta­nie od swo­je­go nad­zor­cy, gdy po­łą­czył się z nim w wideo–kon­fe­ren­cji.

– Trzech z nich za­bie­ra pracę do domu. Wszy­scy to robią.

– I wy przy­my­ka­cie na to oko?

– Mię­dzy nami mó­wiąc, to ter­mi­ny są nie­re­al­ne, a lu­dzie prze­pra­co­wa­ni. Dzie­więć dzie­więć sześć­15 nie dzia­ła.

– Za­po­mi­na­cie się.

– Prze­pra­szam, to wię­cej się nie po­wtó­rzy. – Nad­zor­ca skło­nił głowę.

– Ja myślę. Który z nich jest naj­mniej po­praw­ny?

– Chyba… chyba Lung Yu.

– Dla­cze­go?

– Po­dob­no ma krew­nych za gra­ni­cą.

– Do­brze, będą z was jesz­cze lu­dzie. – Ofi­cer po­li­tycz­ny uśmiech­nął się, bo wie­dział, że SI wska­za­ła tego sa­me­go czło­wie­ka.

– Ob­ser­wo­wać go.

– Roz­kaz.

– I mel­do­wać o wszyst­kim.

– Tak jest! – Bai wy­krzy­czał to z po­dwój­nym za­an­ga­żo­wa­niem.

 

Księ­życ

– Yu! Ode­zwij się!

Męż­czy­znę wzdry­gnął się mi­mo­wol­nie i otarł pot z czoła.

Chyba je­stem chory.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak do­wód­co.

– Nie je­steś przy­pad­kiem chory? – Fei spoj­rzał ba­daw­czo.

– Je­stem go­to­wy do peł­nie­nia swo­ich obo­wiąz­ków.

Stara się, cho­ciaż czuje zmę­cze­nie. Cie­ka­we, czy ma to uczu­cie, że ktoś jest z nami. – Fei nie dał się zwieść, ale nie chciał się przy­znać, że on rów­nież ma dziw­ne myśli i dla­te­go za­py­tał, a wła­ści­wie rzu­cił: – Ra­port.

– Ra­kie­ta do­ku­je za trzy go­dzi­ny. Te­le­me­tria w po­rząd­ku. Żad­nych za­gro­żeń.

– Do­sko­na­le.

– Czy spraw­dzi­łeś cumy i właz w mo­du­le Wien­tian?

– Wszyst­ko na zie­lo­no.

– Po do­ko­wa­niu wyj­dziesz w prze­strzeń i obej­rzysz całą sta­cję, teraz roz­pocz­nie­my pro­ce­du­rę wier­ce­nia. Przy­szło po­zwo­le­nie z Pe­ki­nu.

– Roz­kaz.

– Odłą­czyć moduł pan­cer­ni­ka.

– Roz­kaz. – Yu pod­niósł klap­kę za­bez­pie­cza­ją­cą i na­ci­snął od­po­wied­ni przy­cisk zwal­nia­ją­cy blo­ka­dy, potem wziął w rękę joy­stick i de­li­kat­nie prze­su­nął go do przo­du.

Na ekra­nie przed nim widać było od­da­la­ją­cy się moduł, po­dob­nie wy­glą­dał obraz ze środ­ka mo­du­łu, na któ­rym widać było sta­cję.

– Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści. – Młod­szy taj­ko­nau­ta od­czy­ty­wał od­le­głość.

– Włącz głów­ny sil­nik i au­to­pi­lo­ta, gdy prze­kro­czy­my pięć­dzie­siąt.

– Roz­kaz.

– Trzy­dzie­ści pięć, czter­dzie­ści, pięć­dzie­siąt. Wy­łą­czam blo­ka­dę i włą­czam kom­pu­ter.

Yu prze­ka­zał ste­ro­wa­nie ma­szy­nie, a wskaź­ni­ki po­ka­zy­wa­ły, że od­da­la­ją­cy się moduł opa­dał na po­wierzch­nię do­kład­nie po wy­li­czo­nej ty­go­dnie wcze­śniej tra­jek­to­rii.

– Sto. Dzie­więć­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt… – Kom­pu­ter ko­bie­cym gło­sem oznaj­miał zbli­ża­nie się do po­wierzch­ni Księ­ży­ca. – Vi–One. Vi–One. Vi–One. Ter­ra­ine ahead.

To był sy­gnał dla czło­wie­ka, który w tym mo­men­cie mu­siał po­twier­dzić de­cy­zję, od któ­rej nie było już od­wro­tu. Za­da­nie to na­le­ża­ło do do­wód­cy misji i Fei zro­bił to wpi­su­jąc ko­men­dę z kla­wia­tu­rę. Od tej chwi­li obaj męż­czyź­ni mogli tylko już cze­kać na re­zul­tat.

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć… – Ostat­nie kil­ka­na­ście se­kund ocze­ki­wa­nia było naj­trud­niej­sze, w końcu jed­nak cel misji zo­stał osią­gnię­ty i taj­ko­nau­ci mogli podać sobie rękę.

– Tylko dzie­sięć me­trów od celu.

– Do­sko­na­le. Wy­pu­ścić ro­bo­ty i wy­ko­nać dia­gno­sty­kę.

– Wy­pusz­czam.

Od tej chwi­li roz­po­czął się trud­niej­szy etap drugi, który wy­ma­gał nad­zo­ru. We­dług ofi­cjal­nych da­nych nikt jak dotąd nie wier­cił głę­bo­ko i nie wia­do­mo było, co tak na­praw­dę się sta­nie. Ro­bo­ty wiert­ni­cze przy­go­to­wa­no oczy­wi­ście na każdą znaną gór­ni­kom trud­ność, ale mimo to ist­niał cień ry­zy­ka, że coś się nie po­wie­dzie.

– Re­ak­tor dzia­ła na dzie­więć­dzie­siąt pro­cent. Ra­mio­na spraw­ne.

– Do­sko­na­le. Roz­po­cząć etap drugi.

– Dzie­sięć cen­ty­me­trów, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści. Metr głę­bo­ko­ści.

– Po­twier­dzam.

– Metr dwa­dzie­ścia. Do­szli­śmy do twar­dej prze­strze­ni.

– Po­twier­dzam. Włącz drugą prze­kład­nię.

– Włą­czo­na.

 

***

 

„Chiń­czy­cy wier­cą”

„Jak do­no­szą nasze źró­dła, Chiń­czy­cy nie­spo­dzie­wa­nie roz­po­czę­li dzie­siąt­ki od­wier­tów na Księ­ży­cu. Ra­kie­ta, która wy­star­to­wa­ła trzy dni temu, za­wie­ra­ła sprzęt gór­ni­czy. Stało się to za­le­d­wie dwa mie­sią­ce po stwo­rze­niu sta­łej sta­cji ko­smicz­nej na or­bi­cie naj­więk­sze­go na­tu­ral­ne­go ziem­skie­go sa­te­li­ty i sen­sa­cyj­nych wia­do­mo­ściach, że w przy­szło­ści pla­no­wa­ne są testy sprzę­tu do za­ło­że­nia sta­łej bazy. Od­wier­ty wy­wo­ła­ły nie­za­do­wo­le­nie De­par­ta­men­tu Stanu Wschod­nie­go Wy­brze­ża”

 

Wa­szyng­ton

– Czy ktoś mi może po­wie­dzieć, jak to się kurwa stało? Gdzie mamy je­ba­ny prze­ciek? – Dzie­sią­ty pre­zy­dent Wschod­nie­go Wy­brze­ża nie prze­bie­rał w sło­wach i na końcu ude­rzył trzy­ma­ną ga­ze­tą w stół.

– Spraw­dza­my wszyst­ko i pró­bu­je­my zmi­ni­ma­li­zo­wać stra­ty. – Szef wy­wia­du był czer­wo­ny, ale jakoś pró­bo­wał opa­no­wać ten nie­spo­dzie­wa­ny kry­zys. – Dobra wia­do­mość jest taka, że in­for­ma­tor miał nie­pre­cy­zyj­ne in­for­ma­cje. Ten moduł zo­stał do­da­ny już na or­bi­cie ziemi.

– Mu­si­my wydać oświad­cze­nie – dodał szef ga­bi­ne­tu PR.

– I przy­znać się, że Chiń­czy­cy mieli ten sprzęt już wcze­śniej? To by­ła­by klapa na całej linii. Prze­ści­gnę­li nas, na całej linii. Wy­sła­li sta­cję, a teraz wier­cą. To klę­ska taka jak z ka­put­ni­kiem, pierw­szym ko­smo­nau­tą i ko­smo­naut­ka­mi. – Pre­zy­dent za­czął krzy­czeć.

– Panie pre­zy­den­cie, to my wy­lą­do­wa­li­śmy pierw­si na księ­ży­cu…

– Gówno praw­da! To USA wy­lą­do­wa­ło, a nie my. Mamy ich promy, mamy wszyst­ko, ale jak dotąd nawet tam nie do­le­cie­li­śmy. A do tego wszy­scy mówią, że tamto to była tylko jakaś hor­ren­dal­na mi­sty­fi­ka­cja. Czy mo­że­my coś na szyb­ko zro­bić?

– Przy­go­to­wa­nie po­trwa la­ta­mi.

– Pro­szę prze­stać gadać głu­po­ty. Czy mamy prom zdol­ny do lotu?

– Panie pre­zy­den­cie, po­zba­wi­my się prze­wa­gi…

– Któ­rej nie mamy. Roz­ka­zu­ję przy­go­to­wać lot jak naj­szyb­ciej, nie­za­leż­nie od tego, ile pro­gra­mów trze­ba od­taj­nić. A pana pro­szę o przy­go­to­wa­nie oświad­cze­nia.

 

***

 

„Sza­now­ni ro­da­cy”

„Chiń­czy­cy wy­lą­do­wa­li na Księ­ży­cu. Rząd Wschod­nie­go Wy­brze­ża mo­ni­to­ru­je sy­tu­ację. Gdyby bez­pie­czeń­stwo na­szych oby­wa­te­li albo ludzi na ziemi zo­sta­ło za­gro­żo­ne, po­dej­mie­my od­po­wied­nie kroki. Bę­dzie­my pań­stwa in­for­mo­wać o prze­bie­gu sy­tu­acji”

 

***

 

„Su­we­ren­ne pań­stwo chiń­skie nie bę­dzie po­zwa­lać na ni­czym nie­uza­sad­nio­ne kroki zbroj­ne ze stro­ny Wschod­nie­go Wy­brze­ża. Nasza flota w naj­bliż­szym cza­sie roz­pocz­nie ma­new­ry na morzu chiń­skim tak żeby być go­to­wy­mi na od­par­cie im­pe­ria­li­stycz­ne­go ataku. Nie ozna­cza to stanu wojny, ale jest nie­zbęd­ne do ochro­ny te­ry­to­rium i oby­wa­te­li nie­za­leż­ne­go pań­stwa. Każde prze­kro­cze­nie gra­ni­cy może skut­ko­wać na­tych­mia­sto­wą od­po­wie­dzią zbroj­ną”

 

***

 

– Czyli nie udało się go za­trzy­mać? – Ge­ne­rał Stam­per nie prze­bie­rał w sło­wach na spo­tka­niu w kręgu za­ufa­nych ludzi.

– Nie udało. Nota zo­sta­ła wy­sła­na bez­po­śred­nio z Bia­łe­go Domu. Pre­zy­dent to idio­ta, a tacy są naj­gor­si. Co teraz?

– Kon­ty­nu­uje­my plan beta. Je­ste­śmy pa­trio­ta­mi, a ten kraj po­trze­bu­je sil­nej ręki.

– Roz­kaz ge­ne­ra­le. Je­ste­śmy z panem.

>> Zwie­dza­nie <<

Lon­dyn

„Chiń­ska Aka­de­mia Nauk do­no­si o uda­nym lą­do­wa­niu na księ­ży­cu mo­du­łu na­uko­we­go i po­bra­niu pró­bek grun­tu księ­ży­co­we­go”.

Wia­do­mo­ści z ko­smo­su go­ści­ły ostat­nio dosyć re­gu­lar­ne we wszyst­kich ser­wi­sach i mia­łem ich ser­decz­nie dosyć. Sie­dzia­łem w swoim łóżku. Była so­bo­ta, a ja my­śla­łem o tym, co mam teraz zro­bić ze swoim ży­ciem. Od­po­czą­łem już tro­chę po pierw­szych eks­cy­ta­cjach pracą i nowym miej­scem. Obej­rza­łem już wszyst­kie od­cin­ki „Do­ctor Who”, „Pri­me­val”, „Sher­lock” i „Top Gear” z jego kla­sycz­nym Par­ti­cu­lar­ly Enig­ma­tic New In­vi­si­bi­li­ty Sys­tem, które tu do­stęp­ne były bez ogra­ni­czeń i żad­nej cen­zu­ry. Wie­dzia­łem, że przy­szedł wła­ści­wy czas na zwie­dza­nie. Za­wsze chcia­łem zo­ba­czyć city, jak rów­nież prze­je­chać się do Black­po­ol. Dawno temu po­je­chał tam mój świę­tej pa­mię­ci oj­ciec i potem opo­wia­dał, że przez mie­siąc mógł żreć za fir­mo­we pie­nią­dze, cho­dzić na pa­nien­ki i oglą­dać naj­pięk­niej­sze za­cho­dy słoń­ca w sta­rym luk­su­so­wym ho­te­lu.

Dwie go­dzi­ny po­cią­giem. – Spraw­dzi­łem roz­kła­dy jazdy. Trze­ba wstać rano i zdo­być wcze­śniej prze­pust­kę.

O ile po­dróż do Black­po­ol wy­ma­ga­ła po­zwo­le­nia, to zwie­dza­nie mia­sta było w moim za­się­gu. Zja­dłem śnia­da­nie i około po­łu­dnia roz­po­czą­łem nową przy­go­dę. Wpierw prze­sze­dłem do mu­zeum pro­gra­mu „Ochot­ni­cy”. W pierw­szej edy­cji uczest­ni­czy­ło dwu­na­stu ochot­ni­czek. Jak wy­ja­śnia­ła to kart­ka, było to na cześć ma­gicz­nej licz­by dwa­na­ście: „Jak dwu­na­stu apo­sto­łów, dwu­na­stu gra­czy End­ga­me, dwa­na­ście ko­lo­nii Ko­bo­lu czy dwa­na­ście dys­tryk­tów od Suzan Col­lins”.

Wy­bra­no same ko­bie­ty ze wzglę­du na to, że były bar­dziej prze­bie­głe i od­por­ne na ból. Miały one do dys­po­zy­cji różne urzą­dze­nia wspo­ma­ga­ją­ce i nie po­trze­bo­wa­ły ogrom­nej siły. Nikt wtedy nie li­czył na to, że długo prze­trwa­ją. Wirus skra­cał dra­stycz­nie ich życie, a one się na to zgo­dzi­ły. Pa­to­gen prze­no­sił się drogą od­de­cho­wą i je­dy­nym spo­so­bem eli­mi­na­cji było za­bi­cie no­si­cie­la.

Po pierw­szej edy­cji prze­ży­ły trzy ko­bie­ty. Pod­nio­sły się wtedy nie­śmia­łe głosy sprze­ci­wu, że dys­kry­mi­nu­je się panów. Nic nie dały i for­mu­ła pro­gra­mu zmie­ni­ła się do­pie­ro pięć lat póź­niej. Męż­czyzn do­pusz­czo­no po serii mor­der­czych te­stów, w któ­rych mu­sie­li udo­wod­nić swoją od­wa­gę, tę­ży­znę i przede wszyst­kim od­por­ność psy­chicz­ną. W pierw­szym mę­skim se­zo­nie prze­żył tylko jeden, który za­czął jeź­dzić i pro­pa­go­wać ideę rów­no­ści płci.

Przez lata w for­mu­le pro­gra­mu za­cho­dzi­ły ko­lej­ne zmia­ny. Wi­dzo­wie do­sta­wa­li wszyst­ko, od ty­po­we­go su­rvi­va­lu przez show z pro­po­no­wa­niem zadań uczest­ni­kom aż po grę, gdzie za słone pie­nią­dze można było wy­ku­pić okre­ślo­ne za­cho­wa­nia.

Dziw­ne to wszyst­ko było, ale obej­rza­łem i nie ko­men­to­wa­łem.

Potem po­sze­dłem do mu­zeum bo­ta­nicz­ne­go, gdzie obej­rza­łem rów­nie kon­tro­wer­syj­ną wy­sta­wę „ho­du­ją nas”. Jej idea sku­pia­ła się na udo­wod­nie­niu, że ro­śli­ny do­sko­na­le radzą sobie bez zwie­rząt, ale dają im tlen po to, żeby te mogły się nimi opie­ko­wać.

Idio­tyzm, ale z dru­giej stro­ny, to dla­cze­go dobro lu­bi­my i ho­łu­bi­my, a zło nie­na­wi­dzi­my? Może na­tu­ral­ny po­rzą­dek rze­czy jest od­wrot­ny?

Głu­pich nie sieją, sami się rodzą. – Za­śmia­łem się sam do wła­snych myśli.

Pełno było ta­kich idio­ty­zmów na świe­cie. Pła­sko­zie­miow­cy, an­ty­sa­mo­cho­dzia­rze czy wie­lo­pł­ciow­cy. Szcze­gól­nie ci ostat­ni mnie de­ner­wo­wa­li, gdy wy­sta­wa­li na ro­gach i na siłę pró­bo­wa­li wmó­wić każ­de­mu, że po­trze­bu­je ope­ra­cji i ma mieć i cipkę, i ku­ta­sa na raz.

Kie­dyś się z nimi nawet kłó­ci­łem, ale jak któ­ryś mi po­wie­dział „No żeby pan mógł współ­żyć z ko­bie­tą i męż­czy­zną”, to mu się w twarz za­śmia­łem.

A mało to dziur, w które można coś wło­żyć?

Czę­sto się za­sta­na­wia­łem nad tym, że ludz­kość chyba do­szła do gra­nic swo­ich moż­li­wo­ści. Wy­na­leź­li­śmy loty ko­smicz­ne, ale tłu­kli­śmy się w imię tego, że ktoś z długą brodą po­dob­no coś na­pi­sał albo po­wie­dział. Mie­li­śmy leki, ale wie­rzy­li­śmy w vo­odoo. Wie­dzie­li­śmy, że się za­bi­ja­my, ale co chwi­la ku­po­wa­li­śmy ko­lej­ne nie­po­trzeb­ne rze­czy i je­dli­śmy coraz gor­sze śmie­ci. I co naj­waż­niej­sze, pro­mo­wa­li­śmy by­le­ja­kość.

Naj­gor­sze w tym wszyst­ko było to, że duża część spo­łe­czeń­stwa była je­dy­nie w sta­nie uży­wać tego, co stwo­rzy­li inni. I to niby miało być takie cool…

 

>>> Opie­ka nad ba­cho­ra­mi <<<

Lon­dyn

Jej kon­trakt czy też pro­jekt z obec­ną ro­dzi­ną był prze­wi­dzia­ny na pół roku. Lon­dyń­czy­cy nie mogli po­zbyć się swo­ich wie­lo­wie­ko­wej na­le­cia­ło­ści i cią­gle uwa­ża­li, że są pęp­kiem świa­ta i do wy­cho­wa­nia swo­ich dzie­ci po­trze­bu­ją gu­wer­nant­ki. Uwa­ża­li to za ozna­kę luk­su­su. Stać na niego było tylko bar­dziej za­moż­nych, które wzo­rem przod­ków oszczę­dza­ły na tym, ile się dało.

Ofi­cjal­nie miała wpi­sa­ne czter­dzie­ści go­dzin ty­go­dnio­wo, ale w prak­ty­ce koń­czy­ło się na pra­co­wa­niu sie­dem dni w ty­go­dniu i usłu­gi­wa­niu wszyst­kim w ro­dzi­nie. Do tego do­cho­dzi­ły takie atrak­cje jak lo­do­wa­ta woda, po­dwój­ne krany czy nie­wy­god­ne cia­sne miesz­ka­nie z cien­ki­mi, wręcz tek­tu­ro­wy­mi, ścia­na­mi.

Z desz­czu pod rynnę.

Ża­ło­wa­ła, że wy­je­cha­ła z Au­strii, z dru­giej stro­ny już kilka razy ro­bi­ła w swoim życiu duży krok do tyłu, po któ­rym mogła po­biec już tylko do przo­du.

We­szła do skle­pu i za­czę­ła prze­glą­dać skład­ni­ki pro­duk­tów.

Znacz­nie mniej tru­ją­ce niż w Au­strii – za­uwa­ży­ła pa­mię­ta­jąc, że więk­szość rze­czy w skle­pach dla zwy­czaj­nych ludzi miała olej pal­mo­wy czy inne ra­ko­twór­cze świń­stwo.

 

> Re­ko­ne­sans <

Księ­życ

Na ekra­nie widać było otwór, który zo­stał wy­wier­co­ny przez pan­cer­ni­ka Ling Lang 2.

– Prze­pro­wadź sondę bli­żej. Zbliż na trzy metry.

– Tak jest do­wód­co. – Yu od­po­wie­dział pew­nie, cho­ciaż ręką mu lekko za­drża­ła i na czole po­ja­wi­ły się kro­ple potu.

Pa­ją­ko­wa­ty lą­dow­nik pod­je­chał do otwo­ru i teraz widać było wy­raź­nie jego nie­re­gu­lar­ne kra­wę­dzie.

– Uru­cho­mić drona.

– Tak jest.

Z gór­nej czę­ści wy­su­nę­ło się dłu­gie ramię z ro­bo­tem, który wy­glą­dał jak mniej­sza kopia lą­dow­ni­ka. Robot prze­su­wał się bar­dzo po­wo­li i chwi­lę trwa­ło, zanim zna­lazł się nad otwo­rem.

– Zrzut.

Linka za­czę­ła się od­wi­jać i „mały”, jak go wszy­scy piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­li, za­czął zjeż­dżać w dół.

– Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści…

Obraz z ka­me­ry po­ra­żał ostro­ścią i szcze­gó­ło­wo­ścią. Na ekra­nie w środ­ku sta­cji wy­raź­nie widać było de­li­kat­ną struk­tu­rę pla­stra miodu me­ta­lo­wo–wę­glo­wych ścian wzmac­nia­ją­cych.

– Zmia­na.

Urzą­dze­nie sta­nę­ło au­to­ma­tycz­nie po tym, gdy wy­kry­ło nagłą zmia­nę oto­cze­nia.

Męż­czyź­ni pa­trzy­li teraz z za­in­te­re­so­wa­niem na ekran ra­da­ru, który za­czął ma­po­wać całe oto­cze­nie.

– Nie­sa­mo­wi­te – po­wie­dział Fei.

We­dług wska­zań ra­da­ru ja­ski­nia była sze­ro­ka na pięć­set me­trów, długa na sto i łą­czy­ła się z ko­lej­ną.

– Żad­ne­go ruchu i żad­nej at­mos­fe­ry – dodał.

– Po­twier­dzam. – Yu sko­men­to­wał: – Wła­śnie wy­wier­ci­li­śmy dziu­rę, więc nie może być at­mos­fe­ry.

– Je­dzie­my w dół.

– Tak jest.

Mały za­czął je­chać w dół, a w mo­du­le sta­cji czuć było wzra­sta­ją­ce pod­nie­ce­nie.

– Stop.

– Jest stop.

– Ma­po­wa­nie wi­zu­al­ne.

Ka­me­ra za­czę­ła po­wo­li ob­ra­cać się w każdą stro­nę.

– Przy­bliż górę – po­wie­dział nagle do­wód­ca, wpa­tru­jąc się in­ten­syw­nie w ekran.

– Tak jest.

– Spójrz tylko na to. – Do­wód­ca misji po­wie­dział to do młod­sze­go ko­le­gi, wska­zu­jąc na lekko po­ły­sku­ją­ce w świe­tle re­flek­to­rów linie. – Wy­glą­da to jak metal.

– Naj­wy­raź­niej.

– Te struk­tu­ry pod­trzy­mu­ją strop.

– Tak.

– To tro­chę jak han­gar.

– Fa­scy­nu­ją­ce.

– A wiesz, że ist­nie­je taka teo­ria, że Księ­życ jest ka­wał­kiem Ziemi? I że kie­dyś razem two­rzy­ły coś, co się na­zy­wa­ło Ter­ra­lu­na?

– To nie ma sensu.

– Może ma, może nie, a może wła­śnie od­kry­li­śmy za­gi­nio­ną Atlan­ty­dę?

– To­wa­rzy­szu do­wód­co, to są teo­rie im­pe­ria­li­stycz­ne.

– Może. Obróć ka­me­rę w drugą stro­nę w stro­nę przej­ścia.

– Tak jest.

– Stop i przy­bliż.

– Znowu metal.

– Może być, choć z tej od­le­gło­ści trud­no po­wie­dzieć. Czy wy­ni­ki są dalej prze­sy­ła­ne?

– Bez za­kłó­ceń. Wien­tian po­twier­dza otrzy­ma­nie w cza­sie rze­czy­wi­stym. – Yu po­twier­dził, że pro­ce­du­ra dzia­ła i wy­ni­ki badań są prze­ka­zy­wa­ne drogą sze­ro­ko­pa­smo­wą co mi­nu­tę, a od­biór po­twier­dza­ny ge­ne­ro­wa­niem uni­kal­ne­go kodu.

– Pro­mie­nio­wa­nie?

– W nor­mie.

 

>> Ko­chaj­my się <<

Lon­dyn

Obu­dzi­łem się, kiedy było już jasno.

Mia­łem prze­bły­ski snu, w któ­rym chyba kogoś za­bi­łem. Pa­mię­ta­łem tam ka­ra­bi­nek snaj­per­ski, z któ­re­go ce­lo­wa­łem z traw­ni­ka do jed­ne­go z blo­ków.

Sen był nie­po­ko­ją­cy, ale nie­istot­ny. Teraz le­ża­łem w po­ko­ju w ho­te­lu. Za­uwa­ży­łem sko­tło­wa­ną po­ściel, krew i ubra­nie na pod­ło­dze. Krwi na szczę­ście było tyle, co kot na­pła­kał, co wy­glą­da­ło na ko­bie­cą mie­sięcz­ną przy­pa­dłość albo lek­kie ska­le­cze­nie na przy­kład od pa­znok­cia.

Jej już nie było. Zo­sta­wi­ła ledwo ulot­ną woń per­fum i potu, skąpe po­rwa­ne majt­ki i złud­ną na­dzie­ję na wię­cej. Za­wró­ci­ła mi w gło­wie. Przy­cią­gną­łem do sie­bie po­dusz­kę, która naj­moc­niej pach­nia­ła jej per­fu­ma­mi, potem po­my­śla­łem, że ko­bie­ty to jed­nak mają na­je­ba­ne w gło­wach. I to mnie chyba naj­bar­dziej zde­ner­wo­wa­ło. My­śla­łem o niej przez każdą chwi­lę w po­ko­ju, potem wspo­mi­na­łem pod­czas śnia­da­nia i wkła­da­nia do ust każ­de­go kęsa bocz­ku i fa­sol­ki, i my­śla­łem nawet wtedy, gdy po za­pła­ce­niu ra­chun­ku wlo­kłem się jak zbity pies pie­cho­tą do swo­je­go miesz­ka­nia.

Kim była i dla­cze­go ucie­kła?

Przez chwi­lę pró­bo­wa­łem ana­li­zo­wać to, co wła­ści­wie wy­da­rzy­ło się w nocy. Byłem wtedy w mu­zeum kom­pu­te­rów, gdzie oglą­da­łem takie eks­po­na­ty jak „Super Wo­zniak In­cre­di­ble Ma­chi­ne”. Ją zo­ba­czy­łem przy ENIAC–u, a wła­ści­wie jego szcząt­kach. Dziew­czy­na, ale nie taka zwy­kła, tylko pięk­ne dzie­ło sztu­ki, które za­szczy­ci­ło aku­rat mnie po­włó­czy­stym pro­wo­ku­ją­cym spoj­rze­niem.

Jak to moż­li­we, że in­te­re­so­wa­ła się tak an­tycz­ną tech­ni­ką? Dla­cze­go wy­bra­ła aku­rat moją skrom­ną osobę? Czy cho­dzi­ło do­kład­nie o mnie czy to było przy­pad­ko­we spo­tka­nie?

Ubra­na była w małą czar­ną su­kien­kę, stała wy­pro­sto­wa­na na pięk­nych czer­wo­nych szpil­kach i ku­si­ła de­li­kat­ną czer­wie­nią na ustach. Pa­trzy­ła na mnie, a ja na nią. Coś mię­dzy nimi za­iskrzy­ło, więc po­wo­li pod­sze­dłem, utrzy­mu­jąc oczy­wi­ście cią­gły kon­takt wzro­ko­wy. Uśmiech­ną­łem się do niej i za­czą­łem kla­sycz­nym wy­świech­ta­nym tek­stem:

– Cześć.

– No cześć – od­po­wie­dzia­ła me­lo­dyj­nym gło­sem, po­pra­wia­jąc włosy. – Masz mło­te­czek?

To było tak uro­cze, ale uda­łem, że nie znam za­koń­cze­nia, i za­py­ta­łem tylko:

– Czy my­śla­łaś, jak cięż­ką pracę mieli pro­gra­mi­ści tego cuda? – To chyba naj­bar­dziej idio­tycz­ny tekst, jaki mo­głem wy­my­ślić, ale jak na złość nic in­ne­go nie przy­szło mi do głowy.

– To oni nie mieli tutaj nawet kart? – Spró­bo­wa­ła pod­jąć grę, zu­peł­nie jakby była tym za­in­te­re­so­wa­na.

– Mieli stoły i prze­łącz­ni­ki. Cięż­ka praca, a tak w ogóle, to na­zy­wam się Adam. – Po­da­łem jej rękę.

– Adam, jak ład­nie – po­wie­dzia­ła to, po­pra­wia­jąc włosy.

– Przej­dzie­my się?

Przy­tak­nę­ła głową. Od słowa do słowa oka­za­ło się, że in­te­re­su­je nas fan­ta­sty­ka, mamy po­dob­ne gusta i tak samo uwiel­bia­my ostrą kuch­nię. Roz­ma­wia­li­śmy o te­ma­tach mniej lub bar­dziej istot­nych, aż w końcu zła­pa­ła mnie za ko­szul­kę, przy­cią­gnę­ła i lekko po­ca­ło­wa­ła w usta.

– Skończ­my z tym pie­prze­niem. – Prze­szła do sedna, szep­cąc mi do ucha, które rów­no­cze­śnie de­li­kat­nie nad­gry­zła. – Czas na deser.

Tak wła­śnie za­czę­ła się nasza gra wstęp­na i na­mięt­na noc. Nie pa­mię­ta­łem wszyst­kie­go, ale i tak to wy­star­czy­ło, żebym się za­ko­chał.

W domu nic mi się nie chcia­ło i po­sta­no­wi­łem się prze­spać, ale nawet to nie po­mo­gło. Po obu­dze­niu wie­dzia­łem, że śni­łem o tym, jak za­kwa­te­ro­wa­no mnie w małym po­ko­ju z ja­kimś panem żółt­kiem. W po­ko­ju zna­lazł się regał, do­kład­nie taki, jak mia­łem w domu ro­dzin­nym, gdy byłem bar­dzo młody. Lśnią­ca la­kie­ro­wa­na sklej­ka, kilka półek za szkłem, pod nimi za­my­ka­ne prze­strze­nie z szu­fla­da­mi, a z lewej stro­ny jedne drzwi skry­wa­ją­ce półki na ubra­nia. Znaj­do­wa­ło się tam wiele moich cza­so­pism i ksią­żek. Nie wszyst­kie zmie­ści­ły się w tym re­ga­le. Duża część le­ża­ła na trze­cim łóżku, które przy­kry­li­śmy koł­drą. Tyle tego było, że Azja­ta aż po­li­czył ze zdzi­wie­nia, a póź­niej za­py­tał:

– Masz ocho­tę na kawę? Jaką lu­bisz?

Nie wie­dzia­łem, co mu od­po­wie­dzieć, ale po wyj­ściu z tego po­ko­ju zo­ba­czy­łem wej­ście do ma­lut­kie­go pro­sto­kąt­ne­go prysz­ni­ca i ko­le­żan­ki śmie­ją­ce się ni­czym pa­nien­ki z mangi. W tym mo­men­cie przy­szło mi na myśl, że to zde­cy­do­wa­nie do­sko­na­łe ko­edu­ka­cyj­ne miej­sce. Po­czu­łem się nie­zwy­kle młodo i byłem za­do­wo­lo­ny, że ktoś w końcu mnie do­ce­nił za to, co ro­bi­łem. Nie wiem jak, ale po chwi­li zna­la­złem się na hali z wie­lo­ma po­dob­ny­mi do sie­bie mło­dy­mi ludź­mi…

Ten sen był dziw­ny i nie­po­ko­ją­cy. Kawa w trak­cie dnia nie­wie­le po­mo­gła i nie mo­głem się sku­pić na ni­czym sen­sow­nym. Uzna­łem, że do­brze mi zrobi obej­rze­nie ja­kichś głu­po­tek w In­ter­ne­cie. I wtedy przy­po­mniał się ta­jem­ni­czy plik z maila…

A może prze­pu­ścić go przez al­go­ryt­my pa­ko­wa­nia?

Skrypt na­pi­sa­łem w ja­kieś dwie mi­nu­ty.

Rachu, cia­chu i po stra­chu.

Po uży­ciu LZ4 na od­wró­co­nej za­war­to­ści do­sta­łem link.

To mnie lekko roz­bu­dzi­ło, ale i wzmo­gło czuj­ność. Otwo­rzy­łem link w prze­glą­dar­ce w ma­szy­nie wir­tu­al­nej. Po­ka­za­ła się jakaś dziw­na stro­na, na któ­rej mieli psy­cho­de­licz­ne ob­raz­ki do uło­że­nia.

Nawet spe­cjal­nie nie my­śla­łem, gdy prze­cho­dzi­łem bez pro­ble­mu przez ko­lej­ne po­zio­my i roz­wią­zy­wa­łem przy tym ty­po­we pro­ble­my pro­gra­mi­stycz­ne. Za­czę­ło mnie to już wcią­gać, gdy nagle zo­ba­czy­łem baner z wiel­ce obie­cu­ją­cym tek­stem „mó­wisz na­szym ję­zy­kiem”.

Stro­na za­czę­ła się zmie­niać, a ja śle­dzi­łem z za­in­te­re­so­wa­niem praw­dzi­wy popis sztu­ki pro­gra­mi­stycz­nej.

„Praca od zaraz. 344 800 2400”

Po­czu­łem się do­ce­nio­ny. Za­cie­ka­wi­ło mnie to, a w każ­dym razie na­peł­ni­ło dumą i na­stro­iło ja­kimś takim opty­mi­zmem. Na wszel­ki wy­pa­dek za­pi­sa­łem numer w kilku miej­scach, potem zaś za­czą­łem pa­trzeć na nowy kod, w któ­rym nie było nic ponad to, co po­win­no tam być.

A chuj z nią – po­my­śla­łem nagle o dziew­czy­nie. Je­stem młody i nie bę­dzie mnie jakaś gów­nia­ra wo­dzi­ła za nos.

W na­stęp­nych dniach trzy­ma­łem się tej za­sa­dy i od­da­wa­łem przy­jem­no­ściom w ra­mio­nach ko­lej­nych dam. Można po­wie­dzieć, że wy­pra­co­wa­łem sobie nawet pe­wien sys­tem. Cho­dzi­łem nor­mal­nie do pracy, a wie­czo­rem co drugi dzień na prze­mian ba­wi­łem się do upa­dłe­go w jed­nym z ty­się­cy barów albo od­sy­pia­łem dzień po­przed­ni.

Nie­któ­re z dam do­sta­wa­ły albo wy­cią­ga­ły ode mnie numer spe­cjal­nie przy­go­to­wa­ne­go na tę oka­zję te­le­fo­nu. To dzia­ło się mniej wię­cej przez mie­siąc aż do mo­men­tu, który wstrzą­snął całym moim ży­ciem. Dziw­ko­tron, jak go na­zy­wa­łem, za­dzwo­nił, gdy byłem w dro­dze do pracy. Ledwo żyłem po week­en­dzie i za­pew­ne dla­te­go ma­chi­nal­nie ode­bra­łem, nie pa­trząc nawet na numer linii. W słu­chaw­ce usły­sza­łem głos, który od razu sko­ja­rzy­łem z jedną ze swo­ich dam.

– Co­ri­na, uspo­kój się. Coś się stało? – Słu­cha­łem jej łka­nia, ro­biąc w gło­wie listę rze­czy, o które może cho­dzić. Nie zgwał­ci­łem. Nie stłu­kłem. Do­pie­ści­łem. Guma nie pękła. Kurwa, co jest?

– Je­stem w ciąży. Z tobą.

Zro­bi­ło mi się słabo i po­ciem­nia­ło mi przed ocza­mi, ale na­tych­miast otrzeź­wia­łem. Ledwo ją pa­mię­ta­łem. Wpa­dłem na nią w desz­czu, gdy prze­sta­ły dzia­łać świa­tła na ulicy. Od słowa do słowa uda­li­śmy się do naj­bliż­szej knaj­py, wy­pi­li­śmy drin­ka, a potem długo ją kre­atyw­nie po­cie­sza­łem. To była jedna z tych cno­tek nie­wy­dy­mek, do któ­rych trze­ba mieć nie­sa­mo­wi­tą cier­pli­wość i które otwie­ra­ją się wy­łącz­nie przed nie­licz­ny­mi. Spo­ty­ka­li­śmy się kilka razy, ale ab­so­lut­nie za każ­dym wszyst­ko wy­da­wa­ło się w po­rząd­ku.

Szuka na oślep albo prze­la­ła strzy­kaw­ką z gumy. Ale kurwa jak? Prze­cież pil­no­wa­łem. – Czu­łem gorz­ki smak ura­żo­nej mę­skiej dumy, że miała śmia­łość wkrę­cać mnie w pro­stac­ki spo­sób. Trze­ba zro­bić test.

Uspo­ko­iłem tro­chę od­dech i po­wie­dzia­łem peł­nym mocy au­to­ry­ta­tyw­nym tonem:

– Spo­tkaj­my się.

– Je­stem w ciąży. Co ja teraz zro­bię? – Dalej hi­ste­ry­zo­wa­ła przez te­le­fon.

– Za­mknij się i słu­chaj. Spo­tka­my się wie­czo­rem, tak gdzie za­wsze – do­da­łem, a ona łkała, ale przy­naj­mniej prze­sta­ła gadać głu­po­ty i wy­da­wa­ła się słu­chać. – Po­roz­ma­wia­my i usta­li­my, co dalej.

– Do­brze – wy­szep­ta­ła umę­czo­nym drżą­cym gło­sem.

Roz­łą­czy­łem się i za­my­ślo­ny po­pa­trzy­łem na ludzi, któ­rzy je­cha­li ze mną w au­to­bu­sie. Za­czę­li się dziw­nie pa­trzeć i od­su­wać ode mnie, więc mruk­ną­łem niby do sie­bie:

– Baba. Pro­blem z sa­mo­cho­dem.

Męż­czyź­ni uśmiech­nę­li się zna­czą­co, zaś panie pu­ści­ły focha. Wszy­scy się tro­chę uspo­ko­ili, a to naj­waż­niej­sze.

W pracy byłem dalej za­my­ślo­ny i nie cie­szy­ło mnie nawet to, jak nowy te­le­fon przy­spie­szył kom­pi­la­cję kodu.

– Wi­dzia­łeś? Wi­dzia­łeś? Po­ło­wa czasu jak nic. – Część moich ko­le­gów była pod­eks­cy­to­wa­na no­wy­mi za­baw­ka­mi, a ja zie­wa­łem. Wie­dzia­łem, że od za­wsze były tylko dwie moż­li­wo­ści, czyli pro­duk­cja na żą­da­nie albo we­dług usta­lo­ne­go wcze­śniej har­mo­no­gra­mu. W księ­stwach wy­bie­ra­no naj­czę­ściej to dru­gie, bo po­zwa­la­ło na za­cho­wa­nie mocy pro­duk­cyj­nych i utrzy­ma­nie nawet śred­nio ren­tow­nych pro­jek­tów, i wbrew po­zo­rom zmniej­sza­ło ob­cią­że­nie śro­do­wi­ska.

W trak­cie lun­chu za­czą­łem szu­kać in­for­ma­cji o te­stach na oj­co­stwo. Nie były tanie, ale do ogar­nię­cia, i dla­te­go po­sta­no­wi­łem, że zmu­szę babę do zro­bie­nia i naj­wy­żej będę bulił ali­men­ty.

To się mu­sia­ło stać za dru­gim razem. – Wra­ca­łem my­śla­mi do na­szych spo­tkań. Wtedy, gdy za­kła­da­ła gumę usta­mi. Ja pier­do­lę!

Sie­dzia­łem i za­sta­na­wia­łem się, co ta ciąża zmie­ni albo jak utrud­ni mi życie. Z jed­nej stro­ny prze­ka­za­nie genów to wspa­nia­ła spra­wa, z dru­giej… jakoś nie cie­szy­ło mnie to za bar­dzo.

W trak­cie prze­rwy dwa razy za­uwa­ży­łem, że lu­dzie od­no­szą się z lekką po­gar­dą do Hin­du­sów. U nas pra­co­wa­li na niż­szych sta­no­wi­skach, i na oko spra­wo­wa­li się tam cał­kiem nie­źle, nie­mniej jed­nak duża część An­gli­ków nie trak­to­wa­ła ich nawet jako ludzi, tylko bar­dziej jako nie­wol­ni­ków z gor­szej czę­ści im­pe­rium.

Wie­czo­rem po pracy po­sze­dłem do knaj­py, w któ­rej po­zna­li­śmy się z Co­ri­ną. Byłem tam pięt­na­ście minut przed cza­sem. Zo­ba­czy­łem wolny sto­lik, przy któ­rym usia­dłem bez py­ta­nia.

Jak zwy­kle po­ja­wi­ła się szyb­ko kel­ner­ka:

– Co podać?

– Małe piwo.

– Coś do je­dze­nia?

– Nie, na razie dzię­ku­ję.

Dziew­czy­na przy­nio­sła piwo i ma­lut­ki ra­chu­nek w nie­wiel­kim kie­lisz­ku, a do tego słone orzesz­ki. Miały wy­wo­łać pra­gnie­nie, a ja je uwiel­bia­łem.

Dzi­siaj nie było tu zbyt dużo klien­tów, a ja cie­szy­łem się, że sie­dzia­łem ple­ca­mi do ścia­ny i mo­głem wszyst­kich ob­ser­wo­wać.

Moja zna­jo­ma przy­szła punk­tu­al­nie. Po­zna­łem ją od razu, gdy stała w wej­ściu. Roz­glą­da­ła się nie­pew­nie, ale w końcu mnie za­uwa­ży­ła. Uśmiech­ną­łem się przy­jaź­nie, a jej wy­raź­nie spadł ka­mień z serca.

– Cześć. – Była spo­koj­na.

– Cześć.

Miała na sobie czar­ny płaszcz, który po­mo­głem jej zdjąć. Od­wró­ci­ła się wtedy na chwi­lę, aku­rat na tyle, żebym mógł po­dzi­wiać małą czar­ną su­kien­kę, którą za­ło­ży­ła.

Płaszcz od­wie­si­łem na wie­szak przy wej­ściu, a potem wró­ci­łem do sto­li­ka.

Ob­ci­sła i do­sko­na­le pod­kre­śla fi­gu­rę. – Byłem pełen uzna­nia. Wy­glą­da­ła nie­źle, a w każ­dym razie na tyle do­brze, że mój ko­le­ga miał na nią ocho­tę. Było to o tyle dziw­ne, bo pa­mię­ta­łem, jak mę­czy­ło mnie jej ga­da­nie tylko i wy­łącz­nie o pie­nią­dzach:

– Ku­pi­łam ci dez­odo­rant, wiesz, taki na sta­cji ben­zy­no­wej, bo naj­tań­szy był.

– Te po­ma­rań­cze są droż­sze o pół funta niż ty­dzień temu. To na­praw­dę nie­do­pusz­czal­ne.

Czę­sto za­cho­wy­wa­ła się, jakby życie za­le­ża­ło przede wszyst­kim od żar­cia, kasy i drob­nych przy­ziem­nych rze­czy. Za­wsze mnie to fa­scy­no­wa­ło, bo jeść i pić trze­ba, i różne rze­czy są nie­zbęd­ne do eg­zy­sten­cji, ale nie na tyle, żeby się nad nimi roz­wle­kać i sta­wiać na pie­de­sta­le Po­dob­nie uwa­ża­łem, że nie ma co na­rze­kać na takie dro­bia­zgi jak ceny i za­wsze, ale to za­wsze, trze­ba przede wszyst­kim cie­szyć się ży­ciem.

– Widzę, że za­mó­wi­łeś szczę­ście w pły­nie. – Po­ka­za­ła na mój kufel. – Cie­szysz się?

– Do­kład­nie.

Po­szu­ka­ła kon­tak­tu wzro­ko­we­go z kel­ner­ką, która po chwi­li do nas po­de­szła:

– Co pani podać?

– Wodę ga­zo­wa­ną z so­kiem jabł­ko­wym, pół na pół.

Dziew­czy­na ode­szła, a mię­dzy nami za­pa­dła nie­zręcz­na cisza.

– Test ro­bi­łam trzy razy. – Za­czę­ła nie­pew­nie, pa­trząc się w stół. – Nie spa­łam z nikim ostat­nio.

Ana­li­zo­wa­łem jej mowę ciała i to co wła­śnie po­wie­dzia­ła. Wy­glą­da­ła na prze­ko­na­ną do swo­jej racji, ale wie­dzia­łem, że to nie wy­star­cza i spra­wa jest zbyt po­waż­na, żeby tak ją zo­sta­wić.

– Mu­si­my zro­bić test na oj­co­stwo – po­wie­dzia­łem cicho, pa­trząc na nią z jesz­cze więk­szą uwagą.

– Nie wie­rzysz mi? Misiu? Jak mi mo­żesz kurwa nie wie­rzyć? – Z małej za­hu­ka­nej mysz­ki od razu zmie­ni­ła się w ry­czą­ce­go lwa, który po­czuł świe­żą krew.

Nie od­po­wie­dzia­łem, tylko wzru­szy­łem ra­mio­na­mi i ro­zej­rza­łem się groź­nie po to, żeby ni­ko­mu nie przy­szło do głowy się wtrą­cać.

– Spraw­dzić za­wsze trze­ba, żeby było czar­no na bia­łym. Mia­łaś ja­kieś ope­ra­cje albo usy­pia­nie u den­ty­sty?

– No mia­łam.

– No to wi­dzisz.

– Czy my­ślisz, że…

– Nic nie myślę, a za test za­pła­cę. Pój­dzie­my razem i zro­bi­my.

Uśmiech­nę­ła się.

No nic, pod­nio­słem swoje ręce i de­li­kat­nie wzią­łem ją za dło­nie, potem spoj­rza­łem głę­bo­ko w oczy i po­wie­dzia­łem:

– Nie zo­sta­wię cię samej. Je­że­li dziec­ko jest moje, to mogę się nawet oże­nić, ale z roz­dziel­no­ścią.

Wie­dzia­ła, że to dla mnie ważne, więc nie opo­no­wa­ła, tylko kiw­nę­ła głową.

– Za­dzwo­nię do cen­trum i nas umó­wię. Czy ma to być jakiś kon­kret­ny dzień?

– Nie, każdy jest dobry.

– Jak w ogóle się czu­jesz?

Zbli­ży­ła swoją twarz do mojej i po­wie­dzia­ła cicho:

– Jak gówno. Mam cią­gle wa­ha­nia na­stro­ju, nud­no­ści i inne pro­ble­my.

– Po­wiedz „Nigdy nie przej­mu­ję się ma­ły­mi rze­cza­mi”.16

Spoj­rza­ła za mnie bez wy­ra­zu i nie wy­krztu­si­ła ani słowa. Wku­rzy­ła mnie tym drob­nym, z góry ska­za­nym na nie­po­wo­dze­nie, bun­tem i po kilku se­kun­dach nie wy­trzy­ma­łem. Moje rysy twa­rzy się wy­ostrzy­ły, opu­ści­łem tro­chę głowę i pa­trząc groź­nym wzro­kiem, po­wtó­rzy­łem szorst­kim pod­nie­sio­nym gło­sem:

– Po­wiedz to. – Chcia­ła wstać, ale zła­pa­łem ją lekko za ramię i wark­ną­łem to jak pies, na co opa­dła na krze­sło.

Zmie­ni­łem swój ton na ła­god­niej­szy i do­da­łem:

– Pro­szę ko­cha­nie.

– Nigdy nie przej­mu­ję się ma­ły­mi rze­cza­mi. Zaraz po­wiesz, że czeka nas jasny tunel i świa­tło na końcu?

Głę­bo­ko wes­tchną­łem, ale tego nie sko­men­to­wa­łem. Zro­bi­ło mi się lekko na duszy. Tej nocy nie mo­głem spać i prze­wra­ca­łem się z boku na bok. Znowu my­śla­łem, jak to jest być ta­tu­siem. Przez wiele lat wma­wia­łem sobie, że tego chcę, ale tak na­praw­dę za­wsze od­kła­da­łem na póź­niej. Bałem się tego, jak dia­beł świę­co­nej wody. A jak to się stało… to zie­mia jakoś się nie za­wa­li­ła.

Jak to bę­dzie wy­glą­dać? Chło­piec czy dziew­czyn­ka? Czy będę bał się wziąć ma­leń­stwo w ręce? Czy będę my­ślał o tym, żeby nie miało złego do­ty­ku z mojej stro­ny? Czy będę się cie­szył, jak usły­szę mama albo tata?

Nie wie­dzia­łem nawet, kiedy za­sną­łem. Śniła mi się moja szko­ła i hi­sto­rycz­ka, wy­lu­zo­wa­na jak za­wsze do gra­nic nie­moż­li­wo­ści. Zda­wa­łem eg­za­min z życia i prze­gry­wa­łem.

Na­stęp­ne­go dnia po tym kosz­ma­rze za­miast au­to­bu­su wy­bra­łem pie­cho­tę. Za­uwa­ży­łem, że salon Seata obok mo­je­go bu­dyn­ku za­mie­nio­ny zo­stał na salon Nis­sa­na. Wsze­dłem i za­py­ta­łem się ob­słu­gi, od kiedy ta zmia­na, a oni po­pa­trzy­li zdzi­wio­nym wzro­kiem i po­wie­dzie­li, że byli tu od za­wsze.

Zwidy ja­kieś mam czy coś?

Wy­cho­dząc od nich o mało nie po­tkną­łem się o sta­rusz­kę, która sie­dzia­ła na chod­ni­ku że­brząc. Ko­bie­ta pa­trzy­ła smut­no, a ja pod­chwy­ci­łem jej spoj­rze­nie. Było w nim coś ta­kie­go, że za­trzy­ma­łem się, wy­cią­gną­łem pierw­szą lep­szą mo­ne­tę z kie­sze­ni i wrzu­ci­łem do jej pu­deł­ka.

– Zro­bisz to – po­wie­dzia­ła po pol­sku, a mnie prze­szedł dreszcz. – To­ma­szu G., zro­bisz to.

Wa­riat­ka. No po pro­stu wa­riat­ka. – Na prze­kór sobie za­py­ta­łem jej w tym samym ję­zy­ku. – Słu­cham? Zro­bię co? I nie na­zy­wam się tak. Myli mnie pani z kimś.

– Przyj­dzie czas, to wszyst­kie­go się do­wiesz. Widzę to. Też byłam wil­kiem. Swój swego za­wsze pozna. Na­zy­waj się jak chcesz, ale mnie nie zmy­lisz. Stara dusza za­wsze pozna bliź­nia­czy pło­mień.

Za­cie­ka­wi­ła mnie i po­my­śla­łem, że przez jedną go­dzi­nę życia mogę mieć wszyst­ko cen­tral­nie w dupie i ko­ro­na mi z głowy nie spad­nie, gdy z nią po­sie­dzę. Coś mnie w niej in­try­go­wa­ło, chyba to, że nie śmier­dzia­ła i po­mi­mo sta­rych zno­szo­nych ciu­chów nie wy­glą­da na za­nie­dba­ną.

– Ma pani ocho­tę na kawę? Ja sta­wiam.

Chyba się tego spo­dzie­wa­ła, bo uśmiech­nę­ła się od ucha do ucha i wsta­ła. Nie miała nic i po pro­stu, ni­czym para sta­rych do­brych zna­jo­mych, po­de­szli­śmy do okien­ka na rogu i po­ka­za­łem jej ręką, mó­wiąc bar­dzo cicho:

– Pro­szę wy­brać.

– Do­uble ame­ri­ca­no po­pro­szę, bez cukru i śmie­tan­ki – za­mó­wi­ła.

Nie jest za­chłan­na. – Zde­cy­do­wa­nie zdo­by­ła moja sym­pa­tię, gdy nie rzu­ci­ła się na cu­kier, który w nie­któ­rych miej­scach po­tra­fił nawet po­dwo­ić cenę kawy.

– A dla mnie latte, też bez cukru. – Za­pła­ci­łem i prze­sze­dłem z ta dziw­ną ko­bie­tą do po­bli­skie­go parku, gdzie usie­dli­śmy na ławce, pa­trząc na fon­tan­nę przed nami. Za­czę­li­śmy po­pi­jać kawę, a ona de­li­kat­nie od­wró­ci­ła się do mnie i za­czę­ła zwie­rzać się sama z sie­bie:

– Dzię­ku­ję, że po­trak­to­wa­łeś mnie jak ko­bie­tę. Też byłam wil­kiem i też miesz­ka­łam w War­sza­wie. Pa­mię­tam jak dziś, jak cho­dzi­łam do pracy, któ­rej nie­na­wi­dzi­łam. Wszyst­ko dzia­ło się w prze­rwach po­mię­dzy im­pre­za­mi, wódą i pro­cha­mi. Byłam wście­kła na wszyst­ko i wszyst­kich. Biuro na­zy­wa­li­śmy z nie­miec­ka Bäuler, bo na kok­sie go­to­wa­li­śmy emo­cje idio­tów. Chcie­li­śmy, żeby wy­da­wa­li kasę na różne fi­nan­so­we wy­dmusz­ki. – Prze­rwa­ła i upiła łyk kawy. – Chci­wość to naj­gor­sza rzecz pod słoń­cem. Dziw­ka do­pa­dła i mnie. Sie­dzia­łam na kacu przy biur­ku, gdy nasz me­na­dżer wy­słał maila, że pierw­sza chęt­na do­sta­nie dzie­sięć koła za to, żeby przejść się nago po biu­rze. Byłam młoda i na­je­ba­na. Klik­nę­łam, zrzu­ci­łam ciu­chy i wzię­łam szmal. Pro­ste jak drut. Mia­łam na koks i obo­jęt­ne mi było, że wszy­scy ła­pa­li mnie za dupę i wy­zy­wa­li od kurew i szmat. Go­rzej było, jak kasa się skoń­czy­ła. Wtedy do­tar­ło do mnie, co się stało i co może mnie cze­kać.

W tym mo­men­cie za­mil­kła i za­czę­ła robić kółka pal­cem po kra­wę­dzi pa­pie­ro­we­go ku­becz­ka:

– Za­pła­ci­li mi po­ło­wę. Mu­sia­łam odejść i wszyst­ko się syp­nę­ło. Fama po­szła za mną ni­czym cień. Nikt mnie nie chciał. Mia­łam wszyst­ko i nic. Ty je­steś wil­kiem i do­ko­nasz wkrót­ce wy­bo­ru. Wóz albo prze­wóz. I wiesz co?

Tutaj się na mnie spoj­rza­ła:

– Zro­bisz to, co słusz­ne. Bę­dzie cięż­ko, ale się uda. Widzę to.

Otwo­rzy­łem usta, a ona lekko się uśmiech­nę­ła:

– Nie wiem skąd, ale ja to widzę. Mo­żesz sobie mówić, że to słowa sta­rej pi­jacz­ki. Mam to gdzieś, bo wiem, że mam rację.

Mi­mo­wol­nie za­czą­łem się od niej od­su­wać, a ona do­da­ła:

– Gdyby ktoś mi ktoś coś ta­kie­go po­wie­dzia­ła, to bym go na­wy­zy­wa­ła od czub­ków. No idź już dziec­ko, prze­zna­cze­nie czeka. Bądź sobą i rób to, co wła­ści­we, mor­decz­ko ty moja…

Nie była już nie­śmia­ła. Miała coś wład­cze­go w gło­sie, wręcz de­mo­nicz­ne­go, więc wsta­łem i po­sze­dłem, nie oglą­da­jąc się nawet na cen­ty­metr.

I może bym o tym za­po­mniał, ale tego dnia media za­czę­ły trą­bić, co zro­bio­no na daw­nym Bli­skim Wscho­dzie. Żydzi ob­wi­nia­li Ara­bów, Ara­bo­wie Żydów i nie było jasne, kto do­pu­ścił się naj­więk­szej zbrod­ni w dzie­jach. Stało się. Bomba ato­mo­wa znisz­czy­ła Je­ro­zo­li­mę do­kład­nie w po­łu­dnie. Wielu cy­to­wa­ło Jana twier­dząc, że na­stą­pi­ło oczysz­cze­nie tego miej­sca. We­dług nich zbu­rze­nie miało być po­cząt­kiem ja­kie­goś no­we­go cyklu:

„I uj­rza­łem niebo nowe i zie­mię nową, bo pierw­sze niebo i pierw­sza zie­mia prze­mi­nę­ły, i morza już nie ma. I Mia­sto Świę­te – Je­ru­za­lem Nowe uj­rza­łem zstę­pu­ją­ce z nieba od Boga, przy­stro­jo­ne jak ob­lu­bie­ni­ca zdob­na w klej­no­ty dla swego męża”17

To był ła­du­nek na­ziem­ny. Z mia­sta nie zo­stał ka­mień na ka­mie­niu, a oko­li­ca w pro­mie­niu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów prze­sta­ła nada­wać się do za­miesz­ka­nia. Je­ro­zo­li­ma do­łą­czy­ła do Hi­ro­szi­my, Na­ga­sa­ki, Czar­no­by­la, Fu­ku­shi­my, Cze­la­biń­ska i kilku in­nych mniej zna­nych miejsc.

Nie­któ­rzy za­czę­li robić ja­kieś wy­li­cze­nia i wy­li­czać czas od zbu­do­wa­nia Je­ro­zo­li­my do jej zbu­rze­nia i po­rów­ny­wać go do opi­sów z Bi­blii, a ko­lej­ni wy­ry­wa­li sobie włosy z głowy. Wspo­mi­na­no plany prze­nie­sie­nia tam sto­li­cy kraju ży­dow­skie­go, prze­nie­sie­nie am­ba­sa­dy z Tel Awiw w dwa ty­sią­ce osiem­na­stym i to, że tak wiele razy była celem ata­ków.

Byli nawet tacy, któ­rzy mó­wi­li o trze­ciej świą­ty­ni je­ro­zo­lim­skiej. Ci su­ge­ro­wa­li, że w tym miej­scu będą do­ko­ny­wa­ne sza­tań­skie ob­rzę­dy:

„Od chwi­li, kiedy wy­po­wie­dzia­no słowo, że na­stą­pi po­wrót i zo­sta­nie od­bu­do­wa­na Je­ro­zo­li­ma, do Wład­cy–Po­ma­zań­ca – sie­dem ty­go­dni i sześć­dzie­siąt dwa ty­go­dnie; zo­sta­ną od­bu­do­wa­ne dzie­dzi­niec i wał, w cza­sach jed­nak peł­nych uci­sku. A po sześć­dzie­się­ciu dwóch ty­go­dniach Po­ma­za­niec zo­sta­nie zgła­dzo­ny i nie bę­dzie dla niego… Mia­sto zaś i świą­ty­nia zgi­nie wraz z wo­dzem, który na­dej­dzie. Ko­niec jego na­stą­pi wśród po­wo­dzi, i do końca wojny po­trwa­ją za­mie­rzo­ne spu­sto­sze­nia. Utrwa­li on przy­mie­rze dla wielu przez jeden ty­dzień. A około po­ło­wy ty­go­dnia usta­nie ofia­ra krwa­wa i ofia­ra z po­kar­mów. Na skrzy­dle zaś świą­ty­ni bę­dzie ohyda zie­ją­ca pust­ką i prze­trwa aż do końca, do czasu usta­lo­ne­go na spu­sto­sze­nie”18

Lu­dzie spe­ku­lo­wa­li, że ostat­nia czer­wo­na ja­łów­ka była tylko i wy­łącz­nie pro­duk­tem la­bo­ra­to­rium ge­ne­tycz­ne­go. Wspo­mi­na­no też los pań­stwa pa­le­styń­skie­go, ale nie­zbyt czę­sto i nie­zbyt chęt­nie, gdyż w wielu miej­scach mó­wie­nie o tam­tych wy­da­rze­niach po­zo­sta­wa­ło prze­stęp­stwem.

Naj­cie­kaw­sze, że nikt nie za­sta­na­wiał się, skąd był ła­du­nek. Wiele z nich zgi­nę­ło po roz­pa­dzie Związ­ku Ra­dziec­kie­go, tro­chę bomb zgu­bi­li Ame­ry­ka­nie. Może oni ma­cza­li w tym pa­lu­chy? Już kie­dyś ich pre­zy­dent mówił, że to sto­li­ca Izra­ela…

Po­my­śla­łem, że na szczę­ście tamto miej­sce jest dosyć da­le­ko i że każdy z nas kie­dyś umrze. Nie chcia­łem się mie­szać do po­li­ty­ki i sam mia­łem mocne wąt­pli­wo­ści, co jest dobre i co jest złe, ale pra­co­wa­łem i pró­bo­wa­łem zmie­niać świat na lep­sze.

Wi­dzia­łem, jak mło­dzi do­ko­nu­ją głu­pot i pró­bo­wa­łem je sko­ry­go­wać, zanim tra­fią na pro­duk­cję. Byli młod­si i na­zy­wa­li nas sta­ru­cha­mi. Mieli lep­sze gar­ni­tu­ry, oku­la­ry i nie­na­gan­ny uśmiech od ucha do ucha, od któ­re­mu mię­kły ko­bie­tom ko­la­na. Po­tra­fi­li je cza­ro­wać, ale rów­no­cze­śnie ich kod czę­sto padał pod ob­cią­że­niem. To były te sądne dni w pro­jek­tach i jazda bez trzy­man­ki, bo naj­czę­ściej nie wie­dzie­li, jak to na­pra­wić, tylko od razu za­czy­na­li prze­rzu­cać się oskar­że­nia­mi.

Pro­ble­my mia­łem też z Hin­du­sa­mi, któ­rzy twier­dzi­li, że po­oling jest lep­szy niż pro­ce­so­wa­nie ste­ro­wa­ne zda­rze­nia­mi i z Ser­ba­mi, któ­rzy mieli nie­sa­mo­wi­ty ta­lent do wrzu­ca­nia w kod każ­dej tech­no­lo­gii, którą tylko zna­leź­li.

Z moim do­świad­cze­niem wi­dzia­łem, jak chcie­li być lepsi i uczy­li się, ale też jak wiele im bra­ko­wa­ło. Nie mia­łem im tego za złe i cały czas pró­bo­wa­łem ich na­pro­wa­dzać na wła­ści­wą drogę.

„What you pay is what you get”.

Za­uwa­ży­łem jak wielu ludzi na­krę­ca­ją nowe od­cin­ki „Pre­gnant with a stran­ger”19. Panny da­wa­ły sobie za­sło­nić oczy i zwią­zać się jak ba­le­ron, potem szły do łóżka z fa­ce­tem, któ­re­go wy­bra­ły na pod­sta­wie kilku minut roz­mo­wy, on robił swoje i od­cho­dził. Wy­glą­da­ło to tro­chę jak por­ta­le, na któ­rych pro­po­no­wa­no na­tu­ral­ne me­to­dy za­płod­nień, ale tu do­cho­dzi­ły jesz­cze wszę­do­byl­skie ka­me­ry.

Wró­ci­ły też moje stare de­mo­ny. Byłem na spę­dzie w pracy i tam zo­ba­czy­łem wy­ścig szczu­rów, ten prze­dziw­ny mi­tycz­ny twór, któ­rym, odkąd pa­mię­tam, stra­szo­no nawet naj­mniej­sze dzie­ci. Stało się to pod­czas ogól­nej wideo kon­fe­ren­cji, gdy sze­fo­wie przed­sta­wia­li swoje wy­ni­ki. Oka­za­ło się wtedy, że dział zwią­za­ny ze sto­łów­ka­mi za­li­czył brak wzro­stu. Na pre­zen­ta­cji na­pi­sa­ne było jasno, że stało się to drugi kwar­tał z rzędu. Głos Pana Smi­tha, który to przed­sta­wiał, za­ła­my­wał się i facet wy­raź­nie o mało nie do­stał za­wa­łu, gdy do­stał na­ga­nę.

Nie ro­zu­mia­łem tego. Takie rze­czy się zda­rza­ją i nikt nie po­wi­nien brać tego śmier­tel­nie po­waż­nie, a re­pry­men­da nie była prze­cież koń­cem świa­ta. Wy­ja­śnie­nie przy­szło w tym samym ty­go­dniu na ogól­no­do­stęp­nym przy­ję­ciu, jed­nym z wielu, na któ­rych wy­pa­da być. Do­strze­głem tam na swo­je­go ma­na­ge­ra, który topił skut­ki w al­ko­ho­lu. Pod­sze­dłem do niego, pró­bo­wa­łem go po­cie­szyć, ale bez skut­ku.

– Co się stało, ale tak na­praw­dę? – za­py­ta­łem nie­spo­dzie­wa­nie w pew­nym mo­men­cie.

– Moja me­na­dżer­ka zo­sta­ła wy­bra­na do „Ochot­ni­ków”. Dobra ko­bie­ta. Osie­ro­ci dwój­kę dzie­ci.

– Jak to wy­bra­na? Prze­cież to do­bro­wol­ne.

– W jakim świe­cie ty ży­jesz? – Spoj­rzał na mnie jak na idio­tę. – Po­wy­żej pew­ne­go szcze­bla je­steś zmu­sza­ny do udzia­łu w pro­gra­mie, gdy nie wy­ra­biasz normy. Wi­dzia­łeś Smi­tha. Biorą ich na siłę, robią tanie nie­wiel­kie ko­rek­ty u chi­rur­ga, żeby nie można było ich po­znać, a na ko­niec ro­dzi­na do­sta­je drob­ne od­szko­do­wa­nie.

– No ale jak to? Są sądy i tak dalej.

– Ty na­praw­dę je­steś taki na­iw­ny? Nasi się nie wy­ra­bia­li. Cie­bie przy­ję­li, a całą ro­dzi­nę Hin­du­sów wy­rzu­ci­li na śmiet­nik. Wi­dzia­łeś chyba, jak oni wszy­scy się kłócą o każdy detal. Ci lu­dzie nie mają po pro­stu wy­bo­ru. Życie jest tu gówno warte i cała ta cy­wi­li­za­cja zdy­cha. Nawet Bre­xit nie po­mógł. Znosi się kary za za­ra­ża­nie HIV–em, po­zwa­la się na eu­ta­na­zję i mówi o nie­in­wa­zyj­nych spo­so­bach przy­wró­ce­nia mie­siącz­ki. Im mniej nas żyje, tym mniej ryjów do ko­ry­ta.

Ude­rzy­ło mnie to jak obu­chem. Po­wta­rza­łem sobie jak man­trę, że mam misję i go­spo­da­rze są tak na­iw­ni, że dają spe­cja­li­stom z za­gra­ni­cy do­sko­na­łe wa­run­ki. Ow­szem, po­dej­rze­wa­łem, że Hin­du­si się nie wy­ra­bia­li. W sumie nie było w tym nic dziw­ne­go po po­raż­kach Mi­cro­so­ftu i Go­ogle, po wpad­kach WHO i wielu in­nych sy­tu­acjach, ale nie my­śla­łem, że tak na­praw­dę to kwe­stia życia i śmier­ci.

Ale żeby było aż tak źle?

Tego wie­czo­ru nie mo­głem pa­trzeć na ni­ko­go ani na nic, w nocy prze­wra­ca­łem się w łóżku, a rano mi­ja­łem wszyst­kich na moc­nym kacu, fi­zycz­nym i mo­ral­nym. Mia­łem bar­dzo dziw­ne myśli.

Jak oni mogą sie­dzieć i robić całe życie to samo? Jak mogą być sprze­daw­ca­mi i stać mie­sią­ca­mi w jed­nej budce czy za jedną ladą? Jak po­tra­fią pil­no­wać w mu­zeum tych sa­mych ob­ra­zów? Czego nic ich ob­cho­dzi? Le­piej udać, że się nie widzi? Mniej boli? – Od tego wszyst­kie­go pę­ka­ła mi głowa.

Za­czą­łem do­strze­gać coraz wię­cej drob­nych dziw­nych szcze­gó­łów, tak jak na przy­kład ludzi w dziw­nych ma­skach z rurką w ustach. Za­py­ta­łem o to jed­ne­go z za­ufa­nych zna­jo­mych, La­chi­ma, na co ten od­po­wie­dział lek­ce­wa­żą­co:

– Jeśli fi­kasz i nie trze­ba cie­bie wrzu­cać do pier­dla, to do­sta­jesz taką ryj­co­wi­znę. Nie zdej­miesz tego cho­ler­stwa, bo jest od­por­ne ni­czym ka­mi­zel­ka ku­lo­od­por­na i ma na sobie czuj­ni­ki, które in­for­mu­ją od­po­wied­nie służ­by. Po­zwa­la tylko przyj­mo­wać płyny i nie mo­żesz nic mówić. Lu­dzie wa­riu­ją już po kilku dniach. Re­kor­dzi­ści wy­trzy­my­wa­li po­dob­no pół roku. Nie muszę mówić, że w wielu za­wo­dach nie po­zwa­la to pra­co­wać i ska­za­ni spa­da­ją na mar­gi­nes. Wieść nie­sie, że opor­nym każą nie­dłu­go nosić me­ta­lo­we ob­ro­że. Kie­dyś mie­li­śmy Hy­de­park, a teraz… szko­da gadać…

– I to tak można?

– Ty nie za­da­waj głu­pich pytań. Ciesz się, że nie masz ta­kiej maski, co ci może zdal­nie od­ciąć od­dy­cha­nie.

– Słu­chaj mnie. A nie le­piej by­ło­by takim lu­dziom wstrzyk­nąć ja­kieś na­no­bo­ty albo zdal­nie ste­ro­wa­ne ła­dun­ki wy­bu­cho­we?

Spoj­rzał się na mnie dziw­nie, bo wła­śnie przy­to­czy­łem dwie z głów­nych teo­rii spi­sko­wych, ale tylko mruk­nął:

– A skąd wiesz, że tego też się nie robi?

Za­czą­łem być bar­dziej ostroż­ny w pracy. Z tyłu głowy mia­łem myśli, że dzie­ciak w dro­dze, że muszę być od­po­wie­dzial­ny, że jak mnie wy­rzu­cą, to bę­dzie pro­blem.

Pew­ne­go dnia byłem po­dwój­nie za­my­ślo­ny, gdy wsia­dłem do au­to­bu­su. I nagle… nagle ze zdzi­wie­niem zo­ba­czy­łem, że nie wiem, gdzie je­stem.

Jak­bym prze­niósł się w cza­sie. – Wsta­łem jak opa­rzo­ny i wy­sko­czy­łem przez za­my­ka­ją­ce się drzwi. Uff, tylko jeden przy­sta­nek za da­le­ko. Jak to się stało? Czy nie było za­po­wie­dzi? Czy byłem sku­pio­ny na my­śle­niu? A może coś mi zro­bi­li w tej pracy?

Czarę go­ry­czy po­więk­szył mail od mo­je­go szefa, w któ­rym pro­sił mnie o pod­pi­sa­nie nowej wer­sji za­łącz­ni­ka do umowy o pracę. Wczy­ty­wa­łem się w ten do­ku­ment i z nie­do­wie­rza­niem za­uwa­ża­łem tam ko­lej­ne kwiat­ki:

„Firma za­strze­ga sobie prawo do uży­cia wszyst­kich utwo­rów użyt­kow­ni­ka stwo­rzo­nych poza go­dzi­na­mi pracy”.

Wy wszy­scy je­ste­ście po–je–ba–ni!20

„Pra­cow­ni­ko­wi nie wolno kon­ty­nu­ować roz­wo­ju wła­snych pro­duk­tów, które zo­sta­ły roz­po­czę­te przed za­trud­nie­niem i które są w ob­sza­rze roz­wi­ja­nym przez firmę”.

A skoro firma robi wszyst­ko, to nie można robić ni­cze­go…

„Każdy utwór stwo­rzo­ny przez rok po usta­niu za­trud­nie­nia zo­sta­nie prze­ana­li­zo­wa­ny pod kątem obec­no­ści ele­men­tów, które pra­cow­nik mógł po­znać w trak­cie za­trud­nie­nia”

Czyli pra­cuj na kogoś, ty głupi chuju, do końca świa­ta albo i jeden dzień dłu­żej.

Do­ku­ment oczy­wi­ście po­wstał przez laty w cza­sie, gdy pań­stwa jesz­cze ist­nia­ły, ale nawet teraz był prze­ra­ża­ją­cy w swej bez­dusz­no­ści, bo w prak­ty­ce za­bra­niał ja­kiej­kol­wiek wła­snej dzia­łal­no­ści. Pra­co­wa­łem w ob­sza­rze IT i dzię­ki niemu nie mo­głem nawet pisać ksią­żek ku­char­skich ani wier­szy­ków dla dzie­ci, bo te były do­me­ną dzia­łu zaj­mu­ją­ce­go się edu­ka­cją.

Kurwa, kurwa, kurwa, w jakie gówno ja wdep­ną­łem – my­śla­łem, pod­pi­su­jąc to cudo. Ar­be­it macht free. Praca to jed­nak no­wo­cze­sny obóz kon­cen­tra­cyj­ny.

 

>>> Bez­na­dzie­ja <<<

Lon­dyn

Za­czę­ła do­cho­dzić do wnio­sku, że słusz­nie kie­dyś nie zno­si­ła pracy w Wied­niu i że sys­tem lon­dyń­ski jest lep­szy, a na pewno cie­kaw­szy. Udało się jej za­koń­czyć kon­trakt z jedną ro­dzi­ną i przejść do cze­goś bar­dziej nor­mal­ne­go, czyli in­dy­wi­du­al­nej pracy pry­wat­nej na go­dzi­ny z dzieć­mi róż­nych ludzi. W całej oko­li­cy było trzy­sta pięć­dzie­siąt ta­kich pry­wat­nych „przed­szko­li” i je­że­li któ­reś nie po­trze­bo­wa­ło pra­cow­ni­ka, to po pro­stu wy­sta­wia­ło go na we­wnętrz­ny por­tal i przej­mo­wał go ktoś inny albo szedł on na urlop. Firma pła­ci­ła, był na to od­po­wied­ni bu­dżet i wszy­scy byli szczę­śli­wi.

Po­do­ba­ły się jej te wy­zwa­nia, które tu miała.

Dzi­siaj pra­co­wa­ła drugi dzień z au­ty­stycz­nym dziec­kiem pew­ne­go ma­na­ge­ra. Mały ter­ro­ry­sta nie chciał wpierw się ubrać. Sie­dzia­ła z nim na wy­kła­dzi­nie w małym miesz­ka­niu ja­kieś pięt­na­ście minut, potem w końcu udało się go prze­ko­nać i za­ło­żył buty. To był do­pie­ro po­czą­tek mor­dę­gi. Na małej osie­dlo­wej ulicy po przej­ściu kil­ku­set me­trów chło­piec po pro­stu usiadł na ziemi i nie chciał się ni­g­dzie ru­szyć. Pró­bo­wa­ła mu prze­mó­wić do roz­sąd­ku, ten jed­nak rzu­cił swo­je­go misia, za­ło­żył ręce na uszy i za­czął się drzeć.

– Pani, co jest temu dziec­ku? – za­py­tał jej jakiś męż­czy­zna, który wy­chy­lił się z auta. – Weź go stąd, nie ma jak prze­je­chać.

– Nic, to au­ty­styk. – od­po­wie­dzia­ła nie­spe­szo­na.

– Auty… Że co?

– Widzi rze­czy­wi­stość ina­czej niż my.

– Idio­ta?

– Ra­czej nie, z ta­kich jak on są naj­lep­si na­ukow­cy czy ar­ty­ści. Pięć minut. Pro­szę.

Kiw­nął jej głową.

Usia­dła na środ­ku ulicy obok dziec­ka i za­czę­ła na niego pa­trzyć z bez­gra­nicz­ną mi­ło­ścią.

Nie był chyba do tego przy­zwy­cza­jo­ny, bo po kilku mi­nu­tach znu­dzi­ło mu się i wy­cią­gnął do niej dłoń.

Pod­nio­sła się i zła­pa­ła go de­li­kat­nie za rękę.

I wtedy po­czu­ła mo­ty­le w brzu­chu. Ale nie takie nor­mal­ne, tylko coś wię­cej, coś co można mieć tylko raz w życiu.

To był wzrok chło­pa­ka, który prze­cho­dził obok nich. Nie mógł ode­rwać od niej oczu, a ona od niego.

Nie była może naj­bar­dziej uro­dzi­wa i chło­pak wy­glą­dał na dzi­wa­ka, ale rów­no­cze­śnie miał w sobie coś, co po­zwa­la­ło są­dzić, że jest nie­zwy­kle in­te­li­gent­ny. Wy­czu­ła szó­stym zmy­słem, że jest in­tro­wer­ty­kiem, i już chcia­ła się ode­zwać, ale tam­ten tylko przy­spie­szył kroku i wsiadł do au­to­bu­su, który od­jeż­dżał z przy­stan­ku na rogu obok.

Chcia­ła za nim biec, ale miała ze sobą dziec­ko. Chcia­ła krzyk­nąć, ale głos uwiązł jej w gar­dle. Spa­ra­li­żo­wał ją strach, a wła­ści­wie bar­dziej in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, który zak­ty­wo­wał się mimo tego, że dziec­ko było wy­łącz­nie pod jej opie­ką.

Au­to­bus od­je­chał, a jej zro­bi­ło się słabo. Po­de­szła na przy­sta­nek, usia­dła na ławce, a mały szkrab cią­gle sto­jąc podał jej swo­je­go misia. Po­wie­dział „Maś”, a potem po­ło­żył głowę na jej ko­la­nach i za­czął cicho mru­czeć.

Wła­śnie dla ta­kich chwil od za­wsze chcia­ła pra­co­wać z dzieć­mi, ma­ły­mi istot­ka­mi, które po­tra­fi­ły nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie od­czy­tać wszel­kie emo­cje.

Wie­czo­rem opo­wia­da­ła o całym dniu przy­ja­ciół­ce, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście pi­kant­ne szcze­gó­ły, a tamta nie­spo­dzie­wa­nie po­wie­dzia­ła:

– Trze­ba go było po­ła­sko­tać.

Uśmiech­nę­ła się mi­mo­wol­nie to sły­sząc, choć tamta mó­wi­ła o dziec­ku, a nie o męż­czyź­nie. Nie chcia­ła wcho­dzić w ten temat, więc go szyb­ko zmie­ni­ła:

– A sły­sza­łaś o Chiń­czy­kach?

– A co niby mia­łam sły­szeć?

– No że na księ­ży­cu są.

– No tak. – Jej ko­le­żan­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i wy­cią­gnę­ła swój te­le­fon. – Wszyst­ko dla nas pro­du­ko­wa­li, to i po­le­cie­li. Zo­bacz. Tu na­pi­sa­li „De­si­gned in China” za­miast „Made in China”. Jak mieli pro­jekt ja­kiejś tam ra­kie­ty, to i mogli sko­pio­wać, i zro­bić lep­szy.

 

> Mia­sto <

Tia­lung

– Dla­cze­go ktoś miał­by umiesz­czać takie cuda na księ­ży­cu? – To py­ta­nie zo­sta­ło za­da­ne na jed­nym z wielu spo­tkań na­ukow­ców ana­li­zu­ją­cych setki go­dzin na­grań i gi­ga­baj­ty da­nych ze wszyst­kich mo­du­łów sta­cji.

– Wiele rze­czy mogą zro­zu­mieć tylko isto­ty na od­po­wied­nim po­zio­mie. Krop­ka.

– Su­ge­ru­je pan, że je­ste­śmy za głupi?

– Skoro za­da­je­my takie py­ta­nia, to pew­nie tak. Jest wiele moż­li­wo­ści. Czy­tał pan kie­dyś „Ody­se­ję ko­smicz­ną”?

– Nie.

– Za­ko­pa­no na Księ­ży­cu na­pę­dza­ne ener­gią sło­necz­ną urzą­dze­nie, żeby wie­dzieć, kiedy zo­sta­nie od­ko­pa­ne. To jedna z tych moż­li­wo­ści.

– Bajki. Jak byłem mały, to czy­ta­łem serie ksią­żek o apo­ka­lip­sie. I były tam takie po­two­ry, które po­że­ra­ły ludzi żyw­cem, ale tak, że ci byli to­tal­nie znie­czu­le­ni. Pan spoj­rzy na musz­ki owo­ców­ki, które żyją kil­ka­na­ście dni. My dla nich je­stem ko­lo­sa­mi, czymś czego w ogóle nie poj­mu­ją. I my ży­je­my wiecz­ność w po­rów­na­niu do nich. Może my je­ste­śmy ta­ki­mi musz­ka­mi owo­ców­ka­mi dla kogoś in­ne­go? I może dla­te­go ży­je­my tyle ile ży­je­my, bo ktoś nas ho­du­je i wy­sy­sa z nas całą ener­gię?

– Bzdu­ry. Po­pa­trz­my na coś in­ne­go. Mamy jedną je­dy­ną sta­cję, którą udało się prze­trans­por­to­wać za pierw­szym razem na or­bi­tę. Potem za pierw­szym razem udało wy­ko­nać się taki od­wiert…

– Czy su­ge­ru­je pan, że świat nie jest re­al­ny i to nie miało miej­sca?

– Za­sta­na­wiam się tylko, jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że w skom­pli­ko­wa­nym locie do­ko­nu­je­my ta­kie­go od­kry­cia.

– Ktoś nam po­ma­ga?

– Ktoś albo coś. To je­dy­ny lo­gicz­ny wnio­sek. A je­że­li uzna­my to za praw­dę, to…

– … to co bę­dzie na­stęp­ne?

– Wła­śnie. I czy dzia­ła­my na szko­dę czy na ko­rzyść ludz­ko­ści?

Na­ukow­cy w cen­trum ko­smicz­nym imie­nia Xing Xang pro­wa­dzi­li setki ta­kich dys­put na te­ma­ty róż­nych od­kryć prak­tycz­nie całą dobę, rów­no­cze­śnie de­cy­zje na temat przy­szło­ści misji za­pa­da­ły w pew­nym ga­bi­ne­cie w zu­peł­nie innej czę­ści kraju.

 

Pekin

– Znisz­czyć, wy­co­fać na­szych ludzi i znisz­czyć – grzmiał ge­ne­rał Dong Yi na nad­zwy­czaj­nym spo­tka­niu, na któ­rym znaj­do­wa­ły się tylko trzy osoby.

– Czy to coś sta­no­wi za­gro­że­nie? – spy­tał pre­zy­dent Xi Jin­jang.

– Na razie nie wiemy. Nic się nie zmie­ni­ło w od­czy­tach. Pro­szę za­uwa­żyć, że to tkwi­ło tam ty­sią­ce lat. Chiń­ska aka­de­mia nauk do­ra­dza, żeby spró­bo­wać więk­szej eks­plo­ra­cji. Po­trzeb­ne będą fun­du­sze. – Pro­fe­sor Ding Su za­jąk­nął się, wi­dząc kar­cą­cy wzrok pre­zy­den­ta. – …albo i nie. Zop­ty­ma­li­zu­je­my wy­dat­ki.

– Do­sko­na­le pro­fe­so­rze. Czyli z jed­nej stro­ny mamy wiel­ką nie­wia­do­mą, a z dru­giej ogrom­ne ko­rzy­ści. – Za­do­wo­lo­ny pre­zy­dent wstał zza biur­ka i za­my­ślo­ny pod­szedł do okna, za któ­rym widać było za­chmu­rzo­ną me­tro­po­lię. Trwał w sku­pie­niu z za­ło­żo­ny­mi z tyłu rę­ka­mi przez ja­kieś pięć minut, po czym od­wró­cił się i za­py­tał: – Czy można tam za­ło­żyć mia­sto?

– Mia­sto?

– Tak, mia­sto. Mia­łem na­dzie­ję, że wy­ra­żam się jasno. Czy mo­że­my umie­ścić ludzi w środ­ku obiek­tu i zbu­do­wać stałą bazę na po­wierzch­ni?

– Roz­wa­ża­li­śmy ten plan, na pewno wpierw trze­ba…

Pre­zy­dent wy­cią­gnął rękę i uci­szył pro­fe­so­ra:

– Tak czy nie?

– Tak. – Ten od­po­wie­dział po chwi­li wa­ha­nia.

– Do­sko­na­le. Dzię­ku­ję dok­to­rze. Bę­dzie pan po­in­for­mo­wa­ny o na­szych de­cy­zjach. A pan panie ge­ne­ra­le zo­sta­nie.

Dok­tor skło­nił się i wy­szedł bez słowa, a pre­zy­dent prze­mó­wił do wier­ne­go sługi sys­te­mu:

– Do­szli­śmy w wielu dzie­dzi­nach do tego, co osią­gnę­li nasi licz­ni wro­go­wie. Po­trze­bu­je­my skoku na miarę osią­gnięć na­szych wiel­kich przod­ków. To ogrom­ne ry­zy­ko, ale mam na­dzie­ję, że oni nam wy­ba­czą, gdyby się nie udało.

– Panie pre­zy­den­cie, nie ma innej opcji niż zwy­cię­stwo. – Z za­pa­łem i en­tu­zja­zmem po­twier­dził woj­sko­wy, ale pre­zy­dent uci­szył go ge­stem dłoni jak wcze­śniej pro­fe­so­ra:

– Nie po­zo­sta­wię oczy­wi­ście na­szych in­te­re­sów bez ochro­ny. Chciał­bym, żeby z za­cho­wa­niem wszyst­kich środ­ków ostroż­no­ści do­star­czyć tam au­to­ma­tycz­ne sys­te­my obron­ne i prze­szko­lo­nych żoł­nie­rzy. Mu­si­my wzmoc­nić opcję au­to­de­struk­cji i za­dbać, żeby w razie ataku wro­go­wie mu­sie­li wszyst­ko bu­do­wać od nowa.

Ge­ne­rał roz­pro­mie­nił się i za­py­tał:

– Ra­kie­ty? La­se­ry?

– Wszyst­ko. I jesz­cze jedno. Chcę tam do­pu­ścić każ­de­go, kto może tam po­le­cieć. Na po­czą­tek Wschod­nie Wy­brze­że.

– To zdra­da! – Ge­ne­rał gwał­tow­nie wstał, pod­no­sząc przy tym głos. – Oni nic nie mogą nam dać. I pew­nie wie­dzie­li, co tam jest, od lat. Chcą nas znisz­czyć. Trze­ba wy­ko­nać ude­rze­nie po­prze­dza­ją­ce.

– Pro­szę pa­mię­tać, do kogo pan mówi.

– Ale to zdra­da! Ktoś może pró­bo­wać sa­bo­to­wać nasz pro­gram. – Tu ge­ne­rał za­milkł, zda­jąc sobie spra­wę, że po­wie­dział za dużo.

– To cie­ka­we, dla­cze­go mnie nie po­in­for­mo­wa­no?

– Spra­wa jest ba­da­na. Nie wiemy jesz­cze, kto to do­kład­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek od­su­nie­my ludzi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek mieli zwią­zek z USA.

– Do­brze. Czy to ozna­cza, że mamy nie do­pusz­czać Wschod­nie­go Wy­brze­ża?

– Tego nie po­wie­dzia­łem. – Do­świad­czo­ny przy­wód­ca zmru­żył oczy, gdyż wie­dział, że każde oskar­że­nie po­win­no być po­par­te do­wo­da­mi.

– Do­brze. Ro­zu­miem. Ge­ne­ra­le, każde im­pe­rium z cza­sem ma pro­blem, że jego te­ry­to­rium staje się zbyt duże. Pro­szę nie za­prze­czać. Hi­tler pod Sta­lin­gra­dem, Rzym, Unia Eu­ro­pej­ska. To tylko kwe­stia czasu, gdy wszyst­ko za­czy­na się roz­pa­dać.

– Ale dla­cze­go teraz? – Ge­ne­rał znowu pod­niósł głos i nawet nie krył obu­rze­nia ani go­ry­czy.

– Spo­łe­czeń­stwo się sta­rze­je. Nie mo­że­my pro­wa­dzić wojen w nie­skoń­czo­ność. To raz. Kraj po­trze­bu­je za­so­bów bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek i nie chcę ich mar­no­wać. To dwa. Po trze­cie le­piej trzy­mać wro­gów bli­sko. I wresz­cie po czwar­te na Księ­ży­cu mo­że­my zna­leźć ruiny ty­siąc razy star­sze niż Troja, a moja matka, sza­cow­na Gang Tun, za­wsze po­wta­rza­ła, żeby nie gryźć za dużo, bo może utknąć w gar­dle.

– Ale sami mo­że­my to wszyst­ko zba­dać, tylko dłu­żej.

– Czy pa­mię­ta pan ostat­nią epi­de­mię? Wtedy się udało. Co, jeśli na­stęp­nym razem bę­dzie­my po­trze­bo­wać czy­jejś po­mo­cy? Le­piej robić drob­ne ustęp­stwa niż być oto­czo­nym sa­my­mi wro­ga­mi. To nie jest jakaś tam wo­jen­ka, to może „być albo nie być” dla wszyst­kich ludzi. Ro­zu­miem pana obawy, ale tym razem muszę się słu­chać na­ukow­ców, psy­cho­lo­gów i spe­cja­li­stów z wielu in­nych za­wo­dów, o któ­rych nie mia­łem nawet po­ję­cia. Pro­szę tylko wy­ko­ny­wać roz­ka­zy i nic wię­cej. I pro­szę o to jako czło­wiek, a nie głów­ny do­wód­ca.

Ge­ne­rał umilkł. Nie wie­dział, co czy­nić. Całe życie przy­zwy­cza­jo­ny był do wy­my­śla­nia opty­mal­nych stra­te­gii, ale tutaj sy­tu­acja róż­ni­ła się dia­me­tral­nie od tego co znał.

– Ge­ne­ra­le. Wiem, co pan myśli. Nie je­stem sa­mo­bój­cą i dobro na­sze­go kraju jest na pierw­szym miej­scu. Odkąd po­twier­dzi­li­śmy, że są tam ślady obcej cy­wi­li­za­cji, na­le­ży dzia­łać ostroż­nie. Chciał­bym, żeby ob­ser­wo­wać przez dłuż­szy czas, czy coś albo ktoś za­in­te­re­su­je się na­szym od­wier­tem. Nie mówię tutaj o lu­dziach. Chciał­bym, żeby nasza ko­lej­na ra­kie­ta wzmoc­ni­ła obro­nę i żeby dal­sza eks­plo­ra­cja była mię­dzy­na­ro­do­wa. Dajmy im mi­ni­mum, ale zy­skaj­my sza­cu­nek na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej. To tyle.

– Tak panie pre­zy­den­cie. – Yi skło­nił się i wy­szedł.

 

***

 

– Wszyst­ko sły­sza­łaś? – Jin­jang za­py­tał Dong We­njie, która dwie mi­nu­ty póź­niej we­szła z są­sied­nie­go po­ko­ju do tego sa­me­go ga­bi­ne­tu.

– Tak.

– Co o tym my­ślisz?

– Jeśli za bar­dzo przy­przeć ty­gry­sa do muru, to bę­dzie się bro­nił. Mó­wisz o woj­sku?

– Też. To dobra tak­ty­ka, żeby za­pro­sić Ame­ry­ka­nów. Po­trze­bu­je­my ich su­row­ców.

– Uspra­wie­dli­wiasz się.

– Oni na­pro­mie­niu­ją je w razie ataku… albo wyślą nam ja­kie­goś wi­ru­sa, który bę­dzie gor­szy niż w dwu­dzie­stym.

– Dalej wie­rzysz w ra­por­ty wy­wia­du? Prze­cież nic nie udo­wod­nio­no, a teo­rii o wi­ru­sie było sześć.

– Trze­ba mieć ja­kieś pew­nik, a z do­ku­men­tów jasno wy­ni­ka, że Ame­ry­ka­nie nie oprą się przed ni­czym.

– Czyli nie wie­rzysz, że tam­ten wirus to ich ro­bo­ta.

– Gdyby la­bo­ra­to­rium w Wuhan nie ule­gło ste­ry­li­za­cji, mie­li­by­śmy pew­ność – po­wie­dział ostroż­nie do­bie­ra­jąc słowa. – Nie­waż­ne, kto to wtedy zro­bił. Kraj stał się sil­niej­szy. Zmo­bi­li­zo­wa­li­śmy spo­łe­czeń­stwo, roz­wi­nę­li­śmy sys­te­my, wpro­wa­dzi­li­śmy lep­sze pro­ce­du­ry szyb­kiej re­ak­cji, ogra­ni­czy­li­śmy prze­pływ in­for­ma­cji. To my wy­gra­li­śmy tę rundę.

– My­ślisz, że tamci cią­gle coś mogą?

– Wy­gra­li­śmy kilka waż­nych bitew i wojnę, ale to nie ko­niec. Wschod­nie Wy­brze­że wy­gra­ło wojnę z Il­lu­mi­na­ti, ale Za­chod­nie cią­gle jest nie­prze­wi­dy­wal­ne. Zło za­wsze bę­dzie wal­czyć z ja­sno­ścią. Oni nie cofną się przed ni­czym. Nawet bomby trzy­ma­ją w swo­ich wła­snych mia­stach, bo nie dbają o swo­ich ludzi.

– To cie­ka­we. Nigdy mi nie mó­wi­łeś.

– Gdy bu­do­wa­no więk­sze bu­dyn­ki, to two­rzo­no plany, jak je wy­bu­rzać. I ro­bio­no in­fra­struk­tu­rę pod ła­dun­ki ato­mo­we. Wy­wiad mówi, że umiesz­czo­no je tam w trak­cie ostat­niej wojny i nigdy nie usu­nię­to.

– I dla­te­go twój po­przed­nik się wstrzy­mał.

– Tak. Cią­gle po­dej­rze­wał, że zro­bią to samo, co w Nowym Yorku.

– Wie­rzysz w to?

– Hi­sto­rię piszą zwy­cięz­cy. Ofi­cjal­na wer­sja nie­ko­niecz­nie musi być praw­dzi­wa. Mnie nie ob­cho­dzi, czy cho­dzi­ło o ropę, od­szko­do­wa­nie za bu­dyn­ki czy coś in­ne­go. Nie­waż­ne czy ist­niał, czy ist­nie­je chro­no­wi­zor, ważne, że sta­nę­li­śmy w miej­scu. Ludzi nie bę­dzie można krót­ko trzy­mać w nie­skoń­czo­ność. W końcu zbun­tu­ją się prze­ciw dzie­więć dzie­więć sześć.21

– Uspra­wie­dli­wiasz się jak małe dziec­ko. – Skrzy­wi­ła się.

– Może i tak, ale ba­da­nia ge­ne­tycz­ne są nie­wia­do­mą, a grupa cieni ma ocho­tę na jesz­cze wię­cej wła­dzy.

– Grupa cieni to sobie może – prych­nę­ła ni­czym wy­głod­nia­ła kotka. – Znowu chcą po­dzie­lić kraj?

– Tak. Jak wtedy, gdy za­ło­ży­li­śmy kwa­ran­tan­nę.

– A ty chcesz za­pro­sić wroga. Nie­do­brze to wy­glą­da.

– Nie można za­bi­jać ży­wi­cie­li. Co po­zo­sta­nie, jeśli pod­bi­je­my wszyst­kich i wszyst­ko? Ame­ry­ka­nie są nam po­trzeb­ni. Do­brze o tym wiesz. Oni coś wy­my­śla­ją, my mamy mo­ty­wa­cję, my coś wy­my­śla­my, oni mają mo­ty­wa­cję.

– Tak, czy­ta­łam „1984” i widzę, że chcesz być wiel­ki na miarę na­szych przod­ków.

– A pa­mię­tasz „Ko­niec śmier­ci”? Cy­wi­li­za­cja, która pro­mu­je eu­ta­na­zję, sama zgi­nie – po­wie­dział cicho, pa­trząc umę­czo­nym wzro­kiem w jej nie­bie­skie oczy. – Kon­sor­cja spi­sku­ją. Zie­mia jest za­tru­ta. Noc przed wia­do­mo­ścią o suk­ce­sie na­szej sondy mia­łem wizję. Obym się nie mylił kon­ty­nu­ując to, co robię.

– Obyś się nie mylił – po­wtó­rzy­ła za nim w za­my­śle­niu.

 

>> Nowy lep­szy świat <<

Lon­dyn

Mia­łem coraz więk­sze wąt­pli­wo­ści na temat mojej obec­nej po­zy­cji. To było strasz­ne, bo za bar­dzo nie mia­łem się z kim nimi dzie­lić. Tak na­praw­dę naj­bar­dziej wy­stra­szy­ła mnie do­pie­ro wi­zy­ta wła­dzy. Sie­dzia­łem i spo­koj­nie pra­co­wa­łem nad nowym kodem w biu­rze, gdy nagle zo­sta­łem wy­lo­go­wa­ny.

– Co! Ej! – nio­sło się ze wszyst­kich biu­rek wokół.

– Po­li­cja, odejść od kom­pu­te­rów!

– Po­li­cja, ręce za głowę!

Krzy­ki sły­chać było od stro­ny wind. Zbli­ża­ły się wraz z grupą za­ma­sko­wa­nych ludzi w ka­mi­zel­kach i ko­mi­niar­kach.

Jak w grach. – Pa­trzy­łem z fa­scy­na­cją na mro­wie czer­wo­nych szyb­ko po­ru­sza­ją­cych się punk­tów.

Nie chcia­łem kło­po­tów, więc tylko od­sta­wi­łem po­wo­li kubek z kawą i ze sto­ic­kim spo­ko­jem ob­ser­wo­wa­łem, jak inni wsta­ją i jak na open space wbie­ga coraz wię­cej po­li­cjan­tów.

Ko­le­ga ka­wa­larz z są­sied­niej za­gro­dy nie miał ta­kich opo­rów, tylko za­czął wrzesz­czeć:

– Ta–ta–ta–ta–ta!

– Na zie­mię! Gleba! – Po­li­cjan­ci się z nim nie pa­tycz­ko­wa­li, trak­tu­jąc go ta­se­rem.

– Panie i pa­no­wie, pro­szę odejść od kom­pu­te­rów – wołał ktoś przez me­ga­fon.

– Ko­niec pracy – oświad­czył ma­na­ger, który zja­wił się chwi­lę póź­niej na pię­trze.

Pa­trzy­łem na to wszyst­ko coraz bar­dziej zba­ra­nia­łym wzro­kiem, a jeden z ko­le­gów wy­ja­śnił mi szep­tem na boku:

– To Ri­pley­22. W każ­dym biu­rze jest osoba pod przy­kryw­ką, która w razie za­gro­że­nia na­ci­ska guzik. De­li­kwent do­sta­je za to kupę szma­lu, wszy­scy tracą do­stęp, a po­li­cja może na­gwiz­dać.

– Eeeee, to le­gen­da – rzu­cił ktoś z lewej stro­ny.

Od razu roz­go­rza­ła dys­ku­sja wśród pra­cow­ni­ków, któ­rzy za­czę­li pa­ko­wać swoje rze­czy:

– Za­le­wasz. Ta­kich osób jest wię­cej. Nikt ich nie wi­dział, ale są.

– A ja myślę, że to pro­gram od kamer. Sztucz­na in­te­li­gen­cja.

– Wszy­scy je­ste­ście durni. Sze­fo­wie dzia­łów i tak się do­ga­da­ją.

– Może i do­ga­da­ją, ale tu cho­dzi o to, żeby nie stało się to od razu. Roz­gryw­ki o wła­dzę.

Wie­czo­rem za­dzwo­ni­łem na numer z ogło­sze­nia i umó­wi­łem się na spo­tka­nie na na­stęp­ny dzień po pracy. Wy­bra­łem knaj­pę, którą tak do­sko­na­le zna­łem. Tak było ła­twiej i zna­jo­me oto­cze­nie mogło pomóc mi za­ak­cep­to­wać to, co po­ten­cjal­nie mo­głem usły­szeć. Przy­sze­dłem, za­mó­wi­łem Ape­rol Szpry­ca i ar­gen­tyń­ski stek, i sie­dzia­łem sobie spo­koj­nie, gdy nagle usły­sza­łem zza ple­ców:

– Dzień dobry Ada­mie.

Od­wró­ci­łem się.

Facet miał na sobie czar­ny, do­pa­so­wa­ny gar­ni­tur i błysz­czą­ce la­kier­ki.

Ele­gan­cik z ko­ziej dupy.

Otrzeź­wi­ło mnie to jak cho­le­ra. Po­czu­łem lo­do­wa­ty chłód na krę­go­słu­pie i od razu przy­szło mi na myśl, że bra­ko­wa­ło mu tylko prze­pi­so­wych lu­strza­nek, żeby wy­glą­dał na pra­cow­ni­ka któ­rejś z rzą­do­wych or­ga­ni­za­cji z trzy­li­te­ro­wą nazwą.

– Przejdź­my na ty, tak bę­dzie ła­twiej. Mów mi Jamie. – Podał mi rękę.

Nie zna­łem go, ale wsta­łem i od­wza­jem­ni­łem jego niedź­wie­dzi uścisk. Usie­dli­śmy, a on wtedy de­li­kat­nie pstryk­nął pal­ca­mi na kel­ne­ra.

– Jabł­ko­we Schörli i ze­staw z fryt­ka­mi po­pro­szę. Ja płacę za wszyst­ko. – Za­mó­wił i nie­spo­dzie­wa­nie wy­cią­gnął ostat­nie­go Pi­xe­la, zro­bił nim zdję­cie, po­ło­żył go na stole i od­pa­lił jakąś apkę. Na ekra­nie widać wi­dzia­łem obraz z ka­me­ry i zie­lo­ne i czer­wo­ne ikony na każ­dym czło­wie­ku.

– To prze­cież jedna z apli­ka­cji kor­po­ra­cji Moma – wy­rwa­ło mi się bez­wied­nie.

– Nie­waż­ne skąd, o nich też nie myśl. To tylko ćpuny z kiep­skim kodem. – Mach­nął ręką i za­chę­cił: – No dalej. Wy­bierz kogoś.

Klik­ną­łem na chy­bił tra­fił.

– Dok­tor Ilena Pa­la­wa­is. Trzy­dzie­ści pięć lat. Wkład­ka do­ma­cicz­na i ja­jecz­ko na łech­tacz­ce. Seks przed­wczo­raj. Trzy or­ga­zmy. Za dwa dni pozna Mar­ku­sa, z któ­rym roz­bi­ją się w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym. IQ sto dwa­dzie­ścia sie­dem. Chcesz, żeby zaraz do­szła?

Po­my­śla­łem sobie, że to tania sztucz­ka. In­for­ma­cje po­da­ne przez niego można było za­pew­ne zna­leźć w In­ter­ne­cie albo ko­biet­ka była wspól­nicz­ką i miała za­re­ago­wać na jakiś sy­gnał.

Nie zdra­dzi­łem się ze swo­imi po­dej­rze­nia­mi, tylko kiw­ną­łem głową, on coś tam na­ci­skał, a ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła te­le­fon, prze­czy­ta­ła coś, od­pi­sa­ła i znów coś prze­czy­ta­ła. Rze­czy­wi­ście była roz­anie­lo­na. Pa­trzy­łem na cha­rak­te­ry­stycz­nie roz­chy­lo­ne nogi i ru­mień­ce na twa­rzy, pod­czas gdy on po­wie­dział z trium­fu­ją­cym uśmiesz­kiem:

– Prze­myśl to. I jesz­cze jedno. Pa­mię­tasz, jak dziew­czy­na, z którą kie­dyś się spo­tka­łeś, dała ci zły numer i wy­dy­ma­ła ucie­ka­jąc z ho­te­lu?

Moja męska duma zo­sta­ła zgwał­co­na, więc od­ru­cho­wo ude­rzy­łem w stół i wy­sy­cza­łem:

– Gówno ci do tego.

Wkur­wił mnie tym bar­dziej, że głu­pia baba już dawno wy­le­cia­ła mi z głowy. Jeśli chciał mnie za­in­te­re­so­wać, to zu­peł­nie mu się nie udało. Nie chcia­łem nawet się pytać, czy wie coś wię­cej. Zbie­ra­łem się do wsta­nia, ale ten po­wie­dział cicho nie zno­szą­cym sprze­ci­wu dia­bo­licz­nym gło­sem:

– Sia­daj.

Pa­trzy­li­śmy na sie­bie twar­dym wzro­kiem, ni­czym dwóch ko­gu­tów przed walką na śmierć i życie.

– Pro­szę. Smacz­ne­go. – To pa­sjo­nu­ją­ce za­ję­cie prze­rwa­ła nam młoda kel­ner­ka, sta­wia­jąc przed nami sma­ko­wi­cie pach­ną­ce dania.

– Czy my­śla­łeś o tym, jakie to wszyst­kie nie­trwa­łe i nie­opty­mal­ne na tym świe­cie? – Jamie naj­wy­raź­niej chciał roz­ła­do­wać na­pię­cie. – Ku­charz robił te ar­cy­dzie­ła wie­dząc, że kilka minut póź­niej zo­sta­ną znisz­czo­ne. Czy to nie prze­jaw ma­so­chi­zmu? Albo to, jak dzie­ci pi­sa­ły przez wieki swoje prace do­mo­we. Ktoś je oce­niał, a potem ule­ga­ły za­po­mnie­niu. Czy to nie było mar­no­traw­stwo ich mło­dych umy­słów?

Kiw­ną­łem głową na „tak”, a on po­wie­dział cicho:

– Spójrz na tam­te­go męż­czy­znę. Za dzie­sięć se­kund do­sta­nie epi­lep­sji.

Mi­mo­wol­nie za­czą­łem od­li­czać w my­ślach. Przy zerze wska­za­ny czło­wiek rze­czy­wi­ście za­czął się rzu­cać. To już bu­dzi­ło pewne wąt­pli­wo­ści, gdyż nawet stąd wy­glą­da­ło nie­zwy­kle re­ali­stycz­nie.

– Skąd…? – Za­czą­łem mówić, zmę­czo­ny tą cią­głą zmia­ną te­ma­tów, ale on prze­rwał mi nie­zwy­kle znu­dzo­nym gło­sem:

– Za­szył się. Jego wsz­czep ma pe­wien szcze­gól­ny błąd i po mi­lio­nie minut od uru­cho­mie­nia wy­rzu­ca do krwi dwa razy wię­cej związ­ków niż po­wi­nien, o ile się go nie zre­se­tu­je. Tym razem facet po­mi­nął trzy wi­zy­ty kon­tro­l­ne. Jego stra­ta.

To nie ro­bi­ło się fajne. Nie wie­dzia­łem, czy to tania sztucz­ka czy nie, ale za­da­łem naj­bar­dziej na­tu­ral­ne w tym mo­men­cie py­ta­nie:

– Dla­cze­go nie in­for­mu­je­cie ludzi?

Skoń­czył w spo­ko­ju swo­je­go sznyc­la, a w od­po­wie­dzi usły­sza­łem je­dy­nie lek­ce­wa­żą­ce:

– Synku, nie za­sta­na­wia­ło cię kie­dyś, dla­cze­go mówi się o szu­ka­niu swo­jej po­łów­ki? Albo czym na­praw­dę jest ten stek, który teraz z takim sma­kiem spo­ży­wasz? My znamy na to, i wiele in­nych pytań, od­po­wiedź, i to na­uko­wą od­po­wiedź, a nie ja­kieś pier­do­ły.

Jakoś nie za­brzmia­ło to prze­ko­ny­wa­ją­co.

– Przyjdź za ty­dzień o dzie­sią­tej pod ten adres. – Dał mi jakąś wi­zy­tów­kę.

– Ale ja za­czą­łem pracę na sta­no­wi­sku pro­gra­mi­sty i nie po­wi­nie­nem brać na po­cząt­ku urlo­pu.

– Bę­dzie­cie mieć spię­cie w sieci i całe pię­tro do­sta­nie dzień wol­ne­go. – Znów mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką, potem wstał i wy­szedł.

Zo­sta­łem sam ze swo­imi my­śla­mi. Wy­glą­dał na na­dę­te­go bu­fo­na, ale za­siał u mnie pewne ziar­no nie­pew­no­ści. Po­czu­łem się nie­sa­mo­wi­cie sa­mot­ny. Chcia­łem uciec od de­mo­nów i dla­te­go wy­je­cha­łem z War­sza­wy, a tym­cza­sem wy­glą­da­ło, że wpa­ko­wa­łem się w nową ka­ba­łę.

A miało być tak pięk­nie… or­de­ry miały być…

W wy­jazd wło­ży­łem tyle ener­gii i pracy. Zgoda sze­fów była tylko po­cząt­kiem, trze­ba było jesz­cze za­ła­twić pasz­port, wizę i zro­bić ty­siąc in­nych rze­czy.

Mu­sia­łem przede wszyst­kim uzy­skać po­zwo­le­nie na wywóz wła­sne­go sprzę­tu kom­pu­te­ro­we­go. To był tylko Dell Pre­ci­sion 5570 z dwoma pa­mię­cia­mi Opta­ne NVME i dyski na kopie za­pa­so­we, ale sys­tem trak­to­wał je jako sprzęt stra­te­gicz­ny, który trze­ba było prze­nieść z re­je­stru do re­je­stru i za­de­kla­ro­wać.

Po­trze­bo­wa­łem rów­nież zgody na wywóz wa­lu­ty. Wpraw­dzie trans­fer do Bit­co­in był bez­pro­ble­mo­wy, ale duże nie­re­je­stro­wa­ne kwoty za­wsze by­wa­ły w końcu spraw­dza­ne. Wtedy za­zwy­czaj za­bie­ra­no dużą ich część pod byle pre­tek­stem, jak w tym sta­rym dow­ci­pie, że urzę­do­wi skar­bo­we­mu na rękę są wszyst­kie opóź­nie­nia po­dat­ni­ków.

Chcia­łem sobie oszczę­dzić tej całej pracy, ale tu w War­sza­wie zna­łem wszyst­kie pro­ce­du­ry, a tam w Lon­dy­nie mu­siał­bym się przy tym na­pra­co­wać kilka razy wię­cej.

Pro­ble­mem było też to, że w moim sprzę­cie mu­sia­łem wy­mie­nić firm­wa­re na nie­kor­po­ra­cyj­ny, a ten w za­sa­dzie po­zwa­lał na pełen zdal­ny do­stęp od­po­wied­nim służ­bom, z od­po­wied­nim na­ka­zem rzecz jasna. I wła­śnie dla­te­go część pli­ków wcze­śniej ukry­łem, port­fe­le po­dzie­li­łem na kil­ka­na­ście to­ke­nów, a dane zdu­pli­ko­wa­łem.

Naj­gor­sze było jed­nak za­ła­twie­nie wizy, a wła­ści­wie nie tyle naj­gor­sze, tylko naj­bar­dziej pra­co­chłon­ne. Ty­sią­ce pytań o cel prze­no­sin, zdro­wie, a nawet to, czy pla­nu­ję pra­co­wać jako męska dziw­ka. Dużo for­mu­la­rzy, a każdy sprzecz­ny z in­ny­mi. Wy­glą­da­ło, że sys­tem chciał zła­pać mnie na kłam­stwie czy udzie­la­niu innej od­po­wie­dzi na po­wtó­rzo­ne wiele razy py­ta­nie.

Czę­ści rze­czy mu­sia­łem się oczy­wi­ście po­zbyć. Przy­kła­dem były moje drony, które miały wpraw­dzie trans­pon­de­ry, ale we­dług ofi­cjal­nych norm trak­to­wa­no je jako broń.

Naj­smut­niej­sze jed­nak było po­że­gna­nie z moim le­ka­rzem. Za­mó­wi­łem u niego wi­zy­tę, on zro­bił masaż i po­wie­dział to, co za­wsze:

– Ale masz kom­pu­ter, wspa­nia­ły, nie­sa­mo­wi­ty. Da­le­ko zaj­dziesz.

Wie­dzia­łem, że się z nim długo nie spo­tkam. Było mi nie­zwy­kle przy­kro. Nie chcia­łem nawet my­śleć, co by­ło­by ze mną, gdyby kie­dyś nie zna­lazł się na mojej dro­dze. Da­rzy­łem go sym­pa­tią z tego po­wo­du, jak rów­nież dla­te­go, bo wy­pisz wy­ma­luj przy­po­mi­nał Scot­tie­go i cza­sa­mi wręcz my­śla­łem, że powie:

– Aj, aj, cap­ta­in.

Ko­cha­ny czło­wiek.

 

>>> Noc cudów <<<

Lon­dyn

Noc mu­ze­ów to oka­zja do świę­to­wa­nia i je­dy­ny czas w roku, kiedy można obej­rzeć cale mu­zeum figur wo­sko­wych i wszyst­kie sale tor­tur w Tower. Ten wie­czór miał być nie­za­po­mnia­ny rów­nież dla niej. Chcia­ła od­po­cząć od ba­cho­rów i po­czuć się znowu ko­bie­tą, a nie koc­mo­łu­chem, któ­re­go wszy­scy po­pę­dza­ją i wy­śmie­wa­ją.

Była na sie­bie wście­kła, bo tej so­bo­ty z rana mu­sia­ła pra­co­wać, a gdy przy­szła do domu, to wbrew sobie padła jak nie­ży­wa na łóżko.

Obu­dzi­ła się koło szes­na­stej.

Nie było już czasu na po­rząd­ne przy­go­to­wa­nia, więc wzię­ła szyb­ki prysz­nic i ubra­ła pierw­szą lep­szą kiec­kę.

Nie mój styl. – Pa­trzy­ła z po­li­to­wa­niem na swoje od­bi­cie w lu­strze, do­strze­ga­jąc tu i ów­dzie fałd­kę źle uło­żo­ne­go ma­te­ria­łu. Dobra, trud­no, nikt z tego nie bę­dzie strze­lać.

Ma­znę­ła usta, lekko pod­krę­ci­ła brwi i tyle.

Teraz buty.

Wy­cho­dząc z ła­zien­ki, nie chcia­ła nawet my­śleć o ster­cie brud­nych ubrań i maj­tek. Czas na bez­płat­ne pra­nie przy­pa­da­ło w ko­lej­ną so­bo­tę, poza nim mogła jesz­cze pójść na róg i za­pła­cić, ale wtedy trze­ba było li­czyć się z tym, że wszyst­ko nie bę­dzie tak ład­nie pach­nieć.

W po­ko­ju otwo­rzy­ła szafę.

Trze­ba kupić nowe. Zde­cy­do­wa­nie. – Ko­za­ki nie pa­so­wa­ły, tramp­ki tym bar­dziej, a czó­łen­ka miały od­bar­wie­nia. Niech będą szpil­ki.

Była już dzie­więt­na­sta, gdy wy­szła. Czuła się nie­swo­jo i na roz­grzew­kę po­sta­no­wi­ła za­cząć od mu­zeum kom­pu­te­rów. Chcia­ła sobie tylko po­pra­wić humor. Nie ro­zu­mia­ła tych ma­szyn, ale mogła przy­naj­mniej nie­źle po­na­bi­jać się z tych wszyst­kich mło­dzień­ców, któ­rzy nie wie­dzie­li, co się robi z praw­dzi­wą ko­bie­tą.

ENIAC.

Tak się na­zy­wa­ło pierw­sze pudło, na które ledwo rzu­ci­ła okiem. Wiel­kie i śmier­dzą­ce sta­ro­ścią. Od­ra­ża­ją­ce, dobre na plu­skwy. Nie in­te­re­so­wa­ło jej spe­cjal­nie, ale to wła­śnie przy nim po­czu­ła pier­dol­nię­cie. Nie mo­tyl­ki w brzu­chu, nie go­rą­co, ale ato­mo­we ude­rze­nie, które zda­rza się tylko kilka razy w życiu.

Stało się tak, gdy spoj­rza­ła na chło­pa­ka, któ­re­go kie­dyś zo­ba­czy­ła na ulicy. Był dosyć przy­stoj­ny i za­dba­ny. Pa­trzył przy­jaź­nie i nawet ład­nie pach­niał.

Nie mogli ode­rwać od sie­bie oczu, a jak po­wie­dział „cześć”, to jakby wszyst­kie dzwo­ny za­bi­ły w nie­bio­sach.

Ugię­ły się pod nią nogi. Była go­to­wa, mokra i miała na niego ocho­tę.

Coś za­czę­li roz­ma­wiać, ale tak na­praw­dę było jej obo­jęt­ne, bo czuła, że tego wie­czo­ra muszą skoń­czyć w łóżku. Nie było żad­nej innej opcji. Chcia­ła, żeby ją rżnął. Nie wie­dzia­ła jesz­cze, czy tylko jedną noc czy do końca życia, ale to było naj­mniej ważne. Po­trze­bo­wa­ła chło­pa, bolca i po­rząd­ne­go pie­prze­nia. Każda ko­mór­ka jej ciała wręcz krzy­cza­ła, że chce być piesz­czo­na… tu i teraz.

Jesz­cze bar­dziej go­rą­co się zro­bi­ło, gdy chwy­cił ją za rękę. Nie mogła się po­wstrzy­mać i zła­pa­ła go za głowę i po­ca­ło­wa­ła. A potem… wszyst­ko za­dzia­ło się samo i bły­ska­wicz­nie.

Ulica.

Hotel.

Wspól­na ką­piel.

Go­rą­ce piesz­czo­ty.

Zro­bił do­kład­ną in­spek­cję jej cia­sne­go tyłka, głod­nej spra­gnio­nej łech­tacz­ki, nie­na­sy­co­nej cipki, twar­dych jak skała sut­ków, na­brzmia­łych cyc­ków i wszyst­kie­go, co tylko moż­li­we. Był dobry w te kloc­ki. Try­ska­ła na lewo i prawo. Wy­gi­na­ła się i dy­sza­ła. Do­pro­wa­dzał ją pra­wie na skraj or­ga­zmu, potem ozię­biał i za­czy­nał od nowa, a roz­kosz trwa­ła i trwa­ła… aż ze­mdla­ła.

Obu­dzi­ła się w nocy, i wtedy przy­szło otrzeź­wie­nie.

Nie znam go, mo­głam się czymś za­ra­zić, a do tego chra­pie.

Ar­gu­men­ty dobre jak inne.

Czas się ewa­ku­ować. Sam­ców na tej pla­ne­cie po­ło­wa, więc na pewno inny spraw­dzi się rów­nie do­brze.

Obej­mo­wał ją ręką. Prze­su­wa­ła ją de­li­kat­nie, aż wresz­cie była wolna.

Majt­ki… Gdzie są majt­ki? Po­rwa­ne. Cho­le­ra, nie będę ich za­bie­rać. Niech o mnie pa­mię­ta.

Za­ło­ży­ła su­kien­kę i buty, zła­pa­ła to­reb­kę i cicho wy­szła.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

4:37

 

> Współ­pra­ca <

Pekin

– Panie am­ba­sa­do­rze, nie ro­zu­miem, dla­cze­go zo­sta­łem za­pro­szo­ny i dla­cze­go po­pro­szo­no, żebym zja­wił się w try­bie pil­nym. Je­że­li cho­dzi o nisz­czy­ciel…

– Nie cho­dzi o morze chiń­skie, a w szcze­gól­no­ści o za­to­pio­ny okręt. Okrę­tów mamy wiele, czy jak mó­wi­cie pod do­stat­kiem. Spra­wa jest po­waż­niej­sza. Pro­szę obej­rzeć te zdję­cia. – Zhune Liang de­li­kat­nie się skło­nił i z nie­od­gad­nio­nym wzro­kiem wrę­czył ele­ganc­ką tecz­kę, która roz­to­czy­ła przy­jem­ny za­pach świe­żo gar­bo­wa­nej skóry.

– Dalej nie ro­zu­miem. – Jego ame­ry­kań­ski od­po­wied­nik Tho­mas Kirk­man uniósł ze zdzi­wie­nia brwi.

– Pro­szę je obej­rzeć i wtedy po­roz­ma­wia­my. – Liang uśmiech­nął się przy­jaź­nie i dodał: – Życzy pan sobie her­ba­ty?

Obaj pa­no­wie znali się od wielu lat i do pew­ne­go stop­nia sobie ufali, z dru­giej stro­ny pro­to­kół w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych za­bra­niał przyj­mo­wa­nia pły­nów, które mogły za­wie­rać tru­ci­znę czy inny śro­dek che­micz­ny.

– Do­my­ślam się, że za­sta­na­wia się pan, czy chce­my pana otruć. Za­cy­tu­ję tutaj pań­skie słowa. Za­łóż­my, że teo­re­tycz­nie by­ła­by to praw­da i wy­pi­ja­jąc po­czę­stu­nek jest pan, jak to ład­nie pan rok temu ujął, fra­je­rem. – Chiń­ski am­ba­sa­dor ucie­szył się, bo wła­śnie zro­bił de­li­kat­ny przy­tyk do luź­ne­go stylu bycia Kirk­ma­na, nie ob­ra­ża­jąc go przy tym wię­cej, niż na­le­ży. – Czy po­dob­na ope­ra­cja by­ła­by zro­bio­na tak otwar­cie? Czy nie by­ła­by to ozna­ka bar­ba­rzyń­stwa i braku sza­cun­ku i ho­no­ru? I czy nie jest więk­szym fra­jer­stwem od­rzu­ce­nie na­szej przy­jaź­ni?

W tym mo­men­cie jego ame­ry­kań­ski ko­le­ga wy­raź­nie się od­prę­żył i rów­nież uśmiech­nął ze zro­zu­mie­niem. Wie­dział, że ist­nie­ją mi­lio­ny spo­so­bów na za­ra­że­nie. Można to zro­bić przez po­wie­trze, świa­tło czy dotyk, a na­po­je są po pro­stu zbyt oczy­wi­ste. Pro­to­ko­ło­wi stało się za­dość, a takie za­pew­nie­nia Liang były wię­cej niż wy­star­cza­ją­ce i ozna­cza­ły, że Chiń­czy­cy cze­goś mocno chcą.

– Nie po­dej­rze­wał­bym przed­sta­wi­cie­li tak wspa­nia­łe­go na­ro­du o tak nie­cne czyny. – Ame­ry­ka­nin pod­jął rę­ka­wi­cę. Mu­siał grać, choć tak na­praw­dę nie miał się czego bać. Nie była to jego pierw­sza wi­zy­ta w tym miej­scu. Wie­dział, że kry­zy­sy i rządy przy­cho­dzi­ły i od­cho­dzi­ły, a oni we dwóch trwa­li na po­ste­run­ku, i praw­dę mó­wiąc obu im za­le­ża­ło na tym, żeby po­dob­ne spo­tka­nia od­by­wa­ły się w spo­ko­ju. Nie oba­wiał się o swoje życie, gdyż funk­cje jego or­ga­ni­zmu były wła­ści­wie cały czas mo­ni­to­ro­wa­ne, a po po­wro­cie cze­ka­ła go wi­zy­ta w spe­cjal­nej ko­mo­rze od­ka­ża­ją­cej, gdzie spo­koj­nie mógł się zre­lak­so­wać z dala od zgieł­ku i pro­ble­mów.

Chiń­czyk uśmiech­nął się po tych sło­wach, a Ame­ry­ka­nin dodał:

– Co do her­ba­ty, to po­pro­szę zie­lo­ną z nutą cy­na­mo­nu.

– Do­sko­na­ły wybór. Teraz pro­szę przej­rzeć to, co jest w tej tecz­ce.

W po­ko­ju za­pa­dła cisza. Nie trze­ba było mówić nic wię­cej, gdyż po­miesz­cze­nie znaj­do­wa­ło się na cią­głym pod­słu­chu.

Ame­ry­kań­ski am­ba­sa­dor za­czął prze­glą­dać ko­lej­no po­nu­me­ro­wa­ne zdję­cia, które wy­raź­nie przed­sta­wia­ły jakąś me­ta­lo­wą kon­struk­cję w gro­cie. Zdjęć było pięt­na­ście i nie grze­szy­ły ilo­ścią szcze­gó­łów, zu­peł­nie jakby w miej­scu ich zro­bie­nia nie było dosyć świa­tła. On je prze­glą­dał, gdy we­szła se­kre­tar­ka, która wnio­sła na srebr­nej tacy dzba­ne­czek z pa­ru­ją­cym pły­nem i dwie mi­ster­nie rzeź­bio­ne por­ce­la­no­we fi­li­żan­ki. Dziew­czy­na uśmie­cha­ła się ser­decz­nie, ale Ame­ry­ka­nin wi­dział rów­nież puste lu­stru­ją­ce go ba­daw­czo oczy.

Ładna. – Skło­nił w jej kie­run­ku życz­li­wie głowę, pa­trząc na ele­ganc­ki czar­ny ko­stium i upię­te w kok włosy. Pew­nie wy­wiad. Szko­da, że Liang nie mógł mnie nigdy za­pro­sić do pry­wat­nej re­zy­den­cji.

Wie­dział, że Chiń­czyk ma do swo­jej dys­po­zy­cji mały kil­ku­oso­bo­wy harem, łaź­nię i saunę. Cza­sa­mi od­by­wa­ły się tam przy­ję­cia, ale te za­re­zer­wo­wa­ne były wy­łącz­nie dla człon­ków rządu chiń­skie­go, i to tylko tych mocno wy­bra­nych.

Se­kre­tar­ka pod­sta­wi­ła fi­li­żan­ki na sto­li­ku, na­la­ła do nich po­wo­li her­ba­ty, ukło­ni­ła się z głę­bo­kim sza­cun­kiem i wy­szła bez słowa.

Chiń­ski am­ba­sa­dor po­pa­trzył ba­daw­czo na swo­je­go ko­le­gę po fachu i za­pro­sił go ge­stem do wy­bo­ru na­czy­nia, a potem wypił łyk z dru­giej fi­li­żan­ki. Nie spie­szył się i nie po­pę­dzał czło­wie­ka za­cho­du, o któ­rym miał dosyć dobre zda­nie. Kirk­man w tym cza­sie za­sta­na­wiał się nad tre­ścią tecz­ki, zaś po obej­rze­niu zdjęć pod róż­ny­mi ką­ta­mi za­mknął i odło­żył tecz­kę i wziął fi­li­żan­kę z her­ba­tą, którą za­czął po­pi­jać z wiel­kim sma­kiem.

– Wy­bor­na her­ba­ta. Dalej jed­nak nie ro­zu­miem, o co cho­dzi. – W końcu stwier­dził spo­koj­nie. – Zdję­cia są cie­ka­we, ale da­le­ko im do fil­mów wideo w 4K.

– Prze­cho­dzi pan jak za­wsze do rze­czy, więc ja zro­bię to samo. Te zdję­cia zro­bio­no na Księ­ży­cu i po­ka­zu­ją sta­tek ob­cych.

– Ob­cych? Ja­kich ob­cych? Ro­sjan?

– Pro­szę sobie nie żar­to­wać. Mówię o ga­tun­ku spoza Ziemi.

– Dla­cze­go mi o tym mó­wi­cie?

– Pro­szę wy­ba­czyć to, co zaraz po­wiem. – Chiń­czyk ukło­nił się. – Pro­szę też po­zwo­lić mi do­koń­czyć. Chiny są wiel­kim na­ro­dem, a Wschod­nie Wy­brze­że w tym wy­ści­gu po­zo­sta­ły zaraz za nami.

Kirk­man w tym mo­men­cie zmie­nił minę na mocno zde­gu­sto­wa­ną i chciał wstać, ale usły­szał:

– Pro­szę po­cze­kać. Nie chcia­łem ob­ra­żać ani pana, ani pana wiel­kie­go na­ro­du. Cho­dzi­ło tylko o wska­za­nie, że to my do­ko­na­li­śmy pew­ne­go od­kry­cia. Ten wy­si­łek to sporo, nawet jak na nasze siły. Do eks­plo­ra­cji zna­le­zi­ska po­trze­ba ener­gii i za­so­bów, które teraz mar­nu­je­my na zbro­je­nia. Nasza ofer­ta jest w tej sy­tu­acji pro­sta i w za­mian za od­stą­pie­nie od dzia­łań zbroj­nych w re­jo­nie morza chiń­skie­go chce­my do­pu­ścić do stat­ku jed­ne­go Ame­ry­ka­ni­na.

Za­pa­dła cisza.

– To cie­ka­wa pro­po­zy­cja, ale dla­cze­go tylko jed­ne­go i dla­cze­go uwa­ża­cie, że sami nie mo­że­my tam po­le­cieć?

– Pro­po­nu­je­my uła­twie­nie ca­łe­go pro­ce­su. Mamy na or­bi­cie Księ­ży­ca sta­cję, która zna­czą­co uła­twi przy­go­to­wy­wa­nie wy­praw na po­wierzch­nię. Od­da­je­my ją w imię współ­pra­cy. Można do niej za­cu­mo­wać ko­lej­ne stat­ki i wy­ko­rzy­stać ją jako bazę.

– Po­trze­bu­ję od­po­wie­dzi Pen­ta­go­nu.

– Oczy­wi­ście.

– I na pewno bę­dzie­my chcie­li tam umie­ścić wię­cej na­ukow­ców.

– Nie mamy jesz­cze ta­kich środ­ków. Tian­gong 2 była pro­jek­to­wa­na do cze­goś in­ne­go, a ko­lej­ni lu­dzie wy­ma­ga­ją i żyw­no­ści, i miej­sca. Nie wi­dzi­my prze­szkód tylko wtedy, gdy uży­je­cie swo­ich po­jaz­dów.

– Czy mogę wziąć zdję­cia ze sobą?

– Tak, oczy­wi­ście.

– Pro­szę mi jesz­cze po­wie­dzieć jedno: jak to się stało, że przez lata nikt nic nie wy­krył?

– Nie wiem. Nasi na­ukow­cy rów­nież nie wi­dzie­li żad­nych śla­dów, a przy ko­lej­nym prze­lo­cie na­szej sondy te nagle się po­ja­wi­ły. Prze­ka­że­my oczy­wi­ście całą do­ku­men­ta­cję.

– Po­ro­zu­miem się ze swo­imi zwierzch­ni­ka­mi i po­sta­ram się dać od­po­wiedź jak naj­szyb­ciej, już teraz jed­nak dzię­ku­ję w imie­niu rządu za za­ufa­nie i zło­że­nie tej hoj­nej ofer­ty.

– Cała przy­jem­ność po na­szej stro­nie. My po­cze­ka­my na od­po­wiedź, zanim skon­tak­tu­je­my się z in­ny­mi.

– Dzię­ku­ję, swoją drogą her­ba­ta jest na­praw­dę zna­ko­mi­ta.

– Z liści zbie­ra­nych ręcz­nie na Cej­lo­nie. Wspa­nia­ła szczyp­ta luk­su­su w dzi­siej­szym bru­tal­nym i zwa­rio­wa­nym świe­cie. – Liang od­po­wie­dział cicho i z za­du­mą, wpa­tru­jąc się in­ten­syw­nie w fi­li­żan­kę, którą coraz bar­dziej ści­skał obu­rącz…

 

***

 

– Do­szły nas nie­po­ko­ją­ce plot­ki o tym, że za­mie­rza­my do­pu­ścić Ame­ry­ka­nów na księ­życ. – Jeden z mło­dych przy­wód­ców biz­ne­su wy­gła­szał wąt­pli­wo­ści i pa­trzył pro­wo­ka­cyj­nie w stro­nę pre­zy­den­ta, ba­wiąc się klu­cza­mi od dro­gie­go auta.

– Widzę, że prze­cho­dzi­cie od razu do rze­czy. Zro­bię tak samo. Mamy nie­do­bór ko­biet i za­nie­czysz­cze­nie. Po­dob­nie jak wy uwa­żam, że eks­plo­ra­cja poza pla­ne­tą jest nam nie­zbęd­na. Dzię­ki pa­ten­tom kor­po­ra­cja smoka zy­ska­ła mi­liar­dy… – Jin­jang od­po­wie­dział cicho, ale kon­kret­nie.

– Które za­in­we­sto­wa­li­śmy i któ­rych nie mamy… Szko­da, że teraz oka­zu­je się, że nie mo­że­my sobie ufać.

– Je­ste­śmy w Azji, ku­pi­li­śmy część Eu­ro­py i Afry­ki, do­pro­wa­dzi­li­śmy do se­ce­sji w Ame­ry­ce. Pa­no­wie, de­cy­zja, która pod­ją­łem jest może kon­tro­wer­syj­na, ale tylko chro­ni rów­nież wasze in­te­re­sy. Czci­god­ny Long Sang, co pan o tym sądzi? – Pre­zy­dent od­wró­cił się do zna­ne­go eme­ry­to­wa­ne­go przy­wód­cy jed­nej z naj­więk­szych or­ga­ni­za­cji w kraju.

– Do se­ce­sji to bar­dziej do­pro­wa­dził Trump, a potem Go­ogle i Tesla, które tra­ci­ły użyt­kow­ni­ków. Ame­ry­ka­nie sami przy­pie­czę­to­wa­li swój los, gdy za­czę­li nas od­ci­nać od tech­no­lo­gii. – Sta­rzec za­czął w za­my­śle­niu ob­ra­cać w ręku te­le­fon firmy Hu­awei, która naj­bar­dziej się roz­wi­nę­ła po re­stryk­cjach. – Zga­dzam się z tym, że mło­dzi są gwał­tow­ni. Taki jest urok mło­do­ści i tego nie zmie­ni­my. Pa­mię­tam mie­siąc stra­chu i nie chciał­bym, żeby się po­wtó­rzył. Jeśli kogoś za bar­dzo znisz­czyć, ten się od­ra­dza i mści. Tak było, jest i bę­dzie. Dla­te­go naj­le­piej trzy­mać nie­przy­ja­ciół jak naj­bli­żej i cza­sa­mi iść na pewne drob­ne ustęp­stwa.

W sali za­pa­dła cisza.

– Cie­szę się, że sko­rzy­stał pan z su­ge­stii mojej pią­tej córki i zde­cy­do­wał się wyjść z pro­po­zy­cją współ­pra­cy. Myślę, że do niej nie doj­dzie. I myślę, że samo wy­ra­że­nie do­brej woli nie­sa­mo­wi­cie po­mo­że nam w po­li­ty­ce mię­dzy­na­ro­do­wej. – Sta­rzec prze­rwał ją po dłuż­szej chwi­li i ukło­nił się z sza­cun­kiem, pa­trząc na niego z ta­jem­ni­czym uśmie­chem.

 

>> A miało być tak pięk­nie <<

Lon­dyn

Śniło mi się, że znowu byłem w biu­rze, do któ­re­go kilka razy pró­bo­wa­łem głu­pio wró­cić. I śniło mi się, że wszy­scy byli dla mnie tacy mili. I wresz­cie to, że sta­łem w wiel­kiej sali oto­czo­ny ludź­mi i trzy­ma­łem wokół pasa ręcz­nik z za­wią­za­ny­mi koń­ca­mi z przo­du, pod któ­rym pró­bo­wa­łem zmie­nić ką­pie­lów­ki. Zmie­nia­łem je, ale nie za­uwa­ży­łem, że było tam widać wię­cej niż po­win­no.

I do­kład­nie wtedy jedna z ko­le­ża­nek zna­czą­co chrząk­nę­ła i de­li­kat­nie po­ka­za­ła pal­cem, żebym się przy­krył…

Za­czer­wie­ni­łem się jak burak… Ale nawet to nie wy­wo­ła­ło skan­da­lu… I nie wy­le­cia­łem z tej pracy, co było dla mnie wiel­kim szo­kiem i za­sko­cze­niem…

Pa­mię­ta­łem też drugi sen, w któ­rym po­ży­czy­łem od kogoś Audi, dla wielu nie­osią­gal­ny sym­bol luk­su­su. Gdy je­cha­łem, żeby zwró­cić to dzie­ło sztu­ki, to za­trzy­ma­łem się przed po­bli­skim skle­pie. Chcia­łem tylko kupić coś do picia, a pró­bo­wa­no mnie tam ska­so­wać za bu­tel­kę na­po­ju, wartą może pięć zło­tych, równo trzy­sta osiem­dzie­siąt jeden zło­tych i dzie­sięć gro­szy. Do­li­czy­li sobie chyba za każdą se­kun­dę, gdy wnio­słem drugą bu­tel­kę tego sa­me­go na­po­ju. We­dług nich to była ry­czał­to­wa opła­ta za prze­cho­wa­nie. Mała pół­li­trów­ka stała tam może pięć minut i w tym cza­sie stała się cen­niej­sza niż nie­je­den luk­su­so­wy szam­pan.

– Pier­dziel­cie się. Wolę zo­sta­wić wła­sną bu­tel­kę i za­pła­cić dzie­sięć zeta w su­per­mar­ke­cie. Gdyby to wszyst­ko kosz­to­wa­ło dwa­dzie­ścia, a nawet pięć­dzie­siąt zło­tych, to bym jesz­cze zro­zu­miał. Ale trzy­sta osiem­dzie­siąt pro­cent zysku to lekka prze­sa­da. Ja­nu­sze biz­ne­su, kurwa wasza mać. – Wy­sze­dłem, trza­ska­jąc drzwia­mi.

Tego sa­me­go dnia od­da­łem Audi żonie wła­ści­cie­la. Spraw­dzi­łem jej dowód, cho­ciaż nie mia­łem do tego żad­ne­go prawa. I naj­lep­sze, że auto było w po­rząd­ku, mimo że zjeż­dża­łem nim wcze­śniej po scho­dach.

To wszyst­ko śniło mi dwie noce po tym, gdy po­sze­dłem do do­brej re­stau­ra­cji, wy­pi­łem tonę piwa i zja­dłem po­rząd­ną pizzę zro­bio­ną z praw­dzi­wych skład­ni­ków. Wie­rzy­łem, że sny są dobre i pro­ro­cze. Ufa­łem, że po­ka­zu­ją to, o czym myśli pod­świa­do­mość, tutaj jed­nak zu­peł­nie nie wie­dzia­łem, skąd je mam. Prze­kli­na­nie ze snu było prze­żyt­kiem. Zło­tych nie uży­wa­ło się od lat, a Audi było jedną z naj­bar­dziej luk­su­so­wych, ale rów­nież dawno temu za­po­mnia­nych marek. Nie wie­dzia­łem, skąd mi to wszyst­ko przy­szło, i czy był to sku­tek oglą­da­nia fil­mów w sta­rym kinie, wę­dró­wek w go­glach po mu­zeum czy może czy­ta­nia setek ksią­żek.

Teraz też mo­głem oczy­wi­ście dalej śnić. Chcia­łem to robić, nie­ste­ty było to nie­moż­li­we…

W ty­go­dniu po­sze­dłem na im­pre­zę po pracy, gdzie wy­ha­czy­łem dziew­czy­nę. I nie była to byle jaka dziew­czy­na, ale panna, która miała nogi do ziemi, równe ster­czą­ce cycki, nie­win­ną dziew­czę­cą buzię, dłu­gie włosy spię­te z tyłu i przy­kry­wa­ją­ce twarz, i wspa­nia­łe ob­ci­słe spodnie z prze­zro­czy­sty­mi wstaw­ka­mi.

Prze­ży­łem z nią upoj­ną go­dzi­nę. Nie mo­głem prze­stać o niej my­śleć, gdy wy­sta­wi­ła mnie za drzwi. Za­wio­dłem się, bo oka­za­ła się tanią dziw­ką, którą za­trud­nio­no do tego, żeby była miła. Chcia­łem mieć po­zo­ry złu­dzeń, że ktoś mnie kocha. Spie­przy­łem to kon­cer­to­wo, bo chcia­łem za dużo wie­dzieć. Za­czę­ło się od ta­tu­ażu z kodem kre­sko­wym na jej sto­pie, a gdy się o niego spy­ta­łem, to mnie wy­śmia­ła, a potem zwy­zy­wa­ła i wy­rzu­ci­ła.

Nie pa­mię­ta­łem, jak zna­la­złem się w tym pubie, ale pró­bo­wa­łem sku­pić się na tym, co mó­wi­ły do mnie ja­kieś dwie kurwy.

– Je­steś głupi czy tylko idio­ta? – To wy­sy­cza­ła chud­sza panna, ta z nie­ziem­ski­mi no­ga­mi w raj­sto­pach, która za­ło­ży­ła nogę na nogę i pa­li­ła pa­pie­ro­sa przez lufkę.

– To ty głu­pia picza je­steś. Si­li­kon padł ci na pusty łeb – pod­po­wie­dzia­ła jej druga, któ­rej zro­bio­ne na bo­ga­to cycki szu­ka­ły z każ­dej stro­ny drogi na wol­ność. – Głupi i idio­ta to to samo, zo­staw go.

Gupi i gup­szy.

Bek­ną­łem i za­śmia­łem się do swo­ich myśli i szklan­ki. Wszyst­ko fa­lo­wa­ło. Było mi rów­nie do­brze, co i źle. Na­je­ba­łem się jak sto­do­ła i mia­łem dość la­cho­nów, koksu i ca­łe­go świa­ta. Sie­dzia­łem przy barze. Druga czy trze­cia w nocy, o ile do­brze wi­dzia­łem na ze­ga­rze na ścia­nie, czyli chłod­no, głod­no, i do domu da­le­ko. To było ja­kieś gów­nia­ne miej­sce, jeden z tych wielu klu­bów, w któ­rych można stra­cić pen­sję, zęby, a cza­sem i nerkę i oko. Ciem­no tu było, śmier­dzia­ło ta­ni­mi pa­pie­ro­cha­mi i ma­ry­chą, a ja mia­łem ocho­tę ha­fto­wać.

Kurwa, co ja tu jesz­cze robię? – Po­ło­ży­łem ręce na bla­cie, opar­łem na nich głowę i za­czą­łem się śmiać ni­czym głupi do sera. Nie­źle się sto­czy­łem. Żeby mnie teraz ma­mu­sia mogła zo­ba­czyć. Dobre sobie. Lau­re­at olim­piad i wielu kon­kur­sów, kurwa jego mać.

– Zo­staw go. Nic z tego nie bę­dzie. To pedał czy zbok. Nie staje mu. – Dziw­ki w końcu dały sobie spo­kój i ko­ły­sząc bio­dra­mi ode­szły na­mie­rzać ko­lej­ny łatwy cel. Za­czą­łem szu­kać te­le­fo­nu, żeby za­dzwo­nić po tak­sów­kę. Znowu bek­ną­łem, spoj­rza­łem na bar­man­kę z ban­dan­ką i wsta­łem.

Mocna suka i nie­jed­no wi­dzia­ła. – Za­to­czy­łem się i ru­szy­łem przez par­kiet.

– Uwa­żaj.

– Pa­lant.

– Od­pieprz się zboku.

Prze­kleń­stwa le­cia­ły na lewo i prawo, a jakiś koks chciał mi nawet wpie­przyć, bo chyba się krzy­wo spoj­rza­łem.

– Zo­staw cwela Stra­chu. – Klep­nę­ła go po ra­mie­niu tle­nio­na blon­dy­na.

Wi­dzia­łem, że koks się za­wie­sił, ale po­słu­chał i po dłuż­szej chwi­li w końcu mnie tylko po­pchnął. Dla niego to był przty­czek, a dla mnie ude­rze­nie młota.

Upa­dłem.

Mia­łem cho­ler­ną wizję, że leżę w łóżku, a obok sie­dzi dziew­czy­na, która mówi do kogoś:

– Dzię­ku­ję pani za Adama.

Znowu ta suka – po­my­śla­łem o dziew­czy­nie, bo jej twarz prze­śla­do­wa­ła mnie w snach od kilku dni, a jej cie­pły głos do­pro­wa­dzał mnie do szału.

Mia­łem dresz­cze i chyba tem­pe­ra­tu­rę, po chwi­li jed­nak wizja mi­nę­ła, a ja byłem na pod­ło­dze w tym cho­ler­nym prze­klę­tym barze. Na szczę­ście do drzwi było nie­da­le­ko, więc prze­sze­dłem tam na czwo­ra­ka, zła­pa­łem się ścia­ny i jakoś pod­nio­słem.

Tak wy­glą­dał każdy week­end. Nie chcia­łem się wda­wać w po­li­ty­kę, nie chcia­łem żad­nych pro­ble­mów, tylko pró­bo­wa­łem zna­leźć smak życia i od­da­wać się ko­lej­nym roz­ryw­kom. Uma­wia­łem się z wie­lo­ma ko­bie­ta­mi, które miały chci­cę je­dy­nie na za­ba­wę. Sta­łem się ich sługą, a ca­łość była nie­zwy­kle przy­jem­na dla mnie i dla nich. Przy­jem­na, choć płyt­ka. I czę­sto koń­czy­ła się kacem…

Pchną­łem cho­ler­ne drzwi i wy­sze­dłem na chłód nocy. Kątem oka zo­ba­czy­łem ko­le­sia, który wy­sze­dłem za mną.

Pie­przo­ny anioł stróż. – Upa­dłem na ulicę. Nic nie było takie pro­ste jak w stycz­niu. Sta­nę­ło mi przed ocza­mi kilka ostat­nich ty­go­dni. Wy­gra­li. I oni i ona.

Dzień póź­niej za­dzwo­ni­łem do Co­ri­ny, mó­wiąc jej krót­ko:

– Zga­dzam się. Nie bę­dzie­my miesz­kać razem, ale dziec­ko bę­dzie miało ojca w me­try­ce.

Mie­siąc póź­niej wzię­li­śmy cichy ka­me­ral­ny ślub… po­mi­mo, że jej nie zno­si­łem. Po po­zy­tyw­nym wy­ni­ku testu na oj­co­stwo po­czu­ła się pew­nie i za­czę­ła prze­krę­cać wszyst­kie moje słowa, tak jak w sta­rym dow­ci­pie:

– Ko­cha­nie, je­steś moją go­łą­becz­ką.

– GOŁĄ BECZ­KĄ?

 

>>> Wpad­ka <<<

Lon­dyn

Tej nocy nie mogła spać. Czuła się źle cały cho­ler­ny ranek. Miała za­wro­ty głowy i mdło­ści i w końcu zwró­ci­ła całą ko­la­cję. Pa­skud­ne uczu­cie, ale nie to było naj­gor­sze. Nie krwa­wi­ła. Okres opóź­niał się już ty­dzień i nie miała żad­nych ob­ja­wów. Po­sta­no­wi­ła zro­bić test… ale wpierw po­sta­no­wi­ła wybić nie­sło­dzo­ną her­ba­tę i zjeść pla­ste­rek żół­te­go sera.

Test ku­pi­ła w trak­cie drogi do pracy. Wrzu­ci­ła go do prze­ogrom­nej to­reb­ki i na śmierć o nim za­po­mnia­ła.

A cio to? – Wy­cią­gnę­ła go do­pie­ro wie­czo­rem, gdy szu­ka­ła port­mo­net­ki.

Ob­ra­ca­ła małe opa­ko­wa­nie w rę­kach, wpa­try­wa­ła się w opisy i nie wie­dzia­ła, czy chce wie­dzieć.

Le­piej późno niż wcale to chyba nie tutaj.

Po­szła do ła­zien­ki, ścią­gnę­ła strin­gi, usia­dła na se­de­sie, na­siu­sia­ła i wpa­try­wa­ła w cho­ler­ny test, a serce biło jej coraz szyb­ciej i szyb­ciej. Nagle po­ja­wi­ły się dwie kre­ski. Nie mu­sia­ła nawet spraw­dzać opa­ko­wa­nia, żeby wie­dzieć, co się stało.

Wie­dzia­łam! WIE­DZIA­ŁAM! WIE–DZIA–ŁAM!

Rzu­ci­ła cho­ler­nym te­stem o ścia­nę. Nie zro­bił żad­nej dziu­ry, nic nie uszko­dził ani nie zbił, ale po­nie­kąd na se­kun­dę po­pra­wił jej humor.

Cho­le­ra, nawet to mi nie wy­cho­dzi. – Scho­wa­ła twarz w dło­nie i za­czę­ła pła­kać, sie­dząc z opusz­czo­nym spodnia­mi w zim­nej ob­skur­nej to­a­le­cie w Lon­dy­nie.

Teraz jasne były dla niej wszyst­kie wa­ha­nia na­stro­ju i złe sa­mo­po­czu­cie.

I jak teraz znaj­dę szczę­śli­we­go ta­tu­sia?

Nie miała jego zdję­cia, nie miała nu­me­ru ani prak­tycz­nie nic in­ne­go. Za­czę­ła sobie wy­rzu­cać, że dała mu zły numer i że ucie­kła z cho­ler­ne­go ho­te­lu.

Nie miała nawet po co tam iść. Bu­dy­nek z czer­wo­nej cegły był czę­ścią więk­szej sieci, w któ­rej po­ko­je wy­naj­mo­wa­no na go­dzi­ny. Sieć ta szczy­ci­ła się za­cho­wa­niem pry­wat­no­ści i była dla kor­po­ra­cji wen­ty­lem bez­pie­czeń­stwa, dzię­ki któ­re­mu pra­cow­ni­cy mogli dosyć bez­piecz­nie speł­niać swoje ma­rze­nia. Pła­co­no w niej wy­łącz­nie go­tów­ką, a za­wy­żo­na cena gwa­ran­to­wa­ła dys­kre­cję. Za­sa­dy ła­ma­no wy­łącz­nie wtedy, gdy cho­dzi­ło o za­bój­stwa. W każ­dym innym przy­pad­ku po­ka­zy­wa­no re­gu­la­min, który jasno stwier­dzał, że na­gra­nia z kamer czy inne dane są nie­do­stęp­ne.

Nie mogła się udać do kor­po­ra­cji, bo tam by ją wy­śmia­li.

Cięż­kie jest życie ko­biet. – Ni­czym au­to­mat po­szła zro­bić sobie kawę, z którą usia­dła w ulu­bio­nym fo­te­lu.

Za­czę­ła się za­sta­na­wiać, co robić dalej. Ko­bie­ty miały tu źle, były po­ni­ża­nie i wy­szy­dza­ne. Jeśli chcia­ła prze­żyć i wy­cho­wać to dziec­ko, to albo po­win­na sie­dzieć cicho jako gu­wer­nant­ka albo mu­sia­ła zna­leźć sobie ja­kie­goś ko­chan­ka o spe­cy­ficz­nym gu­ście. To ostat­nio było o tyle cięż­kie, że każdy wy­bie­rał młod­szy model i zda­wa­ła sobie do­sko­na­le z tego rację.

Do­pi­ła kawę.

Coś wy­my­ślę. Po­my­ślę jutro, jutro też jest dzień. – Wsta­ła i za­czę­ła na­kła­dać ma­secz­kę z na­ni­ta­mi, pa­trząc rów­no­cze­śnie na lu­stro z wia­do­mo­ścia­mi. Może znaj­dę se fra­je­ra, co mnie przy tym spo­nie­wie­ra.

Lu­bi­ła ry­mo­wać i cho­ciaż pi­sa­ła tylko do szu­fla­dy, cią­gle to ro­bi­ła. Drgnę­ła jej ręka, gdy na jej ulu­bio­nym por­ta­lu zo­ba­czy­ła in­for­ma­cję o ko­lej­nych po­stę­pach Chiń­czy­ków na księ­ży­cu.

No tak. Ame­ry­ka­nie i ruscy uży­wa­li wie­dzy na­zi­stów, ale po­le­gli. Udało się do­pie­ro peł­ne­mu to­ta­li­ta­ry­zmo­wi. Świat scho­dzi na psy – po­my­śla­ła mar­kot­nie i wró­ci­ła do po­pra­wia­nia ma­secz­ki.

 

> USS Ascen­tion <

We­nchang

– Li, po­trze­bu­ję ra­port. – Zhang Ziyi we­szła do ga­bi­ne­tu Li We­nliang, gdy ten za­sta­na­wiał się nad tym, w ja­kich wa­run­kach jedna ze zmien­nych pro­gra­mu ra­kie­ty może ulec prze­peł­nie­niu.

– Już. Tak. Zaraz – od­parł ma­chi­nal­nie.

– Nie zro­bi­łeś?

– Pra­cu­ję nad zmia­na­mi. Nowe pa­li­wo ma tro­chę inną cha­rak­te­ry­sty­kę.

– Na kiedy ra­port bę­dzie go­to­wy?

– Daj mi jesz­cze dwa dni.

– Ale nie wię­cej niż dzień po star­cie.

– Wi­dzi­my się wie­czo­rem?

– Tak.

– Dzię­ku­ję to­wa­rzysz­ko.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie.

Gdy pręd­kość wzro­śnie do osiem­set i rów­no­cze­śnie… – Wró­cił do roz­my­ślań, które po chwi­li prze­rwał. Muszę mieć do­stęp do pro­ce­du­ry au­to­de­struk­cji.

Męż­czy­zna otwo­rzył pro­gram wspar­cia tech­nicz­ne­go i za­czął pisać nowe zgło­sze­nie:

„Sza­now­ny Lung Yu, po­trze­bu­ję zmia­ny w pro­ce­du­rze au­to­de­struk­cji. Po­trze­bu­ję spraw­dzić, czy ist­nie­je moż­li­wość…”

 

***

 

– Jak ba­da­nia za­cho­wań? – Dong Bai usły­szał kilka go­dzin póź­niej py­ta­nie od swo­je­go nad­zor­cy.

– Li We­nliang po­pro­sił Lung Yu o do­stęp do frag­men­tu kodu, który może być po­wią­za­ny z czuj­ni­kiem ci­śnie­nia.

– Czy to coś nie­ty­po­we­go?

– Nie, ale… nie robił tego przez ostat­nie pięć mie­się­cy.

– Przy­znaj­cie, ale do­kład­nie kon­tro­luj­cie każdą zmia­nę.

– Tak jest.

– I niech ze­spół za­pa­so­wy spraw­dza cały jego kod.

– Tak jest.

– Ilu na­ukow­ców mogło być po­wią­za­nych z USA?

– U nas ty­siąc osób.

– Po star­cie mają być od­su­nię­ci.

– Co z nimi zro­bić?

– Od­izo­lo­wać. Ich i ich ro­dzi­ny.

– Tak jest.

 

***

 

– COM

– Jazda.

– Kon­tro­la

– Jazda.

– Pro­ce­du­ry.

– Jazda.

– FAO.

– Jazda.

– Od­zy­ski­wa­nie.

– Jazda.

– Panie pre­zy­den­cie, je­ste­śmy go­to­wi. – Kie­row­nik lotu ukło­nił się pre­zy­den­to­wi, któ­re­go było widać na wiel­kim ekra­nie z przo­du sali.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Roz­kaz. – Kie­row­nik jesz­cze raz się ukło­nił i krzyk­nął do jed­ne­go z pod­wład­nych. – Od­li­cza­nie.

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć… start.

Szef pro­gra­mu ko­smicz­ne­go skło­nił się lekko i na­ci­snął przy­cisk, a wszy­scy w sali kon­tro­l­nej wstrzy­ma­li od­dech, pa­trząc z dumą na mo­ni­to­ry. Ob­łocz­ki pary na bia­łej jak śnieg ra­kie­cie znik­nę­ły, po chwi­li dół ekra­nów wy­peł­nił się stru­ga­mi ognia, a wieża star­to­wa za­czę­ła się od­da­lać od ra­kie­ty, która drgnę­ła i za­czę­ła uno­sić się do góry. Cen­trum kon­tro­li znaj­do­wa­ło się pra­wie ki­lo­metr od sta­no­wi­ska star­to­we­go, ale huk sil­ni­ków do­tarł po krót­kiej chwi­li i nawet stąd był nie­zwy­kle prze­raź­li­wy.

„CHINA” – Na ekra­nach widać było wiel­kie li­te­ry na boku uno­szą­cej się ra­kie­ty, które miały po­ka­zy­wać ca­łe­mu świa­tu, kto teraz rzą­dzi.

„1, 2, 3, …” – Ze­ga­ry od­li­cza­ły czas misji, a od­czy­ty wy­so­ko­ści wska­zy­wa­ły, że ra­kie­ta unosi się coraz szyb­ciej..

Wszy­scy w sali wsta­li i za­czę­li kla­skać. Li znaj­do­wał się przy swo­jej kon­so­li i ob­ser­wo­wał z ka­mien­ną twa­rzą wska­za­nia. Wie­dział, że ra­kie­ta na wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy me­trów po­win­na wpaść w wi­bra­cje. Cze­kał i ana­li­zo­wał dane… sku­piał się na tym i głów­nie na tym. Jego pole wi­dze­nia za­wę­ża­ło się tak bar­dzo, że tylko kątem oka wy­chwy­cił ruch po obu stro­nach. Bar­dziej wy­czuł niż zo­ba­czył, że agen­ci służb zbli­ża­li się i że nie będą mieć żad­nej li­to­ści.

– Nie rób nic głu­pie­go. Wszyst­ko bę­dzie do­brze. – Słowa do­bie­ga­ły z da­le­ka, gdy prze­gry­zał kap­suł­kę z tru­ci­zną.

Oprócz tego in­cy­den­tu nic złego się nie wy­da­rzy­ło. In­ży­nie­ro­wie w cen­trum ste­ro­wa­nia po­pa­trzy­li po sobie z dumą i ulgą. Wie­dzie­li, że każda ka­ta­stro­fa albo uster­ka wią­za­ła się z dro­bia­zgo­wym śledz­twem, po któ­rym win­nym gro­zi­ła kara śmier­ci. Ra­kie­ta po dzie­się­ciu mi­nu­tach osią­gnę­ła or­bi­tę oko­ło­ziem­ską, potem wspo­ma­ga­na eks­pe­ry­men­tal­nym sys­te­mem sztucz­nej in­te­li­gen­cji za­czę­ła krą­żyć wokół ziemi.

 

Księ­życ

“Gro­und Con­trol to Major Tom

Take your pro­te­in pills and put your hel­met on

Gro­und Con­trol to Major Tom (ten, nine, eight, seven, six)

Com­men­cing co­unt­down, en­gi­nes on (five, four, three)”23

Drzwi włazu otwo­rzy­ły się, a le­wi­tu­ją­cy w sta­nie nie­waż­ko­ści Chiń­czy­cy uśmiech­nę­li się do swo­ich ame­ry­kań­skich ko­le­gów, któ­rzy przy­by­li z misją na­uko­wą na mocy po­ro­zu­mień mię­dzy Wschod­nim Wy­brze­żem i Chi­na­mi.

To była hi­sto­rycz­na misja, przy któ­rej wszyst­kie po­li­tycz­ne po­dzia­ły scho­dzi­ły na naj­dal­szy plan. Oba mo­car­stwa pró­bo­wa­ły ukryć współ­pra­cę przed świa­tem, a przy­naj­mniej in­for­mo­wać o niej jak naj­mniej. Sy­tu­acja była o tyle nie­ty­po­wa, że sta­tek ame­ry­kań­ski na­le­żał do ostat­niej ge­ne­ra­cji pro­mów. Po­ka­zy­wa­ło to do­bit­nie, jak bar­dzo Ame­ry­ka­nie byli wstrzą­śnię­ci po re­we­la­cjach ujaw­nio­nych am­ba­sa­do­ro­wi kilka mie­się­cy wcze­śniej.

Męż­czyź­ni po­da­li sobie ręce i uści­ska­li się wza­jem­nie.

– Wi­ta­my na sta­cji Tian­gong 2. Ja je­stem Zhang Fei, a to mój czci­god­ny ko­le­ga Guan Yu. – Pre­zen­ta­cja była do­ko­na­na po an­giel­sku.

– Ka­pi­tan Wil­lie Sharp i puł­kow­nik Max Col­dwell. Dzię­ku­je­my za za­pro­sze­nie ze stro­ny po­tęż­ne­go na­ro­du chiń­skie­go. To dla nas wiel­ki za­szczyt być w tym miej­scu i móc po­znać ludzi, któ­rzy znani są na całym świe­cie – po­wie­dział po chiń­sku puł­kow­nik Sharp i prze­szedł na swój język oj­czy­sty. – Pięk­na pio­sen­ka.

Chiń­czy­cy uśmiech­nę­li się bar­dzo przy­jaź­nie, zaś pierw­szy z nich od­po­wie­dział:

– Mamy dużo pracy. Za­cznij­my od od­pra­wy i zwie­dze­nia na­szej sta­cji.

– To my za­pra­sza­my pierw­si, mamy nie­spo­dzian­kę i za­pa­sy żyw­no­ści.

– Do­sko­na­le.

Cała czwór­ka po­wo­li po­pły­nę­ła w kie­run­ku promu.

– Tutaj mamy ka­bi­nę, miej­sca do spa­nia i to­a­le­ty. Po­ka­żę je póź­niej. Tu jest przej­ście do ła­dow­ni. – Sharp po­ka­zy­wał ko­lej­ne ele­men­ty i w końcu wska­zał na małe okien­ka z boku przej­ścia. – Pro­po­nu­ję spoj­rzeć, co przy­wieź­li­śmy.

Chiń­czy­cy nic nie od­po­wie­dzie­li, tylko z cie­ka­wo­ścią spoj­rze­li na moduł umiesz­czo­ny w oświe­tlo­nej ła­dow­ni promu.

– Prze­strzeń jest dwa razy więk­sza niż w Space Shut­tle i mamy tam sa­mo­dziel­ne la­bo­ra­to­rium ba­daw­cze – po­wie­dział jeden z Ame­ry­ka­nów.

– Pa­li­wa wy­star­czy na pięt­na­ście star­tów i lą­do­wań sondy – dodał z dumą drugi.

– Naj­lep­sze są jed­nak do­pa­la­cze, które znacz­nie ulep­szo­no od cza­sów Fre­edom i In­de­pen­den­ce.

– Czyli to jest jeden z ostat­nich stat­ków?

– Tak, nasz rząd bar­dzo po­waż­nie trak­tu­je tę spra­wę. I dla­te­go mamy tu naj­lep­szy sprzęt stwo­rzo­ny przez NASA, Bo­ein­ga i inne zna­czą­ce firmy.

– Do­sko­na­le.

– Pro­po­nu­ję teraz przejść do ła­dow­ni.

Ka­me­ry w oku­la­rach gości cier­pli­wie za­pi­sy­wa­ły in­for­ma­cje, gdy Ame­ry­ka­nie z dumą po­ka­zy­wa­li ko­lej­ne ele­men­ty, przed­sta­wia­jąc ich ogól­ne spe­cy­fi­ka­cje.

– Za­pra­sza­my na ko­la­cję, a potem zwie­dzi­my nasze mo­du­ły. – Po go­dzi­nie po­wie­dział mil­czą­cy dotąd Fei.

– Do­sko­na­le.

– To jest nasz głów­ny moduł miesz­kal­ny, bę­dą­cy krę­go­słu­pem sta­cji. Pro­po­nu­je­my kawę, zupę z ba­ta­tów i ryż z mię­sem wie­przo­wym.

– Dzię­ku­je­my. – Męż­czyź­ni za­bra­li się za po­si­łek, po któ­rym na­stą­pi­ła pre­zen­ta­cja ele­men­tów chiń­skich.

– Czas na od­po­czy­nek. Do­kład­nie dwa­na­ście go­dzin. – Puł­kow­nik przed­sta­wił po niej har­mo­no­gram. – Potem chcie­li­by­śmy wy­słać na po­wierzch­nię wła­sną sondę.

– Zga­dzam się.

Zgod­nie z pro­ce­du­rą bez­pie­czeń­stwa po wyj­ściu gości za­mknię­to właz, a obie stro­ny z ta­jem­ni­cy za­czę­ły przy­go­to­wy­wać ma­te­ria­ły szpie­gow­skie do prze­sła­nia do domu.

– Co o tym my­ślisz? – Młod­szy Ame­ry­ka­nin spoj­rzał na star­sze­go.

– Dużo można za­rzu­cić ru­skim, ale sta­cje to oni po­tra­fią bu­do­wać so­lid­ne. Wi­dzia­łem kie­dyś zdję­cia MIRa. Było tam dużo pro­wi­zor­ki, ale to wła­śnie ona prze­trwa­ła tyle czasu.

W tym samym cza­sie w mo­du­le miesz­kal­nym sta­cji trwa­ła na­ra­da, którą prze­rwa­ła wia­do­mość alar­mo­wa wy­sła­na na na­ręcz­ne ko­mu­ni­ka­to­ry obu Chiń­czy­ków.

„Odłą­czyć Ascen­tion, za­wie­ra bombę. Odłą­czyć Ascen­tion, za­wie­ra bombę” – In­for­ma­cja była jasna, czy­tel­na i zgod­nie z pro­ce­du­rą na­pi­sa­na w nie­ty­po­wym dia­lek­cie uży­wa­nym przez naj­star­szych miesz­kań­ców Shan­gluo.

– Po­twier­dzić – wark­nął do­wód­ca.

Yu pod­pły­nął po­wo­li do ter­mi­na­la na ścia­nie i spoj­rzał na ekran:

– To samo, kody się zga­dza­ją.

– Na od­po­wiedź par­tii bę­dzie­my mu­sie­li cze­kać. Mu­si­my dzia­łać. – Fei wie­dział, że ważą się nie tylko losy jego ka­rie­ry, ale rów­nież przy­szłość wy­sił­ku tylu ludzi.

– Po­twier­dzam. Dy­rek­ty­wa jeden jeden pięć dwa?

– Tak.

Chiń­czy­cy wie­dzie­li, że po­dej­mu­ją strasz­li­we ry­zy­ko, ale spoj­rze­li w oko wszech­obec­nej ka­me­ry, potem po­pa­trzy­li po sobie bez­na­mięt­nym po­zba­wio­nym uczuć wzro­kiem, szyb­ko się­gnę­li do schow­ków po te­ase­ry i udali się w stro­nę luku, gdzie Ame­ry­ka­nie przy­go­to­wy­wa­li sprzęt do wyj­ścia.

Sharp i Col­dwell na widok broni sta­nę­li jak wryci, ale po­słusz­nie pod­nie­śli ręce.

– Co jest grane? – za­py­tał ka­pi­tan z tek­sań­skim ak­cen­tem.

– Macie bombę.

Tam­ten zbladł i wy­szep­tał:

– Je­że­li tak, to nic nie wiemy.

– Wy­no­ście się z na­szej sta­cji. – Chiń­czy­cy pa­trzy­li nie­przy­jaź­nie na nie­daw­nych przy­ja­ciół. – Do czasu wy­ja­śnie­nia sy­tu­acji.

– Mo­że­my wy­co­fać prom zdal­nie.

– Je­że­li to praw­da o bom­bie, to ktoś to mógł za­blo­ko­wać.

– Ka­pi­ta­nie, nie mam ro­dzi­ny i je­stem młod­szy, po­le­cę. – Za­ofia­ro­wał się puł­kow­nik.

– Obaj macie się stąd wy­no­sić. Stan wyż­szej ko­niecz­no­ści. Przy­kro nam.

– Nasz rząd się o nas upo­mni.

– Wasz rząd jest teraz da­le­ko stąd.

Ame­ry­ka­nie cięż­ko wes­tchnę­li, ale wi­dząc de­ter­mi­na­cję w oczach Chiń­czy­ków nawet nie pró­bo­wa­li walki. Mło­de­mu nie trze­ba było długo po­wta­rzać. Prze­szedł do ka­bi­ny promu i roz­po­czął pro­ce­du­rę spusz­cza­nia po­wie­trza po tym, jak go­spo­da­rze wró­ci­li na sta­cję. Trwa­ło to dzie­sięć minut. Ko­lej­ne dzie­sięć trwa­ło przy­go­to­wa­nie sys­te­mu, po któ­rym Col­dwell za­mel­do­wał:

– Ascen­tion go­to­wy do lotu.

– Po­wo­dze­nia.

Sta­tek za­czął się po­wo­li od­da­lać.

– Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt, sto, pięć­set.

– Wpro­wa­dzam go na sa­mo­dziel­ną or­bi­tę wokół księ­ży­ca i prze­cho­dzę do luku, żeby za­ło­żyć ple­cak.

To była ostat­nia trans­mi­sja z po­kła­du. Chiń­czy­cy pa­trzy­li przez te­le­skop i za­uwa­ży­li, że sta­tek przy­spie­szał, a młody ko­smo­nau­ta wy­do­stał się i kie­ro­wał w ich stro­nę.

– Masz zo­sta­wić ple­cak i cze­kać na któ­re­goś nas.

– Roger.

Tym­cza­sem sta­tek od­da­lał się. Dwa ki­lo­me­try. Trzy. Pięć.

Nagle niebo nie­spo­dzie­wa­nie wy­bu­chło.

Widać było blask i masę szcząt­ków które za­czę­ły zbli­żać się do sta­cji.

– Przy­go­to­wać się do zde­rze­nia. Pięć. Czte­ry… – Za­czę­ły wyć alar­my zbli­że­nio­we, a włazy za­my­kać się au­to­ma­tycz­nie. Chiń­czy­cy zła­pa­li się uchwy­tów i po­czu­li eks­plo­zje po­ci­sków sys­te­mu obro­ny, który pró­bo­wał nisz­czyć ko­lej­ne za­gra­ża­ją­ce kon­struk­cji obiek­ty. Włą­czy­ły się sil­ni­ki ma­new­ro­we, a sta­cją za­czę­ło rzu­cać.

– Trzy, dwa, jeden…

Alar­my uci­chły na chwi­lę, czas jakby sta­nął w miej­scu, po chwi­li na­stą­pi­ło kilka ude­rzeń i wstrzą­sów, i włą­czy­ły się inne, znacz­nie bar­dziej kry­tycz­ne ostrze­że­nia, w ca­ło­ści zwią­za­nie z utra­tą ci­śnie­nia.

– Moduł Wien­tian, trzy dziu­ry.

– Spa­dek ci­śnie­nia w mo­du­le…

I wtedy nagle wszyst­ko się za­trzy­ma­ło. Dwóch taj­ko­nau­tów pa­trzy­ło nie­pew­nie, cie­sząc się, że moduł Tian­he był za­bez­pie­czo­ny naj­grub­szą po­wło­ką. Młod­szy z nich pierw­szy otrzą­snął się z szoku, pod­pły­nął do ekra­nów i za­czął czy­tać:

– Pa­ją­ki dzia­ła­ją i pra­cu­ją. Uszczel­nie­nia zbior­ni­ków tlenu trzy­ma­ją. Wy­pływ trzy­dzie­stu pro­cent za­pa­su. Próż­nia w Wien­tian. Nie mamy jed­nej ba­te­rii.

– Tak trze­ba było.

– Tak.

– Mo­ni­to­ruj­my szcząt­ki.

– Tak jest.

Nagle gło­śnik ode­zwał się:

– Tian­gong 2, Tian­gong 2, od­biór.

To było nie­spo­dzie­wa­ne, więc upły­nę­ła dłuż­sza chwi­la, zanim młod­szy z nich pod­pły­nął do pa­ne­lu łącz­no­ści i od­po­wie­dział:

– Tian­gong 2. Od­biór.

– Tu puł­kow­nik Sharp. Col­dwell nie prze­żył. Je­stem w ska­fan­drze. Mam po­wie­trza na pięć go­dzin. Pro­szę o po­zwo­le­nie na wej­ście na po­kład.

– Cze­kaj i nie zbli­żaj się do sta­cji. – Taj­ko­nau­ci z Chin wy­łą­czy­li ko­mu­ni­ka­cję ze­wnętrz­ną i za­czę­li się za­sta­na­wiać, co zro­bić dalej:

– Co teraz?

– Oznacz go jako wroga. Potem trze­ba wy­słać za­py­ta­nie do par­tii.

– Tak mu po­wiem.

– Do­brze, ale po­wiedz, że zro­bi­my to za go­dzi­nę.

– Roz­kaz.

Yu prze­łą­czył obwód i ofi­cjal­nym gło­sem po­wie­dział:

– Puł­kow­ni­ku, za go­dzi­nę wy­śle­my za­py­ta­nie do cen­trum lotów. Nie może pan w tym cza­sie zbli­żać się do sta­cji. Po­wta­rzam, pro­szę nie zbli­żać się do sta­cji.

– Zro­zu­mia­łem.

Do­kład­nie po dzie­się­ciu mi­nu­tach do cen­trum w We­nchang zo­stał prze­ka­za­ny mel­du­nek o na­stę­pu­ją­cej tre­ści:

„Ascen­tion za­do­ko­wał. 030 póź­niej ostrze­że­nie o bom­bie. Zgod­nie z 1152 wróg zmu­szo­ny do opusz­cze­nia sta­cji. Ascen­tion wy­buchł 010 póź­niej. Prze­żył 1. W kom­bi­ne­zo­nie i prosi o po­wrót na po­kład. Zapas tlenu na 400, po­wta­rzam zapas tlenu na 400. Pro­szę o in­struk­cje”.

Mi­nu­ty wle­kły się ni­czym go­dzi­ny. Cen­trum od­po­wie­dzia­ło po pół­to­rej go­dzi­ny:

„Wy­słać lą­dow­nik. Na­ka­zać astro­nau­cie wej­ście i wy­rzu­ce­nie kom­bi­ne­zo­nu na ze­wnątrz. Spraw­dzić wi­zu­al­nie przed do­ko­wa­niem. Skuć. Wia­do­mość za długa. –2. Obaj”.

To było ni­czym grom z ja­sne­go nieba. Yu zbladł, wie­dział, że za­so­by trze­ba oszczę­dzać, ale wie­dział też, że w tak waż­nej misji wie­lo­krot­nie do­pusz­cza­no do wy­jąt­ków. Utra­ta aż dwóch punk­tów ozna­cza­ła, że ktoś uznał za nie­wska­za­ne, że chcą ra­to­wać Ame­ry­ka­ni­na.

Cie­ka­we czy zde­cy­do­wa­ła SI czy ktoś z ko­mi­te­tu par­tii. – Męż­czy­zna za­czął mieć wąt­pli­wo­ści, rów­no­cze­śnie dba­jąc, żeby nie po­ka­zać ani śladu roz­cza­ro­wa­nia na twa­rzy.

Jako in­ży­nier wie­dział, że sys­tem naj­czę­ściej dzia­ła sam, rów­no­cze­śnie po­dej­rze­wał, że pewne po­praw­ki można wpro­wa­dzać ręcz­nie.

Dwa punk­ty mogły być na­praw­dę wiel­kim pro­ble­mem dla jego synów – po­mi­mo jego zna­cze­nia wi­ze­run­ko­we­go dla pań­stwa po wpro­wa­dze­niu po­li­ty­ki jed­ne­go dziec­ka w ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt siód­mym, a nawet po zlu­zo­wa­niu jej w dwa ty­sią­ce pięt­na­stym w Chi­nach bra­ko­wa­ło ko­biet. Wszy­scy wie­dzie­li, że mi­lio­ny Chiń­czy­ków nigdy nie będą mieć żony, jesz­cze wię­cej nie bę­dzie z żadną nie­wia­stą spało, no chyba, że mowa o jed­nej z coraz bar­dziej ce­nią­cych się dro­gich i luk­su­so­wych pań do to­wa­rzy­stwa.

Z tych nie­we­so­łych roz­my­ślań wy­rwa­ły go do­pie­ro słowa skie­ro­wa­ne przez do­wód­cę do astro­nau­ty na ze­wnątrz:

– Puł­kow­ni­ku

Cisza w ete­rze mogła ozna­czać wszyst­ko, od pro­ble­mów z ra­diem po śmierć w wy­ni­ku uszko­dze­nia ska­fan­dra.

– Yu, czy obcy dalej jest na ra­da­rze?

– Tak.

– Puł­kow­ni­ku, wy­sy­ła­my do pana lą­dow­nik. To stan­dar­do­wy sprzęt. Ma pan wejść na po­kład, zdjąć ska­fan­der i wy­rzu­cić go przez śluzę. Do­ko­wa­nie do sta­cji bę­dzie au­to­ma­tycz­ne. Spraw­dzi­my wszyst­ko wi­zu­al­nie. Pro­szę po­twier­dzić.

– Po­twier­dzam. – Radio za­trzesz­cza­ło.

– Jak ci­śnie­nie? – Roz­po­czę­li żmud­ną pracę.

– Jedna at­mos­fe­ra i nie spada.

– Dia­gno­sty­ka?

– Wszyst­ko na zie­lo­no.

– Pa­li­wo?

– Za­tan­ko­wa­ne na całą drogę, re­zer­wa dzie­sięć pro­cent.

– Wy­su­nąć lą­dow­nik. – I znowu wy­su­nę­ło się ramię, które od­su­nę­ło mały sta­tek na od­le­głość dzie­się­ciu me­trów.

– Od­cze­pić.

Chiń­czy­cy po­czu­li drże­nie, gdy sta­tek stał się sa­mo­dziel­ną jed­nost­ką.

– Pół im­pul­su.

– Pół im­pul­su.

– Radar zbli­że­nio­wy.

– Pięć ty­się­cy me­trów.

– Ko­rek­ta kursu.

– Sil­ni­ki ko­rek­cyj­ne, trzy, dwa, jeden. Start. Dwa. Jeden. Stop.

– Czte­ry i pół ty­sią­ca, czte­ry, trzy i pół, trzy, dwa i pół, dwa, ty­siąc pięć­set, ty­siąc, pięć­set.

– Ha­mo­wa­nie.

– Ha­mo­wa­nie.

– Trzy­sta, dwie­ście, sto, pięć­dzie­siąt. Stop.

– Świet­na ro­bo­ta – po­chwa­lił ich puł­kow­nik.

– Pro­szę kie­ro­wać się do wej­ścia. Jest tam duża dźwi­gnia. Pro­szę ją ob­ró­cić w dół. Nie ma ci­śnie­nia w luku.

– Widzę. Prze­krę­cam.

– Teraz pro­szę ręcz­nie prze­su­nąć drzwi.

– Prze­su­wam.

– Pro­szę zo­sta­wić ple­cak.

– Od­cze­piam i wcho­dzę.

Cała pro­ce­du­ra prze­ję­cia trwa­ła go­dzi­nę, a Chiń­czy­cy nie kryli swo­ich wro­gich spoj­rzeń, gdy ich gość zna­lazł się na po­kła­dzie.

– To był dobry sta­tek, a młody do­pie­ro na dzie­sią­tej misji – po­wie­dział wy­raź­nie wstrzą­śnię­ty Ame­ry­ka­nin.

– Za­ło­ży pan ten kom­bi­ne­zon i do od­wo­ła­nia zo­sta­nie w mo­du­le Meng­tian. Mu­si­my panu skuć ręce i przy­piąć.

– Oczy­wi­ście.

 

>> Księ­stwa <<

Lon­dyn

Po ty­go­dniu sie­dzia­łem w pracy, gdy nagle…

– Ewa­ku­acja! Pro­szę nie uży­wać wind! Ewa­ku­acja! Pro­szę nie uży­wać wind! Ewa­ku­acja!

Za­sty­głem z fi­li­żan­ką kawy w ręku. Nie czu­łem głęb­szych emo­cji i po chwi­li spo­koj­nie od­sta­wi­łem kawę na biur­ko, osten­ta­cyj­nie roz­glą­da­jąc się wokół.

Cała sy­tu­acja wpraw­dzie mnie nie wzru­szy­ła, ale mimo ostrze­że­nia nie­zna­jo­me­go zde­cy­do­wa­nie za­sko­czy­ła.

Mimo wszyst­ko cóż za cie­ka­wy dzień.

Prze­ra­bia­łem alar­my, lecz w War­sza­wie. Tutaj po­czu­łem się jak w ja­kimś kiep­skim fil­mie i chyba cze­ka­łem, aż moi nowi ko­le­dzy krzyk­ną „Sur­pri­se” albo „We've got you” i ze­wsząd po­le­ci kon­fet­ti.

Nic ta­kie­go się nie stało. Nie mia­łem zbyt dużo gra­tów, więc tylko za­blo­ko­wa­łem kom­pu­ter, za­bra­łem kurt­kę i prze­sze­dłem spo­koj­nie do klat­ki scho­do­wej. Lu­dzie za­cho­wy­wa­li się jak na pik­ni­ku i spo­koj­nie scho­dzi­li, roz­ma­wia­jąc z ogrom­ną ra­do­ścią. Przed bu­dyn­kiem na placu wi­dzia­łem ko­le­gów z ta­blicz­ka­mi z na­zwa­mi dzia­łów. Wszy­scy się znali, je­dy­nie ja nie mia­łem zbyt wielu ko­le­gów i sta­łem sam jak ten kołek.

– Je­steś nowy? – Za­in­te­re­so­wa­ła się mną w końcu jakaś panna.

Otak­so­wa­łem ją do­kład­nie wzro­kiem. Ogni­ste rude włosy, sty­lo­we oku­la­ry, spód­ni­ca i ża­kiet. Nie­spe­cjal­nie pięk­na, ale lep­szy rydz niż nic.

– Chcesz, to po­ka­żę ci Lon­dyn. – Za­czę­ła bez ogró­dek, po­da­jąc mi rękę. – Tas­si­jo­ni. Tyle jest tutaj cie­ka­wych miejsc.

– Wiesz co? Może w week­end? – Pod­chwy­ci­łem temat, ale prze­sta­łem mówić, gdy usły­sze­li­śmy tu­bal­ny głos szefa wszyst­kich sze­fów:

– Sza­now­ni pań­stwo. Dzi­siaj macie wolne. Padła elek­try­ka i stąd ten alarm. Mo­że­cie wejść i wziąć swoje rze­czy. Resz­tę znaj­dzie­cie w mailu, który ro­ze­śle­my wie­czo­rem. Dzię­ku­ję.

– To może dzi­siaj? – Panna nie re­zy­gno­wa­ła.

Po­my­śla­łem, że można się przejść i zo­ba­czyć, co chce po­wie­dzieć magik od Pi­xe­la.

– Chciał­bym, ale dzię­ki tej spra­wie – Wska­za­łem na szefa. – będę mógł zro­bić kilka rze­czy.

Panna prych­nę­ła, a ja ru­szy­łem w swoją stro­nę. Adres był do­słow­nie dwie ulice dalej, więc prze­sze­dłem się i zo­ba­czy­łem… pub, taki zwy­kły, naj­nor­mal­niej­szy w świe­cie kla­sycz­ny an­giel­ski pub. Nie było ich teraz tak dużo, gdyż bar­dzo opła­ca­ło się łą­czyć je z ba­ra­mi szyb­kiej ob­słu­gi.

Za­mó­wi­łem tam pintę ty­po­we­go Gu­ines­sa i po­wo­li go po­pi­ja­łem, gdy tam­ten męż­czy­zna po­ja­wił się jak spod ziemi i po­pro­sił, że­by­śmy się prze­nie­śli do loży dla VIP–ów, a na­stęp­nie prze­szedł od razu do rze­czy:

– Co wiesz o obec­nym ustro­ju tu, gdzie miesz­kasz?

– No, miesz­ka­my w kró­le­stwie lon­dyń­skim.

– Do­brze.

– A kiedy po­wsta­ło?

– Po Gren­fell Tower i Bre­xi­cie.

Męż­czy­zna był chyba za­sko­czo­ny, a ja zdzi­wio­ny, bo prze­cież py­ta­nie było z tych pro­stych. Re­fe­ro­wa­łem dalej:

– Kie­dyś mie­li­śmy obok sie­bie pań­stwa, a we­wnątrz nich i po­mię­dzy nimi różne firmy i kor­po­ra­cje. Pró­bo­wa­no to wszyst­ko łą­czyć w unie, pró­bo­wa­no robić rząd świa­to­wy, ale w końcu po ko­lej­nych nie­po­ko­jach wszel­kie plany speł­zły na ni­czym i w wielu miej­scach wszyst­ko się po­dzie­li­ło.

– Dla­cze­go?

– Na­tu­ral­na kolej rze­czy. Wieża. Wpierw coś się bu­du­je, potem to coś z cza­sem nisz­cze­je, roz­pa­da i służy do bu­do­wy cze­goś no­we­go. – Wpa­dłem w ton na­uczy­cie­la i za­czą­łem po­pi­sy­wać swoją wie­dzą, którą na szczę­ście mia­łem, bo od za­wsze in­te­re­so­wa­ła mnie hi­sto­ria. – Wszyst­ko za­czę­ło się od Korei, gdzie nie­po­dziel­nie rzą­dził Sam­sung. Rząd był coraz słab­szy, aż w końcu od­dzie­lo­no część kraju. Tak po­wsta­ło mega mia­sto Sam­sung City, które nie­dłu­go potem za­czę­ło się roz­ra­stać. To było pierw­sze księ­stwo. Za tym przy­kła­dem po­szły ko­lej­ne re­gio­ny. Tak do­sta­li­śmy na przy­kład kraj Ba­sków.

– Ale dla­cze­go tak zro­bio­no?

– Żeby wy­eli­mi­no­wać du­blu­ją­ce się struk­tu­ry, nie­udol­ne sko­rum­po­wa­ne rządy i dać wła­dzę lu­dziom.

– …to wer­sja ofi­cjal­na. – Wszedł mi w słowo. – Lu­dzie zbyt­nio się bun­to­wa­li prze­ciw­ko G20, zmia­nom na świe­cie i trze­ba ich było jakoś prze­ko­nać do tego, co nowe. Epi­de­mia w dwu­dzie­stym od­sło­ni­ła wszyst­kie nie­do­sko­na­ło­ści sta­rych struk­tur, które mu­sia­ły zna­leźć nowy spo­sób na utrzy­ma­nie wła­dzy.

Słu­cha­łem w mil­cze­niu, ale w końcu nie wy­trzy­ma­łem:

– Jakim znowu zmia­nom?

– A co wiesz o block­cha­inach? – Zmie­nił temat.

– Roz­wią­za­ły pro­blem do­wo­dów toż­sa­mo­ści i pła­ce­nia.

– A wiesz, ile ener­gii po­trze­ba na ich ob­słu­gę? Wiesz jak łatwo kogoś na­mie­rzyć?

– Ale prze­cież to nie­moż­li­we…

– Chci­wość ko­le­go, chci­wość. Bit­co­in był próbą, spodo­bał się wszyst­kim i dla­te­go ła­twiej za­ak­cep­to­wa­li, że nagle mają ogól­no­świa­to­wy dowód i wszę­dzie zo­sta­wia­ją do­dat­ko­wy ślad.

– No ale sys­tem jest nie­za­wod­ny.

– Oczy­wi­ście, że jest. Ale po­myśl co by było, gdyby nie był, gdy­byś miał tak wiel­ką moc, że mógł­byś wszyst­ko de­ko­do­wać. Wielu to się nie po­do­ba­ło, więc po­czy­nio­no pewne ustęp­stwa, żeby ich uci­szyć.

Mil­cza­łem.

– Po­myśl teraz nad swo­imi port­fe­la­mi. Kiedy je tra­cisz, to tra­cisz do­kład­nie wszyst­ko. A jak od­da­jesz kopię fir­mie, ta po­bie­ra myto. Kie­dyś jak bank­not był uszko­dzo­ny, to był wy­mie­nia­ny.

Dalej mil­cza­łem.

– Za darmo! – dodał z na­ci­skiem. – A teraz? No do­brze, co wiesz o woj­nie dwu­na­sto­dnio­wej?

– Rząd Rosji chciał za­gar­nąć całą Eu­ro­pę, do kon­flik­tu włą­czy­ły się Stany i po­mo­gły w walce z niedź­wie­dziem ze wscho­du, a na końcu sami oby­wa­te­le prze­ję­li wła­dzę.

Typ po­pa­trzył się na mnie bez­czel­nie i iro­nicz­nie:

– I co? Tak do­brze się żyje?

– No tak, prze­cież są z tego same zyski. – Szcze­rze się obu­rzy­łem. – Wy­eli­mi­no­wa­no dar­mo­zja­dów z rządu i zbęd­ne urzę­dy, a rów­no­cze­śnie prze­ję­to wiele do­bre­go z do­świad­czeń po­przed­ni­ków. I tylko dla­te­go do pracy do­jeż­dżam wy­god­nym po­cią­giem, w domu mam pla­zmę, a w lo­dów­ce chło­dzi się do­sko­na­łe piwo.

– A kiedy ostat­nio mia­łeś oso­bi­sty kon­takt z kimś z Azji czy Ame­ry­ki Pół­noc­nej? Jaką masz pew­ność, że twoi klien­ci nie sie­dzą dwa biur­ka dalej, a ład­ne­go wi­do­ku za nimi nie ge­ne­ru­je kom­pu­ter? Świat się po­dzie­lił po roku dwu­dzie­stym. Pa­ra­dok­sal­ne, że to wszyst­ko przez wi­ru­sy, które były od za­wsze. Wszyst­ko się skur­czy­ło. Po­nie­kąd to do­brze, że nie ma ta­kie­go za­nie­czysz­cze­nia przez trans­port, źle, że ogól­nie zu­bo­że­li­śmy.

– Ale prze­cież to do­brze, że każde księ­stwo jest wy­spe­cja­li­zo­wa­ne.

– Do­brze, do­brze, ale jakim kosz­tem? – Par­sk­nął. – Czy wie­dzia­łeś, że w Korei są całe ob­sza­ry, gdzie woda jest za­tru­ta? Tylko spe­cjal­ne ta­blet­ki po­wo­du­ją, że pra­cow­ni­cy nie cho­ru­ją. Te ta­blet­ki i je­dze­nie są je­dy­ną za­pła­tą za pracę. To taka no­wo­cze­sna Ni­by­lan­dia, gdzie całe twoje życie pod­po­rząd­ko­wa­ne jest jed­nej fir­mie. Za­czę­ło się od fir­mo­wych sto­łó­wek, a skoń­czy­ło wła­śnie na tym.

To ostat­nie po­wie­dział z głę­bo­kim nie­sma­kiem, a ja się za­my­śli­łem. Za­siał w moim sercu zia­ren­ko nie­po­ko­ju… i to już po kilku mi­nu­tach.

Można po­wie­dzieć, że w więk­szej czę­ści świa­ta wró­ci­li­śmy do księstw, które mają wiel­kość du­że­go wo­je­wódz­twa w Pol­sce albo daw­ne­go stanu w USA i naj­czę­ściej są za­rzą­dza­ne jak dawne kor­po­ra­cje.

Nie miało to wiele wspól­ne­go z ko­mu­ni­zmem. Każde księ­stwo było inne i wy­spe­cja­li­zo­wa­ne w in­nych pro­duk­tach. Lu­dzie, rzecz jasna, po­szli po naj­mniej­szej linii oporu. W pew­nym mo­men­cie prze­ję­li dawne fa­bry­ki i za­czę­li bu­do­wać wokół nich tyle in­fra­struk­tu­ry, ile tylko się dało. Są księ­stwa, gdzie mają prak­tycz­nie tylko ser­we­row­nie albo pro­du­ku­ją tylko sa­mo­cho­dy czy pro­ce­so­ry, są księ­stwa z pięk­ną na­tu­rą albo naj­lep­szy­mi se­ra­mi… oczy­wi­ście wszę­dzie tam sta­ra­ją się też mieć wła­sne je­dze­nie, le­ka­rzy, i tak dalej.

– A co po­wiesz mi o Szwaj­ca­rii? – Prze­rwał moje roz­my­śla­nia.

– Szwaj­ca­ria? To jeden z kilku wy­jąt­ków. Kon­ser­wa­tyw­ni, żyją jak kie­dyś.

– No wi­dzisz. Jeden z nie­wie­lu do­wo­dów na to, że naj­lep­sza jest de­mo­kra­cja bez­po­śred­nia. A do tego po­patrz sobie, jak więk­szość USA teraz wy­glą­da.

– No ale nie ma już USA.

– Celna uwaga. – Włą­czył na swoim te­le­fo­nie jakiś film, gdzie zo­ba­czy­łem ruiny. – Za­czę­ło się od De­tro­it. Slum­sy. Znisz­cze­nia. Mor­der­stwa. Gwał­ty…

– …po­tom­ko­wie nie­wol­ni­ków, któ­rzy byli tak głupi i słabi, że dali się zła­pać? Pro­wo­ko­wa­nie do za­mie­szek, żeby wy­ła­pać pie­nia­czy i tych, któ­rzy nie mają za grosz in­te­li­gen­cji?

– Mię­dzy in­ny­mi. – Znów był za­sko­czo­ny, że tak do­brze znam hi­sto­rię. – USA miały coraz więk­sze pro­ble­my. Za­trud­nia­no ob­co­kra­jow­ców, a ci ucie­ka­li po po­zna­niu tech­no­lo­gii. Ob­ni­ża­ła się ja­kość w wielu fir­mach, więc na przy­kład Apple mu­sia­ło za­ma­wiać czę­ści w Azji. Kor­po­ra­cje wal­czy­ły nawet ze swoim pre­zy­den­tem. W końcu nikt nie chciał pa­pie­ro­we­go śmie­cio­we­go do­la­ra, a po za­bi­ciu Ka­da­fie­go ham­bur­ge­ry prak­tycz­nie stra­ci­ły kon­tro­lę nad Eu­ro­pą. Skoń­czy­ło się na tym, że za­czę­li re­gla­men­to­wać nawet takie rze­czy jak edu­ka­cja i służ­ba zdro­wia… cho­ciaż nie, to ostat­nie ogra­ni­cza­li od dawna.

Tu prze­rwał, wypił łyka ze szklan­ki i spoj­rzał, czy ob­ser­wu­ję go wy­star­cza­ją­co uważ­nie:

– Wojna trwa­ła od lat. Zo­bacz cho­ciaż na spra­wę Ka­sper­skie­go. Czy udo­wod­nio­no, że samo opro­gra­mo­wa­nie było uży­wa­ne przez Kreml? Kto na tym sko­rzy­stał? I dla­cze­go ame­ry­kań­scy pro­du­cen­ci? Na­praw­dę my­ślisz, że NSA nie in­ge­ro­wa­ło w ich pro­duk­ty? A Hu­awei?

Oczy mi się lekko roz­sze­rza­ły ze zdzi­wie­nia, ale nie prze­ry­wa­łem, tylko słu­cha­łem tego z za­par­tym tchem.

– Pod­ję­to de­cy­zję o ataku na Rosję. Wy­sła­no ra­kie­ty, które Ro­sja­nie prze­chwy­ci­li nad Eu­ro­pą za­chod­nią. To były te wy­bu­chy w at­mos­fe­rze. To wtedy usma­żo­no tak wiele elek­tro­ni­ki. Na­stą­pił odwet Rosji, sto­sun­ko­wo mało in­wa­zyj­ny, ale do­tkli­wy. Zgi­nę­ło kil­ka­na­ście mi­lio­nów. Znisz­czo­no kilka miast. Stra­ty do­pusz­czal­ne, ale nie w Eu­ro­pie. Po­ka­za­no, że to nie prze­lew­ki, choć tak na­praw­dę po­ten­cjał obu kra­jów nie zo­stał na­ru­szo­ny. Potem woj­ska ame­ry­kań­skie zak­ty­wi­zo­wa­ły się na sta­rym kon­ty­nen­cie. Ich dzia­ła­nia za­trzy­ma­ły się pod groź­bą uży­cia ko­lej­nych ra­kiet ze stro­ny VW, Air­bu­sa i kilku in­nych firm, które prze­ję­ły sprzęt woj­sko­wy. Woj­ska ode­szły, gdy Rosja zgo­dzi­ła się na za­cho­wa­nie quid pro quo. Księ­stwa to ele­ment tego po­ro­zu­mie­nia, efek­tem ubocz­nym był wy­buch kon­fe­de­ra­cji w Ame­ry­ce.

Słu­cha­łem tego dalej z za­par­tym tchem, bo ta wer­sja róż­ni­ła się ociu­pin­kę od ofi­cjal­nej.

– To się mu­sia­ło tak skoń­czyć. Kilka firm za­gro­zi­ło glo­bal­nie Ziemi i sys­tem za­czął za­pa­dać się sam się sobie. VW ze śmier­dzą­cy­mi die­sla­mi, Intel z błę­da­mi, Mon­san­to z je­dze­niem.

Mil­cza­łem.

– Sły­sza­łeś o Cy­ka­dzie?

Uśmiech­ną­łem się, bo kto o nich nie sły­szał. To była le­gen­da więk­sza niż Ano­ny­mo­us. Elita elit. Grupa, o któ­rej wszy­scy mó­wi­li, ale nikt jej nie wi­dział. Coś jak czar­na wołga czy Pan Am 914.

– A wiesz, że wiele te­stów na in­te­li­gen­cję jest usta­wio­nych? – Zmie­nił temat. – Lu­dzie się ba­da­ją, a nie­któ­rzy do­sta­ją niż­szy wynik niż po­win­ni.

– Co su­ge­ru­jesz?

– Nic nie su­ge­ru­ję. Po­myśl tylko, czy czu­jesz się swoj­sko w tym świe­cie. I po­myśl, dla­cze­go mia­łeś tyle te­stów, gdy się tutaj prze­pro­wa­dza­łeś. Spraw­dza­no cie­bie, twój cha­rak­ter, psy­chi­kę, in­te­li­gen­cję, i to bar­dziej niż my­ślisz.

Tra­fił w sedno.

Od ma­łe­go byłem inny.

Jako mały ber­beć w wieku trzech i pół lat sam, bez opie­ku­nów, po­je­cha­łem przez mia­sto. Bar­dzo in­te­re­so­wa­łem się tym, jak wszyst­ko jest zbu­do­wa­ne, i dużo, na­praw­dę dużo, eks­pe­ry­men­to­wa­łem. Nie pa­mię­tam, kiedy na­uczy­łem się czy­tać, ale książ­ki też po­chła­nia­łem w eks­pre­so­wym tem­pie kil­ku­set stron dzien­nie. Całe piąt­ki prze­sia­dy­wa­łem w bi­blio­te­kach, w któ­rych za­ko­cha­łem się w za­pa­chu sta­ro­ci i kurzu, nie­po­rów­ny­wal­nym z ni­czym innym. Wiele rów­nież ry­so­wa­łem, pi­sa­łem i li­czy­łem, i spryt­niej niż inni wy­cho­dzi­łem z opa­łów. To mnie roz­be­stwi­ło i z roku na rok byłem coraz bar­dziej bez­czel­ny w swo­ich psi­ku­sach i fi­glach.

Wielu zna­jo­mych przez to mnie nie lu­bi­ło. Do­sta­wa­li gor­sze oceny, mieli gor­sze wy­ni­ki, zbie­ra­li cięgi za swoje i nie­swo­je prze­wi­nie­nia, a ja za­wsze byłem sta­wia­ny na pie­de­sta­le.

Może dla­te­go po­pa­dłem w sa­mo­za­chwyt, i oni w od­po­wied­nim cza­sie za­ło­ży­li ro­dzi­ny i mieli dzie­ci, a ja fru­wa­łem i nigdy nie mia­łem na to wszyst­ko czasu.

Byłem inny i to jak cho­le­ra. Bez pro­ble­mu od­naj­do­wa­łem się w ma­te­ma­ty­ce, fi­zy­ce i in­for­ma­ty­ce, ale mia­łem pro­ble­my z elek­tro­ni­ką i nie cał­kiem ra­dzi­łem sobie przy ta­kich naj­waż­niej­szych czyn­no­ściach w życiu jak miz­drze­nie się do cipek.

Facet miał rację, ale mówił też rze­czy, które wy­glą­da­ły jak wy­my­sły cho­re­go umy­słu, jak teo­rie spi­sko­we dla tych, któ­rzy za­kła­da­ją alu­mi­nio­we cza­pecz­ki… na górze i na dole… i mają dzie­sięć zam­ków w domu, i wie­rzą w El­wi­sa, ufo­lud­ki i chem­tra­il­sy.

Słu­cha­łem go, ale my­śla­łem, że nie chcę mieć z nim czy jego po­my­lo­ny­mi wy­my­sła­mi nic wspól­ne­go.

Z tych po­nu­rych roz­my­ślań wy­rwa­ło mnie do­pie­ro py­ta­nie:

– Jak już tak mó­wisz, że kie­dyś było le­piej, to po­wiedz mi, dla­cze­go po­li­cja tak ga­nia­ła wszyst­kich za prawa au­tor­skie? I dla­cze­go wiel­kie kor­po­ra­cje tak chęt­nie mó­wi­ły o ochro­nie śro­do­wi­ska?

Mil­cza­łem, a on się chyba na­krę­cał:

– To było eli­mi­no­wa­nie kon­ku­ren­cji i usu­wa­nie sta­rych pro­duk­tów z rynku, żeby wy­mu­sić ku­po­wa­nie no­wych. Jak coś miało pięć lat, to miało być wy­mie­nio­ne, bo było stare i nie speł­nia­ło któ­rejś tam normy. Stąd ta po­pu­lar­ność wszyst­kich Gret i pseu­do­eko­lo­gów. Lu­bisz fan­ta­sty­kę?

– No jasne. – Uśmiech­ną­łem się.

– W „Blade Run­ne­rze” jedne Ne­xu­sy po­lo­wa­ły na inne, nawet jak te ni­ko­mu już nie za­gra­ża­ły. To do­kład­nie ten sam me­cha­nizm.

Mil­cza­łem, a on dodał cicho:

– Mamy big data. Al­go­ryt­my wpły­wa­ją na nasze za­cho­wa­nia bar­dziej niż my­ślisz. To one de­cy­du­ją, co masz w naj­bliż­szym skle­pie, jaki naj­tań­szy sa­mo­lot za­pro­po­no­wać albo, tak jak w Chi­nach, co masz robić krok po kroku. Nie za­sta­na­wia­łeś się, dla­cze­go masz pepsi i wszy­scy od­ga­du­ją twoje pra­gnie­nia?

– Ktoś mi wmó­wił, że cze­goś chcę?

– Nie tylko tobie. – Uśmie­chał się, gdy za­czął wy­li­czać to na pal­cach. – Fran­cu­zi – wy­kwint­na kuch­nia i sztu­ka. Po­la­cy i Eu­ro­pa wschod­nia – in­te­li­gen­cja i tania siła ro­bo­cza każ­de­go sortu, no wiesz, hy­drau­li­cy, kie­row­cy i tak dalej. Ro­sja­nie – siła i pro­sto­ta. Niem­cy – po­rzą­dek i tech­ni­ka. Im dalej na wschód, tym wię­cej rol­nic­twa i bur­de­li. To część więk­sze­go planu, który miał spraw­dzić, co spra­wu­je się naj­le­piej. Nawet to­wa­rzy­sze z PRL wie­dzie­li, że nie mają szan­sy na nowe tech­no­lo­gie, więc in­we­sto­wa­li w ludzi.

– Chów wsob­ny? – Mu­sia­łem mieć na­praw­dę mocno zdzi­wio­ną minę, bo znowu się uśmiech­nął:

– Zo­bacz, co się dzia­ło w Niem­czech Wschod­nich. Co ro­bi­li z za­wod­ni­ka­mi. To było pry­mi­tyw­ne. Po­la­cy po­szli znacz­nie dalej, a przy tym nie dali się ujarz­mić. Przy­szedł okrą­gły stół i te spra­wy, więc za­czę­to się ich bać. Nie­któ­rzy wiel­cy stwier­dzi­li, że ma być ich tylko dwa­na­ście mi­lio­nów.

– To się dzie­je na­praw­dę?

– Zo­bacz na nie­któ­re kraje Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, w któ­rych pro­du­ko­wa­no colę. Do pro­duk­cji jed­ne­go litra po­trze­ba kilka li­trów wody, tej ostat­niej za­bra­kło i lu­dzie mogli się tam ra­czyć wy­łącz­nie na­po­jem z cu­kre­m24. Czy to nie eks­pe­ry­ment? Albo je­dze­nie śmie­cio­we w Ame­ry­ce.

– Ale to tylko nie­wi­dzial­na ręka rynku.

– No do­brze, wróć­my do Rosji i Chin. Czy sły­sza­łeś o takim sa­mo­lo­cie jak Mig–25?

– Nie.

– No więc miał on w in­sta­la­cji spi­ry­tus. Cięż­ko było wy­tłu­ma­czyć lu­dziom, żeby go nie kra­dli. Nie udało się tego zro­bić i róż­nych in­nych rze­czy. Tam­ten sys­tem upadł, bo nie było innej moż­li­wo­ści. A w Chi­nach zbu­do­wa­no sys­tem naj­bar­dziej ide­al­ny, w któ­rym lu­dzie robią to, co im się na­ka­że. Inne geny, dzię­ki któ­rym są teraz na Księ­ży­cu. Nie Ro­sja­nie, nie Ame­ry­ka­nie, tylko wła­śnie oni. Obudź się Do­rot­ko. You're not in Kan­sas any­mo­re.

 

>>> Ciąża <<<

Lon­dyn

Pró­bo­wa­ła uło­żyć sobie jakoś życie. Za­czę­ła oczy­wi­ście od za­ku­pu masy ksią­żek i prze­glą­da­nia stron z po­ra­da­mi dla przy­szłych mam. Nie po­pra­wi­ły jej hu­mo­ru. Wiele z nich sku­pia­ło się na ne­ga­ty­wach i prze­strze­ga­niu, więc prak­tycz­nie od razu zna­la­zło się w koszu.

To były cięż­kie dni. W jed­nej chwi­li czuła eu­fo­rię, a chwi­lę póź­niej była w cięż­kiej de­pre­sji. Da­wa­ły o sobie znać rów­nież mdło­ści. Ko­le­żan­ki jej oczy­wi­ście po­ma­ga­ły, a ona nie miała od­wa­gi po­wie­dzieć im praw­dy. Le­piej było zrzu­cić wszyst­ko na fa­ce­ta i wy­słu­chi­wać na­rze­kań na ród męski.

So­li­dar­ność jaj­ni­ków.

 

> Wej­ście <

Pekin

– Ge­ne­ra­le, pro­szę o ra­port.

– Ba­da­my źró­dło wia­do­mo­ści, a moje źró­dła na razie mówią, że to pewna nie­uchwyt­na grupa, z którą mie­li­śmy już kilka razy stycz­ność.

– Nie­uchwyt­na? To nowy eu­fe­mizm na to, że nie po­tra­fi­cie ich zna­leźć? To tylko lu­dzie. – Pre­zy­dent ude­rzył w dę­bo­wy stół.

– Lu­dzie albo ja­kieś ma­szy­ny.

– Ktoś je mu­siał za­pro­gra­mo­wać. Czy to mógł być któ­ryś z na­szych sys­te­mów ostat­niej szan­sy?

– Nie­moż­li­we, są naj­lep­sze na świe­cie.

– W to nie wąt­pię.

– Panie pre­zy­den­cie, za­łóż­my teraz, że to są lu­dzie. Praw­do­po­dob­nie nie są ob­ję­ci opie­ką na­sze­go pań­stwa, do tego oca­li­li naszą sta­cję, być może nie pierw­szy raz. Do­ra­dzam ostroż­ność.

Pre­zy­dent był po­ryw­czym, ale rów­nież bar­dzo roz­sąd­nym czło­wie­kiem i dla­te­go za­mknął oczy, za­sta­no­wił się nad tym, co usły­szał, a potem po­wie­dział:

– Ile było prób sa­bo­ta­żu?

– Sto dwa­dzie­ścia trzy, a ano­ni­mo­wych do­no­sów mie­li­śmy dwa­dzie­ścia sie­dem. Na razie dużo sy­tu­acji jesz­cze ba­da­my. Oprócz tego in­cy­den­tu więk­szość to była dzie­ci­na­da, ja­kieś dzia­ła­nia za­wie­dzio­nych pra­cow­ni­ków, za­wist­nych ko­le­gów, głu­po­ta, zmę­cze­nie czy nawet ze­msta zdra­dzo­nej ko­bie­ty.

– Do­brze, zga­dzam się. Tacy po­tęż­ni lu­dzie na pewno mają po­tęż­nych so­jusz­ni­ków. Czy wiemy, jak się z nimi skon­tak­to­wać? Czego chcą w za­mian?

– To jest naj­cie­kaw­sze. Trans­mi­sja zo­sta­ła wy­sła­na przez jed­ne­go z ko­mer­cyj­nych sa­te­li­tów. Sy­gnał wy­szedł bez­po­śred­nio z ośrod­ka pod Rzy­mem. Tam nasi ko­le­dzy zna­leź­li logi. Potem ślad nie­ste­ty się urywa. Nie ma żad­nych żądań, próśb, nic, tylko dwa słowa „you we­lco­me”.

– Ktoś zadał sobie dużo trudu.

– Zła­ma­nie na­szych za­bez­pie­czeń ozna­cza, że ktoś jest bar­dzo głupi i nie boi się od­we­tu…

– …albo zro­bił to po­mi­mo moż­li­wych kon­se­kwen­cji, bo ko­rzyst­niej­sze było prze­trwa­nie sta­cji. – Pre­zy­dent się głę­bo­ko za­my­ślił. – Szcze­rze mó­wiąc był­bym zdzi­wio­ny, gdyby to wią­za­ło się z jakąś grupą my­ślą­cą tylko o dobru ludz­ko­ści. Co oni wie­dzą, a czego my nie wiemy? Jaki ra­chu­nek wy­sta­wią?

– Ma pan rację, że to nie­po­ko­ją­ce.

– Pro­szę in­for­mo­wać mnie o po­stę­pach śledztw. Czy Wschod­nie Wy­brze­że prze­ka­za­ło, co się ofi­cjal­nie wy­da­rzy­ło?

– Do­sta­li­śmy notę, że za­wi­nił nie­spraw­dzo­ny sil­nik, który wy­buchł z prze­grza­nia.

– Za­sło­na dymna?

– Tego nie wiemy, ale nasi na­ukow­cy po­twier­dza­ją, że przy ich na­pę­dzie może się to zda­rzyć.

– Ale pan w to nie wie­rzy?

– Oczy­wi­ście, że nie. Pro­blem w tym, że ich prze­wyż­sza­my. Znają swoje miej­sce i skoro się na to zde­cy­do­wa­li, to są na­praw­dę zde­spe­ro­wa­ni albo…

– … albo nie pa­nu­ją nad swoim po­dwór­kiem. I tak źle, i tak nie­do­brze. Przy­po­mi­na mi się upa­dek ZSRR, i jak za bez­cen sprze­da­wa­li ato­mów­ki. – Z za­du­mą stwier­dził pre­zy­dent, który pa­mię­tał wy­gry­wa­ne przez sie­bie au­kcje i tajne ne­go­cja­cje. – Czyli Ame­ry­ka­nie chcie­li nas znisz­czyć, gdy chcie­li­śmy ich do­pu­ścić do tortu.

– I co teraz? Co ro­bi­my z ich czło­wie­kiem?

– Dla­cze­go oca­lał tylko jeden?

– Po­dob­no obaj byli ubra­ni w kom­bi­ne­zo­ny i młod­szy wy­pchnął star­sze­go.

– Czy to wia­ry­god­ne?

– Nie­zbyt. Spe­cja­li­ści mówią, że mógł się za­ła­mać i że zrobi to po raz drugi.

– A rząd?

– Ich flota wo­jen­na nie robi żad­nych ru­chów, a nawet za­czę­ła wy­co­fy­wać się do por­tów.

– Opcje?

– Za­ata­ko­wać albo prze­mie­ścić więk­szość floty i przy­go­to­wać się do walki.

– Nie o to pytam, tylko o tego Ame­ry­ka­ni­na.

– Mo­że­my za­mknąć go na sta­cji i na­ka­zać misję eks­plo­ra­cyj­ną z na­szy­mi chłop­ca­mi, albo pu­ścić jego i jed­ne­go z na­szych, albo cze­kać na ko­lej­ną zmia­nę… albo… albo…

– Albo po­zo­sta­je śluza – do­koń­czył z za­du­mą pre­zy­dent.

– Nie­ste­ty tak. Je­że­li go zo­sta­wi­my sa­me­go na sta­cji, to może coś znisz­czyć. Je­że­li pój­dzie na po­wierzch­nię, to przy­naj­mniej oszczę­dzi­my sta­cję.

– Mogą go prze­cież zwią­zać.

– Puł­kow­ni­ku, to ko­smos. Oni tam muszą ćwi­czyć i robić masę in­nych rze­czy, bo ina­czej nie prze­ży­ją. Jeśli ma być pil­no­wa­ny całą dobę, to au­to­ma­tycz­nie tra­ci­my jed­ne­go czło­wie­ka.

– Do­brze, niech go wezmą. Ame­ry­ka­nom za­ko­mu­ni­kuj­cie, że jedna nie­sub­or­dy­na­cja i zo­sta­nie zli­kwi­do­wa­ny. Daj­cie im moż­li­wość wy­sła­nia krót­kie­go wideo, gdzie prze­ka­żą roz­kaz i kod au­to­ry­za­cyj­ny.

– A to nie jest ry­zy­kow­ne? Nie znamy ich kodów. Może tam być jakiś umó­wio­ny znak na­ka­zu­ją­cy roz­po­czę­cie dy­wer­sji.

– Do­brze, to bez wideo. Za­ło­żyć mu tylko w ska­fan­drze od­cię­cie po­wie­trza. Co ze sta­cją?

– Stra­ci­li jedno ogni­wo i trzy­dzie­ści pro­cent tlenu. Prze­bi­cia zo­sta­ły za­ła­ta­ne i przy trzech oso­bach mogą prze­trwać dwa mie­sią­ce.

– Do­brze. Jaki jest mar­gi­nes błędu?

 

Księ­życ

– Wy­cho­dzi­my?

– Wy­cho­dzi­my.

Męż­czyź­ni sie­dzie­li w ska­fan­drach w roz­her­me­ty­zo­wa­nym lą­dow­ni­ku, który kilka minut wcze­śniej mięk­ko wy­lą­do­wał w po­bli­żu wy­wier­co­ne­go otwo­ru. Obaj spraw­dzi­li swoje sys­te­my, a potem Ame­ry­ka­nin wszedł do śluzy, a wła­ści­wie do przej­ścia do­kład­nie wiel­ko­ści czło­wie­ka. Drzwi za­mknę­ły się za nim, a po chwi­li zo­sta­ły otwar­te drzwi lą­dow­ni­ka. Zgod­nie z usta­le­nia­mi wy­szedł i za­trzy­mał się na dra­bin­ce, gdzie do­kład­nie po chwi­li do­łą­czył do niego Chiń­czyk.

– Mały krok dla czło­wie­ka – po­wie­dział Fei, ze­ska­ku­jąc z ostat­nie­go szcze­bla dra­bin­ki na grunt.

– …a wiel­ki skok dla ludz­ko­ści – do­koń­czył puł­kow­nik, cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie.

Ten ostat­ni miał oczy­wi­ście chęć być pierw­szym, ale w jego sy­tu­acji dys­cy­pli­na i obo­wiąz­ki wobec oj­czy­zny wzię­ły górę.

Ich od­dech był dosyć równy, i cho­ciaż na szyb­ce wy­świe­tla­cza wi­dzie­li in­for­ma­cje o wy­so­kim tęt­nie, to czuli się zna­ko­mi­cie.

To nor­mal­ne w ta­kiej sy­tu­acji. – Fei był nie­sa­mo­wi­cie szczę­śli­wy i cie­szył się chwi­lą swo­je­go ży­cio­we­go trium­fu. Je­stem pierw­szym Chiń­czy­kiem i pierw­szym czło­wie­kiem w tej misji na po­wierzch­ni Księ­ży­ca.

Wie­dział, że tak zo­sta­nie za­pa­mię­ta­ny po wieki wie­ków, nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy. De­cy­zję o tym pod­jął ko­mi­tet Par­tii i był jej nie­zwy­kle wdzięcz­ny.

Jakby tego było mało, to wie­dział rów­nież, że trans­mi­sja z lą­do­wa­nia wy­pa­dła na tyle do­brze, że jego żona i dzie­ci będą miały za­pew­nio­ne szczę­śli­we życie, a sy­no­wie na pewno do­sta­ną zdro­we ko­bie­ty, może nawet te naj­pięk­niej­sze z po­dwój­nym genem in­te­li­gen­cji.

Nie ro­zu­miał je­dy­nie tego, dla­cze­go mają zba­dać wej­ście do nie­zna­ne­go obiek­tu z Ame­ry­ka­ni­nem. Była to nie­zro­zu­mia­ła de­cy­zja par­tii, ale z nią nie dys­ku­to­wał i wy­peł­niał to, co im roz­ka­za­no.

To miało stać się za chwi­lę, teraz w dal­szym ciągu trzy­mał pa­trzył na moduł lą­dow­ni­ka, który prze­wiózł ich kilka ki­lo­me­trów od bez­piecz­nej sta­cji.

Spoj­rzał rów­nież w górę. Tam krą­ży­ła ich sta­cja, która stała się ich domem i schro­nie­niem.

Za­czął się po­wo­li od­wra­cać i zro­bił dwa skoki.

– Mo­żesz iść – po­wie­dział w końcu do puł­kow­ni­ka.

– Zro­zu­mia­łem – od­po­wie­dział tam­ten i po chwi­li znaj­do­wał się na po­wierzch­ni, po­dob­nie jak Fei roz­ko­szu­jąc się całą sy­tu­acją.

– Je­ste­śmy na po­wierzch­ni. – Do­wód­ca za­mel­do­wał do Yu, krą­żą­ce­go teraz sa­mot­nie na Tian­gong 2.

– Zro­zu­mia­łem. Po­wo­dze­nia – od­po­wie­dział taj­ko­nau­ta, który sza­no­wał Fei, ale rów­no­cze­śnie mocno prze­ży­wał go­rycz po­raż­ki i do ostat­niej chwi­li miał na­dzie­ję, że par­tia ja­kimś cudem po­zwo­li jemu po­pro­wa­dzić ten re­ko­ne­sans.

– Flaga.

Puł­kow­nik po­wo­li zdjął z ple­ców przy­mo­co­wa­ną do masz­tu flagę, a na­stęp­nie z ukło­nem podał ją obu­rącz Chiń­czy­ko­wi.

Ten ją wziął, roz­wi­nął i wbił w grunt.

Obaj za­sa­lu­to­wa­li.

Flaga była oczy­wi­ście chiń­ska i męż­czyź­ni nie mieli flagi ame­ry­kań­skiej z uwagi na ostat­nie wy­da­rze­nia.

Po mi­nu­cie ciszy ru­szy­li z po­wro­tem do lą­dow­ni­ka. Z jego boku przy­mo­co­wa­ne były po­jem­ni­ki ze sprzę­tem. Ca­łość była nie­zwy­kle prze­my­śla­na. Po­jem­nik był przy­cze­pia­ny ni­czym ple­cak, wy­star­czy­ło usta­wić się ple­ca­mi do lą­dow­ni­ka i tra­fić w klam­ry.

– Ple­cak?

– Wszyst­ko na zie­lo­no.

Męż­czyź­ni ru­szy­li w kie­run­ku od­wier­tu, który do­kład­nie obej­rze­li. To był pierw­szy raz, gdy w tym miej­scu znaj­do­wa­li się lu­dzie. Dziu­ra miała śred­ni­cę dzie­się­ciu me­trów. Wsta­wio­no do niej me­ta­lo­wą dra­bin­kę. Pierw­szy scho­dził puł­kow­nik, za nim taj­ko­nau­ta. Trwa­ło to około dwu­dzie­stu minut.

– To jak tunel. – Col­dwell po­wie­dział na dole, po do­kład­nym ro­zej­rze­niu się.

– Tak. Tam mamy wy­raź­ny zawał. – Fei wska­zał ręką i ob­ró­cił się. – A tam jest metal.

– Nie­sa­mo­wi­te. – To je­dy­ne, na co było stać ame­ry­kań­skie­go astro­nau­tę.

– Jak dotąd wy­sła­no tutaj ro­bo­ta. I za­pa­dła wtedy de­cy­zja, żeby eks­plo­ra­cją za­ję­li się lu­dzie nie tylko z Chin.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział Ame­ry­ka­nin, cho­ciaż dalej nie był prze­ko­na­ny, czy Chiń­czy­cy nie po­dej­mo­wa­li róż­nych kro­ków, o któ­rych nie in­for­mo­wa­li.

– Sta­cja jest cał­ko­wi­cie spraw­na. – Do­wód­ca oka­zał ręką na mały na­daj­nik, po spraw­dze­niu wska­zań kom­pu­te­ra na nad­garst­ku. – Bę­dzie wszyst­ko prze­ka­zy­wać. Do­pó­ki mo­że­my, bę­dzie­my uży­wać łącz­no­ści bez­prze­wo­do­wej. Idzie­my.

Pod­ło­że nie było już takie mięk­kie jak po­wierzch­nia na górze, a ko­ry­tarz wy­raź­nie pro­wa­dził w dół do więk­szej ja­ski­ni. Jedna z jej ścian koń­czy­ła się me­ta­lo­wą ścia­ną z re­gu­lar­ną sza­chow­ni­cą po­zio­mych i pio­no­wych linii.

Jak Pe­ga­sus – po­my­ślał Ame­ry­ka­nin, wiel­ki fan „Star Trek”, cho­ciaż ze ścia­ny nie wy­sta­wa­ły żadne ele­men­ty da­ją­ce pod­sta­wy są­dzić, że jest ona czymś wię­cej niż ścia­ną.

– Co to może być?

– Mia­sto w ja­ski­ni?

– Bar­dziej wy­glą­da jak burta stat­ku. A może to… sta­tek ko­smicz­ny?

– Sta­tek? Tutaj? Nie­moż­li­we.

– Co ro­bi­my? Tlenu mamy na trzy go­dzi­ny

– Spró­buj­my do­kład­nie obej­rzeć kra­wę­dzie. Może gdzieś znaj­dzie­my wej­ście.

– W prawo?

– Do­brze.

Prze­szli ja­kieś sto me­trów i Chiń­czyk ode­zwał się:

– Puł­kow­ni­ku, pro­szę zo­ba­czyć, na środ­ku tego pa­ne­lu jest po­dłuż­ne wgłę­bie­nie.

– Śluza?

– Tak, zu­peł­nie jakby można było tam wło­żyć rękę w rę­ka­wi­cy.

– Wła­śnie.

– Pró­bu­je­my? Cią­gnie­my czy pcha­my?

– Cią­gnie­my.

Zro­bi­li za­rów­no jedno jak i dru­gie, ale ścia­na się nie ru­szy­ła.

– Do góry?

Tym razem po­szło le­piej. Pro­sto­kąt po pchnię­ciu dał się pod­nieść, za nim widać było małe po­miesz­cze­nie z dużą płyt­ką.

– Śluza?

– Śluza.

Właz otwo­rzył się. Pro­wa­dził do ma­łe­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym było cał­kiem ciem­no. Ich re­flek­to­ry na heł­mach roz­świe­tla­ły nagie ciem­ne ścia­ny, a ka­me­ry na­gry­wa­ły każdy szcze­gół.

– Baza, czy wi­dzi­cie? To wy­glą­da jak śluza. – Fei za­mel­do­wał.

– Po­twier­dzam.

– Puł­kow­ni­ku, tam jest dźwi­gnia.

– Dziw­ne.

– Pro­po­nu­ję zo­sta­wić tutaj ko­lej­ny na­daj­nik. I za­cząć roz­wi­jać kabel.

– Zro­zu­mia­łem.

We­szli, a na­stęp­nie po­cią­gnę­li za dźwi­gnię. Nic się nie stało.

– Może w drugą stro­nę?

– Spró­buj.

Nic się nie wy­da­rzy­ło.

– Może trze­ba za­mknąć ze­wnętrz­ne drzwi?

– Ale wtedy ode­tnie­my kabel.

– Bez ry­zy­ka nic nie ma.

–Yu, wcho­dzi­my do środ­ka i od­ci­na­my łącz­ność. Zo­sta­wia­my tylko sondę przed wej­ściem.

– Po­twier­dzam. Obraz jasny.

Męż­czyź­ni za­mknę­li drzwi, chwy­ta­jąc w ten sam spo­sób uchwyt z dru­giej stro­ny.

– Yu, czy nas sły­szysz?

– Tylko voice, niski bi­tra­te.

– Dobre i to.

– Puł­kow­ni­ku, może trze­ba pom­po­wać?

Chwy­ci­li obaj i za­czę­li po­ru­szać dźwi­gnią w jedną i drugą stro­nę. Za trze­cim razem za­skrzy­pia­ło coś za ich ple­ca­mi, a drzwi w środ­ku po­ru­szy­ły się odro­bi­nę.

– Jesz­cze raz.

Po­wtó­rzy­li to trzy razy, a drzwi prze­su­nę­ły się o ko­lej­ne mi­li­me­try. Męż­czyź­ni spoj­rze­li się bez słowa po sobie i dalej pra­co­wa­li, a wej­ście otwie­ra­ło się coraz bar­dziej i bar­dziej. Nie po­czu­li żad­ne­go ruchu po­wie­trza, z ze­wnątrz rów­nież nic nie wy­le­cia­ło.

– Brak at­mos­fe­ry?

– Na to wy­glą­da.

W końcu udało się otwo­rzyć przej­ście, a puł­kow­nik spoj­rzał się:

– Wcho­dzi­my?

– Pan pierw­szy.

Za drzwia­mi widać było ciem­ny ko­ry­tarz, który pro­wa­dził w lewo i prawo. Ścia­ny w ko­lo­rze alu­mi­nium nie były po­ma­lo­wa­ne, nie dało się za­uwa­żyć żad­nych okien ani drzwi.

– Za­my­ka­my? – po­wie­dział puł­kow­nik, po­ka­zu­jąc na dźwi­gnię z tej stro­ny drzwi.

– Może le­piej nie. Zo­staw­my ko­lej­ny prze­kaź­nik.

Ame­ry­ka­nin wyjął urzą­dze­nie z ple­ca­ka Chiń­czy­ka, prze­sta­wił w prze­ciw­ną po­zy­cję duży włącz­nik na obu­do­wie, po­cze­kał aż za­czną świe­cić się trzy zie­lo­ne diody, i de­li­kat­nie upu­ścił ca­łość na grunt.

– Sta­cja spraw­na. – Fei spraw­dził na swoim pa­ne­lu.

Za­czę­li po­wo­li iść, zaś po przej­ściu ja­kichś trzy­dzie­stu me­trów nagle sta­nę­li.

– Świa­tło, widzę ja­kieś świa­tło – ode­zwał się puł­kow­nik Col­dwell.

– Po­twier­dzam – od­po­wie­dział Yu i dodał: – Pro­mie­nio­wa­nie w nor­mie.

Nagle zo­ba­czy­li czar­no–biały obraz, który uno­sił się przed nimi w po­wie­trzu.

– Eeeee, to ho­lo­gram.

– O kurwa – wy­ją­kał Ame­ry­ka­nin, który naj­wy­raź­niej roz­po­znał męż­czy­znę z wą­si­kiem.

– Ogła­szam otwar­cie igrzysk olim­pij­skich nowej ery w nie­miec­kiej ziemi. – Usły­sze­li hi­ste­rycz­ny hip­no­ty­zu­ją­cy męski krzyk w słu­chaw­kach, a z nim skan­du­ją­ce tłumy.

– Do­wód­co? Wy­kry­wam ja­kieś dziw­ne trans­mi­sje. – Po chwi­li usły­sze­li głos zdu­mio­ne­go Yu, ale zi­gno­ro­wa­li go, gdyż obraz się zmie­nił.

Zo­ba­czy­li ko­lo­ro­wą pa­no­ra­mę Pe­ki­nu i otwar­cie igrzysk olim­pij­skich z dwu­dzie­ste­go trze­cie­go. Ko­lej­nym ob­ra­zem była zie­mia, która za­czę­ła się od­da­lać. Widać było ko­lej­ne pla­ne­ty, a oni za­czę­li ko­men­to­wać i po­ka­zy­wać sobie pal­ca­mi:

– Mars.

– A tutaj jest Jo­wisz.

– Cały układ sło­necz­ny.

– Fa­scy­nu­ją­ce.

– W rze­czy samej.

W pew­nej chwi­li obraz za­mi­go­tał i zo­ba­czy­li księ­życ i ich wła­sne twa­rze, od któ­rych pro­wa­dzi­ła strzał­ka na po­wierzch­nię. Wszyst­ko trwa­ło ja­kieś pięć minut, potem obraz zgasł, a świa­tło nad ich gło­wa­mi sta­wa­ło się coraz bar­dziej jasne. Ko­ry­tarz za­czął oży­wać.

– Nie­wia­ry­god­ne. – Obaj męż­czyź­ni byli w szoku, wi­dząc i ja­kimś cudem sły­sząc, że włą­cza­ją się ko­lej­ne ele­men­ty w za­się­gu ich wzro­ku.

Udali się do przo­du i do­szli do drzwi, na któ­rych wy­świe­tli­ły się na­pi­sy po an­giel­sku… I wtedy wszyst­ko zga­sło…

 

>> Szko­le­nie <<

Lon­dyn

Znany mi męż­czy­zna usiadł na wy­god­nym skó­rza­nym fo­te­lu, potem roz­ło­żył ręce i po­wie­dział te­atral­nym gło­sem:

– Wi­ta­my na pu­sty­ni rze­czy­wi­sto­ści.25

Znaj­do­wa­li­śmy się w daw­nym ma­ga­zy­nie prze­ro­bio­nym na loft, ja sie­dzia­łem w takim samym jak on fo­te­lu, a przede nami stał mały szkla­ny sto­lik z fi­li­żan­ka­mi i czaj­nicz­kiem, i sta­ro­daw­ny te­le­wi­zor.

– Her­ba­ty? – Mój roz­mów­ca uśmiech­nął się, a potem nalał płynu do fi­li­ża­nek i zadał py­ta­nie:

– Co wiesz o Cy­ka­dzie?

– Ze­spół na­ukow­ców, o któ­rych nie­wie­le wia­do­mo – od­po­wie­dzia­łem.

Tam­ten uśmiech­nął się i po­wie­dział coś, co mną wstrzą­snę­ło:

– Ludź­mi bar­dzo łatwo ma­ni­pu­lo­wać. Po­ka­żę ci coś, oto dzie­sięć zasad kon­tro­li tłumu.

Tu wziął pi­lo­ta do ręki i na sto­ją­cym przed nami te­le­wi­zo­rze wy­świe­tlił tekst ze zna­ny­mi dzie­się­cio­ma punk­ta­mi:

1. Roz­pra­szaj uwagę.

2. Ge­ne­ruj pro­ble­my i od razu pro­po­nuj roz­wią­za­nia.

3. Zmia­ny wpro­wa­dzaj ma­ły­mi kro­ka­mi.

4. Od­ra­czaj wszyst­ko, co tylko moż­li­we.

5. Mów do każ­de­go czło­wie­ka jak do ma­łe­go dziec­ka.

6. Sku­piaj się na emo­cjach, a nie na ra­cjo­nal­no­ści.

7. Utrzy­muj wszyst­kich w igno­ran­cji.

8. Na wszel­kie spo­so­by pro­muj prze­cięt­ność.

9. Wzmac­niaj u wszyst­kich po­czu­cie winy.

10. Po­zna­waj ludzi le­piej niż oni sami.26

– Dla­cze­go pan mi to po­ka­zu­je?

– Bo wi­dzisz, wielu myśli, że świat jest skom­pli­ko­wa­ny, tym­cza­sem on jest bar­dzo pro­sty. Po­wiedz mi, co my­ślisz o za­bój­stwie Ken­ne­dy’ego? Albo WTC? Gren­fell Tower?

Za­my­śli­łem się, pod­czas gdy tam­ten kon­ty­nu­ował:

– Świa­tem od wie­ków kie­ru­ją ci sami lu­dzie. Prak­tycz­nie nic nie dzie­je się przez za­nie­dba­nie. Wszyst­ko to są igrzy­ska dla ludu, naj­czę­ściej coś się dzie­je jak komuś na górze pusz­czą nerwy albo ma in­te­res. Przy­pad­ki, gdy cho­dzi o bez­in­te­re­sow­nej pchnię­cie ludz­ko­ści na inne tory można li­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Lu­dzie nie mogą po­czuć się zbyt bez­piecz­nie. To bydło, które musi mieć ad­re­na­li­nę. A stra­ty wła­sne są do­pusz­czal­ne. I tak by ni­cze­go nie wy­my­śli­li.

– A wol­ność?

– A czym­że jest wol­ność? Po­patrz na twoją dział­kę. Przez tyle lat To­rvalds i Stal­l­man ga­da­li o dar­mo­wym sof­cie. I zo­bacz, ile dys­try­bu­cji, for­ków i Bóg wie czego jesz­cze po­wsta­wa­ło. Zo­bacz sobie, jakie pro­ble­my miał Fi­re­fox i jak wolno dzia­łał Li­bre­Of­fi­ce. I teraz po­rów­naj to do Win­dows, za któ­rym stały pie­nią­dze i kon­tro­la z góry. Wszy­scy na­rze­ka­li, ale tego uży­wa­li. A MacOS? Jak pięk­nie dzia­łał, gdyż jedna firma kon­tro­lo­wa­ła rów­nież sprzęt. Spójrz na An­dro­ida. Go­ogle go nad­zo­ro­wa­ło, ale da­wa­ło jakiś ro­dzaj wol­no­ści. Zo­bacz, jak wszy­scy zmie­nia­li go na swoją modłę, ile wer­sji wi­sia­ło na xda–de­ve­lo­pers. To był jakiś kosz­mar. Lu­dzie po­trze­bu­ją być brani krót­ko za mordę, nie za krót­ko, to fakt. A wła­ści­wie mó­wiąc, jak im dać tylko tro­chę swo­bo­dy, to cho­dzą wtedy jak ze­ga­recz­ki. My­ślisz, że mie­li­by­śmy ko­mór­ki, gdyby jedna or­ga­ni­za­cja nie wpro­wa­dza­ła stan­dar­dów? Że byłby In­ter­net? Że ko­bie­ty ro­dzi­ły­by dzie­ci?

– Ale ko­bie­ty są nie­wo­lo­ne przez męż­czyzn – prze­rwa­łem.

– Dużo ma słu­żal­czą na­tu­rę i wie­rzy, że to dobre. To wszyst­ko fakt. Nie czują po­trze­by do­mi­no­wa­nia, chcą mieć tylko bez­pie­czeń­stwo i wy­go­dę. A to, że męż­czyź­ni wy­ko­rzy­stu­ją je do gra­nic moż­li­wo­ści, to inna spra­wa.

Mil­cza­łem, a on chciał mnie chyba po­gnę­bić do sa­me­go końca:

– Jak my­ślisz, dla­cze­go wpro­wa­dzo­no pie­niądz pa­pie­ro­wy? Po to, żeby tacy jak my mogli do­dru­ko­wać kilka zer do konta i żeby nic się nie zmie­nia­ło. Exe­cu­ti­ve Order 11110 miał zmie­nić ten po­rzą­dek i trze­ba było za­trzy­mać Ken­ne­dy’ego.

– Ale…

– Ale co?

– Nie cho­dzi­ło o izra­el­ski pro­gram ato­mo­wy? I o to, że pre­zy­dent chciał go wstrzy­mać? – Chcia­łem go za­sko­czyć zna­jo­mo­ścią teo­rii spi­sko­wych.

– Nie mie­szaj­my do tego po­li­ty­ki. – Mach­nął ręką. – A teraz naj­lep­sze. Cy­ka­da jest or­ga­nem do­rad­czym i rze­czy­wi­ście ist­nie­je. Bę­dziesz do­sta­wać pewne na­rzę­dzia do kon­tro­lo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, mniej­sze i więk­sze. Pie­nię­dzy ci nie za­brak­nie. Witaj w XXI wieku, gdzie wol­ność po­le­ga na tym, że wy­bie­ra się, kto cie­bie szpie­gu­je.

No tak, facet od czub­ków – po­my­śla­łem, ale sta­ra­łem nie dać tego po sobie po­znać.

 

***

 

Le­ża­łem na boku, w swoim łóżku. Pierw­sze co zo­ba­czy­łem, to był ob­ra­zek na ścia­nie, który przed­sta­wiał ża­glo­wiec pły­ną­cy pod peł­ny­mi ża­gla­mi.

Pięk­ne jak okręt. Pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Jak konie w ga­lo­pie. Jak niebo nad na­mi­27. – Dziw­ne, ale przy­po­mniał mi się jakiś stary tekst. Skądś go zna­łem, nie byłem jed­nak w sta­nie przy­po­mnieć sobie skąd.

Ob­ró­ci­łem głowę.

Na ze­gar­ku obok łóżka wy­świe­tlo­na była go­dzi­na 12:2828, a deszcz obi­jał się o szybę.

Za­czę­ło świ­tać mi w gło­wie, że sie­dzia­łem z czub­kiem w ja­kimś ma­ga­zy­nie, a potem urwał mi się film.

Jak się tu do cho­le­ry zna­la­złem? – Od­rzu­ci­łem koł­drę i wsta­łem, żeby wziąć coś do picia z lo­dów­ki. A może to był tylko sen?

Wszyst­ko mnie bo­la­ło, ale nie mia­łem wi­docz­nych ran, si­nia­ków ani ni­cze­go in­ne­go, co by mnie za­sko­czy­ło.

Oprócz ma­ga­zy­nu pa­mię­ta­łem część ja­kie­goś snu i to, że byłem w wieży, która miała sie­dem pię­ter. Szu­ka­łem tam źró­dła ja­kie­goś sy­gna­łu, a na każ­dym pię­trze prze­szka­dza­ły mi po­two­ry. Sie­dem pię­ter jak sie­dem grze­chów głów­nych.

Pa­mię­ta­łem też drugi sen, gdzie je­cha­łem ja­kimś wy­myśl­nym fi­dry­gał­kiem, fran­cu­skim au­tkiem dla fran­cu­skich pie­sków. Zo­sta­łem za­trzy­ma­ny do kon­tro­li w War­sza­wie. To było na mo­ście, chyba sie­kier­kow­skim. Po­li­cjant wsiadł na fotel pa­sa­że­ra, co było dziw­ne same w sobie, i po­wie­dział:

– Dzień dobry, kon­tro­la dro­go­wa…

Nie do­koń­czył, a z tyłu za­czę­li do­sia­dać się jacyś dziw­ni lu­dzie.

– Panie, to nie tak­sów­ka ani Uber – krzyk­ną­łem do jed­ne­go z nich.

Tamci wzru­szy­li ra­mio­na­mi, a ja ode­zwa­łem się do po­li­cjan­ta:

– Co oni robią? Po­mo­że mi pan?

Ten wy­szedł, nie ura­czyw­szy mnie nawet spoj­rze­niem.

Wy­bie­głem z sa­mo­cho­du, obie­głem go i zo­ba­czy­łem, że ko­lej­ni lud­ko­wie za­czy­na­ją roz­bie­rać moje auto, a jesz­cze ko­lej­ni pa­ku­ją się do środ­ka.

Te sny były tak re­ali­stycz­ne, że leżąc w łóżku do­sze­dłem do wnio­sku, że pa­mięć płata mi figle. I pew­nie bym tak dalej my­ślał, gdy­bym rano nie zo­ba­czył kost­ki pa­mię­ci przy kom­pu­te­rze.

Uśmiech­ną­łem się, bo w dzi­siej­szych cza­sach każdy pę­drak czy karta pa­mię­ci czy nawet dysk mogły być zma­ni­pu­lo­wa­ne i słu­żyć nawet do spa­le­nia kom­pu­te­ra, na­to­miast kost­ki za­wie­ra­ły tylko łatwo od­czy­ty­wa­ne ciągi zer i je­dy­nek. Sta­ro­daw­na tech­no­lo­gia stwo­rzo­na jako roz­wi­nię­cie płyt DVD oka­za­ła się naj­bez­piecz­niej­sza. Je­dy­ne za­gro­że­nie było z nią takie, że takie coś mogło ak­ty­wo­wać nisz­czy­ciel­skie dzia­ła­nie w ko­dzie, który do­tarł wcze­śniej inną drogą na czyt­nik. To było moż­li­we, ale ja uży­łem od­dziel­ne­go sys­te­mu i wy­eli­mi­no­wa­łem to ry­zy­ko do mi­ni­mum.

Na ko­st­ce zna­la­złem tro­chę ma­te­ria­łów, w któ­rych po­ka­za­no, jak w Sta­nach roz­wi­ja­ły się pewne rze­czy.

Wy­ni­ka­ło z nich, że nie­któ­re firmy bu­do­wa­ły to­tal­nie od pod­staw swoją in­fra­struk­tu­rę, bo oba­wia­ły się szpie­go­wa­nia. Robił tak cho­ciaż­by Go­ogle, który roz­wi­jał Non–Exten­si­ble Re­du­ced Firm­wa­re, które w za­my­śle miało wy­eli­mi­no­wać UEFI czy Intel ME29.

Prze­czy­ta­łem tam rów­nież o panu Ro­dzie Ro­sen­ste­inie, który jasno twier­dził:

„Nasze spo­łe­czeń­stwo nigdy wcze­śniej nie było w sy­tu­acji, w któ­rej dowód prze­stęp­cze­go dzia­ła­nia był cał­ko­wi­cie nie­wy­kry­wal­ny, i to mimo po­zy­ska­nia przez ofi­ce­rów po­li­cji na­ka­zu sądu. Jed­nak taką wła­śnie sy­tu­ację two­rzą firmy tech­no­lo­gicz­ne (…) mimo że nigdy nie było prawa do ab­so­lut­nej pry­wat­no­ści. W ra­mach Czwar­tej Po­praw­ki roz­mo­wy mogą zo­stać pod­słu­cha­ne, a za­mknię­te urzą­dze­nia otwar­te, jeśli wła­dze uwia­ry­god­nią to, że słu­ży­ły prze­stęp­stwu. Od­por­ne na na­ka­zy są­do­we szy­fro­wa­nie łamie zaś kon­sty­tu­cyj­ną rów­no­wa­gę, wy­no­sząc pry­wat­ność ponad bez­pie­czeń­stwo pu­blicz­ne, czy­niąc z roz­mów i urzą­dzeń stre­fy bez­pra­wia, w któ­rych prze­stęp­cy i ter­ro­ry­ści mogą dzia­łać bez obawy o wy­kry­cie przez po­li­cję i ska­za­nie przez sądy”30

Nie krył on się z tym, co ro­bio­no przez lata:

„Szy­fro­wa­nie ma swoją war­tość. Jest ono fun­da­men­tem bez­pie­czeń­stwa da­nych, nie­zbęd­nym do ich ochro­ny przed cy­be­ra­ta­ka­mi. Jest klu­czo­we dla wzro­stu i roz­kwi­tu cy­fro­wej go­spo­dar­ki. W pełni jej po­pie­ra­my. Po­pie­ram silne i od­po­wie­dzial­ne szy­fro­wa­nie”.

Klu­czo­we było oczy­wi­ście słowo „od­po­wie­dzial­ne”, które zna­czy­ło tyle, że wszyst­ko miało być od­ko­do­wa­ne dla od­po­wied­nich, na­tu­ral­nie od­po­wie­dzial­nych, or­ga­nów.

Zna­la­złem też masę wy­kre­sów po­ka­zu­ją­cych, o ile zmniej­szy­ły się na­kła­dy na służ­bę zdro­wia. Te były nawet cie­ka­we, bo widać było, jak usu­nię­cie kon­ku­ren­cyj­nych firm spo­wo­do­wa­ło, że me­dy­kom nie opła­ca­ło się prze­ska­ki­wać z ga­bi­ne­tu do ga­bi­ne­tu.

Było tam też dużo in­for­ma­cji o tym, jak zmniej­sze­nie ilo­ści ope­ra­to­rów ko­mór­ko­wych zmniej­szy­ło ilość sta­cji ba­zo­wych i smog po­przez wy­ko­rzy­sta­nie czę­sto­tli­wo­ści ra­dio­wych w lep­szy i bar­dziej efek­tyw­ny spo­sób.

Ko­lej­ną in­no­wa­cją była li­kwi­da­cja wię­zień, a wła­ści­wie za­mie­nie­nie wszyst­kich kar na cięż­kie prace, w któ­rych obo­wią­zy­wa­ła za­sa­da „nie pra­cu­jesz, nie jesz”.

 

>>> Nowe życie <<<

Lon­dyn

Chcia­ła za­ło­żyć ro­dzi­nę i nie ro­zu­mia­ła tego, co kie­dyś zro­bił tam­ten chło­pak.

Dla­cze­go wła­ści­wie się nie ode­zwał? Brak nu­me­ru nie po­wi­nien być pro­ble­mem. Co mu ta­kie­go zro­bi­łam? – Czuła się nie­pew­nie i źle. Jak można w ogóle trak­to­wać tak dru­gie­go czło­wie­ka?

Dała mu prze­strzeń i nie od­zy­wa­ła się kilka dni, żeby mógł od niej od­po­cząć. Przy­chy­li­ła mu nieba, a on ją zo­sta­wił.

Tro­chę teraz czy­ta­ła o świe­cie, naj­czę­ściej za­pusz­cza­jąc się w nie­zba­da­ne re­jo­ny sieci. Dużo tam było cho­ciaż­by o Chiń­czy­kach:

„Zna­leź­li ar­te­fak­ty ob­cych. Już rząd USA tu­szo­wał kon­tak­ty z ob­cy­mi. Nie po­zwa­lał, aby wie­dza o nich prze­do­sta­wa­ła się do opi­nii pu­blicz­nej. Mó­wio­no o ochro­nie ludz­ko­ści i chęci za­cho­wa­nia tech­no­lo­gii tylko dla sie­bie.

Ale dla­cze­go Ame­ry­ka­nie prze­sta­li latać po Apol­lo? Czy dla­te­go tak dzia­ła­li, bo cze­goś się prze­stra­szy­li? Czy za­war­li jakiś układ z in­ny­mi ga­tun­ka­mi?

Teraz na Księ­ży­cu zna­leź­li się Chiń­czy­cy, któ­rzy prze­ję­li daw­nych spe­cja­li­stów z Rosji i jako jedna z trzech potęg świa­to­wych nie mają żad­nych ogra­ni­czeń. Po­ni­żej zdję­cia z tego, co zna­leź­li po ciem­nej stro­nie księ­ży­ca”.

Bzdu­ry – za­mknę­ła z trza­skiem Hy­per­bo­oka.

 

> Prze­wrót <

Księ­życ

Dwóch astro­nau­tów stało w ta­jem­ni­czym ko­ry­ta­rzu, bojąc się nawet po­ru­szyć. Wokół nich zro­bi­ło się cał­kiem ciem­no i prze­strzeń roz­ja­śnia­ły je­dy­nie awa­ryj­ne świa­tła na heł­mach i na­pi­sy z wi­zje­rów.

– Czy widać ja­kieś pro­mie­nio­wa­nie? Puł­kow­ni­ku?

– Nic.

– Yu? A u cie­bie? Ja­kieś zmia­ny?

– Nic, żad­nych in­nych od­czy­tów prak­tycz­nie w całym pa­śmie fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych, w ogóle żad­ne­go pro­mie­nio­wa­nia ani ni­cze­go wię­cej.

– Czy masz zapis na­szej trasy?

– Do­kład­nie tak. Wszyst­ko już wy­sła­ne na zie­mię. Nie­sa­mo­wi­te.

– Do­brze. Puł­kow­ni­ku, ile ma pan tlenu?

– Osiem­dzie­siąt sześć pro­cent.

– Po­cze­kaj­my tutaj dwie mi­nu­ty. Usta­wiam timer. – Fei ob­ró­cił się do ame­ry­kań­skie­go ko­le­gi. – Pro­po­nu­ję przejść tyle, ile się da, i za­wró­cić.

– Zro­zu­mia­łem.

Chiń­czyk go­rącz­ko­wo my­ślał nad tym, co wła­śnie prze­ży­wa. Czuł, że jest to coś więk­sze­go niż całe jego życie i życie jego ro­dzi­ny. Był zde­ner­wo­wa­ny, ale za­mknął oczy i pró­bo­wał choć tro­chę uspo­ko­ić od­dech. Cie­szył się, że to on zna­lazł się tu jako pierw­szy z Chiń­czy­ków.

Dla­cze­go to mnie spo­tkał tak wiel­ki za­szczyt i tak wiel­kie wąt­pli­wo­ści? Czy teraz umrze­my? – Dalej nie ro­zu­miał par­tii, która wy­sła­ła z nim przed­sta­wi­cie­la na­ro­du, który kil­ka­na­ście lata wcze­śniej prze­grał wojnę celną i wie­lo­krot­nie był po­dej­rze­wa­ny o ataki bio­lo­gicz­ne.

– Tan tan tan tan. – Ode­zwał się dźwięk alar­mu.

– Puł­kow­ni­ku, czy wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak.

Męż­czyź­ni za­czę­li iść.

– Mam wra­że­nie, że skrę­ca­my.

– Tak, cały czas idzie­my w lewo. Może ko­ry­tarz jest zbu­do­wa­ny na kształ­cie okrę­gu?

– Je­że­li tak, to po­win­ni­śmy dojść do miej­sca, gdzie we­szli­śmy.

– Tak.

– Tlenu mamy na czte­ry go­dzi­ny.

– Przejdź­my jesz­cze go­dzi­nę. I naj­wy­żej wró­ci­my.

– Zro­zu­mia­łem.

Czy za­sta­nie­my tutaj ja­kichś ob­cych czy wy­gi­nę­li dawno temu? – my­ślał Chiń­czyk, a Ame­ry­ka­nin od razu oce­niał. Broń, ma­szy­ny, obce prób­ki. Jak to za­bez­pie­czyć? I czy jest tu jakiś sys­tem obron­ny?

– Ssss, ssss. – Ich od­de­chy były je­dy­ny­mi od­gło­sa­mi, które sły­chać było w słu­chaw­kach.

– Drzwi. – Ame­ry­ka­nin po­ka­zał ręką szcze­li­nę na we­wnętrz­nej ścia­nie po ja­kichś dzie­się­ciu mi­nu­tach.

– Po­twier­dzam.

– Taki sam uchwyt do otwie­ra­nia.

– Po­twier­dzam.

– Jaka de­cy­zja?

– Wy­star­czy jak na pierw­szy zwiad.

– Idzie­my dalej?

– Po­twier­dzam.

Po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach mi­nę­li ko­lej­ne… i ko­lej­ne, a po trzy­dzie­stu do­szli do swo­jej boi sy­gna­ło­wej.

– Puł­kow­ni­ku wy­cho­dzi­my.

 

Wa­szyng­ton

– Czy coś wiemy? – za­py­tał pre­zy­dent.

– Sil­nik nie miał prawa za­wieść. Cały czas szu­ka­my spraw­ców.

– Spi­sek w armii?

– Moż­li­we.

– A nasz czło­wiek?

– Do­sta­li­śmy wideo. Puł­kow­nik Col­dwell jest po­ka­za­ny na tle wczo­raj­sze­go wy­da­nia The Wa­shing­ton Post i mówi, że był na po­wierzch­ni księ­ży­ca. Brak szcze­gó­łów, a video było roz­pusz­czo­ne przez fil­try Gaus­sa.

– Czyli coś ukry­wa­ją. Wy­ślij­cie am­ba­sa­do­ra.

– Nie po­win­ni­śmy cze­kać na ich ruch?

– Am­ba­sa­dor ma do­stać peł­no­moc­nic­two na pro­wa­dze­nie ne­go­cja­cji i bez­po­śred­ni kon­takt do mnie. – Pre­zy­dent zi­gno­ro­wał radę.

– Czy po­win­ni­śmy im dawać do­stęp do na­sze­go sprzę­tu?

– USA sobie z nimi nie po­ra­dzi­li, obec­nie wynik nie jest prze­wi­dy­wal­ny. O mało co nie stra­ci­li swo­jej sta­cji i są kilka kro­ków do przo­du. Myślę, że to małe ustęp­stwo.

– Dzię­ku­ję ge­ne­ra­le.

– Panie pre­zy­den­cie. – W od­po­wie­dzi ge­ne­rał za­sa­lu­to­wał z ogrom­nym sza­cun­kiem.

 

Pekin

Zhune Liang i am­ba­sa­dor Kirk­man sie­dzie­li na­prze­ciw sie­bie w tym samym po­ko­ju, w któ­rym kie­dyś od­by­ła się pre­zen­ta­cja zdjęć. Pa­no­wa­ła mię­dzy nimi nie­zręcz­na cisza, którą prze­rwał go­spo­darz:

– Po­now­nie się spo­ty­ka­my.

– Tak. Dzię­ku­ję sza­now­ny Liang, że zgo­dził się pan na to spo­tka­nie. Mam upo­waż­nie­nie od sa­me­go pre­zy­den­ta, żeby prze­ka­zać prze­pro­si­ny i za­py­tać się, jak mo­że­my wy­na­gro­dzić pro­ble­my zwią­za­ne z tą nie­zręcz­ną sy­tu­acją.

– Czy uważa pan, że wciąż macie nasze za­ufa­nie?

– Panie am­ba­sa­do­rze – Ame­ry­ka­nin wes­tchnął cięż­ko… – Pro­wa­dzi­my w tej spra­wie in­ten­syw­ne śledz­two.

– Prze­pra­szam, że prze­rwę, ale to nic nie ozna­cza i przez to nas nie in­te­re­su­je. Stra­ci­li­ście swoją szan­sę.

– A co by było, gdy­bym obie­cał na przy­kład tony su­row­ców?

– Słu­cham. O czym kon­kret­nie mó­wi­my?

– O trzy­dzie­stu to­nach uranu, oczy­wi­ście prze­ka­za­ne­go nie­ofi­cjal­nie.

Am­ba­sa­dor chiń­ski uśmiech­nął się przy­jaź­nie, nagle jed­nak rysy jego twa­rzy zmie­ni­ły się nie do po­zna­nia i z lek­kim ukło­nem po­wie­dział nie­przy­jem­nym gło­sem:

– Za­szły nie­spo­dzie­wa­ne oko­licz­no­ści. Musi pan opu­ścić am­ba­sa­dę.

– A układ?

– Pro­szę sobie nie żar­to­wać.

Do po­ko­ju we­szło kilku ochro­nia­rzy, któ­rzy wy­pro­wa­dzi­li za­sko­czo­ne­go star­sze­go pana do li­mu­zy­ny. Obyło się bez in­cy­den­tu dy­plo­ma­tycz­ne­go i jego nie­ty­kal­ność cie­le­sna nie zo­sta­ła na­ru­szo­na.

 

Wa­szyng­ton

– Ge­ne­ra­le, dla­cze­go ogło­szo­no DEF­CON 1? – Pre­zy­dent Tyler zdjął oku­la­ry i po­pa­trzył na ekran prze­no­śne­go wy­świe­tla­cza tak­tycz­ne­go, za któ­rym stał ge­ne­rał Stam­per i kil­ku­na­stu do­rad­ców. – I dla­cze­go nie idzie­my do cen­trum de­cy­zyj­ne­go?

– Chiń­czy­cy wy­strze­li­li gło­wi­cę ją­dro­wą na Wa­szyng­ton. Bę­dzie tu za pięć minut. W cen­trum mamy pro­blem z ekra­na­mi i po­dej­rze­wa­my cy­be­ra­tak.

– Nasza od­po­wiedź? – Pre­zy­dent ro­zej­rzał się ner­wo­wo po ga­bi­ne­cie owal­nym.

– Trzy okrę­ty mają roz­kaz od­pa­lić po­ci­ski hi­per­so­nicz­ne, gdy tamta bę­dzie w po­bli­żu wy­brze­ża. Wcze­śniej kilka razy spró­bu­je­my ją za­strze­lić, pro­ce­du­ry są już w toku.

– Ale to nie ma sensu. Nie ry­zy­ko­wa­li­by tylko z jedną gło­wi­cą. Pro­szę mnie po­łą­czyć z Pe­ki­nem.

– Panie pre­zy­den­cie, nie ma czasu. Trze­ba pod­jąć de­cy­zję.

– Pro­szę mnie po­łą­czyć.

– Roz­kaz – po­twier­dził ge­ne­rał, po chwi­li jed­nak przy­ci­snął słu­chaw­kę w uchu i dodał: – Panie pre­zy­den­cie, brak łącz­no­ści.

W tym mo­men­cie drzwi po­ko­ju się otwo­rzy­ły i do po­ko­ju wpa­dła ko­lej­na grupa żoł­nie­rzy.

– Co tu…

– Panie pre­zy­den­cie, to prze­wrót – od­po­wie­dział jeden z nowo przy­by­łych, ce­lu­jąc do ge­ne­ra­ła z pi­sto­le­tu. – Ge­ne­rał chciał prze­jąć wła­dzę.

– To po­mó­wie­nia. – Spo­koj­nie stwier­dził wie­lo­let­ni szef sił zbroj­nych.

Dwie grupy mie­rzy­ły do sie­bie, a na­pię­cie rosło w tem­pie wy­kład­ni­czym.

– Opu­ścić broń – roz­ka­zał pre­zy­dent. – Je­stem wa­szym sze­fem do cho­le­ry czy nie? – dodał po kilku se­kun­dach, gdy nic się nie stało.

– Tak jest! – krzyk­nę­li rów­no­cze­śnie ge­ne­rał i puł­kow­nik.

– Pro­szę aresz­to­wać ge­ne­ra­ła.

– Ale…

– Wy­pro­wa­dzić go do po­ko­ju obok i roz­bro­ić jego ludzi

– Sły­sze­li­ście. – Puł­kow­nik prze­jął ini­cja­ty­wę, a żoł­nie­rze ge­ne­ra­ła za­czę­li nie­pew­nie opusz­czać broń. – Wy­pro­wa­dzić tych zdraj­ców.

Po chwi­li pre­zy­dent pa­trzył na swo­je­go wie­lo­let­nie­go przy­ja­cie­la, który sta­nął na bacz­ność i za­mel­do­wał:

– Panie pre­zy­den­cie, mel­du­ję wy­ko­na­nie roz­ka­zu.

– Puł­kow­ni­ku, pro­szę zo­stać, a resz­ta niech opu­ści pokój.

– Roz­kaz – po­twier­dził puł­kow­nik i po­wie­dział do wszyst­kich. – Sły­sze­li­ście. Cze­kać na ze­wnątrz.

Po chwi­li w ga­bi­ne­cie zo­sta­ły tylko dwie osoby.

– Will, co się dzie­je?

– To co za­wsze. Spi­sek. Chiń­czy­cy zdo­by­wa­ją prze­wa­gę i woj­sko­wi chcie­li ich jej po­zba­wić.

– Ale prze­cież oni za­ło­ży­li tam tylko sta­cję ko­smicz­ną.

– Nie tylko… Ale nie mamy na to teraz czasu.

– Co z po­ci­ska­mi Chiń­czy­ków?

– To była zmył­ka… Ale mamy pro­blem z kil­ko­ma ło­dzia­mi.

– Chcą wy­słać po­ci­ski?

– Tak. Pró­bu­je­my to za­trzy­mać.

Pre­zy­dent dał znak, żeby jego wie­lo­let­ni przy­ja­ciel za­milkł, potem pod­niósł słu­chaw­kę i rzu­cił krót­ko:

– Dawać mi tu Pekin.

Za­pa­dła cisza, po chwi­li szef łącz­no­ści za­mel­do­wał:

– Panie pre­zy­den­cie, pre­zy­dent na linii. Prze­łą­czam.

– Panie pre­zy­den­cie, dzię­ku­ję, że zgo­dził się pan na roz­mo­wę. Tak. Tak. Z przy­kro­ścią muszę po­twier­dzić, że ma pan rację i że mam pro­blem z nie­któ­ry­mi woj­sko­wy­mi. Tak ro­zu­miem. Do­brze. Dzię­ku­ję.

Pre­zy­dent odło­żył słu­chaw­kę i po­wie­dział do przy­ja­cie­la:

– Roz­ka­zać wszyst­kim okrę­tów na­wod­nych za­trzy­ma­nie się, a ło­dziom pod­wod­nym wy­nu­rze­nie. Trzy­mać całą broń w go­to­wo­ści, wy­rzut­nie otwar­te i tak dalej. Jeśli zro­bią ruch, my też zro­bi­my. Ale oni mają za­cząć.

– Ale…

– Nie mamy wiel­kie­go wy­bo­ru, jeśli chce­my unik­nąć trze­ciej wojny świa­to­wej. Chiń­czy­cy i tak już są wkur­wie­ni. Na razie mam za­pew­nie­nie, że od­po­wie­dzą tylko obro­ną. Za­gro­zi­li za­to­pie­niem każ­dej jed­nost­ki, która się nie podda. Słu­chaj, nie chcę po­dzie­lić losu USA.

– Ro­zu­miem.

– To co z tym księ­ży­cem?

– Woj­sko­wi wpierw sa­bo­to­wa­li ich pro­gram ko­smicz­ny, potem wy­sa­dzi­li nasz prom.

Pre­zy­dent usiadł i scho­wał głowę w rę­kach:

– Ale dla­cze­go chcie­li za­trzy­mać Chiń­czy­ków? Prze­cież można im wier­cić i za­kła­dać, co tam sobie chcą.

– Panie pre­zy­den­cie, wpierw cho­dzi­ło o Hel 3, teraz jed­nak wiemy, że oni od­kry­li tam po­za­ziem­ską tech­no­lo­gię.

– I nic mi nie prze­ka­za­no?

– W spi­sek włą­czo­nych było wielu ofi­ce­rów wy­so­kie­go szcze­bla i duża część ra­por­tów była za­trzy­my­wa­na.

– i…

– Tak?

– Może to być zwią­za­ne z od­kry­cia­mi z lat sie­dem­dzie­sią­tych ze­szłe­go wieku.

– O mój Boże.

 

Księ­życ

„Wia­do­mość prio­ry­te­to­wa, wia­do­mość prio­ry­te­to­wa” – Obaj Chiń­czy­cy spoj­rze­li po sobie i wzro­kiem na­ka­za­li Ame­ry­ka­ni­no­wi, żeby się od­da­lił.

Yu pa­trzył na ich przy­mu­so­we­go go­ścia, a Fei za­czął czy­tać na ekra­nie lap­to­pa:

„Sy­tu­acja kry­zy­so­wa w Ame­ry­ce, moż­li­wy atak. Pil­no­wać puł­kow­ni­ka, ale nie zmie­niać roz­kła­du dnia”.

Męż­czyź­ni znów spoj­rze­li po sobie, a potem przy­wo­ła­li swo­je­go go­ścia:

– Mamy spo­tka­nie za pięt­na­ście minut.

 

Biały

Długo po prze­wro­cie

 

>> Po­dróż służ­bo­wa <<

Lon­dyn

– Bę­dziesz pra­co­wać w Kra­ko­wie. Pa­pie­ry są już za­ła­twio­ne.

Za­my­śli­łem się głę­bo­ko. Kra­ków i War­sza­wa nigdy nie pa­ła­ły do sie­bie mi­ło­ścią, do tego w tych po­krę­co­nych cza­sach takie trans­fe­ry były nie­zwy­kłą rzad­ko­ścią.

– Gdzie jest ha­czyk? I po co tam jadę?

– Po­je­dziesz, po­wę­szysz. Jak bu­me­rang wraca spra­wa bomb wa­liz­ko­wych, które po­zo­sta­ły po Rosji. Po­dob­no jedna wy­pły­nę­ła w Kra­ko­wie i po­dob­no ma być użyta w ja­kimś cho­rym celu.

– I co? Przy­jeż­dżam z Lon­dy­nu i tak, ot sobie, znaj­du­ję bombę na ulicy?

– Do­sta­niesz trans­fer na dosyć wy­so­kie sta­no­wi­sko in­ży­nier­skie, na któ­rym po­trzeb­na jest spe­cy­ficz­na wie­dza do­ty­czą­ca spe­cy­ficz­ne­go softu. Mamy na­dzie­ję, że cho­dzi wła­śnie o soft do bomby. A tak w ogóle to masz do tej roli od­po­wied­nie kwa­li­fi­ka­cje, i nie mówię tylko o wpi­sach w pa­pie­rach.

– No i co? Po­wie­dzą mi, że to o to cho­dzi? Cho­rzy je­ste­ście?

– Cy­ka­da zbie­ra in­for­ma­cje z wielu źró­deł. Nikt nie ocze­ku­je, że do­star­czysz ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje. To ty­po­wa misja ana­li­tycz­na.

– Skąd po­mysł na bombę ato­mo­wą? Gdzie ją niby mają od­pa­lić?

– Tego nie mogę po­wie­dzieć, ale mam to. – Mój kon­takt wy­cią­gnął małą fla­szecz­kę z prze­źro­czy­stym pły­nem. – Ten płyn zmyli kom­pu­te­ry Po­li­cji. Wy­wo­łu­je prze­peł­nie­nie stosu pod­czas se­kwen­cjo­no­wa­nia DNA w ma­szy­nach, któ­rych uży­wa­ją.

Uśmiech­ną­łem się, że mamy takie za­baw­ki. Nie mo­głem do­cze­kać się na wię­cej. Wi­dzia­łem już kost­ki jak tra­cą­ce po krót­kim cza­sie dane, teraz oka­za­ło się, że mo­że­my zejść głę­biej… i po­my­śleć, że za­czę­ło się od gry, w któ­rej znaj­do­wa­ły się ma­te­ma­tycz­ne za­gad­ki i do­wo­dy do udo­wod­nie­nia.

Nie mia­łem żad­nych skru­pu­łów z uży­wa­niem ca­łe­go tego wy­po­sa­że­nia. Z jed­nej stro­ny żal mi było, bo miało to dziać się na te­re­nie Pol­ski, którą jesz­cze pa­mię­ta­łem. Z dru­giej stro­ny sys­tem wkła­dał nam pia­sek w tryby i nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że jest coś ponad nim.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem.

– Zadam ci jesz­cze jedno py­ta­nie. Czy za­sta­na­wia­łeś, dla­cze­go uży­wa­my sys­te­mu dzie­siąt­ko­we­go?

– No nie tylko… je­stem też ósem­ko­wy i szes­nast­ko­wy i inne.

– Są, ale dla­cze­go to dzie­siąt­ko­wy jest naj­po­pu­lar­niej­szy?

– Bo mamy dzie­sięć pa­lu­chów?

– A dla­cze­go PI to trzy czter­na­ście? A może trze­ba za­pi­sać ją w innym sys­te­mie i wtedy wszyst­kie prawa wszech­świa­ta staną się inne?

– Dla­cze­go mi to mó­wisz?

– Zo­bacz jak wiele ludzi przyj­mu­je, że zie­lo­ne ozna­cza idź, a czer­wo­ne stop. A może po­win­no być od­wrot­nie?

– Cały czas mie­sza­cie mi w gło­wie. Jesz­cze tylko bra­ku­je py­ta­nia, czy chcę wziąć czer­wo­ną czy zie­lo­ną pi­guł­kę.

– A chcesz?

>>> Ka­rie­ra <<<

Lon­dyn, rów­nież długo po prze­wro­cie

Ośli­zgły, czer­wo­ny i pa­skud­ny.

Od­ra­ża­ją­cy po­twór leżał na niej i darł ma­łe­go ryja.

Był wciąż po­łą­czo­ny pę­po­wi­ną i śmier­dział. Cuch­nął nią, ale czymś jesz­cze, czymś zna­jo­mym. Nie mogła sobie przy­po­mnieć co to było, ale ko­ja­rzy­ło się nie­zwy­kle miło.

Była brud­na, w środ­ku i na ze­wnątrz. Nie czuła cipy i cyc­ków, z któ­rych lało się mleko. Od wrza­sku bo­la­ła ją głowa. Chcia­ła pić, palić i żeby wszy­scy się od niej od­pie­przy­li. Chcia­ła za­kryć te małe usta i uci­szyć po­two­ra, ale nie miała siły nawet na to, żeby ru­szyć ręką.

Kilka minut wcze­śniej po­czu­ła ulgę, że w końcu po­zby­ła się tego pa­so­ży­ta. Nie ża­ło­wa­ła swo­ich de­cy­zji i tego, że nie zde­cy­do­wa­ła się na jego le­gal­ne po­zby­cie przez pierw­szy mie­siąc.

Za­czę­ła ko­lej­ny etap w życiu. Cię­ża­rów­ka bez ła­dun­ku i fa­ce­ta. Ko­le­żan­ki stra­szy­ły ją, że nie bę­dzie już trzy­mać, że będą szyć, że będą roz­stę­py i ty­siąc pro­ble­mów. Nie chcia­ła o tym my­śleć, chcia­ła mieć tylko spo­kój. Przy zdro­wych zmy­słach trzy­ma­ła ją tylko świa­do­mość, że wiele ko­biet przy­wią­zu­je się do swo­je­go pa­so­ży­ta, na­da­je mu imię i po­zwa­la się bawić z in­ny­mi pa­so­ży­ta­mi.

Po­czu­ła ukłu­cie na ręku. W końcu za­pa­dła bło­go­sła­wio­na ciem­ność.

 

***

 

Kilka dni po wyj­ściu ze szpi­ta­la po­sta­no­wi­ła zmie­nić prio­ry­te­ty. Miała dosyć dziec­ka. Zo­sta­wi­ła go w domu pod opie­ką i po­sta­no­wi­ła się przejść, i prze­my­śleć ko­lej­ne kroki.

Za­pra­gnę­ła sta­bi­li­za­cji. Nie mogła pa­trzeć na tych wszyst­kich lo­we­la­sów i ko­le­si, któ­rzy w pią­tek wie­czo­rem po­tra­fi­li tylko rzy­gać przed pubem.

– Ficki, fuck, bella mua. Puk puk, fiki miki.

Tylko ta­kich spo­ty­ka­ła od swo­je­go przy­jaz­du do Lon­dy­nu, a oni w ogóle nie mieli po­ję­cia, jak za­spo­ko­ić zdro­wą, nor­mal­ną ko­bie­tę. To byli ty­po­wi krót­ko­dy­stan­sow­cy i jak po­zna­ło się jed­ne­go, to znało się już wszyst­kich.

I wtedy wszech­świat od­po­wie­dział na jej bła­ga­nia. Zo­ba­czy­ła ob­co­kra­jow­ca, który już na pierw­szy rzut oka bu­dził za­ufa­nie. Nie szu­ka­ła zna­jo­mo­ści na siłę, ale nie mogła zdzier­żyć tego, jak nie ra­dził sobie z dziec­kiem. Chło­piec był mały, za­smar­ka­ny i pła­kał w spa­ce­rów­ce, a on nie­po­rad­nie pró­bo­wał wy­trzeć jego buzię, uspo­ka­ja­jąc go po nie­miec­ku. Nie mogła na to pa­trzeć, więc po­de­szła i de­li­kat­nie po­wie­dzia­ła w tym ję­zy­ku:

– Pan po­zwo­li. Trze­ba wy­trzeć i zło­żyć do środ­ka, wtedy nie śmier­dzi. Jak się dziec­ko na­zy­wa?

– Bra­ja­nek.

O mało nie par­sk­nę­ła śmie­chem, ale opa­no­wa­ła się i do­da­ła:

– Po­mo­gę.

– Nie, nie, nie trze­ba.

– Na­le­gam. – Nie pa­trzy­ła nawet na jego osłu­pia­łą minę, tylko wy­ję­ła z pu­del­ka przy wózku ko­lej­ne chu­s­tecz­ki i wy­tar­ła małą ro­ze­śmia­ną buzię, wy­pię­ła ma­lu­cha z sze­lek, wzię­ła go na ręce i za­czę­ła mu nucić jedną z ko­ły­sa­nek, którą śpie­wa­ła jej mama:

„Z po­piel­ni­ka na Woj­tu­sia

Iskie­recz­ka mruga

Chodź opo­wiem Ci ba­jecz­kę

bajka bę­dzie długa…”

Ma­łe­mu ulało się dwa razy, potem za­czął ssać kciu­ka, a na końcu usnął. Do­pie­ro wtedy wło­ży­ła go do wózka i ode­zwa­ła się do męż­czy­zny:

– Z ma­ły­mi dzieć­mi trze­ba de­li­kat­nie.

Ten po­pa­trzył bez słowa, a potem podał jej rękę:

– Jo­seph. Dzię­ku­ję bar­dzo, nie szuka pani przy­pad­kiem pracy?

– Eeee, czy chce pan de­li­kat­nie z li­ścia czy od razu pię­ścią?

Ten spoj­rzał spe­szo­ny, ale od razu uśmiech­nął się ze zro­zu­mie­niem:

– Aaaa, o to cho­dzi. Już ro­zu­miem. Lubię ko­bie­ty z cha­rak­te­rem. Nie cho­dzi­ło mi o nic zbe­reź­ne­go ani bez­płat­ny staż, tylko o zwy­kłą, uczci­wą pracę za nor­mal­ne re­al­ne pie­nią­dze.

– Mam i nie szu­kam.

– To może cho­ciaż pój­dzie­my na ko­la­cję? Na­le­gam. Co pani robi jutro wie­czo­rem?

– Ale ja mam dziec­ko.

– To je pani weź­mie ze sobą – od­parł nie­spe­szo­ny.

– Jutro nie mam czasu…

– Nie uła­twia pani…

– Jezu, niech mi pan przez chwi­lę nie prze­ry­wa. – Zi­ry­to­wa­ła się. – Mogę go zna­leźć w pią­tek

– Do­sko­na­le, przy­ja­dę po panią, na jaki adres?

Był cichy i pa­trzył czuj­nie zza mod­nych oku­la­rów. Czuć było od niego cha­ry­zmę. Po­my­śla­ła, że tak długo cze­ka­ła na coś do­bre­go, i może wła­śnie teraz warto za­ry­zy­ko­wać i pójść na ży­wioł:

– West­ming­ton Stre­et 12, o dwu­dzie­stej.

– Do­sko­na­le. – Uśmiech­nął się cza­ru­ją­co i po­szedł w swoją stro­nę.

Im dalej było od spo­tka­nia w parku, tym bar­dziej wy­da­wa­ło się jej, że to sen, z dru­giej stro­ny w pią­tek w pracy była mocno pod­de­ner­wo­wa­na, a wie­czo­rem nie mogła zna­leźć sobie miej­sca. Przy­go­to­wy­wa­ła się dosyć sta­ran­nie do tej rand­ki. Ukła­da­nie wło­sów, ką­piel i ma­ki­jaż. Wszyst­ko ro­bi­ło się do­słow­nie samo, zu­peł­nie jakby nagle otwo­rzy­ła się jej jakaś klep­ka w pa­mię­ci, przy­po­mi­na­jąc to, co kie­dyś tak mocno ko­cha­ła.

O umó­wio­nej porze usły­sza­ła, że ktoś pod­je­chał pod jej dom. De­li­kat­nie spoj­rza­ła zza lekko uchy­lo­nej fi­ran­ki i ode­bra­ło jej mowę.

Czar­na Tesla XS.

Męż­czy­zna wy­siadł, wy­cią­gnął z ba­gaż­ni­ka wiel­ki bu­kiet kwia­tów i pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych.

Ding dong. – Dzwo­nek sły­chać było w całym domu, ona jed­nak opa­no­wa­ła swoją nie­cier­pli­wość, spoj­rza­ła w lu­stro, przy­gła­dzi­ła nie­wi­dzial­ne zmarszcz­ki na su­kien­ce, od­li­czy­ła do dzie­się­ciu i do­pie­ro wtedy po­wo­li po­de­szła do drzwi i je otwo­rzy­ła.

Jo­seph spoj­rzał roz­ma­rzo­nym wzro­kiem i podał jej kwia­ty, a ona uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie wi­dząc, że zro­bi­ła na nim duże wra­że­nie.

– Dobry wie­czór. Coś pięk­ne­go dla pięk­ne­go ko­bie­ty.

– Jaki pan miły. – Nie zno­si­ła róż, ale tym razem uzna­ła, że można zro­bić wy­ją­tek i na­le­ży je przy­jąć. – Pro­szę wejść.

– Za­pra­szam, niech się pan roz­go­ści.

– Ładne miesz­ka­nie – stwier­dził, roz­glą­da­jąc się po dużym po­ko­ju i anek­sie z ko­min­kiem.

– Dzię­ku­ję. Na dole dwa po­ko­je, na górze ła­zien­ka, sy­pial­nia i jedno po­miesz­cze­nie go­spo­dar­cze. Do tego pod­da­sze. W zu­peł­no­ści wy­star­cza. Może podać coś do picia?

– Wodę z lodem po­pro­szę.

– Nie je­stem jesz­cze go­to­wa. Muszę pana na chwi­lę zo­sta­wić. – Przy­go­to­wa­ła drin­ka i po­da­ła mu, a sama po­szła na pię­tro. Nie bała się zo­sta­wić ob­ce­go męż­czy­znę sa­me­go, na­to­miast była cie­ka­wa, co zrobi.

Za­pię­ła na uszach małe wi­szą­ce pe­reł­ki, po­pra­wi­ła usta, po­pra­wi­ła brwi i zmie­ni­ła zda­nie za­kła­da­jąc szpil­ki z czer­wo­nym spodem, a potem czar­ne sa­ty­no­we rę­ka­wicz­ki do łokci bez pal­ców, które miały nie­zwy­kle ku­szą­cą pę­tel­kę na środ­ku wkła­da­ną na środ­ko­wy palec.

Prze­glą­da­ła go­rącz­ko­wo szafę, za­sta­na­wia­jąc się, co może pa­so­wać do tego wy­ra­fi­no­wa­ne­go stro­ju. Prze­rzu­ca­ła swoje ciu­chy i do­dat­ki, i w końcu osta­tecz­nie po­my­śla­ła, że skoro tego wie­czo­ru nie bę­dzie padać, to weź­mie tylko szal. Owi­nę­ła go wokół szyi i za­rzu­ci­ła na plecy, spoj­rza­ła jesz­cze na ma­ki­jaż w lu­ster­ku, jesz­cze raz po­pra­wi­ła szmin­kę na ustach i ze­szła na dół, ce­lo­wo przy­sta­jąc na scho­dach.

Męż­czy­zna znów spoj­rzał z wy­raź­nym za­chwy­tem, czym spra­wił jej nie­sa­mo­wi­tą ra­dość. Stał przy ko­min­ku przy zdję­ciach, więc po­de­szła i za­czę­ła wy­ja­śniać mu po kolei:

– To moi ro­dzi­ce, a to mój mały zaraz po uro­dze­niu.

– A gdzie on jest?

– Zo­stał z przy­ja­ciół­ką.

Wi­dząc jego zdzi­wio­ną minę do­da­ła szyb­ko:

– To moja naj­lep­sza ko­le­żan­ka, za którą da­ła­bym sobie głowę uciąć. No do­brze, komu w drogę, temu czas. Je­stem go­to­wa i mo­że­my iść.

– Do­sko­na­le.

Męż­czy­zna za­czął się roz­glą­dać za miej­scem na odło­że­nie szklan­ki, więc ją de­li­kat­nie wy­ję­ła z jego ręki, a potem po­ło­ży­ła na stole w kuch­ni.

Oka­zał za­cho­wa­nie daw­ne­go gen­tle­ma­na, otwie­ra­jąc drzwi i za­pra­sza­jąc ją ge­stem:

– Panie przo­dem.

– Dzię­ku­ję.

Wy­szła pierw­sza, potem on, a drzwi za­trza­snę­ły się same. Klu­cze scho­wa­ła do małej czar­nej to­reb­ki i ru­szy­ła za nim. Męż­czy­zna otwo­rzył przed nią drzwi do auta i za­mknął je z rów­nie wiel­ką ele­gan­cją, gdy wsia­dła i zgrab­nie prze­rzu­ci­ła nogi przez próg.

– Gdzie je­dzie­my? – za­py­ta­ła, o on tylko uśmiech­nął się:

– Tak pięk­na ko­bie­ta za­słu­gu­je na pięk­ny wie­czór.

– Po­chle­bia mi pan. – Za­ru­mie­ni­ła się ni­czym na­sto­lat­ka. Uzna­ła, że warto po­cze­kać i na razie ob­ser­wo­wa­ła, jak prze­mie­rza­ją ko­lej­ne ulice. Pod­je­cha­li pod luk­su­so­wą re­stau­ra­cję… która miała dwie gwiazd­ki Mi­che­lin.

– To chyba jakiś żart? – Była lekko zszo­ko­wa­na.

– By­naj­mniej, szef sali jest moim do­brym zna­jo­mym. A teraz bę­dzie naj­lep­sze – mruk­nął.

– Dobry wie­czór pań­stwu. – Młody chło­pak w li­be­rii pod­szedł i otwo­rzył drzwi z jej stro­ny, a na­stęp­nie podał jej rękę. – Pani po­zwo­li.

Wy­sia­dła, on za­mknął drzwi i prze­szedł na stro­nę kie­row­cy, de­li­kat­nie się kła­nia­jąc:

– Panie Mil­ler.

– Cześć John, dbaj o niego pro­szę, tylko nie tak jak ostat­nim razem.

– Tak jest. – Chło­pak się za­czer­wie­nił, jesz­cze głę­biej ukło­nił, wsiadł do auta i od­je­chał.

– Po­zwo­lisz. – Wziął ją pod rękę.

– O co tu cho­dzi?

– Urzą­dzi­li sobie kie­dyś prze­jażdż­kę – za­śmiał się. – Za­pła­ci­ło ubez­pie­cze­nie, a ja teraz za każ­dym razem mogę im to przy­po­mi­nać.

Udali się do wej­ścia, gdzie wiel­kie drzwi zo­sta­ły otwar­te przez dwóch ludzi z ob­słu­gi.

– Dobry wie­czór pań­stwu. – Jeden z nich po­wie­dział to, jakby byli co naj­mniej parą szej­ków.

– Jejku, to mała armia – stwier­dzi­ła, pa­trząc na ko­lej­ne­go mło­de­go czło­wie­ka w uni­for­mie przed windą.

Wje­cha­li na piąte pię­tro, gdzie przy­wi­tał ich sam kie­row­nik sali:

– Dobry wie­czór.

– Mamy re­zer­wa­cję na na­zwi­sko Mil­ler. Sala dla VIP–ów.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę tędy. – Męż­czy­zna ze słu­chaw­ką w uchu po­cze­kał dwie se­kun­dy, potem de­li­kat­nie się ukło­nił i po­ka­zał im kie­ru­nek wy­pro­sto­wa­ną dło­nią.

Prze­szli przez głów­ną salę, w któ­rej stało wiele sto­li­ków. Była ocza­ro­wa­na wy­stro­jem po­miesz­cze­nia, w któ­rym wy­so­ki sufit i ma­lo­wi­dła na su­fi­cie ide­al­nie współ­gra­ły z bia­ły­mi ścia­na­mi ele­ganc­ki­mi na­kry­cia­mi. Pięk­na do­da­wa­ły ob­ra­zy z kra­jo­bra­za­mi.

Sala od­dzie­lo­na była po­dwój­ny­mi drew­nia­ny­mi drzwia­mi, które otwo­rzył im ich prze­wod­nik. Znaj­do­wał się tam jeden sto­lik, stał kel­ner z kel­ner­ką na ręku, a widok z okna na nocną pa­no­ra­mę mia­sta bu­dził po­dziw.

– Tak tu pięk­nie – szep­nę­ła. – To pra­wie jak hotel.

– Bo to jest część ho­te­lu. A szef kuch­ni jest poetą – do­koń­czył za nią, pod­sta­wia­jąc jej krze­sło i koń­cząc tak bli­sko jej ucha, że po­czu­ła jego od­dech. – I dzi­siaj spró­bu­je­my tej po­ezji.

– Za­pro­po­nu­ję pań­stwu Ca­ber­net Sau­vi­gnon rocz­nik dzie­więć dzie­więć. – Kel­ner ukło­nił się, pre­zen­tu­jąc bu­tel­kę.

– Do­sko­na­le. – Męż­czy­zna przy­tak­nął głową i po­pro­sił ją. – Pani spró­bu­je?

– Ohhh, nie je­stem znaw­czy­nią. – Uśmiech­nę­ła się szcze­rze. – Pro­szę czy­nić ho­no­ry.

Kel­ner wpraw­nie otwo­rzył bu­tel­kę, nalał wina do kie­lisz­ka i podał męż­czyź­nie, który obej­rzał napój pod świa­tłem, wstrzą­snął, oce­nił jego wy­gląd i skosz­to­wał mó­wiąc:

– Do­sko­na­łe.

– Dzię­ku­ję. – Kel­ner ukło­nił się jesz­cze głę­biej i nalał płynu do obu kie­lisz­ków, na­stęp­nie roz­ło­żył karty dań, podał je i dodał: – Na przy­staw­ki pro­po­nu­ję ho­ma­ry, na danie głów­ne ośmior­nicz­ki.

– Dzię­ku­je­my. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się, a ona na prze­mian pa­trzy­ła na niego coraz bar­dziej roz­ma­rzo­ny­mi ocza­mi i my­śla­ła Obudź się głu­pia pizdo. Facet chce cię tylko prze­le­cieć. Zjedz i spie­przaj.

– A z pracą to ja na serio – po­wie­dział, wi­dząc jej minę, i ude­rzył się lekko w pierś. – Słowo har­ce­rza.

– A ha­czyk?

– Nie ma ha­czy­ka.

– Nie ma nic za darmo. Wszyst­ko ma swoją cenę albo mały dru­czek.

Męż­czy­zna wes­tchnął, upił łyk wina z kie­lisz­ka, za­mie­szał czer­wo­ny płyn, po­pa­trzył z za­du­mą i po­wie­dział:

– Może przejdź­my na ty, do­brze? Wiele to uła­twi.

Kiw­nę­ła mu głową, a on kon­ty­nu­ował:

– Pro­po­nu­ję dzi­siaj zjeść dobrą ko­la­cję. Bez zo­bo­wią­zań. Mam ocho­tę się dzi­siaj do­brze bawić, mam na­dzie­ję, że ty rów­nież. Chciał­bym po­roz­ma­wiać, skosz­to­wać tu­tej­szych przy­sma­ków i po­dzi­wiać wi­do­ki w twoim to­wa­rzy­stwie. Zanim jed­nak przej­dzie­my do roz­mo­wy, wy­bierz­my dania, do­brze?

Po­now­nie kiw­nę­ła głową i za­głę­bi­li się w lek­tu­rę, od­kła­da­jąc karty po kilku mi­nu­tach, na co kel­ner pod­szedł, ukło­nił się i za­py­tał:

– Czy pań­stwo się już zde­cy­do­wa­li?

Męż­czy­zna po­ka­zał na nią ręką, na co de­li­kat­nie się za­czer­wie­ni­ła i po­wie­dzia­ła:

– Po­pro­szę ho­ma­ry, a potem ośmior­nicz­ki.

– Do­sko­na­ły wybór, a zupa?

– Co może pan po­le­cić?

– Może kra­bo­wą?

– Służę. A pan?

– Nie mam dzi­siaj aż tak wiel­kiej ocho­ty na owoce morza, może po­pro­szę śli­ma­ki i ar­gen­tyń­ską wo­ło­wi­nę.

– A zupa?

– Zła­mie­my tro­chę za­sa­dy. Po­pro­szę któ­rąś z ostrych chiń­skich po­zy­cji, wedle pana uzna­nia.

– Do­sko­na­le – od­parł kel­ner, no­tu­jąc wszyst­ko na kart­ce pa­pie­ru, potem ze­brał karty i od­szedł.

– Je­stem me­na­dże­rem wy­so­kie­go szcze­bla, który zo­stał skie­ro­wa­ny do War­sza­wy, gdzie pew­nie spę­dzi kilka lat. Mo­żesz być za­trud­nio­na tu, ale miesz­kać tam. – Prze­rwał pa­nu­ją­cą ciszę i prze­szedł od razu do rze­czy.

– I co mam, mam niby się zgo­dzić na to, żeby być ko­chan­ką i fru­wać za tobą po całym świe­cie?

Męż­czy­zna za­sta­na­wiał się przez dłuż­szą chwi­lę, wo­dząc pal­cem po kra­wę­dzi kie­lisz­ka, po chwi­li od­po­wie­dział cicho:

– Słowo ko­chan­ka wy­szło już z mody, a bu­si­nesswo­man jest passé. O niebo le­piej brzmi ko­bie­ta nie­za­leż­na. Czy wam na­praw­dę wszyst­ko musi się ko­ja­rzyć z jed­nym? Do­zna­łem już przy­jem­no­ści w swoim życiu, teraz szu­kam part­ner­ki na dobre i na złe. Je­że­li tego nie szu­kasz, to prze­pra­szam bar­dzo. My­śla­łem, że bę­dziesz chcia­ła po­je­chać i roz­wi­nąć się, może nawet otwo­rzyć jakąś fun­da­cję.

– I co? Mam je­chać, jak tam wszyst­ko mocno za­tru­te? – Wie­dzia­ła z te­le­wi­zji edu­ka­cyj­nej, że nawet po la­tach stan­dar­dy Eu­ro­py Wschod­niej były ni­skie.

– Od dawna nie palą śmie­cia­mi.

– Muszę się za­sta­no­wić.

– Oczy­wi­ście, a dzi­siaj po pro­stu bawmy się.

– Jeśli li­czysz…

– Nie liczę. Pewne rze­czy dzie­ją się same, gdy lu­dzie są go­to­wi.

– A co z Bra­jan­kiem?

– Jest z mamą – od­parł nie­spe­szo­ny i dodał z uśmie­chem. – Słowo har­ce­rza, że to nie mój syn.

– Byłeś kie­dyś żo­na­ty?

– Może. – Upił tro­chę wina i za­py­tał: – A jak twój mały?

Zi­gno­ro­wa­ła jego py­ta­nie i prze­szła do innej kwe­stii:

– Skąd masz to na­zwi­sko? Müller brzmi nie­miec­ko.

– „Alles Müller oder was?” – nie je­stem z Mülle­rów, tylko z Mil­le­rów. Dbam o to, żeby lu­dzie mogli po­dró­żo­wać bez­piecz­nie po świe­cie.

– Nie ro­zu­miem.

– Bran­ża lot­ni­cza.

– Aha. – Słu­cha­ła jego słów coraz bar­dziej, my­śląc o tym, że uśmiech­nę­ło się do niej szczę­ście.

Tylko nie dawaj mu za dużo. Ma dzie­cia­ka. – pod­po­wia­dał jej głos roz­sąd­ku, ale wino ro­bi­ło swoje i za­czę­ła go ko­kie­to­wać, a on uśmie­chał się ta­jem­ni­czo.

– Może otwo­rzy­my taras? – Za­pro­po­no­wał w pew­nym mo­men­cie i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź ski­nął na kel­ne­ra, który mo­men­tal­nie zro­bił to, co na­le­ży.

Do po­miesz­cze­nia wpły­nę­ło chłod­ne po­wie­trze, które ide­al­nie kom­po­no­wa­ło się z przy­staw­ka­mi, po­da­ny­mi dwie mi­nu­ty póź­niej.

– Rze­czy­wi­ście wy­bor­ne – stwier­dzi­ła, gdy jej ta­lerz był już pusty, a on po­twier­dził:

– Mają tutaj dwie gwiazd­ki Mi­che­lin.

– Wiesz, jak za­do­wo­lić ko­bie­tę – Uśmiech­nę­ła się fi­glar­nie po­pra­wia­jąc nie­sfor­ne ko­smy­ki wło­sów, a lamp­ka alar­mo­wa w jej gło­wie pa­li­ła się już cały czas.

Przy­sto­puj głu­pia.

Nie sko­men­to­wał, tylko od­po­wie­dział zwy­czaj­nie i po pro­stu:

– Życie jest za krót­kie, żeby przej­mo­wać się dro­bia­zga­mi.

– To praw­da. – po­twier­dzi­ła, bo wie­dzia­ła już, co zro­bić.

Wie­czór upły­nął w miłej at­mos­fe­rze, a on dalej za­cho­wał się jak gen­tle­man, od­wo­żąc ją do domu i ca­łu­jąc kul­tu­ral­nie w po­li­czek.

Po­win­nam od­dzwo­nić i po­dzię­ko­wać? Czy to on ma za­dzwo­nić? – Takie dy­le­ma­ty krą­ży­ły jej w gło­wie przez kilka ko­lej­nych dni, gdy szu­ka­ła w sieci in­for­ma­cji o tym, jak się za­cho­wać.

Pro­blem roz­wią­zał ku­rier, który zo­sta­wił jej przed drzwia­mi bu­kiet pięk­nych róż i tu­li­pa­nów z li­ści­kiem „Ko­la­cja jutro wie­czo­rem o dwu­dzie­stej. Nie przyj­mu­ję od­mo­wy”.

Taki męż­czy­zna to skarb, trze­ba to tylko za­ła­twić z Elizą.

Otwo­rzy­ła drzwi i za­po­mnia­ła o całej spra­wie, sta­wia­jąc kosz przy wej­ściu. Przy­po­mi­na­ła sobie o wszyst­kim, gdy się wy­ką­pa­ła, umyła i za­ła­twi­ła ty­siąc in­nych spraw, a jej wzrok znowu padł na wspa­nia­łą orgię ko­lo­rów i za­pa­chów.

Mu­siał się nie­źle wy­kosz­to­wać. – Wzię­ła te­le­fon i za­dzwo­ni­ła do zna­jo­mej. – Cześć. Tak. Po­trze­bu­ję, żebyś wzię­ła ma­łe­go jutro. Tak. Tak. Dzię­ki.

Na wie­czór za­ło­ży­ła lep­szą kre­ację niż ostat­nio, a on po­now­nie po­ka­zał, jaki jest szar­manc­ki, nie pró­bu­jąc jej wy­ko­rzy­stać ani być na­tar­czy­wy.

Może trze­ba go za­chę­cić. – Przy­szło jej do głowy, gdy mieli się że­gnać. Chciał ją po­ca­ło­wać w po­li­czek, więc mu pod­po­wie­dzia­ła: – Wej­dziesz na kawę?

– Kawa za śnia­da­niem? Już na dru­giej rand­ce? Nie za szyb­ko? – Uśmiech­nął się, a ona rów­nie szcze­rze się za­śmia­ła i de­li­kat­nie go ode­pchnę­ła:

– Wa­riat i to bez­czel­ny. O śnia­da­niu nie było mowy.

Szyb­ko stali się nie­od­łącz­ną parą. On oka­zał się czu­łym ko­chan­kiem i za­ak­cep­to­wał jej chło­pa­ka jak swo­je­go. Trzy mie­sią­ce póź­niej po­bra­li się, a potem rze­czy­wi­ście prze­nie­śli do Kra­ko­wa, gdzie za­czę­ła udzie­lać się to­wa­rzy­sko i my­śleć po­zy­tyw­nie. Zde­cy­do­wa­ła się tam pra­co­wać i robić wszel­kie moż­li­we kursy i sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzić go­spo­dar­stwo do­mo­we.

W stycz­niu jej mąż miał wró­cić z Lon­dy­nu. Dzie­ciak spał i przy­go­to­wy­wa­ła ko­la­cję, gdy roz­legł się dzwo­nek do drzwi.

Cho­le­ra jasna, prze­cież ma klu­cze. Jezu! Pew­nie chce, żebym wy­szło, bo coś przy­wiózł. Może pie­ska? – Ru­szy­ła pod­nie­co­na do drzwi i gwał­tow­nie je otwo­rzy­ła.

– Co… – za­mil­kła w pół słowa, gdyż zo­ba­czy­ła dwóch ko­le­gów z pracy, któ­rzy wpa­try­wa­li się nie­pew­nie w zie­mię.

– A wy co? – wark­nę­ła zła na samą sie­bie i wró­ci­ła bie­giem do kuch­ni, krzy­cząc: – No wchodź­cie. Cze­kam na Jo­se­pha. Muszę ko­tle­ty wyjąć.

– No co jest? Ogłu­chli­ście? – krzyk­nę­ła wi­dząc, że nie wcho­dzą.

Męż­czyź­ni w końcu sko­rzy­sta­li z za­pro­sze­nia, a ona do­dat­ko­wo za­py­ta­ła:

– Co chce­cie pić?

– Usiądź pro­szę – po­wie­dział wyż­szy z nich.

– Mam jesz­cze kilka rze­czy do zro­bie­nia.

– Usiądź. – Jego ton był dalej cie­pły i ser­decz­ny, cho­ciaż bar­dziej sta­now­czy.

Nagle na­szła ją nie­spo­dzie­wa­na prze­ra­ża­ją­ca myśl. Zła­pa­ła się blatu stołu i za­py­ta­ła:

– Jo­seph?

Męż­czyź­ni jesz­cze bar­dziej opu­ści­li głowy, jeden z nich lekko ski­nął głową i wtedy po­ciem­nia­ło jej przed ocza­mi…

Ziem­nia­ki. Ziem­nia­ki się przy­pa­lą, a on tego nie lubi. – To była pierw­sza myśl, gdy obu­dzi­ła się na sofie z zim­nym ręcz­ni­kiem na gło­wie.

Jak…? – Ro­zej­rza­ła się.

– Co? Co się stało? – za­py­ta­ła od­ru­cho­wo, wi­dząc ko­le­gów z pracy.

Po chwi­li do­tar­ło do niej, co jeden z nich wła­śnie po­wie­dział.

Nie, to nie­praw­da, tylko nie on.

– Ten wasz dow­cip był okrut­ny. Jutro pójdę do Grega. – Ze­rwa­ła się i usia­dła, pa­trząc na nich ba­daw­czo. Szu­ka­ła ja­kie­goś dro­bia­zgu, nie­wiel­kie­go de­ta­lu, który po­twier­dził­by, że to jakaś hor­ren­dal­na po­mył­ka albo głupi dow­cip i le­gen­dar­ny bry­tyj­ski humor.

Żaden z nich się nie ode­zwał, tylko obaj po­krę­ci­li smut­no gło­wa­mi.

– Jak? – za­py­ta­ła w końcu drżą­cym gło­sem.

– Sa­mo­lot spadł pół go­dzi­ny temu. Ekipy prze­szu­ku­ją szcząt­ki. Cią­gle jest szan­sa…

Nic nie od­po­wie­dzia­ła, tylko tym samym zbo­la­łym gło­sem po­wie­dzia­ła:

– Dzię­ku­ję. On żyje, tu czy gdzieś in­dziej. Czuję to. Idź­cie już, muszę być sama.

– Na pewno? Przy­śle­my le­ka­rza.

– Nic mi nie jest, a wła­ści­wie jest wszyst­ko. Chcę być sama. Idź­cie już, zanim po­wiem coś, czego będę ża­ło­wać.

Nerwy wzię­ły górę. Pró­bo­wa­ła po­de­przeć się rę­ko­ma i chcia­ła wstać. Nie mogła i wtedy młod­szy podał jej rękę i przy­trzy­mał za plecy. Cały wie­czór stał się nagle jakiś taki za mgłą. Wie­dzia­ła, że wy­szli. Potem do­tar­ło do niej, żeby za­mknąć drzwi i wy­łą­czyć gaz. Dzia­ła­ła jak w ja­kimś tran­sie, a po tym wszyst­kim po­szła do ła­zien­ki, usia­dła w ka­bi­nie prysz­ni­ca i za­czę­ła ry­czeć.

Boże, i to teraz, gdy za­czę­ło się ukła­dać.

Nie wie­dzia­ła nawet, jak się po­ło­ży­ła spać, ani jak wsta­ła na­stęp­ne­go dnia. Było jej wszyst­ko obo­jęt­ne i nie mogła ze­brać myśli, a ko­le­dzy i zna­jo­mi cały czas do niej dzwo­ni­li i pró­bo­wa­li wpro­sić z wi­zy­tą. Za­czę­ła ich igno­ro­wać. Ofi­cjal­ne po­twier­dze­nie przy­szło dwa dni póź­niej. Zgod­nie z nim mu­sia­ła udać się do kost­ni­cy, gdzie od­sło­nię­to przed nią prze­ście­ra­dło.

Jaki on spo­koj­ny, jakby spał. I jaki przy­stoj­ny. – Pa­trzy­ła na twarz czło­wie­ka, który zmie­nił całe jej życie.

Męż­czy­zna ze stołu rze­czy­wi­ście wy­glą­dał wspa­nia­le. Był przy­stoj­ny, wy­so­ki, umię­śnio­ny i wy­spor­to­wa­ny, i na do­da­tek nie miał szram, ska­le­czeń ani prze­ro­stów, tak cha­rak­te­ry­stycz­nych dla na­ło­go­wych kul­tu­ry­stów.

Nawet po śmier­ci jego ciało nie stra­ci­ło po­wa­bu i wdzię­ku, i na swój spo­sób fak­tycz­nie pre­zen­to­wa­ło się mocno ape­tycz­nie, jeśli wziąć oczy­wi­stą po­praw­kę, że było nie­od­wra­cal­nie nie­ży­we i znaj­do­wa­ło się w tym sta­nie około trzech dni.

Efekt wzma­ga­ła cia­sno­ta po­miesz­cze­nia, wy­po­le­ro­wa­ne alu­mi­nio­we po­kry­wy szu­flad na każ­dej ścia­nie i ze­spół lamp nad sto­łem, który oświe­tlał ciało stru­mie­nia­mi ośle­pia­ją­ce­go ha­lo­ge­no­we­go świa­tła.

– Czy to pani mąż? – Po chwi­li ciszy zadał py­ta­nie ko­ro­ner.

– Tak, pro­szę mi dać chwi­lę – od­par­ła zza wo­al­ki.

– Oczy­wi­ście.

Za­czę­ła przy­po­mi­nać sobie, jak pierw­szy raz ze­tknę­li się usta­mi, jak przy­tu­lał ją do pier­si i jak de­li­kat­nie dra­pa­ła jego broda, i wresz­cie jak prze­ni­kli­wy miał wzrok. Trwa­ło to kilka minut, w końcu po­że­gna­ła się w my­ślach i po­wie­dzia­ła:

– Dzię­ku­ję.

Wy­szła z kost­ni­cy i wró­ci­ła do domu, gdzie wszyst­ko przy­po­mi­na­ło jej o mężu. Naj­gor­sze były te wszyst­kie for­mal­no­ści zwią­za­ne z po­grze­bem i usta­le­niem jej sta­tu­su w kor­po­ra­cji, naj­więk­szą jed­nak nie­spo­dzian­ką była wi­zy­ta u ad­wo­ka­ta na od­czy­ta­niu ostat­niej woli zmar­łe­go.

Wraz z nią zna­la­zła się tam nie­zna­na ko­bie­ta i młoda dziew­czy­na.

– Chciał­bym dzi­siaj otwo­rzyć i przed­sta­wić te­sta­ment pana Jo­se­pha Mil­le­ra. – Ad­wo­kat w obec­no­ści no­ta­riu­sza zła­mał pie­czę­cie, a na­stęp­nie za­czął od­czy­ty­wać: – Mojej wie­lo­let­niej part­ner­ce pani Be­acie za­pi­su­ję trzy­sta ty­się­cy fun­tów, na­szej nie­ślub­nej córce trzy­sta ty­się­cy fun­tów, a mojej żonie prze­ka­zu­ję ko­per­tę, którą ma od­czy­tać wy­łącz­nie w obec­no­ści ad­wo­ka­ta i no­ta­riu­sza.

Ro­bi­ło się jej na prze­kór zimno i go­rą­co, i nie wie­dzia­ła, co ma o tym wszyst­kim my­śleć. Do­wie­dzia­ła się wła­śnie, że jej uko­cha­ny męż­czy­zna dał innej ko­bie­cie pie­nią­dze, a ona o niej nie wie­dzia­ła. Dru­gim cio­sem było to, że nawet nie po­dej­rze­wa­ła obec­no­ści nie­ślub­nej córki, a trze­cim, że ona nie miała z nim dziec­ka. Trze­cim i osta­tecz­nym oka­za­ło się to, że chyba zde­cy­do­wał się ją upo­ko­rzyć.

Chcia­ła wstać, ale ad­wo­kat po­pro­sił ją:

– Pani Mil­ler, zmar­ły bar­dzo na­le­gał, żeby pani prze­czy­ta­ła to, co na­pi­sał. Za­pew­nił, że cał­ko­wi­cie od­mie­ni to pani życie.

Może jed­nak nie był taką kurwą. Co mi szko­dzi, to tylko jeden list. – Za­in­try­go­wa­ło ją to, potem kiw­nę­ła głową i po­cze­ka­ła, aż obie ko­bie­ty wyjdą.

– Pro­szę, oto list. Pro­szę spraw­dzić, czy jest nie­na­ru­szo­ny. – Praw­nik podał jej ko­per­tę i po­cze­kał, aż po­twier­dzi, a na­stęp­nie uży­czył jej noża do pa­pie­ru, któ­rym otwo­rzy­ła ko­per­tę.

Odło­ży­ła drżą­cą dło­nią ostre na­rzę­dzie i za­czę­ła czy­tać:

„Uko­cha­na,

Jeśli czy­tasz te słowa, to zna­czy, że mnie nie ma na tym świe­cie. Mia­łem w życiu wiele ko­biet, a jedna z nich go­ści­ła w nim na dłu­żej i po­mo­gła mi zbu­do­wać to, czym mogę po­dzie­lić się z Tobą. Nigdy się tym nie chwa­li­łem, i nie utrzy­my­wa­łem z nią kon­tak­tów in­tym­nych, odkąd spo­tka­łem Cie­bie.

Z Beatą mam nie­ślub­ną córkę. Wiem, że dziec­ko po­trze­bu­je oboj­ga ro­dzi­ców, ale za­pew­niam, że o to też za­dba­łem. Czę­sto prze­le­wa­łem pewne kwoty na jej wy­kształ­ce­nie, bo to moja krew, ale też nie chcia­łem o tym mówić, bo mo­gła­byś to źle ode­brać.

Nie mu­sisz ich znać ani się z nimi spo­ty­kać, jeśli nie chcesz.

Teraz naj­waż­niej­sze – wy­bra­łem Cie­bie i Tobie za­pew­niam naj­więk­sze za­bez­pie­cze­nie. Od dzi­siaj masz trzy mi­lio­ny fun­tów ulo­ko­wa­ne przede wszyst­kim w zło­cie i me­ta­lach. Nie mu­sisz już cięż­ko pra­co­wać. Masz też domek w An­glii i do­ży­wot­nie miesz­ka­nie w Kra­ko­wie, ale to nie wszyst­ko. Ko­cha­na, prze­ka­zu­ję Ci rów­nież grunt w War­sza­wie, na któ­rym można bu­do­wać bloki albo biu­row­ce. To jest naj­więk­sza in­we­sty­cja, która liczy się bar­dziej niż pie­nią­dze. Nie pytaj się jak tego do­ko­na­łem, wszyst­ko jest le­gal­ne i Twoje od po­cząt­ku do końca.

Ko­cha­łem i ko­cham Cie­bie, i za­wsze będę ko­chał i wiem, że uczy­nisz z tego dobry uży­tek, żyjąc na po­zio­mie i po­ma­ga­jąc lu­dziom.

Za­łą­czam na­mia­ry na ludzi, któ­rzy ci mogą pomóc w bu­do­wie.

Twój na za­wsze.

Jo­seph”

Czy­ta­jąc list była coraz bar­dziej zszo­ko­wa­na. Po odło­że­niu kart­ki pa­pie­ru mu­sia­ła wy­glą­dać bar­dzo źle, bo no­ta­riusz podał jej bez słowa bu­tel­kę z wodą, którą oczy­wi­ście z wdzięcz­no­ścią przy­ję­ła. Wy­pi­ła wodę, my­śląc go­rącz­ko­wo, co dalej.

– Jakie są ko­lej­ne kroki? – za­py­ta­ła ostroż­nie obu męż­czyzn.

– Bę­dzie mu­sia­ła pani zło­żyć tro­chę pod­pi­sów. Mo­że­my za­cząć od razu.

– Pro­szę mi dać kilka dni. Będę chcia­ła sko­rzy­stać z po­mo­cy fir­mo­we­go ad­wo­ka­ta.

– Oczy­wi­ście.

For­mal­no­ści trwa­ły kilka dni. Po nich zde­cy­do­wa­ła się wziąć urlop na trzy ty­go­dnie. Chcia­ła w tym cza­sie zająć za­my­ka­niem spraw w Kra­ko­wie przez ty­dzień, na­stęp­nie obej­rzeć swoje wło­ści i zo­rien­to­wać się w spra­wie moż­li­wo­ści pracy w War­sza­wie, a po­zo­sta­łe dni spę­dzić na nic nie­ro­bie­niu.

Udało się nawet le­piej, niż my­śla­ła. W ostat­nim ty­go­dniu sierp­nia mogła spo­koj­nie zwie­dzać Kra­ków. Ni­czym na­wie­dzo­na od­ha­cza­ła ko­lej­ne obo­wiąz­ko­we punk­ty w mie­ście kró­lów. Wawel, Su­kien­ni­ce, Ko­ściół Ma­riac­ki, czy nawet oł­tarz Wita Stwo­sza po za­ma­chu.

Wszyst­ko się jej po­do­ba­ło, choć naj­lep­szy był oczy­wi­ście zamek. Nie­któ­rzy oszo­ło­mo­wie mó­wi­li coś o cza­kra­mach na wzgó­rzu. Ona w to oczy­wi­ście nie wie­rzy­ła, ale przy­zna­wa­ła, że to miej­sce ma coś w sobie. Po jego zwie­dza­niu na­bra­ła nie­prze­mo­żo­nej chęci na kawę na rynku kra­kow­skim. Sie­dzia­ła póź­nym po­po­łu­dniem i po­pi­ja­ła czar­ny pysz­ny płyn, gdy nagle po­czu­ła na sobie czyjś wzrok. Jeden z prze­cho­dzą­cych męż­czyzn za­trzy­mał się i pa­trzył na nią zba­ra­nia­ły, nie mogąc ode­rwać oczu.

No nie no – po­my­śla­ła. Kurwa, kurwa, i jesz­cze raz kurwa. Co ja komu zro­bi­łam?

Wie­dzia­ła kto to i po­my­śla­ła, że chyba na­praw­dę na­ra­zi­ła się komuś w swo­ich po­przed­nim wcie­le­niu, skoro spo­tka­ła wła­śnie jego, nie­mniej jed­nak przy­pię­ła do twa­rzy naj­bar­dziej przy­ja­zny służ­bo­wy uśmiech i ze sztucz­nym en­tu­zja­zmem po­wie­dzia­ła:

– Dzień dobry.

– Mogę się przy­siąść? – Wy­da­wał się nie ro­zu­mieć nie­zręcz­no­ści swo­jej proś­by.

Tro­glo­dy­ta – po­my­śla­ła i do­da­ła jesz­cze bar­dziej zna­czą­cym tonem:

– Oczy­wi­ście, to wolny kraj.

Nie wy­czuł, albo nie chciał wy­czuć sar­ka­zmu, i po chwi­li rze­czy­wi­ście się przy­siadł, a potem ski­nął na kel­ner­kę i za­czął tłu­ma­czyć:

– Słu­chaj, wtedy, w Lon­dy­nie…

– To nic nie zna­czy­ło.

– Ale…

– Nie – po­sła­ła mu bar­dziej przy­ja­zny uśmiech, a w tle za­czę­ła grać pio­sen­ka:

“There they were like the pic­tu­re. There they were, they were just the same. There they were, but he wal­ked away and her eyes could only say. Ulay, ulay, oh…”

 

> Eks­plo­ra­cja <

Księ­życ

– Pa­no­wie, pod­su­muj­my to, co już wiemy. – Fei za­czął cięż­ko kasz­leć.

Znaj­do­wał się w głów­nym mo­du­le z Yu i Ame­ry­ka­ni­nem i był po­łą­czo­ny trans­mi­sją z kil­ko­ma wy­bit­ny­mi na­ukow­ca­mi, znaj­du­ją­cy­mi się teraz w Chi­nach.

– Nic panu nie jest? – za­py­tał z tro­ską jeden z nich.

– To tylko pył. Cią­gle go na­no­si­my, nawet za­sło­ny ul­tra­dź­wię­ko­we się nie spraw­dzi­ły.

– Po­dob­no nisz­czy DNA.

– Nie tylko po­dob­no. Ro­bi­li­śmy ba­da­nia na jed­no­ko­mór­kow­cach i po­twier­dzi­li­śmy de­gra­da­cję, przy czło­wie­ku na szczę­ście trze­ba o wiele wię­cej czasu. – Yu za­czął znowu kasz­leć. – A wra­ca­jąc do obiek­tu, to nie jest żadne mia­sto ani han­gar. Może to być tylko sta­tek ko­smicz­ny.

– Sta­tek? Na księ­ży­cu?

– Tak. Prze­szli­śmy przez ko­ry­tarz ze­wnętrz­ny, który jest w kształ­cie okrę­gu. Je­że­li mamy rację, to sza­co­wa­ny pro­mień to ja­kieś trzy­sta me­trów. Udało nam się otwo­rzyć kilka we­wnętrz­nych drzwi i na­tra­fi­li­śmy na ko­lej­ne ko­ry­ta­rze, a w nich na po­miesz­cze­nia. Na razie mamy wiel­ki pro­blem z tle­nem i nie mo­że­my wię­cej nic zro­bić, do­pó­ki nie do­sta­nie­my no­wych za­pa­sów.

– I dla­cze­go miał­by to być sta­tek?

– Wszyst­ko jest przy­cze­pio­ne do ścian.

– Wszyst­ko, czyli co?

– Zna­leź­li­śmy coś na kształt łóżek i sto­li­ków.

– I dla­te­go pan twier­dzi, że to sta­tek? To nie­do­rzecz­ne.

– Na wszyst­kich łóż­kach i sie­dzi­skach są pasy.

– Żaden ar­gu­ment.

– Zna­leź­li­śmy też urzą­dze­nia prze­no­śne, które mo­gli­śmy za­brać na sta­cję.

– Prze­pra­szam, że prze­rwę, ale może to bomby albo konie tro­jań­skie?

– Nie­moż­li­we. Mamy tu naj­lep­sze ste­ry­li­za­to­ry. A wra­ca­jąc do przed­mio­tów, to były na nich na­pi­sy po an­giel­sku.

– No w to już nie uwie­rzę. Przy­la­tu­je­my i po pro­stu od­kry­wa­my ko­lej­ne po­miesz­cze­nia jak pod­czas spa­ce­ru na wa­ka­cjach.

– Wła­ści­wie to zu­ży­li­śmy więk­szość za­pa­sów tlenu i mie­li­śmy chyba tro­chę szczę­ścia, że nic nie jest za­wa­lo­ne.

– A na­pi­sy?

– Po­łą­cze­nie an­giel­skie­go, egip­skie­go i su­me­ryj­skie­go. Opisy były dosyć uni­wer­sal­ne i za­wie­ra­ły rów­nież ob­raz­ki. Urzą­dze­nia zo­sta­ły pod­łą­czo­ne do prądu i wtedy na ich ekra­nach zo­ba­czy­li­śmy plany, plany tego cze­goś z nazwą ASS De­fiant.

– Po­zwo­li pan panie sza­now­ny ko­le­go, że prze­rwę. Nazwy ISS De­fiant, o ile pa­mię­tam użyto w se­ria­lu „Star Trek”.

– I dla­te­go, po­mi­ja­jąc wszyst­ko inne, to jest takie dziw­ne.

– Pa­no­wie, nie kłó­ci­my się. Nazwa nie jest ważna, przed­staw­my to, co ważne. Dok­to­rze?

– A wła­śnie ważne, drogi ko­le­go.

– A je­że­li ten sta­tek jakoś wpły­wał na nasze za­cho­wa­nia, na naszą kul­tu­rę?

– Jak, cza­ra­mi?

– Fale elek­tro­ma­gne­tycz­ne. Mówi to panu coś? Tyle jest prze­ni­ka­ją­cych się mo­ty­wów z róż­nych kul­tur i na­wią­zań do sie­bie.

– Wiemy, co pan zaraz powie. Że krą­żow­ni­ki cieni z „Ba­by­lon 5” wy­glą­da­ją jak ko­lo­nia Cy­lo­nów z „Bat­tle­star Ga­lac­ti­ca”. Że „Łowca An­dro­idów” jest umiesz­czo­ny w uni­wer­sum „Ob­ce­go”. Że słowo Ascen­tion po­ja­wia się tak samo czę­sto jak Ascen­den­tion.

– Pro­szę sobie nie żar­to­wać. Ana­li­za dzieł fan­ta­sty­ki to fa­scy­nu­ją­ca praca ba­daw­cza. Myślę, że zga­dza­my się z pew­ny­mi niu­an­sa­mi. Po­dob­nie jak pan twier­dzę, że księ­życ nie jest zbyt da­le­ko. Teraz nie ma tam teraz za­si­la­nia, a kie­dyś? Co, jak było?

– Ale…

– Czy za­sta­na­wiał się pan nad tym, jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że nagle w ja­kimś miej­scu po­ja­wia się taki ge­niusz jak Tesla? I jaka to męka dla niego żyć wśród ludzi, któ­rzy go nie ro­zu­mie­ją?

Za­pa­dła mar­twa cisza.

– Ja bym wy­su­nął teo­rię, że sta­tek jest te­stem na spraw­dze­nie, czy ludz­kość już do­ro­sła do ko­lej­ne­go po­zio­mu. I wła­śnie dla­te­go nie jest cał­kiem kom­plet­ny. Sami mamy go skoń­czyć. I teraz pro­szę sobie wy­obra­zić, jakby to wy­glą­da­ło za cza­sów zim­nej wojny.

– By­ło­by nie­moż­li­we.

– Tak.

– Czyli zga­dza­my się, że sta­tek nas przy­go­to­wy­wał do ja­kiejś po­dró­ży.

Nikt się po­now­nie nie ode­zwał.

– To może ja od­po­wiem na wcze­śniej­sze py­ta­nie. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że to baza albo mia­sto. To praw­da, że jak dotąd do­tar­li­śmy tylko do czę­ści sek­cji i idzie to bar­dzo wolno ze wzglę­du na brak za­si­la­nia. Naj­cie­kaw­szym są plany stat­ku, które po­kry­wa­ją się z tym, co zo­ba­czy­li­śmy.

– Czy mo­że­my coś zro­bić z za­si­la­niem?

– In­ży­nie­ro­wie mówią, że czują się jak głów­ny me­cha­nik pa­row­ca na pierw­szym trans­por­tow­cu mię­dzy­pla­ne­tar­ny­m31. Albo jak szef kuch­ni, który go­tu­je z nie­zna­nych pro­duk­tów. Nie mamy ta­kich środ­ków jak bu­dow­ni­czo­wie tego cudu i mo­że­my je­dy­nie spro­wa­dzić re­ak­to­ry ato­mo­we.

– Czy wie­cie, jak je pod­łą­czyć?

– Na zna­le­zio­nych przed­mio­tach, oprócz kursu ję­zy­ka, zna­la­zły się dosyć uni­wer­sal­ne opisy pa­ra­me­trów oraz sche­ma­ty po­ka­zu­ją­ce kon­struk­cję koń­có­wek do nich.

– Czy od­kry­li­śmy ten sta­tek przez brak ener­gii?

– Wy­łą­cze­nie ma­sko­wa­nia z jej braku to jedna z teo­rii, którą ba­da­my. Sta­tek mógł je utrzy­my­wać do ostat­niej moż­li­wej chwi­li, a po­nie­waż mie­li­śmy środ­ki, to tu do­le­cie­li­śmy.

– Ba­da­cie? Niby jak? Roz­kła­da­cie wszyst­ko ce­gieł­ka po ce­gieł­ce?

– Me­to­dy są skom­pli­ko­wa­ne.

– Ga­da­nie ja­jo­gło­wych, któ­rzy tylko chcą wię­cej pie­nię­dzy. No do­brze. Za­łóż­my, że obiekt nas kon­tro­lo­wał, a teraz prze­stał. Czy danie nam tej tech­no­lo­gii to nie jest jak danie dziec­ku za­pa­łek?

– Pan wy­ba­czy, ale sami dą­ży­my do na­szej za­gła­dy. Już wiele lat temu nasi na­ukow­cy prze­wi­dzie­li, że bę­dzie­my eli­mi­no­wać męż­czyzn i że nie bę­dzie­my sza­no­wać na­szej pla­ne­ty. Może kon­tro­la, czy jak ją na­zwać, zde­cy­do­wa­ła, że trze­ba dać nam ostrze­że­nie?

– Ostrze­że­nie przez do­la­nie pło­ną­cej ben­zy­ny? To nie­wia­ry­god­ne. Pa­mię­tam taką jedną książ­kę „Ciem­ny las”, gdzie lu­dzie się jed­no­czą. To uto­pia, co wła­śnie po­ka­za­li­śmy. Mamy tu cud tech­ni­ki i próby jego znisz­cze­nia. Tak robią ja­ski­niow­cy.

– Uto­pia czy nie uto­pia. Dziw­ne, że nawet Clar­ke pisał o tym w po­wie­ści „Ko­niec dzie­ciń­stwa”, to samo zresz­tą było w „Star Trek”32.

– To prze­cież na­tu­ral­na kolej rze­czy.

– Na­tu­ral­na? Tu nie ma nic na­tu­ral­ne­go. Trak­tu­je­my ten sta­tek to dies ira­e33, cho­ciaż może być dla nas szan­są.

– Tego nie wiemy. Czy w ogóle pan wie­rzy w to, co mówi? Wy­star­czy od­ciąć nam tlen i można prze­jąć całe zna­le­zi­sko, a w złych rę­kach, boję się nawet po­my­śleć, co może się stać. Z tego co wiem, to wiel­kie rody chcą to zro­bić.

– To tym bar­dziej po­twier­dza, że mu­si­my kon­ty­nu­ować ba­da­nia i do­kład­nie spraw­dzić, która z teo­rii jest bar­dziej praw­do­po­dob­na. Zie­mię do­pa­dła sta­gna­cja i ko­niecz­na jest nowa siła, tak jak po Nokii na­stał czas iPho­ne, a po In­te­lu AMD. To jest szan­sa dla ludz­ko­ści, żeby zro­bić coś no­we­go.

Za­pa­dła cisza.

– Co jesz­cze wiemy?

– Że nigdy w hi­sto­rii nie było tak, żeby roz­wi­nię­ta cy­wi­li­za­cja da­wa­ła coś za darmo.

– Dok­to­rze, pro­szę do tego nie wra­cać.

– No do­brze, środ­ko­wy moduł to ste­rów­ka.

– Tego nie wiemy, prze­cież się tam nie do­sta­li­śmy.

– My­śli­cie, że lu­dzie z list to pi­lo­ci?

– Nie mam po­ję­cia, tym bar­dziej dziw­ne, że w ogóle ist­nie­ją.

– A może ten sta­tek koń tro­jań­ski?

– I znowu do tego wra­ca­my? Zbu­do­wa­ła go za­awan­so­wa­na cy­wi­li­za­cja, która na pewno mo­gli­by zro­bić wiele in­nych prost­szych pu­ła­pek. Z tym chyba się wszy­scy zga­dza­my.

– Czy nie ma pan wra­że­nia, że ludz­kość była i jest wstrzy­my­wa­na przez wieki? Lu­dzie wolą zaj­mo­wać się pie­niędz­mi niż nauką, ko­bie­ty zmu­sza­ją męż­czyzn do tego, żeby my­śle­li o nor­mal­nych rze­czach, i tak dalej.

– Co pan su­ge­ru­je?

– Je­że­li ta teo­ria jest praw­dzi­wa, to skąd ten po­da­ru­nek?

– Nie wiemy, czy twór­cy dzia­ła­ją lo­gicz­nie. Może na przy­kład uzna­li, że za­bi­li­śmy wy­star­cza­ją­cą ilość sła­bych jed­no­stek.

– To fakt, ale i tak nie do­wie­my się co tam jest, jak nie spro­wa­dzi­my cho­ciaż tro­chę ludzi z listy.

– Górny po­kład jest nie­ukoń­czo­ny.

– Tak, to same ścia­ny i to z zie­mią.

– Jakby tu była ka­ta­stro­fa.

– Dok­to­rze, pro­szę mi nie prze­ry­wać. Mam inną teo­rię i myślę, że to był ogród. Eden.

– Po­trze­ba do­wo­dów, nie gdy­ba­nia.

– Teraz naj­bar­dziej po­trze­ba nam ener­gii i po­wie­trza albo przy­naj­mniej ener­gii.

– Czy moż­li­we jest, że tego stat­ku nie było, a po­ja­wił się do­pie­ro teraz? – za­py­tał mil­czą­cy dotąd pro­fe­sor z Indii o bar­dzo dłu­gim dziw­nie brzmią­cym na­zwi­sku.

– Te­le­por­ta­cja?

– Je­że­li sta­tek, czy co to jest, zbu­do­wa­ła za­awan­so­wa­na cy­wi­li­za­cja, to może po­tra­fić robić rów­nież takie cuda.

– Nie wiemy.

– A jaki jest plan na naj­bliż­sze dni?

– Jedna misja na trzy dni. Cze­ka­my na ko­lej­ną ra­kie­tę z tle­nem. W przy­szłym mie­sią­cu do­łą­czą do nas Indie.

– Indie?

– Tak, cały czas pró­bu­ją ze swoją ra­kie­tą.

– …która nie dzia­ła. Czy ten sta­tek mógł wy­sko­czyć z prze­strze­ni czte­ro­wy­mia­ro­wej?

– Myśli pan o teo­rii strun i so­fo­nach?

– Do­wód­co, czy mogę zadać py­ta­nie? – Puł­kow­nik Col­dwell wtrą­cił się do roz­mo­wy mię­dzy na­ukow­ca­mi i pod­niósł oczy pa­trząc na męż­czy­znę, do któ­re­go czuł coraz więk­szy sza­cu­nek.

– To za­le­ży. Może pan spró­bo­wać.

– Dla­cze­go mnie oszczę­dzo­no?

– Do­sta­li­śmy taki roz­kaz.

– Cały czas za­sta­na­wiam się, dla­cze­go to wam udało się do­ko­nać ta­kich od­kryć.

– Czy pa­mię­ta pan wiel­ką tra­ge­dię pań­skie­go na­ro­du?

– Którą?

– Ari­zo­na w Pearl Har­bo­ur, i to jak pań­scy lu­dzie póź­niej cięż­ko pra­co­wa­li, żeby prze­chy­lić szalę zwy­cię­stwa na drugą stro­nę. Do­sta­li­ście im­puls i go wy­ko­rzy­sta­li­ście, potem Ame­ry­ka spo­czę­ła na lau­rach i cięż­ką pracę za­stą­pi­ła pycha.

– A pań­ski kraj?

– Moi ro­dzi­ce pa­mię­ta­ją czasy re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej. To była tra­ge­dia, ale dała nam taki sam wiel­ki im­puls do tego, żeby zmie­niać świat. Nie li­czy­ły się pie­nią­dze jak dla was, mie­li­śmy i mamy cel i sens.

– A dla nas liczą się tylko pie­nią­dze?

– Pan spoj­rzy jak przez lata wal­czo­no o od­szko­do­wa­nia po woj­nach, te rze­czy­wi­ste i wy­du­ma­ne. Kre­dy­ty bez po­kry­cia. Sprze­daż leków po za­wy­żo­nych ce­nach. To nie mogło się udać.

– Ale…

– Nie wiem, dla­cze­go ten obiekt po­ka­zał się po prze­lo­cie na­szej sondy. Może po­zy­ska­li­śmy czy­jąś sym­pa­tię, może ktoś uznał, że nas sys­tem jest naj­lep­szy, a może rze­czy­wi­ście obiekt przy­był z innej prze­strze­ni, bo za­bra­kło mu ener­gii. Nasi przy­wód­cy w swo­jej nie­zmie­rzo­nej mą­dro­ści uzna­li, że na­le­ży do­pu­ścić wszyst­kich i my to go­rą­co po­pie­ra­my, nie na­le­ży jed­nak ana­li­zo­wać tego co było, tylko to, co jest teraz.

 

***

 

– Tej sek­cji jesz­cze nie ru­szy­li­śmy. – Puł­kow­nik sta­nął przed jed­nym z po­miesz­czeń w samym środ­ku.

– Otwie­ra­my?

– Otwie­ra­my.

Obaj za­czę­li cią­gnąć za drzwi, które w końcu otwo­rzy­li. Zo­ba­czy­li po­miesz­cze­nie z ekra­na­mi pod ścia­ną i set­ka­mi przy­ci­sków, a na środ­ku długą na dwa metry tubę, na któ­rej pa­li­ło się kilka lam­pek.

Męż­czyź­ni po­de­szli onie­śmie­le­ni. Tuba była oszro­nio­na i wy­raź­nie zimna.

– Jezu. – Jeden od­ru­cho­wo krzyk­nął i od­sko­czył po prze­tar­ciu po­kry­wy, gdy zo­ba­czył w środ­ku ko­bie­tę.

– I przyj­dzie ta, co wszyst­ko po­mna­ża­34. Ko­bie­ta, co przy­bę­dzie z lodu. Zmie­ni wszyst­ko… – dodał fi­lo­zo­ficz­nie jego chiń­ski ko­le­ga.

 

>> Stare śmie­ci <<

Pol­ska

Przy­le­cia­łem do Kra­ko­wa, gdzie w punk­cie spraw­dza­nia pasz­por­tów cel­nik po­pro­sił mnie o po­ka­za­nie ja­kie­goś tam kodu.

– Nie mam. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Prawa bram­ka – od­parł nie­wzru­szo­ny.

Prze­sze­dłem we wska­za­nym kie­run­ku, gdzie ko­lej­ny pra­cow­nik za­py­tał krót­ko:

– Pa­styl­ka czy henna? Pa­styl­ka wy­ma­ga za­strzy­ku, henna scho­dzi po dwóch ty­go­dniach i trze­ba od­na­wiać.

– Henna. – od­burk­ną­łem zły, że mi o tym nie po­wie­dzia­no wcze­śniej, a młody czło­wiek, który od razu zro­bił tym­cza­so­wy ta­tu­aż, tylko mruk­nął:

– Tylko pro­szę nie mówić nic o znaku be­stii. Jest to wy­god­ne i oszczę­dza wielu pro­ble­mów.

Wszy­scy za­wsze chcą mo­je­go dobra – po­my­śla­łem zgryź­li­wie.

Wie­czo­rem w domu, który mu przy­dzie­lo­no, po­szu­ka­łem od­po­wied­nie­go frag­men­tu:

„I spra­wią, że wszy­scy: mali i wiel­cy, bo­ga­ci i bied­ni, wolni i nie­wol­ni­cy otrzy­mu­ją zna­mię na prawą rękę lub na czoło i że nikt nie może kupić ni sprze­dać, kto nie ma zna­mie­nia – imie­nia Be­stii lub licz­by jej imie­nia”35

Oka­za­ło się, że w pracy przy­dzie­lo­no mnie do te­sto­wa­nia i pi­sa­nia firm­wa­re do ba­te­rii, od tych ma­łych do tych du­żych. Po­twier­dza­łem kilka razy przy­dział i pra­co­wa­łem, upy­cha­łem i opty­ma­li­zo­wa­łem kod, eli­mi­no­wa­łem wy­ści­gi wąt­ków i do­da­wa­łem ko­lej­ne funk­cje, dzię­ki któ­rym ła­do­wa­nie mogło być szyb­sze, a ele­men­ty che­micz­ne bar­dziej chro­nio­ne.

Wiele te­stów ro­bi­łem z ko­le­ga­mi w te­re­nie, mia­łem na przy­kład do dys­po­zy­cji sa­mo­cho­dy elek­trycz­ne z peł­nym oprzy­rzą­do­wa­niem.

Któ­re­goś dnia chcia­łem takim wy­je­chać z ga­ra­żu, gdy ten za­straj­ko­wał. Spraw­dzi­łem do­kład­nie sprzęt i obej­rza­łem war­to­ści z mo­du­łów dia­gno­stycz­nych. Zna­la­złem nie­wiel­kie prze­kła­ma­nie w re­je­strze za­rzą­dza­ją­cym prą­dem ła­do­wa­nia. To mnie na­pro­wa­dzi­ło na pe­wien trop, dzię­ki któ­re­mu od­kry­wa­łem ko­lej­ne spo­so­by na pod­pa­le­nie ba­te­rii.

Moje zgło­sze­nia otrzy­my­wa­ły niską waż­ność, więc re­gu­lar­nie wy­sy­ła­łem rów­nież ra­por­ty do Cy­ka­dy. Nie od­po­wia­da­li, a ja cier­pli­wie ro­bi­łem swoje. Nie my­śla­łem, co mnie czeka. O ile kie­dyś eska­lo­wał­bym wszyst­ko i my­ślał o po­mo­cy lu­dziom, to teraz mia­łem wszyst­ko w nosie i wo­la­łem cie­szyć się za­byt­ka­mi, do­brym je­dze­niem i za­ba­wą w noc­nych klu­bach. Nie tę­sk­ni­ło mi się do żony, która żyła w luk­su­sie i po­wo­li przy­go­to­wy­wa­ła do przyj­ścia na­szej fa­sol­ki na ten świat.

Tak było kilka mie­się­cy. W końcu pew­ne­go pięk­ne­go dnia firma bez żad­nych wy­ja­śnień ka­za­ła mi je­chać do War­sza­wy. Mia­łem tam prze­pro­wa­dzić sa­mo­chód te­sto­wy i zo­sta­wić go u jed­ne­go z de­ale­rów, a przy oka­zji ode­brać do­ku­men­ty.

W jakiś spo­sób ura­zi­ło to moją dumę, ale scho­wa­łem ja do kie­sze­ni i do za­da­nia przy­go­to­wa­łem się su­mien­nie, wy­peł­nia­jąc wszyst­kie nie­zbęd­ne do­ku­men­ty po­dró­ży zwią­za­ne z jej celem, moim ba­ga­żem i sta­nem zdro­wia.

Sa­mo­chód był nie­sa­mo­wi­ty i cho­ciaż miał ogra­nicz­nik na pręd­ko­ści, to czu­łem, że ta po­dróż bę­dzie nie­sa­mo­wi­ta. Zgod­nie z nie­pi­sa­ną za­sa­dą mia­łem je­chać z drugą osobą, którą oka­za­ła się młoda ko­le­żan­ka. Ma­dzia była nie­zwy­kle ze­stre­so­wa­na całą sy­tu­acją i py­ta­ła mnie ze trzy razy, co ma za­brać. Py­ta­nie to było o tyle nie­sto­sow­ne, że po­dróż zo­sta­ła do­kład­nie za­pla­no­wa­na do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu i wia­do­mo było, że w sto­li­cy mamy spę­dzić do­kład­nie ty­dzień.

W nocy po­prze­dza­ją­cej po­dróż pa­ko­wa­łem się skru­pu­lat­nie. Od­wle­ka­łem wszyst­ko do ostat­niej chwi­li. Wzią­łem ubra­nia na zimne i cie­płe dni, za­bra­łem też takie dro­bia­zgi jak pa­ra­sol­ka czy sza­lik, tro­chę leków i tym po­dob­nych pier­dół.

Nie mo­głem spać. Prze­wra­ca­łem się z boku na bok i za­sta­na­wia­łem, jak za­re­agu­ję na sto­li­cę i czy będę chciał od­wie­dzić stare śmie­ci.

Wsta­łem o pią­tej, umy­łem się, a na­stęp­nie zsze­dłem do tak­sów­ki, która cze­ka­ła o szó­stej. Sa­mo­chód stał pod pracą, ko­le­żan­ka już na mnie cze­ka­ła.

– Wpierw ja będę pro­wa­dził, póź­niej może się zmie­ni­my – za­ko­mu­ni­ko­wa­łem jej na wstę­pie, na co tylko kiw­nę­ła głową.

Przy ro­gat­kach cze­ka­ła nas oczy­wi­ście kon­tro­la. Skie­ro­wa­no nas tam na bok, a cel­ni­cy za­czę­li do­kład­nie przy­glą­dać się sa­mo­cho­do­wi i na­szym ba­ga­żom. Wy­ko­ny­wa­li swoją pracę, więc bez zbęd­nej zwło­ki i sprze­ci­wu do­kład­nie opi­sa­łem cel po­dró­ży, jak rów­nież po­ka­za­łem spe­cjal­ną kartę prze­jaz­du, która kosz­to­wa­ła kro­cie. Nie byli spe­cjal­nie prze­ko­na­ni, ale po jej oka­za­niu od razu prze­pu­ści­li nas, nie kie­ru­jąc na tory ani nie kwe­stio­nu­jąc wy­bo­ru drogi obok Kielc i Ra­do­mia. Zdzi­wi­ła mnie tro­chę ta słu­żal­czość. Wy­szło na to, ze nie nasza otwar­tość jest tu ważna, ale bar­dziej wła­śnie zakup tej karty. Oka­za­ła się po­moc­na ni­czym pla­ty­no­wa kre­dy­tów­ka, a mnie na­stro­iło to nie­zwy­kle opty­mi­stycz­nie.

Nie od­zy­wa­li­śmy się do sie­bie z moją to­wa­rzysz­ką w trak­cie drogi, włą­czy­łem więc radio i po go­dzi­nie bez słowa zje­cha­łem na po­stój.

– Dla­cze­go się za­trzy­mu­je­my? – za­py­ta­ła młoda.

– Śnia­da­nie, siu­siu i krót­ki od­po­czy­nek – od­po­wie­dzia­łem z sze­ro­kim uśmie­chem, nie chcąc do­da­wać, że po­trze­bu­ję jesz­cze zgrać ko­lej­ną por­cję pró­bek z badań nad ra­kiem.

– Ale ja nie mam pie­nię­dzy – od­po­wie­dzia­ła stra­pio­na.

– Firma sta­wia. – Uśmiech­ną­łem się sze­ro­ko, gdyż do­sta­łem dosyć kon­kret­ny bu­dżet re­pre­zen­ta­cyj­ny i mo­głem pła­cić kartą bez po­trze­by wy­ku­py­wa­nia ku­ja­wia­ków, ra­do­mia­ków i in­nych dziw­nych pseu­do pie­nię­dzy. – Pro­po­nu­ję wpierw pójść do to­a­le­ty.

Roz­luź­ni­ła się tro­chę.

Ki­bel­ki znaj­do­wa­ły się w bu­dyn­ku, zaś wej­ście z kasą było wspól­ne. Do­peł­ni­łem tam od­po­wied­nich for­mal­no­ści. Kor­po­ra­cja zo­sta­ła ob­cią­żo­na, a my prze­szli­śmy do swo­ich czę­ści, żeby za­ła­twić to, co trze­ba.

Tym razem opróż­nie­nie pę­che­rza było tak szyb­kie, że mia­łem jesz­cze czas, żeby dojść w mniej niż mi­nu­tę.

To była taka moja tra­dy­cja, żeby robić to wszę­dzie.

Tre­ning czyni mi­strza.

Po­dob­no.

Zo­sta­wi­łem nie­na­gan­ną czy­stość, po­dob­nie sta­ran­nie wy­łą­czy­łem wodę w kra­nie i wy­rzu­ci­łem pa­pie­ro­wy ręcz­nik.

Na­uczo­ny do­świad­cze­niem wie­dzia­łem, że po każ­dym użyt­kow­ni­ku może być ro­bio­ne zdję­cie. Po­dob­no sys­te­my te­sto­wa­no już w dwa ty­sią­ce sie­dem­na­stym w oko­li­cach Świą­ty­ni Nieba w Pe­ki­nie, potem na wy­spie Sha­mian. Za­zwy­czaj spraw­dza­ły one każdy moż­li­wy detal, a ja nie mia­łem ocho­ty się tłu­ma­czyć.

Ko­rzy­sta­jąc z ter­mi­na­la w aucie pod­łą­czy­łem lap­to­pa pod sieć, na­wią­za­łem po­łą­cze­nie i zo­sta­wi­łem.

Pla­ka­ty przed wyj­ściem re­kla­mo­wa­ły księ­stwo, w któ­rym się znaj­do­wa­li­śmy. Czy­ta­łem je około dzie­się­ciu minut, gdy po­ja­wi­ła się moja to­wa­rzysz­ka.

– Wiesz, że zro­bi­my pew­nie ze dwa po­sto­je i ra­czej nic wię­cej.

– A dla­cze­go?

– Je­że­li jest za dużo to­a­let, to pra­cow­nik jest kie­ro­wa­ny na ba­da­nia ogól­ne.

– Czyli po­wy­żej trzech trze­ba pła­cić z wła­snej kie­sze­ni? – do­da­ła do­myśl­nie.

Po­dra­pa­łem się po gło­wie.

Spryt­na jest i chwy­ta wszyst­ko w lot. To do­brze wróży jej ka­rie­rze.

– No w sumie tak. To co, śnia­da­nie?

– Jak naj­bar­dziej.

– OK, wy­bie­rasz co chcesz, a ja płacę.

Oka­za­ło się, że re­stau­ra­cja miała cał­kiem duży wybór, od pie­czy­wa, serów i owo­ców, na go­rą­cej fa­sol­ce i be­ko­nie koń­cząc.

Ja zde­cy­do­wa­łem się na skosz­to­wa­nie wszyst­kie­go po tro­chu, ona na miks owo­co­wy.

– Jak długo tu pra­cu­jesz? – za­ga­iłem roz­mo­wę.

– Pierw­szy mie­siąc, no i ta po­dróż, to po pro­stu gwiazd­ka z nieba – za­szcze­bio­ta­ła, od­ru­cho­wo po­pra­wia­jąc włosy.

Po­now­nie się za­my­śli­łem my­śląc, że jej obec­ność nie jest na pewno przy­pad­ko­wa, na razie jed­nak po­sta­no­wi­łem grać rolę idio­ty, czy jak drze­wiej mó­wio­no rolę wiej­skie­go głup­ka.

I tak sobie je­cha­li­śmy przez dawną Pol­skę, roz­ma­wia­jąc przy tym o wszyst­kim i o ni­czym. Na każ­dej gra­ni­cy cze­ka­ło nas spraw­dza­nie na­grań z auta. Pro­ce­du­ra była nie­skom­pli­ko­wa­na i trwa­ła około trzech minut, w trak­cie któ­rych spraw­dza­no pręd­kość, za­jeż­dża­nie drogi i ty­siąc in­nych rze­czy. Kon­tro­lo­wa­no nie tylko prze­strze­ga­nie prze­pi­sów, ale rów­nież zu­ży­wa­nie ener­gii.

Był to wynik po­ro­zu­mień war­szaw­skich, które gło­si­ły, że man­da­ty na­le­ży ścią­gać z całą su­ro­wo­ścią i że po­win­no to do­pin­go­wać kie­row­ców do uży­wa­nia trybu au­to­ma­tycz­ne­go, w któ­rym auto zo­sta­wia­ło naj­mniej­szy ślad wę­glo­wy. Sys­tem ten był moc­nym roz­wi­nię­ciem In­tel­li­gent Speed As­si­stan­ce i wielu in­nych roz­wią­zań, i oprócz wy­sta­wia­nia man­da­tów dbał o to, żeby kie­row­ca miał rów­nież od­bie­ra­ne upraw­nie­nia.

Wjeż­dża­łem do War­sza­wy, jak­bym wcho­dził do zna­ne­go domu. Nie­wie­le wpraw­dzie tu jeź­dzi­łem sa­mo­cho­dem, ale pra­wie oczy mi się za­szkli­ły ze wzru­sze­nia, gdy wi­dzia­łem znane sobie drogi.

W War­sza­wie za­mel­do­wa­li­śmy się w ho­te­lu, zo­sta­wi­li­śmy ba­ga­że, na­stęp­nie po­je­cha­li­śmy na dawne Be­mo­wo, gdzie de­aler cze­kał na par­kin­gu przy sa­lo­nie.

– Dzień dobry, mie­li­śmy do­star­czyć auto do te­stów. – Uśmiech­ną­łem się do przy­jaź­nie wy­glą­da­ją­ce­go trzy­dzie­sto­lat­ka.

– Pięk­ny sa­mo­chód – od­po­wie­dział z za­chwy­tem, po­wo­li prze­su­wa­jąc ręką po czer­wo­nym la­kie­rze i po chwi­li zbli­ża­jąc dłoń do twa­rzy i strzą­sa­jąc z pal­ców nie­wi­dzial­ny kurz. – Pro­szę za­par­ko­wać na miej­scu dla gości. Za­pra­szam do mo­je­go ga­bi­ne­tu

For­mal­no­ści były ofi­cjal­ne, nudne i po­zwo­li­łem je zro­bić mło­dej. Wy­szli­śmy stam­tąd po około trzy­dzie­stu mi­nu­tach, a ona za­py­ta­ła:

– Co teraz?

– Spę­dza­my ty­dzień tutaj. Dzi­siaj mo­że­my zwie­dzać i robić co chce­my, jutro i po­ju­trze mamy pre­zen­ta­cje, a potem bie­rze­my sa­mo­chód z po­wro­tem. Wy­cho­dzi to ta­niej niż jeż­dże­nie w obie stro­ny.

– To dzi­siaj mam już wolne?

– Tak, jutro śnia­da­nie o ósmej.

– OK. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Ob­ró­ci­łem się i jak kie­dyś ku­pi­łem bilet, a potem wsia­dłem na chy­bił tra­fił do jed­ne­go z po­cią­gów. Nie wiem jak to moż­li­we, ale tra­fi­łem na swoje stare śmie­ci. Pa­trzy­łem na bu­dyn­ki i ulice i wspo­mnie­nia wró­ci­ły z wie­lo­krot­ną siłą. To tu się uro­dzi­łem, tu wy­cho­wa­łem, tu prze­le­cia­łem pierw­szą ci­cho­daj­kę.

Nie wiem dla­cze­go, ale przed ocza­mi mia­łem przede wszyst­kim swój dom ro­dzin­ny.

Moi ro­dzi­ce, któ­rzy mimo róż­ni­cy cha­rak­te­rów cięż­ko pra­co­wa­li i nie byli może tak zdol­ni jak ja, ale ro­bi­li to, co mogli. Żal mi było szcze­gól­nie taty, który umarł sa­mot­nie w do­mo­wym łóżku. Lu­dzie go sza­no­wa­li za wie­dzę, ale nie ro­zu­mie­li. Wiem jak trud­no było mu za życia, gdy jeź­dził po szpi­ta­lach i przyj­mo­wał che­mię. Całe życie oba­wia­łem się, że był świa­do­my, gdy go ubie­ra­li­śmy. Że dźwięk, który wtedy usły­sza­łem, to nie była tylko re­ak­cja or­ga­ni­zmu na ruch i pro­ce­sy che­micz­ne. Wy­ni­ka­ło­by tak z usta­leń na­ukow­ców, któ­rzy obec­nie twier­dzą, że każdy mózg funk­cjo­nu­je nawet do kilku go­dzin po tym, jak prze­sta­je bić serce.

Byłem sta­rusz­ko­wi nie­sa­mo­wi­cie wdzięcz­ny, że przy­szedł do mnie we śnie, młody i pełen sił, i po­wie­dział mi, że jest mu po tam­tej stro­nie do­brze.

Myślę, że wi­dział mój po­ten­cjał i to, że to mi po­mo­że. Za­cho­wał się do końca jak ktoś, kto po­mi­mo ty­sią­ca błę­dów pró­bu­je zro­bić coś do­bre­go i szla­chet­ne­go. Miał ten swój mądry wzrok jak wtedy, gdy przy­wiózł mi czer­wo­ny rower, na który prze­sia­dłem się z żół­te­go ro­wer­ka. I jak wtedy, gdy za­ła­twił mi setki sta­rych cze­skich cza­so­pism o sa­mo­lo­tach.

Ogar­nij się. Co było, a nie jest, nie pisze się w re­jestr.

– Kie­row­ni­ku po­ra­tuj. Pią­ta­ka dla war­sza­wia­ka. – Z roz­my­ślań wy­rwał mnie jakiś żulik, który z ter­mi­na­lem płat­ni­czym za­cze­piał naj­wy­raź­niej każ­de­go na ulicy.

– Sorki sze­fie, sam ledwo żyję. Nie mam nic. Pusto. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, po­ka­zu­jąc mu lo­kal­ne­go żół­wi­ka.

– A to prze­pra­szam.

Wy­glą­da­ło to ko­micz­nie, gdy pod­niósł ręce i w jed­nej z nich trzy­mał ten swój mały ter­mi­nal. Jakoś po­wstrzy­ma­łem się od śmie­chu, od­wró­ci­łem się na pię­cie i zde­cy­do­wa­łem po­je­chać do Śród­mie­ścia, gdzie u Ges­sler za­mó­wi­łem słyn­ną wu­zet­kę, kla­sycz­ne­go pty­sia i ekler­kę z czar­ną po­le­wą.

Pani przy­nio­sła mi je do sto­li­ka, a ja wtedy po­pro­si­łem jesz­cze o kawę po wie­deń­sku.

Tego mi było trze­ba – po­my­śla­łem, kon­su­mu­jąc przy­sma­ki mo­je­go dzie­ciń­stwa, tu zro­bio­ne z praw­dzi­we­go cukru i naj­lep­szej pol­skiej cze­ko­la­dy. To na­praw­dę pro­fa­na­cja… albo nie, ra­czej świę­to­kradz­two­36.

Sie­dzia­łem w tej knaj­pie ja­kieś pół go­dzi­ny, słu­cha­jąc z przy­jem­no­ści pol­skiej mu­zy­ki i mowy. Pa­trzy­łem na świat, który nie był już moim świa­tem. Przy­glą­da­łem się pięk­nym pol­skim damom i zer­ka­łem na ka­wa­le­rów.

Weź się w garść, stary capie.

Kiw­ną­łem na kel­ner­kę. Dziew­czy­na po­de­szła, za­in­ka­so­wa­ła pie­nią­dze i po­dzię­ko­wa­ła za słony na­pi­wek. Za­czę­ło padać, więc scho­wa­łem te­le­fon i port­fel do fo­lio­wej to­reb­ki, to­reb­kę do ple­ca­ka i wy­sze­dłem, znów bez­wied­nie kie­ru­jąc się w znane re­wi­ry.

Dwie mi­nu­ty póź­niej sta­łem pod Po­li­tech­ni­ką, a niebo pła­ka­ło rzew­ny­mi łzami. Za­mkną­łem oczy, roz­ło­ży­łem ręce i za­czą­łem się krę­cić. Było mi i zimno, i go­rą­co. Każdą ko­mór­ką i każ­dym wło­skiem na skó­rze czu­łem do­słow­nie wszyst­kie kro­ple. Krę­ci­ło mi się w gło­wie. Mia­łem w nosie czy zaraz upad­nę, czy za­mok­nie mi te­le­fon, czy stra­cę pie­nią­dze, czy po­li­cja mnie za­trzy­ma. Śmia­łem się jak głupi i krę­ci­łem, a zimny deszcz dzia­łał tak nie­zwy­kle orzeź­wia­ją­co.

Wolny, je­stem wolny! Wolny jak ptak!

Wszyst­kie moje tro­ski nagle ode­szły, jak ręką ujął. Magia War­sza­wy, w któ­rej znowu się za­ko­cha­łem. W pew­nym mo­men­cie od tego krę­ce­nia zro­bi­ło mi się słabo i o mało się nie po­rzy­ga­łem, więc sta­ną­łem otwie­ra­jąc oczy. Świat wi­ro­wał, w gło­wie dalej mi się krę­ci­ło, ale mimo to czu­łem się wspa­nia­le.

To była noc mu­ze­ów, więc po­sta­no­wi­łem, że prze­ja­dę się ja­kimś sta­rym ru­pie­ciem.

Z Placu Po­li­tech­ni­ki uda­łem się w stro­nę sta­cji metra, skąd po­je­cha­łem pod Pałac Kul­tu­ry. Miej­sce obo­wiąz­ko­we dla każ­dej wy­ciecz­ki, pa­miąt­ka cza­sów, gdy Pol­ska rosła w siłę i żyła w brat­niej przy­jaź­ni z to­wa­rzy­sza­mi ze wscho­du.

Dzi­siaj na daw­nym Placu De­fi­lad stało kilka za­byt­ko­wych po­jaz­dów. Kul­to­we Au­to­sa­ny H9, ogór­ki, Ber­lie­ty, Sany, Ika­ru­sy, kie­row­cy z bo­ko­bro­da­mi, kon­duk­to­rzy w mun­du­rach z obo­wiąz­ko­wy­mi szczyp­ca­mi i sta­ro­daw­na mu­zy­ka z róż­nych epok…

Mnie zwłasz­cza za­in­te­re­so­wał nie­po­zor­ny ar­cha­icz­ny prze­gu­bo­wy Ika­rus 280.26 z nu­me­rem bocz­nym 426 i czer­wo­nym nu­me­rem linii 524. Nie wiem, co mnie do niego cią­gnę­ło, ale od­jeż­dżał kilka minut póź­niej, a ja wsko­czy­łem do niego do­słow­nie w ostat­niej chwi­li.

Kie­row­ca roz­pę­dzał go, zgrzy­ta­jąc bie­ga­mi ma­nu­al­nej skrzy­ni bie­gów, a ja po każ­dym skrzy­żo­wa­niu pa­trzy­łem z coraz więk­szą fa­scy­na­cją na GPS na nad­garst­ku.

Zero. Dzie­sięć. Dwa­dzie­ścia. Pięć­dzie­siąt. Zero. I znowu… po­jazd war­czał, ję­czał, śmier­dział, ale je­chał. Balet po­wta­rzał się co chwi­la, i byłem pełen po­dzi­wu dla kunsz­tu, bru­tal­nej siły i pasji, jaką męż­czy­zna wkła­dał w to, żeby utrzy­mać ten pie­kiel­ny we­hi­kuł na za­da­nym kur­sie.

Wje­cha­li­śmy na most Grota.

Pięć­dzie­siąt. Sześć­dzie­siąt. Sześć­dzie­siąt pięć. Sie­dem­dzie­siąt.

Wtedy zo­ba­czy­łem i po­czu­łem, ile stra­ci­li­śmy ro­biąc te wszyst­kie ogra­ni­cze­nia i prze­pi­sy. Sta­łem trzy­ma­jąc się rurek i my­śla­łem, jak kie­dyś mu­sia­ło być faj­nie sie­dzieć na prze­gu­bie. Ten au­to­bus miał duszę, ry­czał, war­czał, drżał, ale rów­no­cze­śnie parł do przo­du ni­czym nie­po­skro­mio­ny dziki zwierz.

– Sza­now­ni pań­stwo, ta­ki­mi au­to­bu­sa­mi jeź­dzi­li­śmy w la­tach osiem­dzie­sią­tych, dzie­więć­dzie­sią­tych i dwa ty­sią­ce. Pro­du­ko­wa­no je na Wę­grzech. Nie miały kli­ma­ty­za­cji, ale pa­li­ły sto­sun­ko­wo nie­wie­le pa­li­wa. Były bar­dzo wy­trzy­ma­łe i pro­ste w ob­słu­dze. Takie jak ten na­zy­wa­no le­wa­ra­mi, bo miały ręcz­ne skrzy­nie bie­gów. Teraz po­je­dzie­my na Bród­no, gdzie będą mogli się pań­stwo prze­siąść do dru­giej linii metra na sta­cji Kon­dra­to­wi­cza.

Po­do­ba­ła mi się ta prze­jażdż­ka i dba­łość o hi­sto­rycz­ne szcze­gó­ły, takie jak na­zy­wa­nie Tar­gów­ka Bród­nem.

Po­je­cha­łem do ostat­nie­go przy­stan­ku, aż do otwar­tej na tę oka­zję, nor­mal­nie nie­czyn­nej, pętli Bród­no Pod­gro­dzie. Pa­trzy­łem tam na wy­sia­da­ją­cych star­szych panów i panie, które z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­na­ły prze­szłość, pa­trzy­łem na gów­nia­że­rię, która na­rze­ka­ła na nie­wy­go­dy, wpa­tru­jąc się w świat przez wir­tu­al­ne opa­ski, i na ta­kich jak ja, któ­rzy byli dziw­nie za­my­śle­ni.

Po­sta­no­wi­łem wró­cić an­ty­kiem do cen­trum, i mia­łem ra­dość, gdy kie­row­ca prze­wiózł nas jesz­cze raz do pa­ła­cu, który nawet po la­tach gó­ro­wał nad War­sza­wą ni­czym iro­nicz­ny śmiech wujka Józka.

– Józek, nie da­ru­ję ci tej nocy…

Pa­trzy­łem na sym­bol mi­nio­nej epoki i pa­trzy­łem na prze­pięk­ne sta­ro­daw­ne au­to­bu­sy, gdy nagle… czer­wo­ny pan ogó­rek za­grzmiał die­slow­skim re­cho­tem i ozna­czył teren czar­ną śmier­dzą­cą chmu­rą.

Jak oni mogli po­ża­ło­wać metra rury i nie wy­pro­wa­dzić wy­de­chu na dach. – Mi­mo­wol­nie za­uwa­ży­łem.

Ode­chcia­ło mi się wszyst­kie­go, gdyż smród był wprost nie do znie­sie­nia.

Za stary je­stem na takie atrak­cje.

Zde­cy­do­wa­łem się wró­cić do ho­te­lu.

Idąc zo­ba­czy­łem jesz­cze jedną przy­krą rzecz – wzo­rem kra­jów roz­wi­nię­tych ktoś wpraw­dzie wy­sta­wił pudło z książ­ka­mi do wzię­cia, ale dziw­nym tra­fem nie po­my­ślał, że z nieba może padać.

Dzie­ła prze­sią­ka­ły wodą, a ja przy­kuc­ną­łem i wzią­łem na chy­bił tra­fił pierw­sze lep­sze to­misz­cze.

„Nowy lep­szy świat” roz­mię­kał, gdy my­śla­łem Dobra me­ta­fo­ra ludz­ko­ści i jej upad­ku.

Wie­czo­rem byłem w po­ko­ju, gdy nagle z ła­zien­ki usły­sza­łem pu­ka­nie. Otwo­rzy­łem sto­jąc w szla­fro­ku, z ręką wy­cie­ra­ją­cą głowę ręcz­ni­kiem.

Przed drzwia­mi stała moja ko­le­żan­ka ubra­na w do­sko­na­le do­bra­ną luk­su­so­wą wie­czo­ro­wą suk­nię. Uśmie­cha­ła się fi­lu­ter­nie, a ja byłem tak za­sko­czo­ny, że sta­ną­łem z otwar­ty­mi usta­mi, zu­peł­nie nie wie­dząc co po­wie­dzieć.

– Za­pro­sisz damę do sie­bie? – za­py­ta­ła mięk­kim za­lot­nym tonem, i de­li­kat­nie po­pchnę­ła mnie jed­nym pal­cem do środ­ka.

Zna­leź­li­śmy się sami w po­ko­ju, a ona za­mknę­ła drzwi, a potem usia­dła na fo­te­lu i za­ło­ży­ła nogę na nogę, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko na widok mojej nie da­ją­cej się ukryć re­ak­cji.

Rze­czy­wi­ście przy­glą­da­łem się jej z za­chwy­tem, tym bar­dziej, że się po­sta­ra­ła i miała na sobie suk­nię, prze­pięk­ne szpil­ki i ciem­ne raj­sto­py, naj­pięk­niej­szy był chyba jed­nak de­li­kat­ny ma­ki­jaż, czer­wo­ne usta i tak­tow­na bi­żu­te­ria.

– Nie wiem czy po… – za­czą­łem, a ona po­ło­ży­ła palec na swo­ich ustach i uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej. – Dama pra­gnie drin­ka.

Dziew­czy­na nie spra­wia­ła teraz wra­że­nia za­hu­ka­nej nie­po­rad­nej dzie­wi­cy. Widać było w niej pro­fe­sjo­na­list­kę, która za­wsze osią­ga swój cel.

Hu­li­jing.

Wes­tchną­łem cięż­ko i wsze­dłem w rolę na­pa­lo­ne­go samca, który leci na każdą cipkę:

– Z lodem czy bez?

– Bez.

Odło­ży­łem w ła­zien­ce ręcz­nik na drą­żek, spoj­rza­łem na do­sko­na­le do­bra­ne bok­ser­ki, na­stęp­nie w samej bie­liź­nie w po­ko­ju wy­ją­łem z szafy dwa kie­lisz­ki, otwo­rzy­łem szam­pa­na z barku, a na końcu pa­trząc jej głę­bo­ko w oczy po­da­łem napój bogów:

– Che­ers.

– Che­ers.

Stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­ka­mi, potem upiła mały ły­czek zer­ka­jąc hardo na mnie. Sie­dzia­ła z nogą za­ło­żo­ną na nogę, piła zna­czą­co tego szam­pa­na i w końcu za­czę­ła po­wo­li po­ru­szać ryt­micz­nie stóp­ką.

– Dama chce wię­cej. – Prze­su­nę­ła ję­zy­kiem po gór­nej war­dze.

Pod­sze­dłem, wy­ją­łem kie­li­szek z jej dłoni, po­da­łem jej wła­sną i zmu­si­łem do wsta­nia, na­stęp­nie przy­tu­li­łem do sie­bie, ob­ją­łem i po­ca­ło­wa­łem. Pach­nia­ła roz­kosz­nie i wy­raź­nie wie­dzia­ła czego chcia­ła. Po jed­nym po­ca­łun­ku przy­szły ko­lej­ne, po nich za­czę­li­śmy wza­jem­nie się po­zna­wać i sma­ko­wać i prze­szli­śmy w końcu do łóżka. Sta­li­śmy się jed­no­ścią, po­łą­czy­li­śmy yin i yang, potem ona za­snę­ła, ja też. Rano jej już nie było. My­śla­łem nawet, że wszyst­ko mi się przy­śni­ło, ale ulot­ne wra­że­nie mi­nę­ło, gdy oka­za­ło się, że pró­bo­wa­no za­lo­go­wać się do mo­je­go kom­pu­te­ra.

Toś ty taka pta­szy­na. – Lekko gwizd­ną­łem i po­sta­no­wi­łem grać w tę jej chorą gier­kę, i dla­te­go pod­nio­słem słu­chaw­kę i po­pro­si­łem o kwia­ty do jej po­ko­ju czte­ry­sta pięć­dzie­siąt jeden.

Po po­łu­dniu w re­cep­cji cze­ka­ła na mnie ko­per­ta. Otwo­rzy­łem ją i wy­cią­gną­łem stam­tąd czer­wo­ny kar­to­nik z czar­nym na­pi­sem „Przyjdź o dwu­dzie­stej”.

– Skąd przy­szedł list? – za­py­ta­łem re­cep­cjo­ni­sty, na co ten od­po­wie­dział:

– Nie mogę po­wie­dzieć pro­szę pana. Do­sta­li­śmy bar­dzo ści­słe in­struk­cje, żeby tylko do­star­czyć panu list.

– A czy mogę dać od­po­wiedź?

– Jak naj­bar­dziej, pro­szę pana.

– Po­pro­szę o dłu­go­pis. Chcę od­po­wie­dzieć sio­strze­ni­cy.

Re­cep­cjo­ni­sta uśmiech­nął się ze zro­zu­mie­niem i dał mi do ręki prze­pięk­ne pióro Par­ke­ra, któ­rym do­pi­sa­łem „Dwu­dzie­sta druga”. Od­da­łem mu kart­kę z pió­rem, ten się ukło­nił i dodał:

– Prze­pra­szam za nie­do­god­no­ści.

– Nie ma za co, a to oczy­wi­ście nie moja sio­strze­ni­ca.

– Jak naj­bar­dziej pro­szę pana.

Kiw­ną­łem głową i wy­sze­dłem na dwór. Dzień był burz­li­wy, więc wró­ci­łem wcze­śniej, a po otwar­ciu mo­je­go po­ko­ju zo­ba­czy­łem, jak przy moim biur­ku w moim po­ko­ju sie­dzi moja współ­pra­cow­nicz­ka. Zbla­dła, a ja pod­sze­dłem szyb­kim kro­kiem i zła­pa­łem ją za rękę:

– Kim ty je­steś u dia­bła? I kto cię na­słał?

Spoj­rza­ła się hardo, ale nic nie po­wie­dzia­ła.

– Tam mam ka­me­rę. Chcesz pro­ble­mów? – za­ble­fo­wa­łem, wska­zu­jąc głową na szafę.

– Mia­łam umi­lić ci czas i do­wie­dzieć się, coś ty za jeden.

– Wynoś się. – Ści­sną­łem jej dłoń, zmu­si­łem do wsta­nia i po­pchną­łem w kie­run­ku drzwi.

Nawet nie syk­nę­ła, co utwier­dzi­ło mnie w prze­ko­na­niu, że to była bar­dzo dobra de­cy­zja. Po jej wyj­ściu usia­dłem cięż­ko na łóżko i spoj­rza­łem na kom­pu­ter, który był włą­czo­ny, ale nie od­blo­ko­wa­ny. Do portu USB miał pod­pię­te ja­kieś urzą­dze­nie z czer­wo­ną diodą. Od­pią­łem je i po­my­śla­łem, że bło­go­sła­wień­stwem było po­zo­sta­wia­nie sprzę­tu włą­czo­ne­go, dez­ak­ty­wa­cja wszyst­kich no­wych pro­to­ko­łów w por­ta­ch37 i trzy­ma­nie naj­waż­niej­szych da­nych w spe­cjal­nej nie­ty­po­wej dys­try­bu­cji Li­nu­xa na kar­cie pa­mię­ci, którą za­wsze mia­łem przy dupie.

Że też całe życie czło­wie­ka można za­pi­sać na pla­sti­ku wiel­ko­ści pa­znok­cia.

Wie­dzio­ny dziw­nym im­pul­sem wy­ją­łem port­fel z kie­sze­ni i drżą­cą ręką za­czą­łem po­rząd­ko­wać wi­zy­tów­ki. Jedną z nich był kar­to­nik mojej byłej zna­jo­mej. Ob­ra­ca­łem go w pal­cach i za­sta­na­wia­łem nad na­szym spo­tka­niem.

Nie mó­wi­ła po­waż­nie, żeby się do niej ode­zwać, ale do od­waż­nych świat na­le­ży… Warto wró­cić do spraw biz­ne­so­wych i tego, co oma­wia­li­śmy w Kra­ko­wie. – Drżą­cą dło­nią wy­krę­ci­łem numer te­le­fo­nu i przy­ło­ży­łem słu­chaw­kę do ucha:

– Halo.

– Dzień dobry, spo­tka­li­śmy się mie­siąc temu w Kra­ko­wie na rynku głów­nym

W słu­chaw­ce za­pa­dła głu­cha cisza, po któ­rej po dłuż­szej chwi­li usły­sza­łem je­dy­nie służ­bo­we:

– Słu­cham.

– My­śla­łem, żeby się spo­tkać. Je­stem w tym ty­go­dniu w War­sza­wie.

W słu­chaw­ce znowu za­pa­dła głu­cha cisza.

– Do­brze, w czwar­tek o szes­na­stej na Be­mo­wie w cen­trum na Po­wstań­ców Ślą­skich, na­prze­ciw­ko lot­ni­ska. Wiesz, gdzie to jest? – W końcu się ode­zwa­ła.

– Tak.

– Do zo­ba­cze­nia.

– Do zo­ba­cze­nia.

W sumie za­czą­łem się za­sta­na­wiać nad tym, czego tak na­praw­dę się spo­dzie­wa­łem.

I tak do­brze to w sumie wy­szło.

Do spo­tka­nia mia­łem dwa dni, a jutro cze­kał mnie cały dzień z nie­do­szłą zło­dziej­ką da­nych.

By­li­śmy umó­wie­ni rano na śnia­da­nie, pod­czas niego nie od­zy­wa­li­śmy się do sie­bie sło­wem, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście pod­sta­wo­we uprzej­mo­ści.

Po­dob­nie było w pracy. Przy lu­dziach od­gry­wa­li­śmy chłod­ny pro­fe­sjo­na­lizm i wspie­ra­li­śmy się na­wza­jem, cho­ciaż wszyst­ko w nas ki­pia­ło ze zło­ści.

Naj­trud­niej­szy mo­ment przy­szedł, gdy stam­tąd wy­cho­dzi­li­śmy.

– Słu­chaj… – Za­czę­ła wtedy.

– Nie chcę tego słu­chać. – Gwał­tow­nie sta­ną­łem i po­wie­dzia­łem sucho w prze­strzeń obok niej, gdy nikt nas nie wi­dział.

– Nie mia­łam wyj­ścia – po­wie­dzia­ła smut­no. – Mój mąż, przy­stoj­ny szef dzia­łu, wziął młod­szą dziw­kę. Za­bra­li mi dziec­ko i po­pa­dłam w nie­ła­skę.

– To nie mo­głaś zmie­nić pracy? – Nie wy­trzy­ma­łem.

– To nie takie pro­ste, szcze­gól­nie, jak masz te, te, te… – tu roz­ca­pie­rzy­ła palce obu dłoni i po­ka­za­ła z obrzy­dze­niem na im­po­nu­ją­cy biust – …te me­lo­ny. Nawet ich nie chcia­łam. Z nimi wszy­scy widzą w ko­bie­cie tylko głu­pią blon­dyn­kę do łóżka.

– Kurwa – prze­klą­łem, zły chyba na sie­bie, świat i nie wia­do­mo co jesz­cze, i do­da­łem od­wra­ca­jąc się od niej. – Spier­da­laj.

 – Każdy orze jak może. – Usły­sza­łem z tyłu.

Wie­czór spę­dzi­łem sa­mot­nie szla­ja­jąc się po knaj­pach w Śród­mie­ściu. Pa­trzy­łem tam na ma­ło­la­ty na ko­tur­nach i na lo­we­la­sów, któ­rzy my­śle­li, że za­wo­ju­ją świat, bo wy­rwa­li ja­kie­goś par­cha­te­go za­smar­ka­ne­go la­cho­na.

Smut­ne to było, a noc nie lep­sza.

Nie mo­głem spać, mimo że znaj­do­wa­łem się w swoim mie­ście. Prze­wra­ca­łem się z boku na bok i my­śla­łem, że będę jesz­cze miał jakąś przy­stań w swoim życiu. Nie trzy­ma­łem w sobie żalu ani pre­ten­sji, po pro­stu byłem chyba zbyt wy­po­czę­ty albo zbyt na­ła­do­wa­ny ko­fe­iną.

Nie po­mo­gła nawet te­le­wi­zja… A rano… sie­dzia­łem nie­przy­tom­ny przy śnia­da­niu, gdy we­szła do sali i po­de­szła:

– Mogę?

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi i spo­koj­nie ja­dłem dalej, a ona przy­ję­ła to za zgodę, bo po chwi­li przy­sia­dła się do mnie.

– Słu­chaj… – Znowu za­czę­ła.

– To ty słu­chaj. Gówno mnie ob­cho­dzi, co jesz­cze po­wiesz. Tak samo nie ob­cho­dzi, komu da­wa­łaś albo ob­cią­ga­łaś. Nie in­te­re­su­ją mnie też żadne inne łzawe hi­sto­ryj­ki. Mamy ro­bo­tę do zro­bie­nia, potem trze­ba od­pro­wa­dzić wózek. Nie wchodź­my sobie w drogę, i tyle – po­wie­dzia­łem, co mia­łem do po­wie­dze­nia, i spo­koj­nie po­pi­ja­łem kawę i kon­su­mo­wa­łem wspa­nia­ły wy­pie­czo­ny bo­czek i rów­nie do­brze przy­go­to­wa­ną fa­sol­kę.

Zro­zu­mia­ła, że to ko­niec, bo wię­cej się nie od­zy­wa­ła.

 

>>> Przyj­dzie kit <<<

War­sza­wa

Tego dnia była po­dwój­nie opóź­nio­na i wła­śnie bie­gła do sa­mo­cho­du, gdy w to­reb­ce za­czął dzwo­nić te­le­fon.

Szlag. – Nie prze­ry­wa­jąc truch­tu na szpil­kach wy­ko­na­ła skom­pli­ko­wa­ną kom­bi­na­cję al­pej­ską. Rów­no­cze­śnie ogar­nę­ła wście­kle pod­wi­ja­ją­cą się spód­ni­cę, ucie­ka­ją­ce na wszyst­kie stro­ny pa­pie­ry i za­pię­cie to­reb­ki, co samo w sobie było praw­dzi­wym cudem. Z tej ostat­niej wy­ło­wi­ła swoje pod­sta­wo­we na­rzę­dzie pracy, prze­su­nę­ła pal­cem po ekra­nie i nie zno­szą­cym sprze­ci­wu gło­sem wy­dy­sza­ła:

– Halo. Pro­szę po­cze­kać.

– Dzień dobry, spo­tka­li­śmy się mie­siąc temu w Kra­ko­wie na rynku głów­nym. – Usły­sza­ła głos ja­kie­goś męż­czy­zny.

Do­pa­so­wa­ła ton do twa­rzy i od­ru­cho­wo zro­bi­ła zde­gu­sto­wa­ną minę, bo naj­wy­raź­niej nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści, że ma po­cze­kać, i kon­ty­nu­ował:

– Czy mo­że­my się spo­tkać?

Gwał­tow­nie sta­nę­ła, przy­ło­ży­ła ele­ganc­ki czar­ny te­le­fon z czer­wo­ną ob­wód­ką do głowy, prze­chy­li­ła ją na bok i przy­ci­snę­ła urzą­dze­nie do barku, i wolną ręką w końcu upchnę­ła nie­sfor­ne pa­pie­rzy­ska do to­reb­ki i za­czę­ła ją za­pi­nać.

Ma tupet, ale i kon­tak­ty. Może się przy­dać. – Prze­bie­gła jej przez głowę szyb­ka myśl, gdy przy­po­mnia­ła sobie, co zna­lazł o nim szef jej ochro­ny.

– Halo, jest tam pani? Wszyst­ko w po­rząd­ku? – usły­sza­ła i w tym mo­men­cie zde­cy­do­wa­ła się przy­jąć za­pro­sze­nie, ko­mu­ni­ku­jąc to chłod­nym i opa­no­wa­nym tonem:

– Dzień dobry, tak, do­brze, w czwar­tek o szes­na­stej na Be­mo­wie na Be­mo­wie w cen­trum na Po­wstań­ców Ślą­skich, na­prze­ciw­ko lot­ni­ska. Wiesz, gdzie to jest?

– Tak – po­twier­dził.

– Do zo­ba­cze­nia. – Użyła naj­słod­sze­go głosu, w my­ślach do­da­jąc A niech cię dia­bli.

– Do zo­ba­cze­nia. – Roz­łą­czył się.

Była lekko wkur­wio­na, ale nie wło­ży­ła go do szu­flad­ki „za­po­mnieć” i wpi­sa­ła spo­tka­nie w ka­len­darz, gdy pół go­dzi­ny póź­niej sie­dzia­ła przy kom­pu­te­rze.

Na spo­tka­nie pod­je­cha­ła… No jak­że­by ina­czej… swoją uko­cha­ną czer­wo­ną Teslą.

– Ładna furka. – Od razu ją po­chwa­lił, chyba po to, żeby prze­ła­mać lody, ale nie zro­bi­ło to na niej wra­że­nia. – Kwia­ty dla pięk­nej pani.

Spoj­rza­ła kry­tycz­nym wzro­kiem na wie­cheć dzie­wię­ciu róż, który przy­niósł, i po­ło­ży­ła go ostroż­nie na tyl­nym sie­dze­niu.

Mógł­byś się bar­dziej po­sta­rać.

– Ładna i cał­kiem nie­dro­go. – Uzna­ła, że naj­le­piej bę­dzie nie psuć wie­czo­ru i udzie­lić kon­kret­nej in­for­ma­cji. – Trzy­maj się, mam nowe aku­mu­la­to­ry ze spe­cjal­nej serii.

Tutaj pu­ści­ła oczko, żeby mógł po­my­śleć, że zdję­to blo­ka­dy albo wgra­no wyż­szy firm­wa­re.

Po­cze­ka­ła, aż za­pnie pas i wci­snę­ła gaz w pod­ło­gę. Auto oczy­wi­ście ru­szy­ło z ko­py­ta i nie mu­sia­ła się ni­czym przej­mo­wać, bo miała włą­czo­ną opcję „+10” ogra­ni­cza­ją­cą pręd­kość do ta­kiej nie za dużej i nie za małej. Je­cha­ło się przy­jem­nie, a mu­zycz­ka grała cicho.

„Radio Zet i już…” – Nagle za­czę­ły się wia­do­mo­ści, gdzie po­da­no in­for­ma­cje o re­kor­do­wej karze na­ło­żo­nej na jeden z dzia­łów firmy.

Prych­nę­ła.

– No co? – Nie zro­zu­miał.

– Jeśli na­ło­żą karę, to za­pła­cą pra­cow­ni­cy albo ich klien­ci. – Za­czę­ła mu tłu­ma­czyć, ni­czym ma­łe­mu dziec­ku. – Do dupy ten świat. Gdyby wsa­dza­no do ciupy, to każdy by my­ślał, co robi.

– Ale wtedy żyłby na nasz koszt.

– Do dupy z tym wszyst­kim – po­wtó­rzy­ła.

– To co? Za­bi­jać mają?

– A dla­cze­go nie? Kie­dyś było tak, że ob­ci­na­no łap­ska za kra­dzież. Jest ry­zy­ko, jest za­ba­wa. Po­win­ni­śmy do tego wró­cić.

– Gdzie je­dzie­my?

– Tutaj był WAT i tu bę­dzie­my bu­do­wać nowe biu­row­ce.

– Nudy – od­po­wie­dział.

– A wiesz, że o tym miej­scu krążą le­gen­dy? Od­kry­li­śmy nawet bun­kry, które pew­nie udo­stęp­ni­my zwie­dza­ją­cym.

– Bun­kry?

– Wy­glą­da­ją jak z innej epoki. Chodź, opro­wa­dzę cie­bie.

– O, to już jest cie­kaw­sze.

– Wie­dzia­łam, że cię za­cie­ka­wię. – Uśmiech­nę­ła się szcze­rze, bo tego dnia miała ocho­tę na wię­cej.

Znała co naj­mniej dwa atuty swo­je­go ciała, ale też i swo­jej in­we­sty­cji. Stary gmach głów­ny wy­glą­dał jak bu­dy­nek nie z tej epoki, a co naj­waż­niej­sze nie­wie­le się ich ucho­wa­ło w War­sza­wie. Wie­ko­we mury wy­cho­wa­ły ty­sią­ce woj­sko­wych i cy­wi­li, i wi­dzia­ły co naj­mniej kilka po­ko­leń przy­szłych mężów stanu i zna­nych na­ukow­ców.

– Dzień dobry pani kie­row­nicz­ko. – Straż­nik przy wej­ściu był kon­kret­ny jak za­wsze. – Ładna po­go­da.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak.

Męż­czy­zna pod­niósł szla­ban, a oni pod­je­cha­li pod bu­dy­nek i za­par­ko­wa­li z boku.

– Widzę, że tu będą ja­kieś więk­sze ro­bo­ty. – Po raz pierw­szy coś po­wie­dział, zu­peł­nie jakby był za­sko­czo­ny ogro­mem całej in­we­sty­cji.

Nie dzi­wi­ła mu się. Od wjaz­du na teren wi­dzie­li co naj­mniej dwu­dzie­stu ludzi, a wiel­kie płoty z na­pi­sa­mi „Bu­do­wa” wszyst­ko wy­ja­śnia­ły.

– Miej­sce musi za­ra­biać na sie­bie. – Za­śmia­ła się. – Kie­dyś to był wiel­ki teren, potem przez lata pań­stwo od­da­wa­ło wszyst­ko de­we­lo­pe­rom. Mnie zo­stał ten bu­dy­nek i wszyst­ko w pro­mie­niu pięć­set me­trów. Na razie do­ga­du­je­my się z in­ny­mi, co tu zro­bić razem, żeby to wszyst­ko miało ręce i nogi. Chodź.

Prze­szli kilka kro­ków.

– Dzień dobry. – Po­wie­dzia­ła ko­lej­ne­mu straż­ni­ko­wi, który otwo­rzył im drzwi z boku.

W środ­ku nic nie stra­ci­ło swo­je­go uroku rodem z PRL. Była za­do­wo­lo­na wi­dząc, że wiel­kie scho­dy rodem z Ti­ta­ni­ca i jasna klat­ka scho­do­wa robią na nim wra­że­nie.

– Jezu, to prze­cież jak Pałac Kul­tu­ry.

– Pra­wie. – Za­śmia­ła się. – Przejdź­my się przez pierw­sze pię­tro.

We­szli scho­da­mi, a potem ru­szy­li ko­ry­ta­rzem o wy­so­ko­ści trzech me­trów, w któ­rym słoń­ce do­da­wa­ło wra­że­nia ja­sno­ści i wiel­ko­ści. Ob­ser­wo­wa­ła go, jak pa­trzył na ko­lej­ne mi­ja­ne po­miesz­cze­nia, jak marsz­czył brwi mi­ja­jąc pra­cow­ni­ków, któ­rzy wy­no­si­li ele­men­ty wy­po­sa­że­nia, i jak po­dzi­wiał naj­star­szy sprzęt. Spodo­ba­ło się jej, że nie za­da­wał pytań i wy­raź­nie in­te­re­so­wał się hi­sto­rią tego miej­sca, czy­ta­jąc wszyst­kie po­zo­sta­wio­ne przez uczel­nię ma­te­ria­ły, które wciąż można było zna­leźć na ścia­nach i w ga­blot­kach.

– Tutaj było wej­ście do kan­ce­la­rii nie­jaw­nej, a tu wej­ście – po­wie­dzia­ła, gdy do­szli w końcu do od­po­wied­niej czę­ści.

– I nikt nie wi­dział, że lu­dzie wcho­dzą i nie ma ich cały dzień?

– To była uczel­nia woj­sko­wa, w któ­rej wy­ko­ny­wa­no roz­ka­zy. Za wty­ka­nie nosa w nie­swo­je spra­wy gro­ził sąd woj­sko­wy. Tutaj było przej­ście schod­ka­mi na dół do ar­chi­wum.

Po­miesz­cze­nie rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ło jak ar­chi­wum. Miało ono na oko ja­kieś dwa­dzie­ścia na dwa­dzie­ścia.

– I teraz naj­cie­kaw­sze – tamta ścia­na była za­mu­ro­wa­na, a za nią zna­leź­li­śmy drzwi, i to nie byle jakie, tylko z po­rząd­nej stali. Mie­siąc się prze­bi­ja­li­śmy. Na wszel­ki wy­pa­dek weź tylko la­tar­kę. Ja pójdę pierw­sza.

Po­da­ła mu la­tar­kę, a potem prze­szli przez drzwi, które wy­glą­da­ły jak w skarb­cu.

– Dziw­ne – po­wie­dział, pa­trząc na swoją rękę i świe­cą­cą na po­ma­rań­czo­wo opa­skę.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­ła.

– Nie przy­po­mi­nam sobie ta­kiej funk­cji. Ze­psu­ła się pew­nie.

– To ją scho­waj do kie­sze­ni. – Po­ka­za­ła ręką na po­miesz­cze­nie. – No i jak?

Zro­bił to, co mu po­wie­dzia­ła, potem ro­zej­rzał się i za­py­tał wska­zu­jąc na ge­ne­ra­tor:

– Die­sel?

– Do­kład­nie. Mieli prądu na mie­siąc, do tego zbior­nik z wodą i kilka la­bo­ra­to­riów. Chodź, to po­ka­żę ci dy­żur­kę.

Wzię­ła go za rękę i we­szli do po­ko­ju, w któ­rym przy jed­nej ze ścian widać było stare te­le­fo­ny i mapy, jak rów­nież pla­kat „wróg czuwa” z żoł­nie­rzem, który kolbą ka­ra­bi­nu roz­gnia­tał ka­ra­lu­chy.

– Można się po­czuć jak pod­czas wojny – po­wie­dział.

– Do­kład­nie. I wiesz co? Tam mam ka­na­pę. Kręci mnie to. – Usia­dła na stole, z jedną nogą za­ło­żo­ną na drugą, i uśmie­cha­jąc się po­my­śla­ła No rusz wresz­cie dupę idio­to.

Pod­szedł, po­pa­trzył na nią, zbli­żył twarz na kilka cen­ty­me­trów, potem gwał­tow­nie zła­pał ręką za tył głowy i po­ca­ło­wał. Ko­lej­ne chwi­le i piesz­czo­ty przy­cho­dzi­ły tak na­tu­ral­nie, że nie za­sta­na­wia­li się, co i jak robić…

Pół go­dzi­ny póź­niej przy­tu­lał ją, leżąc na łóżku, które nie było ka­na­pą, ale po­rząd­nym mał­żeń­skim łożem dla dwoj­ga.

– O czym my­ślisz? – za­py­ta­ła leżąc na jego pier­si i wo­dząc pal­cem po jego klat­ce.

– Le­ży­my w bun­krze i za­cho­wu­je­my się ni­czym na­sto­lat­ki.

– Nigdy nie byłeś cie­kaw, jak to było po ka­ta­stro­fie? Fal­lo­ut mi się przy­po­mi­na.

– Ktoś to jesz­cze pa­mię­ta? – Szcze­rze się zdzi­wi­ła.

– Są całe kluby i spo­łecz­no­ści. Wiele z tych ludzi ana­li­zu­je nawet różne kody alfa i beta, żeby zo­ba­czyć, co ta firma po­cząt­ko­wo pla­no­wa­ła. A tak w ogóle to co tu chcesz zro­bić?

– Tutaj? W tym kom­plek­sie?

– Tak.

– Pew­nie hotel i nie­wiel­kie mu­zeum, może kilka bu­dyn­ków miesz­kal­nych. Mamy tu masę sta­rych pa­pie­rów. Zro­bi­my ga­blo­ty. Zresz­tą, chodź. – Po­cią­gnę­ła go za rękę, wsta­ła i ob­wią­za­ła się kocem. – No chodź głup­ta­sie.

Wstał nago. Wy­raź­nie wi­dzia­ła, że to było dla niego nie­sa­mo­wi­te prze­ży­cie, gdy pa­trzył na nią i na stare pa­pie­ry, które le­ża­ły w ster­tach. Za­czę­ła mówić z za­an­ga­żo­wa­niem, po­ka­zu­jąc roz­ka­zy i inne po­dob­ne rze­czy:

– Tutaj jest pod­pis sa­me­go Ja­ro­sze­wi­cza. A tu ge­ne­ra­ła Ka­li­skie­go.

– Czy masz rów­nież miesz­ka­nie w Lon­dy­nie? – prze­rwał jej.

– Tak, a chcesz adres?

Uśmiech­nął się sze­ro­ko.

 

> Pusz­ka Pan­do­ry <

Księ­życ

– Czy in­for­mu­je­my Zie­mię? – Col­dwell za­py­tał Yu.

– Wie pan, że mu­si­my.

– Co im po­wie­my?

– Że zna­leź­li­śmy obcą formę życia i nie wiemy, czy żyje.

– To może być czło­wiek.

– Im­pos­si­ble Whop­per też wy­glą­da, jakby miał w środ­ku steka.

 

Pekin

– Panie pre­zy­den­cie, ofi­cjal­ny ko­mu­ni­kat ze stro­ny Wschod­nie­go Wy­brze­ża i księstw ro­syj­skich.

– Co piszą?

– Wschod­nie Wy­brze­że żąda trans­por­tu kap­su­ły na Zie­mię, Ro­sja­nie żą­da­ją opusz­cze­nia ca­łe­go miej­sca. Mamy do­nie­sie­nia o ru­chach ich wojsk przy gra­ni­cy.

– Żądać to oni sobie mogą. Ge­ne­ra­le, na razie pro­szę za­cho­wać spo­kój. Mo­bi­li­za­cja pod zie­mią.

– Jest też ra­port po zba­da­niu pró­bek z księ­ży­ca. Wie­ści nie są zbyt dobre. – Ge­ne­rał podał tecz­kę, która za­wie­ra­ła tylko dwie stro­ny.

Pre­zy­dent prze­czy­tał, wstał, pod­szedł do okna i za­py­tał cicho:

– Czy oni o tym wie­dzą?

– Tak, ale wstęp­ne wy­ni­ki były znacz­nie bar­dziej opty­mi­stycz­ne.

Przy­wód­ca na­ro­du wie­dział, że ba­da­nia me­dycz­ne całej za­ło­gi ro­bio­no raz na rok. Wie­ści rze­czy­wi­ście nie były opty­mi­stycz­ne. Oka­za­ło się, że kod ge­ne­tycz­ny dwój­ki taj­ko­nau­tów ma pewne od­chy­le­nia od normy. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że pół roku na księ­ży­cu wy­star­czy­ło, żeby dra­stycz­nie za­czę­ła spa­dać ich płod­ność.

I jak mo­że­my po­le­cieć na inne pla­ne­ty, jak nie bę­dzie­my mogli mieć dzie­ci – po­my­ślał z go­ry­czą i pod­jął de­cy­zję:

– Nie in­for­muj­cie ich.

– Tak jest.

– Jak wy­glą­da ich życie sek­su­al­ne?

– Czuj­ni­ki po­twier­dza­ją dosyć re­gu­lar­ne or­ga­zmy. Nigdy nie zda­rzy­ło się, żeby dwóch miało je w tym samym cza­sie.

– Do­brze. Czy ba­da­cie ich sper­mę?

– Nie, ale mo­że­my za­rzą­dzić ode­sła­nie od­po­wied­niej sondy z ła­dun­kiem na zie­mię.

– Myślę, że to dobry po­mysł.

 

 

***

 

– Czy start znisz­czy księ­życ? Czy można po­świę­cić ludz­kość? – Pro­fe­sor w jed­nej z sal wy­kła­do­wych naj­lep­sze­go na świe­cie uni­wer­sy­te­tu Tsin­ghua ude­rzył pię­ścią w stół i uśmiech­nął się wie­dząc, że jego gest do­trze do sta­cji za kilka se­kund, a on w tym cza­sie zdąży się uspo­ko­ić.

– Te czar­ne ma­szy­ny są jakoś zwią­za­ne z gra­wi­ta­cją, a te nie­bie­skie z ge­ne­ty­ką.

– A ta w środ­ku?

– Pra­cu­je­my nad tym. To wy­glą­da na ko­mo­rę krio­ge­nicz­ną, taką o ja­kiej za­wsze ma­rzy­li­śmy.

– A ko­bie­ta?

– Nie wiemy, jak obu­dzić Efę albo nawet jak ją zba­dać.

– Efę? To ma już imię?

– Tak.

– To co chce­cie z nią zro­bić?

– Mamy już przy­go­to­wa­ną drogę na po­wierzch­nię. Ze stat­ku uży­je­my wózka na szy­nach, potem po­de­pnie­my ją pod kap­su­łę.

– Ale po co ją prze­no­sić? I jak pla­nu­je­cie prze­su­nię­cie źró­dła za­si­la­nia?

– Ko­mo­ra wy­da­je nie być się do ni­cze­go pod­łą­czo­na. A ko­bie­tę chce­my prze­nieść na Zie­mię.

– Pan chyba żar­tu­je. wej­ście w at­mos­fe­rę ziem­ską to ogrom­ne ry­zy­ko.

– Pra­cu­je­my i nad tym.

– Po­wiedz­my, że to praw­da. Prze­nie­sie­cie ją do lą­dow­ni­ka. A co z prze­cią­że­nia­mi przy star­cie?

– Nie po­win­ny być zbyt duże, naj­wy­żej 3g.

– Może le­piej zher­me­ty­zo­wać część stat­ku i przy­go­to­wać na nim szpi­tal?

– I jak niby to zro­bić? Po­wie­trza prze­cież nie wy­two­rzy­my, nie z tego, co mamy.

– A pro­duk­cja tlenu z dwu­tlen­ku węgla?

– Me­to­da z folią alu­mi­nio­wą jest nie­ste­ty wciąż bar­dzo nie­efek­tyw­na.

– Czy ta prze­pro­wadz­ka jest już prze­są­dzo­na?

– Nic tu nie jest pewne.

– A skąd te na­chal­ne in­for­ma­cje o stu czter­dzie­stu czte­rech ty­sią­cach ludzi? Zu­peł­nie jak w Bi­blii, gdzie tylu było wy­bra­nych i za­pie­czę­to­wa­nych, o któ­rych mówi siód­my i czter­na­sty roz­dział Apo­ka­lip­sy św. Jana.

– Czy nie za­sta­na­wiał się pan nad tym, jak we wszyst­kich fil­mach pierw­sze­go kon­tak­tu za­wsze do­ko­nu­ją woj­sko­wi albo astro­nau­ci, któ­rzy naj­czę­ściej byli woj­sko­wy­mi? Może wła­śnie o to cho­dzi, żeby ro­bi­li to zwy­kli lu­dzie?

– Prze­cież tylu nie prze­trans­fe­ru­je­my na księ­życ, a ten sta­tek… je­że­li lata, to na or­bi­cie ziemi wy­wo­ła pa­ni­kę.

– No wła­śnie.

– No i jak tyle ludzi może coś zmie­nić?

– Nie wie­rzy pan w ame­ry­kań­skie filmy? Tam wy­star­czy jeden czło­wiek.

– A ja myślę, że mamy tu sy­tu­ację z „Bat­tle­star Ga­lac­ti­ca” – ode­zwał się mil­czą­cy do tej pory pro­fe­sor Ta­ran­to­ga.

– Coś co ludz­kość zo­sta­wi­ła kie­dyś?

– Wiem, że to na­cią­ga­ne, ale może to wy­twór na­szej wcze­śniej­szej wer­sji. W se­ria­lu bar­dzo głu­pio znisz­czy­li­śmy wszyst­ko na końcu, tutaj może ktoś ukrył to, co się dało.

– A może to wynik po­dró­ży w cza­sie?

– Nie wiem. Na pewno rzad­ko zda­rza się, żeby coś było za darmo. Jeśli to dar od kogoś, to dla­cze­go go zro­bio­no?

– Znowu wra­ca­my do teo­rii konia tro­jań­skie­go?

– Ja bym bar­dziej my­ślał o tych trzech cy­lin­drach w kształ­cie to­ru­sa. Na­ukow­cy na ziemi uwa­ża­ją, że to nie­ogra­ni­czo­ne źró­dło ener­gii.

– Ale jak to włą­czyć, jak to dzia­ła i jakie ma skut­ki ubocz­ne?

– Jest jesz­cze druga hi­po­te­za co do ca­ło­ści. Że to jed­nak ludz­ki twór.

– Czyli po­dró­że w cza­sie albo je­ste­śmy jakąś młodą od­no­gą na­sze­go ga­tun­ku.

– A star­sza zo­sta­wi­ła nam coś, co nam po­mo­że, jak bę­dzie­my roz­wi­nię­ci.

– Tak, jak ro­dzi­ce dzie­ciom.

– Wła­śnie.

– Ina­czej niż w „Ga­lac­ti­ca”.

– Do­kład­nie.

– A ko­bie­ta po­twier­dza tę wer­sję.

– W sumie nie wiemy, czy to ko­bie­ta czy jakiś inny or­ga­nizm.

– Ja widzę od­zna­ki ko­bie­co­ści.

– Pro­fe­so­rze, pro­szę, więk­szy pro­blem mamy z bo­ga­ty­mi.

Za­pa­dła mar­twa cisza. W Pe­ki­nie były ostat­nio dwie próby prze­wro­tu i we­dług krą­żą­cych plo­tek ród Roc­ke­fel­le­rów coraz bar­dziej bru­tal­nie na­ci­skał na zba­da­nie wpły­wu nie­bie­skich ma­szyn na za­rod­ki ludz­kie, i to za­rów­no na te­re­nie daw­ne­go USA, jak i Rosji.

Jak dotąd nie udało się ich uru­cho­mić i od­kry­to tylko to, że ma­szy­ny mają czyt­ni­ki DNA i do­pusz­cza­ją tylko nie­licz­nych, któ­rzy jak przy­pusz­cza­no byli na li­ście wy­bra­nych.

Za­pa­dła nie­zręcz­na cisza, którą prze­rwał pro­fe­sor Jo­ki­mo­to:

– Naj­gor­sze, że nie mamy ener­gii.

– A ener­gia ato­mo­wa?

– I jak pan ochro­ni po­zo­sta­łe sek­cje? Ołów się nie zmie­ści.

– A tam­ten re­ak­tor?

– Po­trze­bu­je la­se­rów i spe­cjal­nej ener­gii.

– Którą są­dząc z prac na­uko­wych mieli woj­sko­wi z dziw­ne­go kraju w Eu­ro­pie.

– Tak.

– Czy to nie dziw­ne, że to było wiele lat temu, a ich eks­pe­ry­men­tu nie po­wtó­rzo­no?

– Su­ge­ru­je pan, że coś lub ktoś nas ogra­ni­cza?

– Pa­mię­ta pan teo­rię so­fo­nów?

– Ale dla­cze­go mie­li­by po­ma­gać Po­la­kom?

– No wła­śnie, dla­cze­go?

– A czy za­uwa­ży­li­ście jedną cie­ka­wą rzecz?

– Mia­no­wi­cie?

– Każdy po­tęż­niej­szy i szyb­szy napęd to wię­cej ener­gii, a jak jest wię­cej ener­gii, to i wię­cej bum.

– Czy su­ge­ru­je pan, że nie mo­że­my za­się­gnąć gwiazd, bo ktoś się oba­wia broni zro­bio­nej z na­pę­du?

– Jak nie su­ge­ru­ję, ja to wiem. Dziec­ku nie daje się za­pa­łek, musi do­ro­snąć.

– I ten sta­tek nie ma ener­gii po to, że­by­śmy go od­kry­wa­li la­ta­mi?

– Może…

– A ja mam inną teo­rię. Czy zna­cie za­ba­wę w głu­chy te­le­fon?

– Nie.

– Mamy zbiór osób. Każda prze­ka­zu­je ko­lej­nej wia­do­mość, a na końcu oka­zu­je się, że prze­kaz uległ znie­kształ­ce­niu. Za­łóż­my, że kie­dyś rze­czy­wi­ście coś przy­by­ło do Ukła­du Sło­necz­ne­go. Ja widzę dwie moż­li­wo­ści. Homo sa­piens był zwie­rza­kiem do­mo­wym, który prze­żył swo­ich panów i sam się roz­wi­nął… albo… albo lu­dzie byli kie­dyś bo­ga­mi, ale przez po­ko­le­nia cof­nę­li się w roz­wo­ju, bo mieli wadę, skazę, którą wpro­wa­dzo­no być może z pre­me­dy­ta­cją.

– To dalej jed­nak może być głu­chy te­le­fon.

– Wła­śnie.

– A co­fa­nie się do tyłu było w koń­ców­ce „Bat­tle­star Ga­lac­ti­ca”.

– Wła­śnie. Ta wer­sja jest naj­bar­dziej nie­po­ko­ją­ca. Może użyto ja­kie­goś wi­ru­sa albo eks­pe­ry­men­to­wa­no nad ge­ne­ty­ką, i to się wy­do­sta­ło, albo mie­li­śmy taki efekt cie­plar­nia­ny, że zgłu­pie­li­śmy. Nie­któ­rzy zresz­tą mówią, że grupa krwi Rh– po­cho­dzi od ko­smi­tów.

– I py­ta­nie, czy to się teraz po­wtó­rzy?

– Tak.

– Albo ten sta­tek jest mo­no­lit od Clar­ke, który nas pil­no­wał.

– To jest naj­prost­sza opcja, tylko że wtedy nie po­win­ni­śmy mieć do­stę­pu do sys­te­mów.

– Jak ten sta­tek scho­wa­no na Księ­ży­cu?

– Wi­dział pan kie­dyś, jak pro­jek­tu­je się ukła­dy sca­lo­ne?

– Nie

– Ko­rzy­sta się z go­tow­ców, w któ­rych wiele ele­men­tów w kon­kret­nych wer­sjach jest bez­u­ży­tecz­nych, ale są, bo taki pro­jekt był tań­szy albo za­kła­dał, że przy fi­zycz­nej bu­do­wie ukła­du mogą wy­stą­pić błędy i po te­stach trze­ba wy­brać naj­lep­sze z przy­go­to­wa­nych ście­żek.

– No ale to by zna­czy­ło…

– Tak, to by zna­czy­ło, że ten wiel­ki sta­tek jest tak mały, że nie­istot­ny. To takie śmie­cio­we DNA. Pro­szę po­my­śleć, jacy mali wobec tego my je­ste­śmy.

– Do­brze, mam inne py­ta­nie. Co bę­dzie z ludź­mi, któ­rych tu prze­wie­zie­my? Prze­cież ten pył jest tok­sycz­ny, a nasza kli­ma­ty­za­cja na wy­czer­pa­niu.

– Dok­to­rze, nie wszyst­ko na raz. I tak nie prze­wie­zio­ny tylu, ilu byśmy chcie­li. Góra kil­ku­dzie­się­ciu, jeśli bę­dzie­my mieć miej­sce.

– Kilku lub kil­ku­na­stu. Pro­szę być re­ali­stą. A wra­ca­jąc do ko­bie­ty, to jak oce­nia­cie szan­se na jej oży­wie­nie?

– Kap­su­łę trze­ba prze­trans­por­to­wać na sta­cję, a to wiel­ka ope­ra­cja lo­gi­stycz­na.

– To już wiemy od kilku ty­go­dni.

– Trze­ba pod­jąć de­cy­zję

– Istot­nie.

– A gdzie chce­cie ją umie­ścić?

– Ko­lej­ny moduł ma być do­star­czo­ny z Ziemi.

– I co dalej ro­bi­my z tym zna­le­zi­skiem?

– Eks­plo­ra­cja na­rzu­ca się sama z sie­bie

– Ale do­sta­li­śmy nakaz, żeby tego stat­ku użyć do po­dró­ży

– Nakaz od kogoś, kto może nie żyje od ty­się­cy lat

– Tego nie wiemy, nie ro­zu­mie­my rów­nież tej tech­no­lo­gii. Czy mo­że­my się sprze­ci­wiać komuś po­tęż­niej­sze­mu od nas?

– Czy od czasu od­kry­cia mie­li­śmy ja­kieś trans­mi­sję?

– No nie.

– Więc w czym jest pro­blem?

– Astro­no­mo­wie mówią, że księ­życ zmie­nił tro­chę swoją or­bi­tę. Ten sta­tek na to wpły­nął. Może miał ja­kieś kom­pen­sa­to­ry masy, a teraz nie dzia­ła­ją

– To prze­cież scien­ce–fic­tion.

– Tak i teraz mu­si­my się tego po­zbyć. Trzę­sie­nia ziemi i tsu­na­mi, nie wia­do­mo co nas jesz­cze czeka, gdy trwa­le zo­sta­nie za­bu­rzo­na cała rów­no­wa­ga.

– Tro­chę to na­cią­ga­ne.

– Tro­chę to mało po­wie­dzia­ne, nie­mniej jed­nak wo­lał­bym się mylić niż mieć rację. Py­ta­nie co dalej. Nasze sil­ni­ki mają za małą moc, a bu­do­wa ca­łych ze­spo­łów zaj­mie całe lata.

– Co z ener­gią?

– Re­ak­to­ry dalej mają jej za mało.

– Czy wia­do­mo, jak ten sta­tek ukry­to przed nimi?

– Nie. Zga­dzam się, że to jakaś po­zo­sta­łość z sys­te­mu pro­jek­to­we­go. Tylko że ja myślę, że to może frag­ment ja­kie­goś sys­te­mu te­stu­ją­ce­go i ko­ry­gu­ją­ce­go, jak nasze złą­cza JTAG albo bar­dziej ukła­dy do mo­ni­to­ro­wa­nia tem­pe­ra­tur.

– Duch w ma­szy­nie?

– Nawet au­to­mat, który zde­cy­do­wał się na­pra­wić rze­czy­wi­stość, bo prze­kro­czo­no jakiś wa­ru­nek.

– Cie­ka­we.

– Cie­ka­we to jest co in­ne­go. Jak je­ste­śmy mali, to wpierw wy­zwa­niem jest pod­nie­sie­nie głów­ki, potem wsta­nie, po­zna­nie po­ko­ju, miesz­ka­nia, oko­li­cy, kraju… z cza­sem jed­nak zmie­nia­ją się nam prio­ry­te­ty i je­ste­śmy pro­gra­mo­wa­ni na naukę, pracę czy pło­dze­nie dzie­ci.

– Co to ma do rze­czy?

– Ma­łe­mu dziec­ku nie każe się od razu bu­do­wać stat­ku ko­smicz­ne­go.

– Jeśli mamy to coś, to mamy nad­zor­cę i nakaz przej­ścia dalej?

– Może.

– Myśli pan, że do­cho­dzi­my do końca koń­ców?

– Nie wiem.

– Dla mnie to by­ło­by prze­ra­ża­ją­ce – pro­fe­sor dodał, my­śląc No tak. To praw­da, że kie­dyś ina­czej ro­zu­mia­łem książ­ki o Małej Strza­le i jego mi­ło­ści do Głę­bo­kiej Jamy.

– Wie pan, co jest prze­ra­ża­ją­ce? Im wię­cej umie­my i dalej brnie­my, tym wię­cej mamy ogra­ni­czeń. To tak jak z ko­smo­sem. Trze­ba bu­do­wać coraz mniej­sze klit­ki, pil­no­wać każ­de­go grama, ra­cjo­no­wać tlen, wodę, żyw­ność, i tak dalej. Ale nawet nie, nie tylko w ko­smo­sie tak jest. Na ziemi nie jest le­piej, bo pro­ble­my rodzą się przede wszyst­kich w na­szych gło­wach. Prze­ra­ża­ją­ce jest zwłasz­cza to, że nie­któ­rzy szu­ka­ją od­mia­ny życia w dziec­ku. Po­zna­li pierw­szy seks, zwie­dzi­li oko­li­cę, osią­gnę­li wszyst­ko, co mogli, i teraz myślą, że świat się zmie­ni przez samą obec­ność ich po­tom­ka. I tak pło­dzą te swoje dzie­ci bez żad­ne­go umia­ru i są rosz­cze­nio­wi tylko dla­te­go, bo prze­szli przez ciążę. To tak jak mówić, że wszy­scy po­win­ni nas chwa­lić, bo od­dy­cha­my. Kie­dyś dzie­ci to był dar, a teraz to za­baw­ka. I to jest wła­śnie nasz kosz­mar.

 

>> Zwie­dza­nie <<

Lon­dyn

Ja­ro­sze­wicz. Ja­ro­sze­wicz. – Na­zwi­sko cho­dzi­ło mi po gło­wie przez kilka dni i w końcu nie wy­trzy­ma­łem i usia­dłem do ofi­cjal­nej wy­szu­ki­war­ki, z któ­rej już po chwi­li otrzy­ma­łem od­po­wied­ni ar­ty­kuł.

„Piotr Ja­ro­sze­wicz. Pre­mier rządu pol­skie­go w la­tach 1970–1980, in­ter­no­wa­ny w 1981, za­mor­do­wa­ny z żoną w nocy 31 sierp­nia – 1 wrze­śnia 1992. Tor­tu­ro­wa­ny w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach przed śmier­cią. Do­mnie­ma­ni spraw­cy zo­sta­li unie­win­nie­ni w 2000 roku.”

A ten ge­ne­rał?

„Ge­ne­rał Syl­we­ster Ka­li­ski. Twór­ca pol­skie­go pro­gra­mu bu­do­wy bomby ato­mo­wej. Zgi­nął w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym 16 wrze­śnia 1978”

Usia­dłem do wy­szu­ki­war­ki Cy­ka­dy.

„Piotr Ja­ro­sze­wicz zgi­nął z żoną w swo­jej willi. Było wiele teo­rii na temat ich śmier­ci, fak­tem bez­spor­nym są wie­lo­go­dzin­ne tor­tu­ry i dziw­ne braki w śledz­twie. Po­li­cja łą­czy­ła napad z mo­ty­wem ra­tun­ko­wym, po­wsta­ły też inne teo­rie.

Jedna z nich mó­wi­ła o tym, że pre­mier znał szcze­gó­ły pro­jek­tu ma­trio­szek, czyli agen­tów ro­syj­skich pod­sta­wio­nych za­miast oby­wa­te­li pol­skich. Mowa o tym w książ­ce „Za co ich za­bi­li?” dzien­ni­ka­rza Boh­da­na Ro­liń­skie­go z 1994.

Ko­lej­ną teo­ria wspo­mi­na­ła, że Ja­ro­sze­wicz po­sia­dał ob­cią­ża­ją­ce szcze­gó­ły na temat głów­nych osób w pań­stwie i chciał je ujaw­nić. Jego śmierć miała mieć po­dob­ną przy­czy­nę jak śmierć Mi­cha­ła Fal­zman­na, Wa­le­ria­na Pańko czy księ­dza Ste­fa­na Nie­dzie­la­ka.

Inna wspo­mi­na­ła o wy­da­rze­niach z czerw­ca 1945 z pa­ła­cu w Ra­do­mie­rzy­cach pod Zgo­rzel­cem. We­dług niej młody Ja­ro­sze­wicz wszedł w po­sia­da­nie do­ku­men­ta­cji Ge­sta­po, która mogła skom­pro­mi­to­wać po­li­ty­ków z róż­nych kra­jów. Cechą prze­ma­wia­ją­cą za praw­dzi­wo­ścią tej tezy jest nie­wy­ja­śnio­na śmierć Ta­de­usza Ste­cia i Je­rze­go Fon­kie­wi­cza, któ­rzy rów­nież uczest­ni­czy­li w tych wy­da­rze­niach.

Ostat­nia do­ty­czy­ła rze­ko­me­go wy­mie­rze­nia kary za zdra­dę Pol­ski albo za zdra­dę wy­wia­du ro­syj­skie­go.

W całej spra­wie nie­wy­ja­śnio­na jest rów­nież rola żony pre­mie­ra, Ali­cji Sol­skiej. We­dług nie­któ­rych źró­deł, wli­cza­jąc w to ich syna, była ona w zmo­wie z ban­dy­ta­mi. Jej śmierć we­dług tej teo­rii to przy­pa­dek. Świad­czyć ma o tym koł­dra i po­dusz­ka, na któ­rej le­ża­ła”.

 

***

 

„Trzę­sie­nie ziemi w daw­nym Chile. Po­wódź na Ma­da­ga­ska­rze”.

Coraz czę­ściej – po­my­śla­łem, sie­dząc przez spo­tka­niem z Cy­ka­dą. Chcia­łem zdać swój ra­port oso­bi­ście i dla­te­go sie­dzia­łem dwie go­dzi­ny póź­niej w jed­nym z za­bez­pie­czo­nych po­miesz­czeń.

– To­masz Grze­grzół­ka. – Męż­czy­zna podał mi rękę.

– Wi­dzie­li­ście ra­por­ty o ba­te­riach i nie­pra­wi­dło­wo­ściach? Auta mają po­łą­cze­nie z sie­cią i ele­men­ty do wy­wo­ła­nia za­pło­nu.

– To wiemy.

– Ale pro­blem jest też w pa­ne­lach sło­necz­nych. Trze­ba uwa­żać, gdy ktoś bę­dzie chciał, żeby wszy­scy przy­je­cha­li do pracy au­ta­mi.

– Su­ge­ru­jesz za­mach?

– Tak, może nie dojść do tra­ge­dii, ale na pewno będą przy­naj­mniej ostre prze­py­chan­ki mię­dzy dzia­ła­mi. To ty­po­wa walka o wła­dzę.

– Ro­zu­miem.

– Jest jesz­cze coś… – Wstrzy­ma­łem na chwi­lę głos dla lep­sze­go efek­tu. – Sły­sza­łem, że robi się nar­ko­ty­ki z ciał ludz­kich.

– A na jakim świe­cie ty ży­jesz?

– I jesz­cze jedno… Moja opa­ska za­czę­ła świe­cić się na po­ma­rań­czo­wo.

– Gdzie?

– Na Be­mo­wie w War­sza­wie.

– A to cie­ka­we, ale może po­twier­dzać to, co po­dej­rze­wa­li­śmy. – Męż­czy­zna za­czął stu­kać pal­cem o zęby, co mogło być jego wer­sją wpa­da­nia w pa­ni­kę. – Co wiesz o to­wa­rzy­szu Gier­ku?

– Bu­do­wał za­kła­dy i za­cią­gał ogrom­ne kre­dy­ty?

– Czy wie­dzia­łeś, że Pol­ska ba­da­ła moż­li­wość zbu­do­wa­nia bomby ją­dro­wej?

– Coś sły­sza­łem.

– No wła­śnie.

– Su­ge­ru­jesz pro­mie­nio­wa­nie?

– Na pewno nie­groź­ne.

– Wy­sta­wi­li­ście mnie. – Nagle przy­szła mi do głowy głu­pia myśl. – Cho­dzi­ło nie o te sa­mo­cho­dy, a o bombę. To był test, czy się za­adap­tu­ję.

– Skoro wszyst­ko wiesz, to zna­czy, że się spraw­dzi­łeś. Z pro­mie­nio­wa­niem to też cie­ka­wa hi­sto­ria.

– Ale skąd na Be­mo­wie?

– Sły­sza­łeś o WAT? Ofi­cje­le PRL byli może sier­mięż­ni tak jak Go­muł­ka, ale chcie­li do­brze przede wszyst­kim dla swo­je­go kraju. Ich pro­ble­mem były je­dy­nie fi­nan­se i wiel­ki brat, który nad­zo­ro­wał swo­ich so­jusz­ni­ków i dbał o to, żeby za bar­dzo się nie roz­wi­nę­li. I wła­śnie dla­te­go pewne ba­da­nia pro­wa­dzo­no jaw­nie, a pewne nie. Sły­sza­łeś może o Marii w Świer­ku. To był pro­gram jawny. Był też inny, w WAT. O nim krą­ży­ły le­gen­dy. To miała być syn­te­za ter­mo­ją­dro­wa wy­zwa­la­na la­se­ra­mi. Twoje od­kry­cie po­zwa­la są­dzić, że to, co tam było, rze­czy­wi­ście ist­nie­je.

– Po tylu la­tach? I dla­cze­go nikt tam nie zro­bił badań?

– Na to trze­ba środ­ków i po­zwo­leń. Mię­dzy nami mó­wiąc, to i tak cud, że przez lata nic stam­tąd nie wy­cie­kło.

– Dla­cze­go?

– Przyj­dzie kit i bę­dzie git. Cały ten PRL się na tym opie­rał. W nie­któ­rych ob­sza­rach ro­bi­li co mogli, ale nie mogli zbyt dużo. Może w końcu ja­kieś za­bez­pie­cze­nia pu­ści­ły.

– Bomba ją­dro­wa?

– Wielu o niej mó­wi­ło.

– To dla­cze­go niby Po­la­cy z niej zre­zy­gno­wa­li? – Za­czą­łem się dzi­wić. – Skoro byli tak bli­sko…

– To jedna z tych de­cy­zji, które dzi­wią przez lata. Żar­no­wiec, Buran i inne pro­jek­ty. Są na naj­lep­szej dro­dze, a re­zy­gnu­je się z nich. Ale do­brze. – Kla­snął w ręce. – Czy nie za­sta­na­wia­ło cie­bie, dla­cze­go w War­sza­wie tak mar­nu­je­cie prąd, a tu wpi­nasz do­wol­ne urzą­dze­nie i mo­żesz go uży­wać jako ko­lej­ny pro­ce­sor i sys­tem do­słow­nie do wszyst­kie­go?

– De­cy­zja kor­po­ra­cji? – Fakt, że dzi­wi­ło mnie, że wszyst­ko jest zro­to­wa­ne i w ogóle, ale nie wni­ka­łem.

– A my­śla­łeś, że Po­la­cy na to nie wpa­dli? Wpa­dli, wpa­dli, tylko że nie mają wiele do ga­da­nia. Pa­mię­tasz tam­te­go fa­ce­ta od świń? Z góry było wia­do­mo, że jego kom­pu­te­ry nie zdo­bę­dą rynku. Naj­śmiesz­niej­sze, że wiel­cy i ich po­li­ty­cy myślą, że kon­tro­lu­ją wszyst­ko, a tym­cza­sem wszyst­ko jest usta­lo­ne na dwie­ście lat do przo­du. Z góry wia­do­mo, która firma co wy­naj­dzie i jaki bę­dzie pro­blem z daną tech­no­lo­gią. Albo kto od­pad­nie z wy­ści­gu.

– Su­ge­ru­je pan, że jakaś siła na świe­cie nam tego za­bro­ni­ła?

 

>>> Nie­cier­pli­wość <<<

War­sza­wa

– Dzień dobry, coś się stało? – Dziew­czy­na z nie­po­ko­jem spoj­rza­ła na pa­trol po­li­cji i sa­pe­rów.

– Pa­trol dro­nów wy­krył tu za­gro­że­nia dla zdro­wia. Spraw­dza­my, czy to tylko azbest, czy może coś in­ne­go.

– Ale… ale… sa­pe­rzy?

– Tak, zna­leź­li­śmy ślady środ­ków wy­bu­cho­wych.

– Kie­row­nik bu­do­wy nic nie zgła­szał. Wie pan, ro­bi­my re­wi­ta­li­za­cję.

– Nikt nie mówi tu o nie­pra­wi­dło­wo­ściach. Stan­dar­do­wy sprzęt mógł wszyst­kie­go nie wy­kryć i wo­li­my dmu­chać na zimne.

– Ro­zu­miem, kiedy moi pra­cow­ni­cy będą mogli wejść na teren?

– Może dziś coś bę­dzie wia­do­mo. Po­trze­bu­je­my jesz­cze kon­tak­tu do pani praw­ni­ka.

– Praw­ni­ka? Po co?

– Chce­my po­twier­dzić, że nasze prace są ro­bio­ne zgod­nie z pra­wem.

 

> Prze­bu­dze­nie <

Wa­szyng­ton

– Panie pre­zy­den­cie, mamy in­for­ma­cje o star­cie stat­ku Tesli z Ka­zach­sta­nu. Chcą za­trzy­mać Chiń­czy­ków. Mamy też in­for­ma­cję o moż­li­wym za­ma­chu z uży­ciem sa­mo­lo­tu. Nie­któ­re ma­szy­ny pa­sa­żer­skie mają mieć za­mie­nio­ny ba­last na taki ze zu­bo­żo­ne­go uranu.

– Czy to moż­li­we?

– Pierw­sze wer­sje Jumbo Jeta miały nawet pół­to­rej tony. Ana­li­ty­cy pro­po­nu­ją wstrzy­ma­nie ruchu lot­ni­cze­go.

– Cu­dow­nie. Wła­śnie mie­li­śmy po­waż­ny kon­flikt z Chi­na­mi, teraz ktoś chce po­wtó­rzyć 11 wrze­śnia. Czy wia­do­mo kto?

– Żona Elona, żółt­ki, Izra­el. Lista jest długa. Mam wy­li­czać dalej?

 

Szwaj­ca­ria

– Co z po­szu­ki­wa­nia­mi w Pol­sce?

– Pod bun­krem jest pusta prze­strzeń. Spraw­dzi­li­śmy ra­da­rem i je­ste­śmy pewni, że tam mogą być pewne ma­te­ria­ły.

– A ta ko­bie­ta?

– Do­sta­ła duże pie­nią­dze i zgo­dzi­ła się na prace.

– Wta­jem­ni­czy­li­ście ją?

– Nie, myśli, że fi­nan­su­je­my pro­jekt z ra­mie­nia kor­po­ra­cji war­szaw­skiej.

– A kor­po­ra­cja?

– Wie­dzą, gdzie ich miej­sce.

 

>> Ab­so­lut <<

Lon­dyn

– Wody mi od­cho­dzą – Moja żona zła­pa­ła mnie za rękę.

To było dru­gie dziec­ko Co­ri­ny i moje. Na­tych­miast otrzeź­wia­łem i ze­rwa­łem się z łóżka, pod­bie­głem do niego z dru­giej stro­ny, od­cią­gną­łem koł­drę i zła­pa­łem ją za ręce.

– Wsta­je­my ko­cha­nie, wy­trzy­masz?

Spoj­rza­ła i po­wie­dzia­ła:

– Chyba tak.

Po­mo­głem się jej ubrać w przy­go­to­wa­ne ciu­chy, zła­pa­łem torbę z dro­bia­zga­mi, potem za­pro­wa­dzi­łem do windy i po­sa­dzi­łem na przed­nim sie­dze­niu sa­mo­cho­du. Była blada, ale jakoś na szczę­ście się trzy­ma­ła. Do szpi­ta­la mie­li­śmy ja­kieś pięć minut. Nie oszczę­dza­łem sil­ni­ka, a pod szpi­tal pod­je­cha­łem przed głów­ne wej­ście.

– Po­cze­kaj tutaj – rzu­ci­łem do niej, potem wy­sko­czy­łem i wbie­głem do środ­ka.

– Moja żona, rodzi – wy­dy­sza­łem do pie­lę­gniar­ki.

Ta nic nie od­po­wie­dzia­ła, tylko zła­pa­ła za wózek in­wa­lidz­ki i po­dą­ży­ła za mną. Co­ri­na sie­dzia­ła przy otwar­tych drzwiach. Ledwo się prze­sia­dła, a pie­lę­gniar­ka po­wie­dzia­ła do mnie groź­nie:

– Pro­szę prze­par­ko­wać.

– Ko­cha­nie, zaraz będę. – Uca­ło­wa­łem Co­ri­nę w czoło wie­dząc, że jest w do­brych rę­kach.

Byłem roz­trzę­sio­ny, ale jakoś udało mi się za­par­ko­wać. Nie wie­dzia­łem nawet czy za­mkną­łem auto, ale na po­ro­dów­kę bie­głem jak na skrzy­dłach. Ta była na siód­mym pię­trze. Kilka se­kund ocze­ki­wa­nia na windę i drogi w górę było dla mnie taką wiecz­no­ścią, że po wyj­ściu z niej wręcz wy­krzy­cza­łem w ko­lej­nej re­cep­cji:

– Moja żona, przed chwi­lą.

– Opcja srebr­na?

– Tak.

– No to musi pan po­cze­kać, zaraz ktoś pana za­pro­wa­dzi.

Po chwi­li jak spod ziemi po­ja­wi­ła się jakaś ma­ło­lat­ka, która za­py­ta­ła z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem:

– Pierw­szy raz?

– Tak.

– Po­trze­bu­je­my nu­me­ru ubez­pie­cze­nia.

Po­da­łem jej do­ku­men­ty, ona wszyst­ko spraw­dzi­ła i do­da­ła z uśmie­chem:

– Za­pra­szam. Pierw­szy raz?

– Tak.

Do­szli­śmy ko­ry­ta­rzem do sali sto dwa­na­ście:

– Wejdę, a pan niech po­cze­ka.

Byłem taki pod­nie­co­ny i zde­ner­wo­wa­ny rów­no­cze­śnie, gdy przez otwar­te przez chwi­lę drzwi zo­ba­czy­łem per­so­nel i swoją żonę.

Po chwi­li dziew­czy­na wy­szła i po­wie­dzia­ła:

– Za­pra­szam pana do po­ko­ju obok.

– Ale ja chciał­bym…

– Wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Obec­nie tylko by pan prze­szka­dzał. Czy chce pan coś na uspo­ko­je­nie?

– Po­pro­szę.

Po­de­szła do szaf­ki w ko­ry­ta­rzu, otwo­rzy­ła ją klu­czy­kiem, wy­ję­ła jakiś lek, wy­ci­snę­ła na moją dłoń i po­wie­dzia­ła z uśmie­chem, po­ka­zu­jąc ręką:

– Woda jest w po­ko­ju.

We­szli­śmy do wspo­mnia­nej sali, w któ­rej nie było ni­ko­go. Znaj­do­wa­ły się tam tylko czte­ry fo­te­le, dwie ka­na­py i sto­lik po­środ­ku. Przy jed­nej ze ścian zo­ba­czy­łem mały aneks ku­chen­ny i dys­try­bu­tor wody z jed­no­ra­zo­wy­mi kub­ka­mi. Pie­lę­gniar­ka po­de­szła tam, na­la­ła wodę i mi po­da­ła, a ja wzią­łem ta­blet­kę i ją po­pi­łem.

W środ­ku dalej byłem kłęb­kiem ner­wów, a łzy same na­pły­wa­ły mi do oczu. Od czasu wy­jaz­du do Kra­ko­wa i War­sza­wy po­zo­sta­wa­łem przy­kład­nym mężem i nic nie mogło ode­rwać mnie od żony. Z jed­nej stro­ny wie­dzia­łem, że poród to naj­nor­mal­niej­sza spra­wa na świe­cie, z dru­giej stro­ny w ta­jem­ni­cy przed Co­ri­ną na­czy­ta­łem się tyle o moż­li­wych po­wi­kła­niach i pro­ble­mach, że moja głowa wręcz pę­ka­ła.

Po­sta­no­wi­łem, że się czymś zajmę i dla­te­go wy­cią­gną­łem te­le­fon i pró­bo­wa­łem oglą­dać jakiś film. Nie wie­dzia­łem, ile czasu mi­nę­ło, ale w pew­nym mo­men­cie po­czu­łem wi­bra­cję i rów­no­cze­śnie zo­ba­czy­łem zna­jo­mą uśmiech­nię­tą dziew­czy­nę, która we­szła do po­ko­ju:

– Gra­tu­la­cje, to chło­piec.

Ze­rwa­łem się już tro­chę spo­koj­niej­szy i prze­sze­dłem z nią do po­ko­ju obok, gdzie moja uko­cha­na trzy­ma­ła ma­lu­cha na pier­si. Uśmiech­nę­ła się na mój widok i po­ka­za­ła mi, że śpi. Był ślicz­ny, a ja tylko za­py­ta­łem po cichu:

– Jak się czu­jesz?

– Nie mu­sisz szep­tać. Do­sko­na­le, opie­ka jest wprost cu­dow­na, a chło­pak dzie­sięć na dzie­sięć.

I tak oto sta­łem się dum­nym ta­tu­siem, który usiadł na fo­te­lu obok i wpa­try­wał się w ten cud na­tu­ry:

– Jeśli cze­goś po­trze­bu­jesz…

– Chcę tylko, żebyś był przy mnie.

I tak trwa­li­śmy przy sobie, pa­trząc na sie­bie, a w końcu przy­szła ko­lej­na pie­lę­gniar­ka i za­czę­ła mocno prze­pra­szać, że teraz jest czas na sen i od­po­czy­nek. Byłem na nią zły, ale po chwi­li przy­zna­łem jej w duchu rację i wsta­łem, uca­ło­wa­łem uko­cha­ną i wy­sze­dłem. Po­czu­łem się głod­ny, a pła­cąc na dole w kan­ty­nie przy­po­mnia­łem sobie SMSa, któ­re­go nie­zwłocz­nie prze­czy­ta­łem:

„Wasze dziec­ko po­win­no być zdro­we na 92%”

Zmią­łem w ustach prze­kleń­stwo i ode­chcia­ło mi się jeść, tylko od razu za­dzwo­ni­łem, gdzie trze­ba:

– A wy skąd wie­cie o moim dziec­ku?

Od­po­wie­dzia­ła mi cisza.

– Wy za­an­ga­żo­wa­li­ście nasze spo­tka­nie?

Znów cisza.

Rzu­ci­łem słu­chaw­ką, którą scho­wa­łem głę­bo­ko w kurt­ce… i wy­sze­dłem z bu­dyn­ku i ru­szy­łem ulicą.

Kurwa, znowu je­stem dziw­ką na czy­jejś smy­czy. – Kop­ną­łem ze zło­ścią le­żą­cą pusz­kę.

W prze­cią­gu go­dzi­ny byłem dumny, zmę­czo­ny, znie­sma­czo­ny i do głębi wkur­wio­ny. Za dużo tego było na jed­ne­go czło­wie­ka. Sta­ną­łem i zła­pa­łem się za głowę, w któ­rej nagle po­czu­łem taki ból, jakby prze­szy­wa­ło ją ty­siąc szty­le­tów. Sta­łem, a cały świat wi­ro­wał wokół mnie. Nagle bar­dziej po­czu­łem niż usły­sza­łem, że obok mnie za­trzy­mał się jakiś sa­mo­chód.

– Wska­kuj, trze­ba oblać uro­dzi­ny. – Usły­sza­łem głos, któ­re­go nie chcia­łem już sły­szeć.

Otwo­rzy­łem oczy. Za kie­row­ni­cą rze­czy­wi­ście sie­dział mój kon­takt z Cy­ka­dy, który wska­zał mi miej­sce za sobą. Spoj­rza­łem na niego bez słowa i nic nie po­wie­dzia­łem, ści­ska­jąc zęby i po­wo­li cho­wa­jąc ręce w kie­sze­niach.

– Nie masz co się bo­czyć. Usią­dzie­my, po­ga­da­my przy kie­li­chu.

Po­je­cha­li­śmy do luk­su­so­wej re­stau­ra­cji, gdzie rów­nież cze­ka­li lu­dzie z mojej pracy

– Nie­spo­dzian­ka. – Wszy­scy mieli cza­pecz­ki, trąb­ki i krzy­cze­li ni­czym na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym.

Byłem po­dwój­nie zły, a on wzru­szył ra­mio­na­mi i po­wie­dział:

– Bawmy się, zaraz wrócę.

Lu­dzie pod­cho­dzi­li do mnie, wzno­si­li to­a­sty, da­wa­li pre­zen­ty, pro­po­no­wa­li ubran­ka i inne dro­bia­zgi, a moja wście­kłość top­nia­ła ni­czym wosk.

W pew­nym mo­men­cie pod­szedł rów­nież on i podał mi kie­li­szek szam­pa­na:

– Nie de­ner­wuj się. Uro­dzi­ny to na­praw­dę ważna spra­wa,. Oni tu myślą, że to ktoś z firmy wy­ga­dał. Chwy­taj chwi­lę. Wszyst­ko jest opła­co­ne. Che­ers.

Stuk­nę­li­śmy się i prze­szli­śmy do od­dziel­nej stre­fy VIP przy barze, gdzie za­czę­li­śmy oba­lać toast za to­a­stem. Nie były to ja­kieś szcze­gól­nie mocne drin­ki, a mnie to w sumie pa­so­wa­ło. W pew­nym mo­men­cie on po­smut­niał, a ja za­py­ta­łem się wprost, o co cho­dzi.

– Dla ta­kich chwil warto żyć, szko­da tylko, że to ułuda – od­po­wie­dział.

Nie wie­dzia­łem, o co może mu cho­dzić, ale al­ko­hol naj­wy­raź­niej roz­wią­zał mu język, bo kon­ty­nu­ował:

– Je­ste­śmy eks­pe­ry­men­tem. Do­sta­je­my bodź­ce z ze­wnątrz, takie jak aste­ro­idy czy wiatr sło­necz­ny. Mamy roz­wią­zy­wać zło­żo­ne pro­ble­my, czyli cho­ciaż­by bu­do­wać coraz lep­sze na­pę­dy gwiezd­ne. Może cho­dzi o to, że my mamy ba­brać się w szla­mie, a nasi mo­co­daw­cy do­sta­ną go­to­we opty­mal­ne roz­wią­za­nia… – Naj­wy­raź­niej prze­rwał w środ­ku myśli, więc do­da­łem szyb­ko to, co przy­szło mi pierw­sze do głowy:

– My bę­dzie­my ledwo dy­szeć, a oni wy­po­czę­ci i nie my­ślą­cy o tym, jak trud­no to było uzy­skać. Czego oczy nie widzą…

– Wła­śnie! – Pod­chwy­cił.

– Ta teo­ria ma jed­nak słaby punkt. Czy nie le­piej, że­by­śmy trwa­li i roz­wi­ja­li naszą cy­wi­li­za­cję?

– Nie­ko­niecz­nie. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że kilka razy re­se­to­wa­no cały sys­tem i za każ­dym razem był on lep­szy. We­dług nich zo­sta­wio­no stat­ki na księ­ży­cu, które są po­zo­sta­ło­ścią po wcze­śniej­szych „nas”.

Po­pa­trzy­łem na niego jak na idio­tę.

– Zo­bacz na WTC. Lu­dzie ma­cha­ją z miejsc, gdzie jest ogień. Było nawet takie zdję­cie z ko­bie­tą okre­śla­ną jako Edna Cin­tron. Nie­któ­rzy z nas uwa­ża­ją, że to się już stało, a póź­niej zo­sta­ło po­wtó­rzo­ne, ale z do­dat­ko­wy­mi ludź­mi we­wnątrz. Kto wie, może to dla nich jakaś forma kary albo spo­sób na roz­ryw­kę? W ten spo­sób moż­na­by nawet wy­ja­śnić po­dró­że w cza­sie. – Prze­rwał za­my­ślo­ny. – A tak w ogóle znasz prawo ho­ro­sko­pu?

Spoj­rza­łem się jesz­cze bar­dziej wy­mow­nie.

– No tak, nie dzi­wię się. – Wy­raź­nie zro­zu­miał, co pró­bu­ję po­ka­zać. – To prze­cież głów­nie do­me­na ko­biet. Spra­wa jest pro­sta: w po­nie­dzia­łek czy­tasz, że przez mie­siąc bę­dzie ci się po­wo­dzić. A co się dzie­je we wto­rek? Czy­tasz ten sam ho­ro­skop i jest tam na­pi­sa­ne, że być może bę­dzie ci się po­wo­dzić. To jest wła­śnie prawo ho­ro­sko­pu, że jak go prze­czy­tasz, to zmie­nia się rze­czy­wi­stość. I we­dług nas może to być jeden z mi­lio­nów do­wo­dów na ist­nie­nie sy­mu­la­cji.

– Ale to może być nasza kiep­ska pa­mięć.

– Tak, może to też być taka dzia­łal­ność cen­zo­rów jak u Or­wel­la albo zło­śli­we dzia­ła­nie ja­kiejś super–sztucz­nej in­te­li­gen­cji któ­rejś z kor­po­ra­cji. – Przy­znał mi rację. – Czy tak, czy ina­czej, coś ta­kie­go ra­por­to­wa­li lu­dzie na całym świe­cie.

 – Czyli pan sam mówi, że nie musi to być spraw­ka sy­mu­la­cji.

– Po­wie­dzia­łem, że to może być jeden z do­wo­dów, a nie, że to jest jeden z nie­pod­wa­żal­nych do­wo­dów.

– Czy ist­nie­ją ko­smi­ci?

– I tak, i nie. Nie wiemy, na ja­kich ma­te­ria­łach te isto­ty są zbu­do­wa­ne. Nie wiemy, dla­cze­go tak, a nie ina­czej, nas za­pro­gra­mo­wa­ły. Je­dy­ne, co wi­dzi­my to śmie­cio­we DNA i to, że my eks­pe­ry­men­tu­je­my z kom­pu­te­ra­mi bio­lo­gicz­ny­mi. Je­ste­śmy takim samym kom­pu­te­rem. Czymś w ro­dza­ju na­ni­tów, które mogą się roz­mna­żać.

– Dla­cze­go nie in­for­mu­je­cie o tym in­nych?

– Tylko lu­dzie in­te­li­gent­ni są w sta­nie znieść to, że są jak muchy schwy­ta­ne w lepką sieć. Le­piej two­rzyć dzie­siąt­ki śmie­cio­wych teo­rii i le­piej, żeby lu­dzie w nich grze­ba­li. Pla­ne­ta Ni­bi­ru, obcy, vir­tu­al re­ali­ty, dragi i wszyst­ko inne. Cho­dzi o to, żeby się na­ćpać men­tal­nie. Naj­le­piej, jak kró­li­czek jest tuż tuż na wy­cią­gnię­cie ręki, ale nie można go do­go­nić.

– Cie­ka­we.

– Cie­ka­we jest to, ile stra­ci­li­śmy przez trzy­ma­nie ludzi w obo­zach. Robił to Hi­tler, robił i Sta­lin. Więź­nio­wie tra­ci­li wolę życia, nie chcie­li pra­co­wać i wszyst­ko sa­bo­to­wa­li. Jak coś zo­sta­nie znisz­czo­ne, tego już nie ma. Le­piej dawać nie­po­trzeb­ne ochła­py, pięk­ne dziw­ki, które same się pcha­ją, szmal, który jest tylko w kom­pu­te­rze, i pa­trzyć, jak wszy­scy sami się kon­tro­lu­ją i w tym wzra­sta­ją. My tylko pod­rzu­ca­my te­ma­ty i kon­tro­lu­je­my, żeby coś nie szło w złym kie­run­ku.

– Ale żeby lu­dzie byli tacy głupi?

– Zo­bacz, ilu z nich lata sa­mo­lo­ta­mi. A w sa­mo­lo­tach wlot do kli­ma­ty­za­cji jest obok sil­ni­ków. To no­wo­cze­sne ko­mo­ry ga­zo­we. Czy mia­łeś kie­dyś kota czy psa?

– No tak.

– Pierw­sze co się robi, to się ich uczy, żeby się za­ła­twia­ły, gdzie trze­ba. I to samo jest z ludź­mi. Mają szko­ły i mają uni­wer­sy­te­ty. Wci­skasz im w głowę me­to­dy­ki, pro­ce­du­ry i wzor­ki, a nisz­czysz cie­ka­wość, kre­atyw­ność i sa­mo­dziel­ność. Potem idą do pracy i pierw­sze co do­sta­ją, to gów­nia­ne szko­le­nia, które mówią, jak pięk­ny, bo­ga­ty świat spłasz­czyć do kilku słó­wek. – Za­śmiał się. – Nie liczy się kre­atyw­ność, nie liczą się po­my­sły. Masz wkuć to, co po­ka­za­ła co nie­atrak­cyj­na pani albo czło­nek ja­kiejś mniej­szo­ści. I uczysz się, że naj­waż­niej­sze jest wy­ra­bia­nie i za­pi­sy­wa­nie go­dzin. A potem przy­cho­dzą te wszyst­kie ubra­nia, te­le­fo­ny, te­le­wi­zo­ry i auta, nic nie­war­te pa­cior­ki. A wiesz dla­te­go to nie dzia­ła?

– Dla­cze­go?

– W tym sys­te­mie ważne jest tylko to, żeby coś robić zgod­nie ze wzor­cem. Pro­blem w tym, że ta­len­tów nie ma w nie­skoń­czo­ność i wzor­ce wy­bie­ra­ją prze­cięt­nia­cy. Za­kła­da się błęd­nie, że są uta­len­to­wa­ni. Potem uta­len­to­wa­nych wci­ska się w ramki, które stwo­rzy­li prze­cięt­ni. I drugi pro­blem, że myślą potem ci wszy­scy lu­dzie, że są tacy prze­bo­jo­wi. Za­miast się roz­wi­jać, sie­dzą i nie widzą, że tak na­praw­dę są tylko po pro­stu do­brze uło­żo­ny­mi prze­cięt­nia­ka­mi, oto­czo­ny­mi masą śmie­ci z pla­sti­ku.

Uni­wer­sal­ne prawo jest dla pa­choł­ków38 – po­my­śla­łem, a on wziął łyk i kon­ty­nu­ował:

– Ta cała emi­gra­cja z Afry­ki była po to, żeby roz­ru­szać ludzi i żeby ru­szy­li tłu­ste, spa­sio­ne dupy. Nie udało się z Unią, żeby roz­wa­lić pań­stwa na­ro­do­we, to mie­li­śmy uchodź­ców. Pro­ste. Dzię­ki nim pań­stwa zmie­ni­ły się w księ­stwa. Musi być ka­sto­wość. To, że czar­ni ge­ne­ral­nie usłu­gu­ją bia­łym. To dla­te­go zgi­nął Mar­tin Lu­ther King. Chciał za dużo. Księ­stwo chiń­skie, gdzie rzą­dzą na­sto­lat­ko­wie, a star­si za­my­ka­ni są w obo­zach i służą tylko do ro­dze­nia i pracy.

Mil­cza­łem, o on tylko dodał:

– Spo­tkaj się z nią, mi­łość jest naj­waż­niej­sza. Czas na mnie.

Tyle mi po­wie­dział, a potem wstał i po pro­stu wy­szedł.

Iiiiiiiiii… Bum… – To było sły­chać gło­śno nawet ze środ­ka

Wy­bie­głem. Leżał pod sa­mo­cho­dem, a blond–włosa kie­row­nicz­ka bo­li­du dla eme­ry­tów za­wo­dzi­ła roz­trzę­sio­na, sie­dząc w szoku za kie­row­ni­cą roz­bi­te­go Seata.

– Wszedł mi pro­sto pod auto. Wi­dzie­li­ście prze­cież? – ję­cza­ła nie­wia­do­mo do kogo, ki­wa­jąc się w przód i tył.

Od razu zja­wi­ła się po­li­cja.

Jakby tylko cze­ka­li na we­zwa­nie. – Za­no­to­wa­łem w my­ślach.

– Stary mo­czy­mor­da, cho­le­ra jasna. Przy­kra spra­wa. Panie wła­dzo, nie mogła się za­trzy­mać. On krzy­czał „Już, kurwa, dość”39 – re­fe­ro­wał po chwi­li któ­ryś z ga­piów.

Też mia­łem dosyć. Od­wró­ci­łem się bez słowa i prze­sze­dłem do po­bli­skie­go kio­sku. Wy­cią­gną­łem port­fel, chcąc za­pła­cić za colę, i wtedy zo­ba­czy­łem w nim wi­zy­tów­kę dziew­czy­ny, która bu­do­wa­ła coś na WAT.

Kurwa, a co mi tam. Dziec­ko do­tar­ło na świat. Nic po mnie w szpi­ta­lu. – Za­mó­wi­łem tak­sów­kę i uda­łem się pod wska­za­ny adres.

Otwo­rzy­ła mi drzwi, a wła­ści­wie lekko uchy­li­ła i chcia­ła je za­mknąć, ale wło­ży­łem w szpa­rę nogę i sam się wpro­si­łem. Roz­glą­da­łem się z cie­ka­wo­ścią. Małe stan­dar­do­we miesz­ka­nie. Duży pokój na trzy­dzie­ści me­trów, bal­kon, od­dziel­na kuch­nia i ła­zien­ka. Bawił się tam mały szkrab. Sie­dział i ukła­dał kloc­ki, od czasu do czasu pa­trząc się na te­le­wi­zor. Usia­dłem z nim:

– Co ukła­dasz?

– Zia­mek.

– A co oglą­dasz?

– O dwóch ta­kich, co ukra­dli słoń­ce.

Pa­trzy­łem z fa­scy­na­cją, jak bu­du­je sa­mo­lot. Wi­dzia­łem, że do­pie­ro się uczy, od­kry­wa spo­so­by łą­cze­nia ele­men­tów, roz­kosz suk­ce­su i smak po­raż­ki, i wresz­cie za­do­wo­le­nie ze zro­bie­nia cze­goś le­piej niż w in­struk­cji od do­ro­słych. Po­da­łem mu kilka ele­men­tów, a ona, choć kilka razy chcia­ła coś po­wie­dzieć, to w końcu się wy­co­fa­ła i naj­wy­raź­niej po­szła robić coś do je­dze­nia.

– Na­zy­wa się Adaś, jak jego tata – wy­ja­śni­ła kilka minut póź­niej, nio­sąc szkla­ną sa­la­ter­kę z sa­łat­ką.

– Jego tata na­zy­wał się Adam? To tak jak ja.

– To ty nim je­steś.

Otwo­rzy­łem ze zdzi­wie­nia usta, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co wła­śnie mi prze­ka­za­ła.

– Czy…? – Za­czy­na­łem kilka razy mówić, ale prze­ry­wa­łem, bo bałem się za­py­tać, nie chcąc jej ura­zić.

Za­pa­dła nie­zręcz­na cisza, którą prze­ła­ma­ła:

– Jest nie­zwy­kłym, bar­dzo mą­drym, chłop­cem. Dzię­ki ko­nek­sjom mo­je­go męża by­li­śmy nad mo­rzem. Opa­la­łam się, a on nagle po­biegł do mnie i po­wie­dział „Mamo, mamo, zo­bacz jakie dziw­ne kó­łecz­ko zna­la­złem”. Ja się spoj­rza­łam, a tam… ob­rącz­ka z na­pi­sem „Be­at­ka i Mar­cin. Razem. Na za­wsze”. Za­py­ta­łam się tylko „Gdzie ją synku zna­la­złeś?”, a on po­wie­dział „Wy­ko­pa­łem”. Ka­za­łam mu być cicho, a na­stęp­ne­go dnia było jesz­cze dziw­niej, gdy zgu­bił swój łań­cu­szek z matką boską.

Po­my­śla­łem, że to rze­czy­wi­ście dziw­ne. Kie­dyś do­sta­łem od swo­jej mamy srebr­ną bran­so­let­kę. Jak my­li­śmy sa­mo­chód, to jej od­da­łem, a póź­niej oka­za­ło się, że zgi­nę­ła. Bieda cza­sem u nas aż pisz­cza­ła, ale nigdy mi przez myśl nie prze­szło, że zo­sta­ła za­bra­na i sprze­da­na.

– Co oglą­dasz? – za­py­ta­łem chłop­ca

– Przy­go­dy Be­stia­na i Fal­ko­ra, a póź­niej mama po­zwo­li­ła obej­rzeć mi „Wil­low”.

Aż mnie wzdry­gnę­ło, gdy przy­po­mnia­łem sobie Syl­wię i ob­le­pio­ne cu­krem szklan­ki, które na jej uro­dzi­nach ko­ja­rzy­ły mi się z luk­su­sem i szczy­tem ele­gan­cji. Przy­po­mniał mi się rów­nież cie­pły pokój w środ­ku zimy, w któ­rym po­pi­ja­łem go­rą­ce kakao Ne­squ­ick i sam śle­dzi­łem „Nie­koń­czą­cą się opo­wieść”.

– Wujku, a dla­cze­go ci jest tak smut­no? – Szkrab za­baw­nie zmarsz­czył nosek.

– Jak lu­dzie są na­praw­dę szczę­śli­wi, to pła­czą. Na razie wujek musi iść, ale na pewno wróci.

– Obie­cu­jesz?

– Tak. Daj żół­wi­ka.

Otar­łem ręką łzy, wy­sta­wi­łem rękę i po­wie­dzia­łem do niej:

– Dzię­ku­ję, że mi w końcu po­wie­dzia­łaś. Dzi­siaj już le­piej sobie pójdę. Muszę to wszyst­ko uło­żyć sobie w gło­wie.

Nie opo­no­wa­ła, więc się ze­bra­łem i wy­sze­dłem.

>>> Start <<<

War­sza­wa

– Chce­my pani za­pro­po­no­wać od­szko­do­wa­nie w po­sta­ci dział­ki w cen­trum. Bu­dy­nek jest ra­dio­ak­tyw­ny. Ktoś nie do­pa­trzył swo­ich obo­wiąz­ków, a pani mąż za­pła­cił ogrom­ne pie­nią­dze.

Dziew­czy­na sie­dzia­ła ze swoim praw­ni­kiem na spo­tka­niu w urzę­dzie zaj­mu­ją­cym się spra­wa­mi grun­to­wy­mi, ale nic nie po­wie­dzia­ła, na­to­miast jej praw­nik za­py­tał wprost:

– Czy mają pań­stwo do­ku­men­ty?

– Jak naj­bar­dziej. – Urzęd­nik prze­su­nął w jego stro­nę tecz­kę z pa­pie­ra­mi.

– Mu­si­my się z tym za­po­znać.

– Oczy­wi­ście. Mają na to pań­stwo trzy­dzie­ści dni.

– Czy są jesz­cze ja­kieś inne opcje?

– Oczysz­cze­nie te­re­nu przez ekipy bu­dow­la­ne. Za opóź­nie­nie do­sta­nie pani od­szko­do­wa­nie. Tutaj są do­ku­men­ty. – W rę­kach praw­ni­ka zna­la­zła się ko­lej­na tecz­ka.

– Kiedy pań­stwo chcie­li­by za­cząć prace?

– Za­le­ży od pań­stwa de­cy­zji. Z na­szej stro­ny nie ma nic wię­cej.

– Do­sko­na­le. Dzię­ku­je­my. Do wi­dze­nia.

Pe­ten­ci pod­nie­śli się, wy­mie­ni­li uścisk ręki z urzęd­ni­kiem i wy­szli z ga­bi­ne­tu.

– Mamy pro­blem, a wła­ści­wie to pani go ma. Po­ło­wa pie­nię­dzy pani męża jest ulo­ko­wa­na w banku UCS. Żą­da­ją, żeby pani tam przy­je­cha­ła. – Praw­nik za­ko­mu­ni­ko­wał jej na ko­ry­ta­rzu.

– Że co?

– Też tego nie ro­zu­miem.

– I mam pła­cić za po­dróż?

– Czę­ścio­wo.

– A co z do­ku­men­ta­mi?

– Firma już za­ła­twi­ła, po­zo­sta­ła kwe­stia usta­le­nia ter­mi­nu.

 

Zu­rych

Przy­le­cia­ła na lot­ni­sko Klot­ten. Wpierw cze­ka­ło ją spo­tka­nie z urzęd­ni­kiem, który do­kład­nie wy­py­tał ją o cel przy­jaz­du, skru­pu­lat­nie spraw­dził jej fun­du­sze i do­pie­ro wtedy wydał po­zwo­le­nie na trzy dni na za­ła­twie­nie spraw.

Miała re­zer­wa­cję w ho­te­lu w cen­trum. Zo­sta­wi­ła tam nie­wiel­ką wa­liz­kę i od razu po­je­cha­ła na Flur­stras­se. W re­cep­cji przed­sta­wi­ła się swoim pa­nień­skim na­zwi­skiem, do­da­jąc:

– Mam spo­tka­nie o dwu­na­stej.

– Pani Mil­ler, pro­szę po­cze­kać.

Zdję­ła skó­rza­ne rę­ka­wicz­ki i usia­dła w dłu­gim płasz­czu na skó­rza­nej ka­na­pie. Bu­dy­nek był cały prze­szklo­ny i wy­glą­dał na bar­dzo no­wo­cze­sny. Wi­dzia­ła sa­mych mło­dych ludzi, w ty­po­wych biu­ro­wych kre­acjach.

– Dzień dobry, pani Mil­ler. – W jej stro­nę zbli­żał się męż­czy­zna w star­szym wieku, który wy­cią­gnął rękę: – Ber­nard Szmidt. Miło mi.

Jezu. – Spoj­rza­ła na niego, za­sta­na­wia­jąc się, że kie­dyś go już chyba wi­dzia­ła.

– Dzień dobry – od­po­wie­dzia­ła, wi­ta­jąc się.

– Za­pra­szam. – Po­ka­zał ręką windy.

Po­je­cha­li na dru­gie pię­tro, gdzie we­szli do za­bez­pie­czo­nej sali.

– Czego pani się na­pi­je?

– Dzię­ku­ję.

– Co pani wie o in­te­re­sach swo­je­go męża?

– By­łe­go męża.

– Tak.

– Kim pan jest?

– Nie ro­zu­miem.

– Cała ta sy­tu­acja jest wręcz nie­praw­do­po­dob­na. O co tu cho­dzi?

– Pani mąż pra­co­wał dla nas.

– Wy­wiad?

– Nie­zu­peł­nie. Pusz­czę pani coś. – Męż­czy­zna włą­czył wideo na ekra­nie na ścia­nie.

Zo­ba­czy­ła swo­je­go męża, który uśmiech­nął się za­wa­diac­ko:

– Ko­cha­na, chcia­łem ci po­wie­dzieć, żebyś zro­bi­ła wszyst­ko, co powie pan Szmidt. Pa­mię­tasz, jak za­mó­wi­łem Ca­ber­net Sau­vi­gnon rocz­nik dzie­więć dzie­więć za pierw­szym razem? I jak to ty za­pro­si­łaś mnie dru­gie­go wie­czo­ra.

Szmidt za­trzy­mał wideo, i spoj­rzał na nią zna­czą­co.

– Takie wideo może każdy na­grać – po­wie­dzia­ła z prze­ko­na­niem.

– Ale nie każdy zna szcze­gó­ły. Chcę po­ka­zać pani kilka zdjęć. Są z księ­ży­ca.

Wzię­ła po­da­ny jej ta­blet. Za­czę­ła prze­wi­jać ga­le­rię i oglą­dać zdję­cia, na któ­rych zo­ba­czy­ła astro­nau­tów, ja­kieś ko­smicz­ne in­sta­la­cje, ale rów­nież ko­ry­ta­rze i kilka po­miesz­czeń.

– Co to do­kład­nie jest? – za­py­ta­ła z opa­no­wa­niem. – Z tego, co wiem, są tam Chiń­czy­cy.

Szmidt przy­tak­nął głową.

– Ale jak to moż­li­we, że oglą­dam je tutaj? Prze­cież nikt z nimi nie współ­pra­cu­je.

Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­na­mi i dodał:

– Ważne jest, że zna­le­zio­no tam coś nie­zwy­kłe­go i wspa­nia­łe­go. Hi­sto­ria z tych nie­praw­do­po­dob­nych, ale stało się. Zo­sta­ła pani wska­za­na jako jedna z osób, które po­win­ny zna­leźć na księ­ży­cu.

– Pan wie, jak to brzmi?

– A jak pani myśli, dla­cze­go za­pro­si­li­śmy panią tutaj na miej­sce? Chce­my przed­sta­wić do­wo­dy, dać moż­li­wość po­łą­cze­nia się ze sta­cją i zro­bić kilka in­nych rze­czy.

– A jak nie po­le­cę?

– Nie zmu­si­my pani, do tego nie wszy­scy kan­dy­da­ci są w sta­nie prze­trwać taką po­dróż. To po­ka­żą ba­da­nia. Inna spra­wa, że nie wiemy, co się sta­nie bez pani obec­no­ści. Pro­szę po­my­śleć o dziec­ku i jego przy­szło­ści.

Za­czę­ło krę­cić się jej w gło­wie. Au­stria, An­glia, teraz Szwaj­ca­ria, potem może lot w ko­smos. To było ponad jej siły.

– Słabo pani? – Szmidt prze­szedł do kon­kre­tów.

– Nie.

– Pro­po­nu­ję, żeby dzi­siaj po­zna­ła pani jed­ne­go z moich ko­le­gów…

Nie muszę się zga­dzać, na­to­miast po­zwie­dzać za­wsze mogę.

– Do­brze. – Pod­ję­ła szyb­ką de­cy­zję. – Pro­szę mi tylko po­wie­dzieć, o co cho­dzi z moim pie­niędz­mi.

– Są nie­na­ru­szo­ne. Teraz na­to­miast za­pra­szam do li­mu­zy­ny, która stoi przed wej­ściem.

Rolls–Royce rze­czy­wi­ście cze­kał we wska­za­nym miej­scu. Nie wie­dzia­ła, gdzie je­cha­li, ale po­dróż trwa­ła około pół go­dzi­ny. Wy­je­cha­li z mia­sta o ni­skiej za­bu­do­wie, przy­jeż­dża­li przez wio­ski i pola. Potem za­czę­ły się coraz więk­sze pa­gór­ki i wznie­sie­nia.

Nie bała się mimo wi­docz­nych prze­pa­ści. Auto było ma­syw­ne i po­ru­sza­ło się tak ma­je­sta­tycz­nie, że czuła się jak w luk­su­so­wym sa­lo­nie na kół­kach, wokół któ­re­go prze­su­wa się cały świat. Droga wio­dła ser­pen­ty­na­mi, zbo­cza­mi góry i tu­ne­lem, aż w końcu zje­cha­li w baj­ko­wą do­li­nę.

Za­trzy­ma­li się. Pa­trzy­ła z fa­scy­na­cją na kraj, który w ca­ło­ści za­cho­wał swoją in­te­gral­ność i neu­tral­ność. Wszę­dzie biła w oczy so­czy­sta zie­leń. Wi­dzia­ła ośnie­żo­ny szczyt gór­ski i pa­są­ce się na łące na zbo­czu krowy z wiel­ki­mi dzwon­ka­mi, które wy­glą­da­ły jak żyw­cem wy­ję­te z prze­wod­ni­ka dla tu­ry­stów. Po­wie­trze było tu rześ­kie i czy­ste, nie­licz­ne ko­bie­ty ubra­ne w tra­dy­cyj­ne ko­lo­ro­we spód­ni­ce z roz­cię­ciem na ob­fi­te biu­sty, zaś męż­czyź­ni w zie­lo­ne spodnie, ko­szu­le z ha­ftem i ka­pe­lu­si­ki z piór­kiem.

Chcia­ła­bym tu miesz­kać. Jak tu pięk­nie.

– Dzień dobry. – Z uśmie­chem przy­wi­tał ją go­spo­darz w dro­gim gar­ni­tu­rze, który na pierw­szy rzut oka był bar­dzo przy­stoj­ny i nie­wąt­pli­wie bu­dził za­ufa­nie. – Pro­po­nu­ję za­cząć od obia­du.

– Ładne miej­sce.

– Jak naj­bar­dziej. Tu obok mamy nawet kli­ni­kę dla bo­ga­czy, w któ­rej można mieć prak­tycz­nie każdy znany lu­dziom za­bieg.

Prze­pro­wa­dził ją przez nie­wiel­ki domek, w któ­rym za­sko­czy­ło ją po­łą­cze­nie kla­sy­ki z pełną no­wo­cze­sno­ścią. Wy­szli na taras z gre­sem na pod­ło­dze i uro­czym ka­mien­nym ob­ra­mo­wa­niem. Stał na­sta­wio­ny suto stół. Sta­nę­ła jak wryta, wi­dząc ma­low­ni­cze małe je­zior­ko i prze­pięk­ny las.

– Pro­po­nu­ję wino czer­wo­ne, do tego sa­łat­kę, fon­due i pysz­ne ciast­ko cze­ko­la­do­we. – Udał, że nie widzi jej za­chwy­tu. – Za­cznie­my chyba od wina.

Otwo­rzył bu­tel­kę, nalał wina do dwóch kie­lisz­ków i podał jej jeden. Bez­wied­nie go przy­ję­ła i wznio­sła z nim toast.

– Tutaj jest na­praw­dę pięk­nie. – W końcu wy­du­ka­ła.

– A je­dze­nie jest jesz­cze lep­sze. Za­pra­szam.

Usia­dła i za­czę­ła kon­su­mo­wać, przy­zna­jąc mu w duchu rację. Wszyst­ko było świe­że, w od­po­wied­niej tem­pe­ra­tu­rze i roz­pły­wa­ło się wprost w ustach.

Raj na ziemi.

– Sły­sza­ła już pani co nieco. Pani mąż pro­wa­dził in­te­re­sy z róż­ny­mi ludź­mi, miał też nie­zwy­kłe­go nosa do za­wie­ra­nia zna­jo­mo­ści. – Pod­jął roz­mo­wę.

– Więc nasze spo­tka­nie nie było ukar­to­wa­ne?

– Na pewno nie w ten spo­sób, o jakim pani myśli – stwier­dził ta­jem­ni­czo.

– Nie może pan wie­dzieć, o czym myślę. Pro­szę mi coś po­wie­dzieć. Mam dobre życie, dziec­ko i spo­kój, a tu nagle po­ja­wia się hi­sto­ria z ro­dza­ju „szpa­dy i mie­cza”. Czy to nie na­cią­ga­ne?

– Ilu pani ko­le­gów do­sta­je po­zwo­le­nia na po­dró­żo­wa­nie? Ile z tych po­zwo­leń wy­da­wa­nych jest tak szyb­ko?

Mu­sia­ła mu znów przy­znać rację – lu­dzie z ta­ki­mi moż­li­wo­ścia­mi na pewno mieli ogrom­ne środ­ki i po­wią­za­nia, i mogli mieć ty­sią­ce bar­dziej atrak­cyj­nych ko­biet za znacz­nie mniej­sze pie­nią­dze. Tu mu­sia­ło cho­dzić o to, żeby to aku­rat była ona.

– Pro­po­nu­ję przejść do sali ki­no­wej.

Domek miał w pod­zie­miach po­miesz­cze­nie na ja­kieś dzie­sięć osób z wy­god­ny­mi fo­te­la­mi. Wy­bra­ła sobie miej­sce od­da­lo­ne od męż­czy­zny, tym­cza­sem on po­sta­wił na sto­li­ku przed sobą lap­to­pa i klik­nął coś na nim, co spo­wo­do­wa­ło wy­świe­tle­nie ob­ra­zu na ekra­nie na ścia­nie.

– Ten mały obiekt w lewej gór­nej ćwiart­ce to sta­cja Tian­gong 2. – Za­czął ob­ja­śniać, po­ka­zu­jąc małym wskaź­ni­kiem la­se­ro­wym. – Uję­cia są z kamer ra­kie­ty na or­bi­cie ziemi. A tu, o tu po­ni­żej, widać Eu­ro­pę. Teraz bę­dzie­my mieć od­rzu­ce­nie dru­gie­go czło­nu.

Pa­trzy­ła z fa­scy­na­cją na jakąś część, która pło­nąc zo­sta­ła z tyłu. Nie sły­chać było żad­ne­go dźwię­ku, co samo w sobie nie­spo­ty­ka­ne.

– Teraz zo­ba­czy­my do­ko­wa­nie.

Obraz zmie­nił się tak, że z czte­rech czę­ści zro­bi­ła się jedna. Wi­dzia­ła, jak znana z re­por­ta­ży sta­cja zbli­ża się coraz wol­niej, i bar­dziej ma­je­sta­tycz­nie.

– Ra­kie­ta ha­mu­je, ro­bio­ne są też ostat­nie po­praw­ki kursu.

– To można pew­nie zna­leźć w In­ter­ne­cie. – Za­czę­ła po­wąt­pie­wać.

– Nie wiem, ale chcia­łem jesz­cze po­ka­zać pani księ­życ. Obraz z ka­me­ry prze­no­śnej.

Rze­czy­wi­ście po chwi­li zo­ba­czy­ła wiele czar­nych kra­te­rów, które prze­su­wa­ły się po­wo­li. Nagle obraz za­czął się zmie­niać i do­strze­gła ja­kieś re­flek­sy jakby na szy­bie, a jesz­cze po chwi­li wszyst­ko ob­ró­ci­ło się i pa­trzy­ła na twarz Azja­ty, który wy­po­wie­dział coś szyb­ko po azja­tyc­ku.

– Do­wód­ca misji Fei.

Obraz znów się prze­su­nął i zo­ba­czy­ła dru­gie­go męż­czy­znę.

– To Ame­ry­ka­nin, puł­kow­nik Col­dwell ze Wschod­nie­go Wy­brze­ża. Znaj­du­ją się w mo­du­le Tian­gong. – Uzu­peł­nił. – Mam też trans­mi­sję z pierw­sze­go spa­ce­ru już pod po­wierzch­nią.

Po raz ko­lej­ny wszyst­ko nagle się zmie­ni­ło. Pa­trzy­ła na ja­ski­nię, w któ­rej widać było me­ta­lo­wą ścia­nę.

– To jak tunel – po­wie­dział po an­giel­sku męż­czy­zna w kom­bi­ne­zo­nie z heł­mem.

– Znów Col­dwell i Fei – wy­ja­śnił go­spo­darz, za­trzy­mu­jąc na chwi­lę na­gra­nie. – Fil­mu­je Chiń­czyk, który ma ka­me­rę przy heł­mie.

– Tak. Tam mamy wy­raź­ny zawał. – Usły­sza­ła po chwi­li głos z dziw­nym ak­cen­tem, a obraz się ob­ró­cił. – A tam jest metal.

– Nie­sa­mo­wi­te.

– Jak dotąd wy­sła­no tutaj ro­bo­ta. I za­pa­dła wtedy de­cy­zja, żeby eks­plo­ra­cją za­ję­li się lu­dzie nie tylko z Chin.

– Ro­zu­miem.

– Sta­cja jest cał­ko­wi­cie spraw­na. – Fei na ekra­nie spoj­rzał na nad­gar­stek i potem po­ka­zał ręką na małe pu­deł­ko na grun­cie. – Bę­dzie wszyst­ko prze­ka­zy­wać. Do­pó­ki mo­że­my, bę­dzie­my uży­wać łącz­no­ści bez­prze­wo­do­wej. Idzie­my.

Męż­czyź­ni po­szli do przo­du. Ko­ry­tarz wy­raź­nie pro­wa­dził w dół do więk­szej ja­ski­ni. Jedna z jej ścian koń­czy­ła się me­ta­lo­wą ścia­ną z re­gu­lar­ną sza­chow­ni­cą po­zio­mych i pio­no­wych linii.

– Co to może być?

– Mia­sto w ja­ski­ni?

– Bar­dziej wy­glą­da jak burta stat­ku. A może to… Sta­tek ko­smicz­ny?

– Sta­tek? Tutaj? Nie­moż­li­we.

– To co ro­bi­my? Tlenu mamy na trzy go­dzi­ny

– Spró­buj­my do­kład­nie obej­rzeć kra­wę­dzie, może gdzieś znaj­dzie­my wej­ście.

– W prawo?

– Do­brze.

Prze­szli ja­kieś sto me­trów i wtedy Chiń­czyk na fil­mie ode­zwał się:

– Puł­kow­ni­ku, pro­szę zo­ba­czyć, na środ­ku tego pa­ne­lu jest po­dłuż­ne wgłę­bie­nie.

– Śluza?

– Tak, zu­peł­nie jakby można było tu wło­żyć rękę.

– Wła­śnie.

– Pró­bu­je­my?

– Cią­gnie­my czy pcha­my?

– Cią­gnie­my.

Zro­bi­li za­rów­no jedno jak i dru­gie, ale ścia­na się nie ru­szy­ła.

– Do góry?

Tym razem pro­sto­kąt po pchnię­ciu dał się pod­nieść. Za nim widać było małe po­miesz­cze­nie z dużą płyt­ką.

– Śluza?

– Śluza.

Właz otwo­rzył się. Pro­wa­dził do ma­łe­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym było cał­kiem ciem­no. Re­flek­to­ry na heł­mach roz­świe­tla­ły nagie ciem­ne ścia­ny, a ka­me­ry na­gry­wa­ły każdy szcze­gół.

– Baza, czy wi­dzi­cie? To wy­glą­da jak śluza.

– Po­twier­dzam.

– Tam jest dźwi­gnia.

– Dziw­ne.

– Pro­po­nu­ję zo­sta­wić tutaj ko­lej­ny na­daj­nik. I za­cząć roz­wi­jać kabel.

– Zga­dzam się.

We­szli, a na­stęp­nie po­cią­gnę­li za dźwi­gnię. Nic się nie stało.

– Może w drugą stro­nę?

– Spró­buj.

Nic się nie wy­da­rzy­ło.

– Może trze­ba za­mknąć ze­wnętrz­ne drzwi?

– Ale wtedy ode­tnie­my kabel.

– Bez ry­zy­ka nic nie ma.

– Yu, wcho­dzi­my do środ­ka i od­ci­na­my łącz­ność. Zo­sta­wia­my tylko sondę przed wej­ściem.

– Po­twier­dzam. Obraz jasny.

– Yu to oczy­wi­ście drugi Chiń­czyk – uzu­peł­nił go­spo­darz, znów za­trzy­mu­jąc na­gra­nie. – Do­brze, na dzi­siaj wy­star­czy.

– Pan mi dwie rze­czy powie, bo to mnie mocno nur­tu­je. Za­łóż­my, że to wszyst­ko to praw­da. Skąd wy macie pie­nią­dze? I co z moim synem? Na przy­go­to­wa­nie trze­ba lat. Mam go zo­sta­wić?

Zi­gno­ro­wał jej pierw­sze py­ta­nie i po­wie­dział z prze­ko­na­niem:

– Rok wy­star­czy. Syn może po­je­chać z panią albo mieć bar­dzo dobre życie w Szwaj­ca­rii.

 

Czer­wo­ny

 

> Pa­mię­taj­cie Rossa <

Pekin

– Panie pre­zy­den­cie, okręt pod­wod­ny klasy Taj­fun Plus wy­strze­lił ra­kie­tę Thor.

– Co to za cudo?

– Broń skon­stru­owa­na jesz­cze przez Pu­ti­na. Ra­kie­ty ba­li­stycz­ne, które można wy­strze­lić w ko­smos. Któ­ryś z oli­gar­chów mu­siał zła­mać kody.

– Ale dla­cze­go teraz?

– Może prze­ku­pi­ło go Za­chod­nie Wy­brze­że? Jakie roz­ka­zy?

– Mo­że­my ją za­strze­lić?

– Tak, ale ry­zy­ku­je­my masą szcząt­ków za­gra­ża­ją­cych Tian­gong 3.

– Mo­bi­li­za­cja przy gra­ni­cy, zgro­ma­dzić broń kon­wen­cjo­nal­ną. Ra­kie­ty ato­mo­we trzy­mać w go­to­wo­ści, ale tego nie oka­zy­wać. Co ten po­cisk może zro­bić?

– Leci w stro­nę księ­ży­ca. Indie chcą pomóc.

– Indie? Ich pro­gram ko­smicz­ny po­niósł wiele po­ra­żek.

– Tak, w rze­czy samej, ale mają sa­te­li­tę Ro­si­nan­te nad księ­ży­cem i ofe­ru­ją po­sta­wie­nie go na dro­dze ra­kie­ty.

– Przy­jąć ofer­tę.

– Za jaką cenę?

– Niech myślą, że mogą od­ku­pić tro­chę win po dwa ty­sią­ce dwu­dzie­stym. Ewen­tu­al­nie mo­że­my im po­wie­dzieć, że przyj­mie­my jed­ne­go czło­wie­ka, je­że­li sami go do­star­czą na sta­cję.

– Tak jest.

– Co z po­jaz­dem na księ­ży­cu?

– Praw­do­po­dob­nie to Tesla.

– Zgło­si­li żą­da­nia?

– Nie, ale wy­da­je się, że na­słu­chu­ją nasze trans­mi­sje.

– To wszyst­ko.

– Tak jest.

Pre­zy­dent wstał i spoj­rzał przez okna na świat na ze­wnątrz, który wy­glą­dał ina­czej niż trzy­dzie­ści sie­dem dni wcze­śniej.

– Wcze­śnie wsta­łaś – po­wie­dział, czu­jąc kwiat ja­śmi­nu.

– Her­ba­ta i je­dze­nie dla cie­bie, o uko­cha­ny – Ko­bie­ta po­sta­wi­ła tacę na biur­ku i po­da­ła mu fi­li­żan­kę.

Wypił napar, de­lek­tu­jąc się de­li­kat­no­ścią i aro­ma­tem. Potem wziął pa­łecz­ki i za­brał się za po­si­łek. Po mi­nu­cie za­czął się krztu­sić, a ona ode­szła i pa­trzy­ła z po­gar­dą, jak łapie się za gar­dło.

– Co? Co się dzie­je? – wy­krztu­sił.

– Ty stary głup­cze. Sma­ku­je ci rybia głów­ka? – Od­su­nę­ła się jesz­cze bar­dziej, zu­peł­nie jakby był trę­do­wa­ty.

– Ty zdra­dli­wy psie.

– Świat na­le­ży do mło­dych. Cie­bie i dziad­ka za­pa­mię­ta­ją jako wiel­kich przy­wód­ców, a my bę­dzie­my mieli wiel­ki sta­tek ob­cych.

– Ra­kie­ty – wy­szep­tał.

– Co tam mru­czysz star­cze?

– Ra­kiet może być wię­cej – po­wie­dział to nie­spo­dzie­wa­nie moc­nym tonem i osu­nął na zie­mię.

– Stało się. – Za­dzwo­ni­ła po dłuż­szej chwi­li z te­le­fo­nu na biur­ku. – Co? Jakie kody? Jak to? To je zmień­cie. Ile czasu? Kurwa.

Rzu­ci­ła słu­chaw­ką.

 

***

 

– Czy je­steś go­to­wa na przy­ję­cie daru? – Jeden z człon­ków firmy za­py­tał dziew­czy­nę, która wła­śnie uśmier­ci­ła pre­zy­den­ta.

– Tak ko­cha­ny, to moje pra­gnie­nie. – Ukło­ni­ła się.

– Po­ło­żyć ją i wyjść. – Męż­czy­zna roz­ka­zał swoim ochro­nia­rzom, któ­rzy przy­wią­za­li i unie­ru­cho­mi­li ją na stole.

– Przy­słu­ży­łaś się spra­wie, teraz do­sta­niesz na­gro­dę – rzekł do niej, roz­ry­wa­jąc lub roz­ci­na­jąc na niej ubra­nie.

Prze­niósł z ziemi na stół bo­ga­to zdo­bio­ną szka­tuł­kę i wyjął z niej coś po­dob­ne­go do ośmior­ni­cy:

– Dzię­ki temu bę­dziesz wie­dzieć, kiedy ro­bisz coś do­brze.

– Dzię­ku­ję ko­cha­ny – wy­szep­ta­ła i wy­gię­ła się, gwał­tow­nie ła­piąc po­wie­trze, gdy po­ło­żył zwie­rzę na jej łech­tacz­ce, a ono wsu­nę­ło od­nó­że do po­chwy i tam przy­war­ło.

Od­cze­kał chwi­lę, pa­trząc na nią uważ­nie, potem zro­bił za­strzyk w oba po­ślad­ki.

Za­czę­ła dy­go­tać, zu­peł­nie jak pod­czas or­ga­zmu, po mi­nu­cie znowu wy­gię­ła się w pałąk i opa­dła ze­mdlo­na.

Męż­czy­zna nie cac­kał się, tylko od­cze­kał kilka se­kund i wy­mie­rzył jej siar­czy­sty po­li­czek.

– Co? Co? Co się stało? – Za­czę­ła krzy­czeć zdez­o­rien­to­wa­na.

– Już po wszyst­kim.

– Służę kra­jo­wi – od­po­wie­dzia­ła po chwi­li za­sta­no­wie­nia, a ge­ne­tycz­nie wy­ho­do­wa­ne zwie­rzę, po­łą­czo­ne z wy­ra­fi­no­wa­ną elek­tro­ni­ką i sie­cią 5G, prze­ka­za­ło jej słowa do sys­te­mu Sezam Cre­dit, i dało jej nie­wiel­ką na­gro­dę w po­sta­ci miłej sty­mu­la­cji łech­tacz­ki.

 

Księ­życ

– Cof­nij­cie się, bo od­pa­li­my ła­du­nek – Yu krzyk­nął przez radio wie­dząc, że tamci nie żar­tu­ją i uważ­nie na­słu­cha­ją ich trans­mi­sji. Wła­ści­wie to był po­go­dzo­ny ze śmier­cią i było mu wszyst­ko jedno, czy prze­ży­je czy nie.

Wolał zgi­nąć od razu, od la­se­ra. Nie chciał mieć świa­do­mo­ści, że zaraz nie bę­dzie nic czuł. Wie­dział, że przy ra­kie­cie miał kilka se­kund na re­ak­cję, a w ta­kich chwi­lach nawet bo­ha­te­ro­wie mie­wa­ją chwi­le sła­bo­ści, z któ­rych hi­sto­ria roz­li­cza ich w nie­skoń­czo­ność, na nie­szczę­ście za­po­mi­na­jąc o za­słu­gach.

Nie oba­wiał się, że jego śmierć pój­dzie na marne. Za­dzia­ła­ły­by sys­te­my au­to­ma­tycz­ne i lu­dzie na stat­ku na pewno po­mści­li­by go. Pro­blem tkwił w czym innym. Wszy­scy byli tym zmę­cze­ni i naj­gor­sze było to, że mogli uru­cho­mić pewne pro­ce­du­ry przez przy­pa­dek.

Ataki miały miej­sce zde­cy­do­wa­nie zbyt długo. Za­czę­ło się, gdy wia­do­mo­ści o stat­ku ob­cych prze­do­sta­ły się do opi­nii pu­blicz­nej. Za­miesz­ki, żą­da­nia tłusz­czy i ataki na Azja­tów na całym świe­cie, do tego próby uszko­dze­nia sta­cji Tian­gong 3 na or­bi­cie. To dzia­ło się jako pierw­sze. Do żąd­nych krwi zwy­kłych ludzi do­łą­czy­li mi­liar­de­rzy, potem do­szła bra­to­bój­cza walka w Chi­nach, w któ­rej ci, któ­rzy chcie­li nisz­czyć obce ar­te­fak­ty nisz­czy­li tych, któ­rzy chcie­li je wy­ko­rzy­stać.

Trzy mi­lio­ny ludzi.

Mniej wię­cej tyle ist­nień po­chło­nę­ła ta walka. Reszt­ki Ame­ry­ki, Eu­ro­py i Azji tra­ci­ły swój kru­chy po­rzą­dek. Wszę­dzie wrza­ło i nie widać było końca. Wła­ści­wie to wszy­scy wie­dzie­li, że kie­dyś może dojść do pierw­sze­go kon­tak­tu, ale nikt nie przy­pusz­czał, że sta­nie się to na wła­snym po­dwór­ku i to tak szyb­ko, w chwi­li gdy lu­dzie mieli wła­sne pro­ble­my.

Robot, który za­trzy­mał się około trzech ki­lo­me­trów dalej, na­le­żał do jed­nej z kilku kor­po­ra­cji. Yu wie­dział, że jest za mały na obec­ność ludzi, nie miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, że była to jedna z ko­lej­nych prób w pla­nie wro­gie­go prze­ję­cia zna­le­zisk dla któ­re­goś z mi­liar­de­rów.

Obec­na pa­no­wa­ła kru­cha rów­no­wa­ga sił. To był dziw­ny wy­ścig z cza­sem, w któ­rym każda ze stron bar­dziej pró­bo­wa­ła zmy­lić prze­ciw­ni­ka niż mar­no­wać swoje skrom­ne za­so­by.

Za­ło­ga na stat­ku ob­cych roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­ła uru­cho­mić część sys­te­mów, ta­kich jak in­sta­la­cje do wy­twa­rza­nia tlenu. Chiny pra­co­wa­ły nad do­star­cza­niem im za­so­bów, a kor­po­ra­cje usi­ło­wa­ły do tego nie do­pu­ścić. Ata­ku­ją­cy mieli do wy­bo­ru za­bi­cie obroń­ców w otwar­tej walce, od­cię­cie ich do­staw albo cze­ka­nie na to, aż ci po­peł­nią błąd i sami zginą. Pew­nych rze­czy nie mogli robić zbyt otwar­cie i do­kucz­li­wie, gdyż obroń­cy szan­ta­żo­wa­li wszyst­kich groź­bą wy­sa­dze­nia ar­te­fak­tu.

 

Pekin

Ge­ne­rał spoj­rzał na człon­ków kor­po­ra­cji, któ­rzy po śmier­ci pre­zy­den­ta sta­no­wi­li nie­ofi­cjal­ny rząd tym­cza­so­wy:

– Czy mo­że­my wy­strze­lić ra­kie­tę w naj­bliż­szym mie­sią­cu?

– Tak, mo­że­my też wy­słać dwóch żoł­nie­rzy z naj­now­szą nano–tech­no­lo­gią.

– Ale będą przy tym zu­ży­wać za­so­by.

– Ci żoł­nie­rze są go­to­wi na misję sa­mo­bój­czą. Wy­star­czy wdro­żyć pro­gram sie­dem trzy jeden.

– Do­sko­na­le.

>> Bar­ce­lo­na <<

Mia­łem znowu le­cieć do War­sza­wy. Mój lot do Lon­dy­nu miał pro­wa­dzić przez Zu­rych, co było dziw­ne samo w sobie, ale nie opo­no­wa­łem.

Naj­więk­szą nie­spo­dzian­ką cze­ka­ła mnie przy wej­ściu do sa­mo­lo­tu, gdzie bram­ka nie chcia­ła mnie prze­pu­ścić.

– Herr Gniaz­dow­ski?

– Ja.

– Bitte war­ten hier für meine Kol­le­ge­n40. – Pani z ob­słu­gi z nie­od­gad­nio­ną miną po­ka­za­ła mi miej­sce.

Zro­bi­łem zdzi­wio­ny wyraz twa­rzy, na co do­da­ła:

– Bitte sit­zen und war­ten. Wir haben In­for­ma­tion für Sie aus Ihrer Firma.41

Bla bla bla – po­my­śla­łem, ale za­ją­łem wska­za­ne miej­sce i za­czą­łem czy­tać jedną z ksią­żek.

Lu­dzie wcho­dzi­li do sa­mo­lo­tu, w końcu przy bram­ce nie było ni­ko­go i już mia­łem się pod­nieść, ale Helga ge­stem ręki po­ka­za­ła mi, żeby dalej cze­kać.

Za­czą­łem się de­ner­wo­wać.

Bram­ka zo­sta­ła za­mknię­ta, zaś po dzie­się­ciu mi­nu­tach pod­szedł do mnie pan z ochro­ny i po­pro­sił mnie ze sobą.

– Nic nie ro­zu­miem. – Pró­bo­wa­łem coś wy­ja­śnić, ale on nie chciał nic słu­chać i po­pro­wa­dził mnie tylko do ko­lej­ne­go pa­tro­lu ochro­nia­rzy.

– Herr Gniaz­dow­ski? Bitte mit uns42.

Co ja znowu do cho­le­ry zro­bi­łem?

Wsia­dłem po­słusz­nie. Jakoś nie my­śla­łem, że coś złego może mnie spo­tkać. Z Klot­ten wy­je­cha­li­śmy na au­to­stra­dę, z au­to­stra­dy przez Zürich Af­fol­tern, Oer­li­kon i dalej w stro­nę Zug, aż do­je­cha­li­śmy do ma­łe­go lot­ni­ska.

Jeden z panów otwo­rzył mi tam drzwi, zaś na spo­tka­nie wy­szedł mój kon­takt z Cy­ka­dy, pan młody, jak go wcze­śniej na­zy­wa­łem.

– Dzień dobry – ode­zwał się o dziwo po pol­sku. – Za­sta­na­wiasz się pew­nie, po co tu je­steś. Cho­dzi o twoje od­kry­cie z War­sza­wy. Pod głów­nym bu­dyn­kiem WAT był bun­kier, a nawet ze­spół bun­krów. Nikt o nim nie wie­dział przez lata i to sta­no­wi­ło o jego sile. I co naj­cie­kaw­sze tej ta­jem­ni­cy nie udo­stęp­ni­li nawet żoł­nie­rze, któ­rzy tam sta­cjo­no­wa­li.

Pa­trzy­łem na niego jak na wa­ria­ta, on zaś wtedy dodał bez za­jąk­nię­cia:

– Ka­li­ski był jed­nym z nas, po­dob­nie Ja­ro­sze­wicz. Na­le­że­li do cy­ka­dy i tobie przy­pad­nie w udzia­le ogło­sze­nie ich badań.

– Tak mnie za­sta­na­wia coś. O klu­bie Bil­der­berg mówi się wszę­dzie, a o nas nic. Czy nie po­win­ni­śmy się ukry­wać?

– Sami chcie­li być na świecz­ni­ku. Po­ze­rzy. – Mach­nął ręką. – W twoim wy­pad­ku zro­bi­my to tak, żeby nas z tym nie łą­czyć.

– I ja mam się zgo­dzić? Nie mam ocho­ty na taką po­pu­lar­ność.

– Spo­koj­nie. – Znów mach­nął ręką. – Nie bę­dziesz strat­ny.

– Ale… Ale… – Za­czą­łem się jąkać czu­jąc, że ogar­nia mnie go­rą­co na myśl o cze­ka­ją­cych kon­se­kwen­cjach. – Ale nawet wolę stać z boku.

– Nie za­wsze ro­bi­my to, co lu­bi­my – uciął dys­ku­sję.

– A czy Ja­ro­sze­wicz to nie ten pre­mier, który zgi­nął, bo chciał ujaw­nić szcze­gó­ły tego pro­gra­mu? – Mój nie­wy­pa­rzo­ny język dał o sobie znać, i od razu ża­ło­wa­łem tego, co po­wie­dzia­łem, on jed­nak za­czął spo­koj­nie wy­ja­śniać:

– Wprost prze­ciw­nie. On wła­śnie nie chciał wy­do­by­cia do­ku­men­tów do­ty­czą­cych tego pro­gra­mu. Dla­te­go go tor­tu­ro­wa­no i dla­te­go zgi­nął. A jego żona była przy tym, więc też mu­sia­ła odejść. Chcia­no na nich wy­wrzeć pre­sję, ale wierz mi, nie zgi­nę­li na darmo. Jest w ogóle tu jest pewna cie­ka­wa rzecz. Wiesz, dla­cze­go Ro­sja­nie nie we­szli do Pol­ski w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym?

– No dla­cze­go?

– Bali się, że Pol­ska ma swoją Wun­der­waf­fe­43.

– No do­brze, i tych do­ku­men­tów nie miał nikt inny? I nikt inny nie po­wtó­rzył tych badań przez lata?

– Obaj byli mocno po­dejrz­li­wi, wręcz ob­se­syj­nie i pa­ra­no­icz­nie bro­ni­li wszyst­kich ta­jem­nic. Eks­pe­ry­ment Focus z sie­dem­dzie­sią­te­go trze­cie­go to tylko część tego, co im się udało. To wtedy Pol­ska uzy­ska­ła po raz pierw­szy neu­tro­ny z pla­zmy z la­se­ra. Eks­pe­ry­men­ty pro­wa­dzo­no dalej i w sie­dem­dzie­sią­tym siód­mym kraj był w sta­nie ini­cjo­wać syn­te­zę ła­dun­ka­mi wy­bu­cho­wy­mi. To jed­nak tylko część. Ze­spół Ka­li­skie­go osią­gnął re­zul­ta­ty po­zwa­la­ją­ce wąt­pić w spój­ność ma­te­rii. Dziś wiemy, że praw­do­po­dob­nie był krok od otwar­cia mostu do in­ne­go wy­mia­ru.

Po­pa­trzy­łem na niego znów jak na wa­ria­ta.

– Mówi się, że Tesla był ge­niu­szem. Niby znamy jego prace i osią­gnię­cia, ale wielu rze­czy nie po­tra­fi­my od­two­rzyć. Z pracą Ka­li­skie­go jest tak samo. Ja­ro­sze­wicz na szczę­ście ni­ko­mu nie zdra­dził, gdzie scho­wał ar­chi­wum, gdzie jak są­dzo­no były in­for­ma­cje o tych eks­pe­ry­men­tach. My­śli­my, że WAT za­wie­ra te in­for­ma­cje, i wła­śnie te in­for­ma­cje będą nam teraz po­trzeb­ne na Księ­ży­cu.

– Na księ­ży­cu?

– A tak, jest jesz­cze jedna rze­cz44. Nie mó­wi­łem? – Za­śmiał się, jakby opo­wie­dział mi do­sko­na­ły dow­cip albo zro­bił naj­lep­sze­go pod słoń­cem psi­ku­sa. – Le­cisz tam.

– COOOO? – krzyk­ną­łem.

– O tym póź­niej. – Mach­nął ręką. – Po­patrz sobie le­piej na to cacko.

– Ale… Ale… – Jak za­wsze w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych, za­czą­łem się jąkać i po­wta­rzać.

– Całe życie szu­ka­łeś no­wych wy­zwań. Skoki ze spa­do­chro­nem i inne przy­jem­no­ści. Nie każdy do­sta­je pro­po­zy­cje lotu w ko­smos. Nie spieprz tego. Znasz ten model?

– Ale to prze­cież Spit­fi­re – od­po­wie­dzia­łem ma­chi­nal­nie, pa­trząc na le­gen­dar­ną ma­szy­nę, którą wła­śnie wy­to­czo­no z han­ga­ru.

– W rze­czy samej. Do­kład­niej mó­wiąc Spit­fi­re MK XIV. Mamy ich około sto dwa­dzie­ścia.

– Ale skąd?

– Birma. Wszyst­kie w sta­nie fa­brycz­nym. Pod­wę­dzi­li­śmy je Da­vi­do­wi Cun­dal­lo­wi. To dobra lo­ka­ta ka­pi­ta­łu i mimo wszyst­ko spora siła zbroj­na. Ten tu na przy­kład jest cał­ko­wi­cie spraw­ny, choć prze­le­żał w skrzyn­kach ja­kieś osiem­dzie­siąt lat.

– Prze­cież to nie­moż­li­we.

– A czy wiesz, że w Ja­po­nii po czter­dzie­stym pią­tym zna­le­zio­no dwa­na­ście ty­się­cy ukry­tych sa­mo­lo­tów? Że w Niem­czech przez dzie­siąt­ki lat od­kry­wa­no zdat­ne do lotu ME–262? Kto wie, co się tam jesz­cze kryje…

– Dla­cze­go pan mi to mówi? I dla­cze­go Szwaj­ca­ria?

– Za­iste. Szwaj­ca­ria, tylko tutaj można osią­gnąć coś wiel­kie­go. A wiesz, dla­cze­go w Szwaj­ca­rii tak jest trud­no o po­zwo­le­nie na pracę i o sama pracę? Bo do­bro­byt nisz­czy, a tymi wszyst­ki­mi ogra­ni­cze­nia­mi od­sie­wa się jed­nost­ki mniej od­por­ne. Se­lek­cja, która po­wo­du­je, że nie miesz­ka tam byle kto. A z dru­giej stro­ny to jest naj­lep­szy dow­cip na świe­cie, że sta­wia się lu­dziom nie­zwy­kle wy­so­kie wy­ma­ga­nia tylko po to, żeby zająć im czas.

– A gdzie w tym wszyst­kim jest Bóg?

– Na to nie znam od­po­wie­dzi. Nikt nie zna od­po­wie­dzi. Ale trze­ba wie­rzyć, że wszyst­ko jest z pla­nem, ina­czej życie traci sens. Nie mam to oce­niać, czy po­trze­ba nam złych i trud­nych do­świad­czeń, i cier­pie­nia…

– Czy je­ste­śmy eks­pe­ry­men­tem?

– Pa­mię­tasz, jak roz­ma­wia­li­śmy o Rosji? Po­ka­żę ci coś, co po­dob­no na­pi­sa­no już wieki temu.

Wyjął te­le­fon i prze­czy­tał:

– Ogni­ste włócz­nie ude­rzą w zdraj­ców. Za­pło­ną całe mia­sta. Potem ra­kie­ty po­mkną nad oce­anem, skrzy­żu­ją się z in­ny­mi, spad­ną w wody mo­rza­45. Wie­rzysz w pro­roc­twa? Za­łóż­my, że to nie ja­sno­wi­dze­nie, tylko z góry za­pla­no­wa­ny plan. A tak w ogóle znasz efekt McGur­ka?

– Nie.

– Nasz umysł żyje we wła­snym Ma­tri­xie, cza­sem sam z sie­bie sobie two­rzy ilu­zje. Jak wi­dzisz coś pod­ska­ku­ją­ce­go, to sam do­da­jesz sobie dźwięk. I tak dalej.

– Czyli ten nasz świat wokół to jed­nak ułuda?

– Ist­nie­je coś ta­kie­go jak efekt Man­de­li.

– Nie sły­sza­łem.

– Wiele ludzi wie­rzy w coś, co nigdy nie miało miej­sca. Lu­dzie ci nie po­tra­fią tego zro­bić nawet wtedy, gdy do­sta­ją nie­zbi­te do­wo­dy. I nie­świa­do­mie potem to wszyst­ko ko­piu­ją.

– Coś jak prawo Con­waya?46

– Wła­śnie.

– To je­ste­śmy eks­pe­ry­men­tem czy nie?

Męż­czy­zna spo­waż­niał:

– Więk­szość z nas dzia­ła we­dług planu ni­czym le­min­gi, a my w Cy­ka­dzie pró­bu­je­my nie do­pu­ścić do tego, żeby się po­za­bi­ja­li. I tylko nie­któ­rzy z nich do­cie­ra­ją do miejsc ta­kich jak Szwaj­ca­ria, gdzie wcho­dzą na ko­lej­ny po­ziom. Cor­pus su­pre­mum.47

– Za­py­tam jesz­cze razem. Nie jest tak, że wszyst­ko jest sy­mu­la­cją?

– Dużo na to wska­zu­je, nie ma jed­nak cał­ko­wi­tej pew­no­ści.

Za­milkł, jakby coś roz­wa­żał, po dłuż­szej chwi­li za­czął znowu mówić:

– Wszyst­ko ma jakiś cel i sens w życiu. Nie­któ­rzy tak uwa­ża­ją i świę­cie w to wie­rzą. Że dobro i zło to takie zera i je­dyn­ki jak w kom­pu­te­rach, i coś lub ktoś cią­gle nas pro­gra­mu­je do tego, że­by­śmy szu­ka­li naj­lep­szej drogi…

– …ale jest dobór na­tu­ral­ny. – Wsze­dłem mu w słowo.

– A tak, ale on nie wy­ja­śnia nie­chę­ci do jed­no­stek wy­bit­nych, nie pa­su­ją­cych do pod­sta­wo­we­go wzor­ca. W teo­rii sy­mu­la­cji mówi się, że zaj­mu­ją zbyt dużo za­so­bów albo są wy­ni­kiem prze­kła­mań, a pro­gram nie po­tra­fi ich ob­słu­żyć i uru­cha­mia jakiś bez­piecz­nik.

– A ko­bie­ty i męż­czyź­ni?

– Co z nimi?

– No że nie ma ko­lej­nych płci.

– W wielu krę­gach byś wła­śnie zo­stał wy­klę­ty. – Za­śmiał się. – To jest dobre py­ta­nie. Dla­cze­go nie mamy trzech płci? Cie­ka­we, praw­da? To zdaje się roz­wa­ża­no w książ­ce „Równi Bogom”. Jest, co jest. Jed­nej rze­czy nie daj tylko sobie wmó­wić. Że ko­bie­ty są głu­pie. Są mą­drzej­sze niż my­ślisz, ale nie są tak mądre, jak one my­ślą­48. Tylko tyle i aż tyle.

– Nigdy o tym tak nie my­śla­łem

– I ta walka. Ko­bie­ty są silne i szu­ka­ją sil­niej­sze­go, chcą, żeby je po­nie­wie­rać i łamać. Siła i sła­bość. Jeden i zero. Za­wsze tylko jeden i zero. Czy to nie strasz­ne? Zwie­rzę­ce. Bez­dusz­ne. Nawet to, że szu­ka­ją męż­czyzn tylko po to, żeby im wmó­wić, że ci po­trze­bu­ją dziec­ka. Albo, że będą mieli co naj­wy­żej kilka minut przy­jem­no­ści za ogrom­ną górę kasy.

– Ko­bie­ty są naj­wspa­nial­sze na świe­cie – prze­rwa­łem mu pro­wo­ka­cyj­ne.

– Są. Cięż­ko jest wy­trzy­mać z tym, że przez dzie­więć mie­się­cy w brzu­chu ro­śnie pa­so­żyt. Cięż­ko jest wy­trzy­mać z hor­mo­na­mi. One to po­tra­fią, ale coś za coś. Są naj­wspa­nial­sze, ale i naj­bar­dziej cha­otycz­ne. Nawet jak się nudzą, to ma­cha­ją nóżką ni­czym kun­del ogo­nem. Po­wtó­rzę. Wiele z nich to wy­łącz­nie dwu­no­gie pa­so­ży­ty na­sta­wio­ne na kasę, dla któ­rych dzie­ci są tylko środ­kiem do za­trzy­ma­nia fa­ce­ta. Za­wsze chcą, żeby ich był z wyż­szej od nich półki. Nie mają uczuć wyż­szych. Nie mają my­śle­nia abs­trak­cyj­ne­go. Liczą się dla nich tylko pod­sta­wo­we po­trze­by, takie jak ładny za­pach i wy­gląd. W wielu mo­men­tach nie myślą per­spek­ty­wicz­nie. Takie są sta­ty­sty­ki. Nie ma co z nimi dys­ku­to­wać. Ob­ser­wo­wa­łem cie­bie i myślę, że je­steś wła­ści­wym kan­dy­da­tem, żeby kon­ty­nu­ować moje dzie­ło. I myślę, że w ten spo­sób za­mknę pewne spra­wy z prze­szło­ści.

– Czy pan jest moim ojcem?

Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­na­mi i mil­czał, ale jego wzrok był na tyle wy­mow­ny, że po­czu­łem jak bar­dzo to moż­li­we.

Nie dzi­wi­łem się, że nie chce się przy­znać. Jego ma­ją­tek naj­wy­raź­niej był wy­ce­nia­ny na mi­lio­ny i na pewno miał już nie­jed­ną spra­wę o oj­co­stwo.

– A teraz po­patrz na moją pry­wat­ną ko­lek­cję, za­pra­szam cię na dół.

I ze­szli­śmy do piw­ni­cy jego wilii, a on za­czął przed­sta­wiać ko­lej­ne eks­po­na­ty:

– Te­le­fon RWT. Radio UNI­TRA Sa­bi­na R610, UNI­TRA Eltra Dana i Ju­bi­lat. Ma­szy­na do szy­cia Łucz­nik. Od­ku­rzacz Pre­dom–Ze­lmer. Pral­ka Polar PS 663P BIO i po­czci­wa „fra­nia”. Ter­mo­wen­ty­la­tor Farel, czyli „fa­rel­ka”. Ra­dio­od­bior­nik Świa­to­wid. Te­le­wi­zor Ame­tyst 102, Ame­tyst 1012, Nep­tun 424, Nep­tun m515p i Nep­tun 120. Ma­gne­to­fon szpu­lo­wy UNI­TRA ZK–246. Ma­gne­to­fon Ka­sprzak RMS303 i RMS451.

Pa­trzy­łem na ko­lej­ne urzą­dze­nia, które kie­dyś były szczy­tem ma­rzeń, i w końcu nie wy­trzy­ma­łem:

– Co mi tu pan bę­dzie pie­przył o ja­kichś sta­ro­ciach. Dla­cze­go pan zo­sta­wił moją matkę?

Męż­czy­zna cięż­ko wes­tchnął:

– Nic nie po­twier­dzam. Dziec­ko, po­wiem tylko, że „kie­dyś ma­rzy­ła mi się ładna i mądra. Potem jurna i ma­ło­mów­na. Wresz­cie ja­ka­kol­wiek, która po­tra­fi­ła­by pojąć, czym jest moja służ­ba”49.

– Zjedz­my.

Prze­szli­śmy do ja­dal­ni, gdzie cze­kał już za­sta­wio­ny dla dwoj­ga stół. Za­czę­li­śmy jeść, a on kon­ty­nu­ował:

– Mamy na cie­bie oko. Cie­szy­my się, że masz dzie­ci. I mamy dla cie­bie pro­po­zy­cję. Ich bez­pie­czeń­stwo za twój lot na księ­życ. Od­na­le­zio­no tam sta­tek, na stat­ku na­gra­nie, w któ­rym byłeś rów­nież ty. Ty i ty­sią­ce in­nych ludzi. Wideo mó­wi­ło nam, że wszy­scy macie zo­stać zgro­ma­dze­ni, a ba­da­nia po­twier­dza­ją, że w jakiś spo­sób sta­tek spraw­dza waszą obec­ność.

– Sta­tek?

– Wła­ści­wie praw­dę po­wie­dziaw­szy tro­chę złom, praw­do­po­dob­nie bu­do­wa­ny przez nasze wcze­śniej­sze kopie. Nie­któ­rzy widzą w nim moż­li­wość uciecz­ki z na­sze­go wię­zie­nia. Współ­pra­cu­je­my z Chiń­czy­ka­mi, któ­rzy prze­nio­są tam ta­kich jak ty.

– Jak w „2012”.

– Wła­śnie, małe spryt­ne chiń­skie rącz­ki do­pro­wa­dzą do suk­ce­su ludz­ko­ści. Są­dzi­my, że życie opar­te na węglu to pod­sta­wa. Może to krzem? A kto­kol­wiek tam jest na górze, to eks­pe­ry­men­tu­je wła­śnie na węglu? My pró­bu­je­my bu­do­wać ma­szy­ny bio­lo­gicz­ne. Może dla tego kogoś to jest po­szu­ki­wa­nie drogi, żeby mi­liar­dy ma­łych kom­pu­ter­ków z wła­snym lo­so­wym pro­gra­mem roz­ple­nio­nych ni­czym pchły na całej pla­ne­cie za­mie­nić na małe prze­wi­dy­wal­ne kom­pu­ter­ki opar­te na DNA, które miesz­czą się w po­ko­ju?

Wi­dzia­łem, że facet ma wy­raź­ne pro­ble­my ze sobą, a on stwier­dził:

– Widzę, że my­ślisz, że po­wi­nie­nem zna­leźć się u czub­ków. To są wła­śnie skut­ki do­bro­by­tu. Jak masz wszyst­ko, to za­czy­nasz sza­leć i szu­kać cze­goś ko­lej­ne­go i ko­lej­ne­go, brać dragi i wy­dzi­wiać nawet w łóżku. Aż w końcu da­jesz sobie spo­kój. Trze­ba się cie­szyć. Samo szu­ka­nie po­win­no dawać szczę­ście. To Szwaj­ca­ria, gdzie pro­sto­ta i su­ro­wość prze­pla­ta­ją się z no­wo­cze­sno­ścią, gdzie broń jest na wi­do­ku dzien­nym, i gdzie ni­ko­go nie dziwi drut kol­cza­sty i ka­me­ra za­miast dziad­ka ochro­nia­rza na bu­do­wie… Bo tu lu­dzie tak nie krad­ną, bo nie muszą…

Tro­chę miał z tym racji. Czy­ta­łem kie­dyś książ­kę ro­syj­skie­go pi­sa­rza, który na­pi­sał:

„Kara tylko czło­wie­ka roz­draż­nia, on się nie przy­zna­je i dalej uważa się za nie­win­ne­go, a uczy się w tej sy­tu­acji tylko kom­bi­no­wać, do tego chowa swoją złość na tego, kto go uka­rał, nawet jeśli spra­wie­dli­wie. Żeby czło­wiek na­praw­dę oka­zał skru­chę, musi po­czuć do­kład­nie to samo, i tak samo, jak ten, komu za­szko­dził. Ale to skom­pli­ko­wa­ne i dłu­go­trwa­łe, a na­zy­wa się to wy­cho­wa­niem. A wy­chło­stać pasem po tyłku albo na­krzy­czeć – to jest szyb­kie i przy­no­si ulgę po­krzyw­dzo­ne­mu”50.

Z tym w ogóle była zwią­za­na cie­ka­wa hi­sto­ria. Kie­dyś ktoś mi po­wie­dział „Tę książ­kę mogę ci po­ży­czyć, albo nie, po­ży­czę ci ją kie­dyś”, roz­bu­dza­jąc moje za­in­te­re­so­wa­nie.

Pa­mię­ta­łem też słowa z innej książ­ki, gdzie jasno po­wie­dzia­no o roli do­bre­go oto­cze­nia:

„Nie wy­obra­żam sobie, żeby moi lu­dzie mieli pra­co­wać w ja­kimś kosz­mar­nym biu­rze po­dzie­lo­nym na klit­ki. Zbun­to­wa­li­by się. Muszę dys­po­no­wać otwar­tym stu­diem z wy­so­kim su­fi­tem i od­lo­to­wą at­mos­fe­rą. To jest na­praw­dę bar­dzo ważne, jeśli chcesz za­chę­cić ludzi do pracy na naj­wyż­szym po­zio­mie”51

– Dobro i zło. Zero i jeden. Po­patrz na wszyst­kie re­li­gie. Mówią o nie­bie i pie­kle. Jeśli się spraw­dzisz, to do­sta­niesz na­gro­dę. I wła­śnie dla­te­go całe to życie tutaj to tre­ning i spraw­dzian, czy je­steś uży­tecz­ny czy nie. Czy mo­żesz przejść re­in­kar­na­cję czy nie. A z in­nych mniej przy­ziem­nych rze­czy – czy sły­sza­łeś może o pro­jek­cie Wal­leye?

– Tak jak Wally z kre­sków­ki?

– Pra­wie. Swego czasu w In­diach w kilku wio­skach wsz­cze­pio­no lu­dziom chipy z bi­blio­te­ką róż­nych ksią­żek. Tak im to wy­tłu­ma­czo­no, że to no­wo­cze­sne. Każdy z nich miał mieć przy sobie wszyst­kie dzie­ła świa­ta. Ale nikt nie po­wie­dział im jed­ne­go. Że jak będą wkła­dać dło­nie do czyt­ni­ków, to cza­sa­mi nie­któ­re z tych dzieł zo­sta­ną de­li­kat­nie zmie­nia­ne. Trwa­ło to rok. Przez ten czas oczy­wi­ście usu­nię­to stam­tąd In­ter­net i te­le­wi­zję, i wszel­kie pa­pie­ro­we książ­ki. Ten eks­pe­ry­ment wy­ka­zał coś prze­ra­ża­ją­ce­go. Lu­dzie ci za­czę­li dzia­łać nie­ra­cjo­nal­nie. Stra­ci­li swoje zda­nie, prze­sta­li za­da­wać py­ta­nia i opie­ra­li się na wy­pa­czo­nych tek­stach, za­po­mi­na­jąc o ory­gi­na­łach.

– Jak w Or­wel­lu.

– Wła­śnie. Lu­dziom można dużo wmó­wić. I stąd chi­po­wa­nie z „Za­gu­bio­nych w ko­smo­sie” na Net­fli­xie i wiele in­nych rze­czy.

– Dla­cze­go pan mi to mówi?

– A pa­mię­tasz pro­jekt Fa­ce­bo­oka, żeby wy­sy­łać im nagie zdję­cia, to je ła­ska­wie ozna­czą jako nie­bez­piecz­ne? Pro­jekt wy­ma­gał wy­sy­ła­nia sa­mych zdjęć.

– Ale…

– Tak. Wy­star­czy­ło­by, żeby użyt­kow­ni­cy po­da­wa­li same hashe. Czy to nie strasz­ne? Pro­po­no­wa­li, żebyś za darmo zo­stał dziw­ką na wła­sne ży­cze­nie.

– Czy pan su­ge­ru­je?

– Pan nic nie su­ge­ru­je i nic im nie udo­wod­nio­no, ale praw­da jest taka, że ca­łość była po­dej­rza­na.

– To co teraz?

– Teraz po­le­cisz do War­sza­wy, a tam zajmą się tobą agen­ci. Kie­row­ca od­wie­zie cię na lot­ni­sko. Masz lot do War­sza­wy. Nie dziw się ni­cze­mu.

Po­że­gna­nie było krót­kie. Uści­snę­li­śmy sobie dłoń, wy­pi­li­śmy po­że­gnal­ną lufę i tyle.

Na lot­ni­sku w Cen­tral­nym Por­cie Ko­mu­ni­ka­cyj­nym za­trzy­ma­ło mnie dwóch smut­nych panów:

– Pan Gniaz­dow­ski?

– Tak. Ale o co cho­dzi? – Nie kry­łem zdzi­wie­nia, bo funk­cjo­na­riu­sze na pewno spraw­dzi­li już wszyst­ko w daw­nej bazie bio­me­trycz­nej Unii Eu­ro­pej­skiej, i znali moje dane.

– Pój­dzie pan z nami – Jeden z nich mach­nął le­gi­ty­ma­cją.

– Ale ja nic nie ro­zu­miem.

– Nie cho­dzi o ar­ty­ku­ły. – Męż­czyź­ni uśmiech­nę­li się od ucha do ucha.

 

>>> Prze­zna­cze­nie <<<

Księ­życ

Po­ru­szy­ła ręką i wy­ci­snę­ła tro­chę wody z pla­sti­ko­wej to­reb­ki. Ciecz zmie­ni­ła się w kulkę, która za­czę­ła le­wi­to­wać.

Za­baw­ne – zmarsz­czy­ła nos, gdy ła­pa­ła ży­cio­daj­ną ciecz. Że aż tak tu śmier­dzi.

Nie lu­bi­ła tego miej­sca. Było tu cia­sno, bez żad­nej in­tym­no­ści, a do tego cały czas dziw­nie pach­nia­ło.

Jakby pójść na dys­ko­te­kę, tań­czyć z pię­cio­ma chło­pa­ka­mi, a każdy nie­wła­ści­wie śmier­dział.

Wie­dzia­ła, że mu­sia­ła tu być. Klam­ka za­pa­dła i na późno było na po­wrót. Chiń­czy­cy bar­dzo dużo za­in­we­sto­wa­li w jej po­dróż, teraz zu­ży­wa­ła masę wody, po­wie­trza i je­dze­nia… i miej­sca, które w lą­dow­ni­ku prze­kła­da­ło się na pa­li­wo. Po­mi­mo do­sta­wy to ostat­nie było na wy­czer­pa­niu i widać to było zwłasz­cza po jej przy­by­ciu – teo­re­tycz­nie miała być wy­sła­na na po­wierzch­nię zaraz po przy­lo­cie, w prak­ty­ce cze­ka­ła kilka ty­go­dni, mu­sząc za­do­wa­lać się kil­ku­na­sto­ma me­tra­mi prze­strze­ni.

W sumie to nawet ich tro­chę po­dzi­wia­ła, że z tak nie­wiel­ki­mi środ­ka­mi po­rwa­li się na tak wiel­kie przed­się­wzię­cie. Jak dotąd prze­gry­wa­li, bo nie udało się uru­cho­mić dużej czę­ści stat­ku ani zbu­do­wać ta­kiej przy­sta­ni, która po­zwo­li­ła­by na nie­skrę­po­wa­ną pracę. Od­pie­ra­li ataki, nie tra­cąc wiary i na­dziei. Było tacy pre­cy­zyj­ni, nie­ludz­cy i chłod­ni, kal­ku­lu­ją­cy tylko ry­zy­ko i ślepo wie­rzą­cy w słowa przy­wód­ców.

W związ­ku z tym oba­wia­ła się dwóch rze­czy. Znaj­do­wa­li się tutaj sami męż­czyź­ni, któ­rzy nie kryli lek­ce­wa­że­nia do bia­łych ko­biet. Nie oba­wia­ła się ciąży, ale czuła przez skórę, że gwałt jest jak naj­bar­dziej moż­li­wy… mogli zro­bić z nią, co chcie­li… i chyba je­dy­ne, co ich po­wstrzy­my­wa­ło, to świa­do­mość, że przy­na­leż­ny do ta­jem­ni­czej grupy wy­bra­nych.

Na­ukow­cy nie bar­dzo wie­dzie­li, dla­cze­go cho­dzi­ło aku­rat o nich, jaka była ich rola ani zna­cze­nie. Nikt nie po­tra­fił prze­wi­dzieć, czy ich skrzyw­dze­nie może wią­zać się z nie­kon­se­kwen­cja­mi. Jak dotąd, była je­dy­na na sta­cji i praw­do­po­dob­nie rów­nież to po­wstrzy­my­wa­ło Chiń­czy­ków, żeby sobie ulżyć.

Wie­dzia­ła, że wszyst­ko mogło się zmie­nić w każ­dej chwi­li. Po przy­by­ciu in­nych mogła już nie być tak uży­tecz­na, rów­nież sama par­tia mogła zmie­nić zda­nie i za­tu­szo­wać jej śmierć albo przed­sta­wić ją jako nie­szczę­śli­wy wy­pa­dek. Miała tego pełną świa­do­mość i dla­te­go sta­ra­ła się wy­peł­niać roz­ka­zy go­spo­da­rzy co do joty i scho­dzić im z oczu, gdy to tylko moż­li­we.

Był oczy­wi­ście też Ame­ry­ka­nin, ale ten prak­tycz­nie się z nią nie wi­dział i jak za­uwa­ży­ła, rów­nież nie miał spe­cjal­nych praw.

– War­ning. Pro­xi­mi­ty alert. War­ning. – Roz­le­gły się sy­gna­ły ostrze­że­nia, które w mo­du­le Tian­he na szczę­ście były po an­giel­sku.

Wraz z nią na sta­cji prze­by­wa­ły teraz trzy osoby. Włazy mię­dzy mo­du­ła­mi za­my­ka­ły się au­to­ma­tycz­nie, a ona chwy­ci­ła się uchwy­tu i już po chwi­li po­czu­ła zna­jo­me drże­nie od dzia­łek obro­ny.

Zginę sama w chiń­skiej sta­cji.

W próż­ni nie sły­chać było nic, ale tu w środ­ku alar­my mie­sza­ły się z ję­cze­niem sys­te­mu wy­mia­ny po­wie­trza, bu­cze­niem elek­tro­ni­ki i gwał­tow­nym ru­cha­mi po­wło­ki po każ­dym od­pa­le­niu sil­ni­ka czy więk­szej ra­kie­ty.

I nagle wszyst­ko się uspo­ko­iło.

– Ra­port – krzyk­nął do­wód­ca przez in­ter­kom.

– Wien­tian OK – zgło­sił jeden z Chiń­czy­ków.

– Mieng­tian prze­cie­ki.

– Tian­he OK – do­da­ła, gdyż nie sły­sza­ła ani nie wi­dzia­ła nic po­dej­rza­ne­go.

Te ataki po­wta­rza­ły się dosyć re­gu­lar­nie i miały na celu zu­ży­cie ich za­pa­sów ener­gii i amu­ni­cji. Tyle wie­dzia­ła i było to wiel­ce nie­po­ko­ją­ce.

> Twar­dow­sky <

Księ­życ

Dwa­dzie­ścia me­trów dalej do­wód­ca sta­cji Zhao Bao za­mknął na chwi­lę zmę­czo­ne oczy i po raz ko­lej­ny przy­po­mniał sobie ostat­nią roz­mo­wę, którą odbył z cen­trum na ziemi.

– Wy­sy­ła­my ra­kie­tę. Nie wiemy, co bę­dzie dalej. Ame­ry­ka­nie za­to­pi­li nasz lot­ni­sko­wiec 001 – po­wie­dział wtedy szef misji i łącz­ność się gwał­tow­nie urwa­ła.

W Chi­nach trwa­ły we­wnętrz­ne walki o wła­dzę. Po śmier­ci pre­zy­den­ta przez chwi­lę do głosu do­szły skraj­nie pra­wi­co­we śro­do­wi­ska, które do­ma­ga­ły się roz­bro­je­nia Chin i prze­ka­za­nia ca­łe­go ar­se­na­łu ją­dro­we­go Wschod­nie­mu Wy­brze­żu. Nie­któ­rzy pró­bo­wa­li uak­tyw­nić opra­co­wy­wa­ną od lat spe­cjal­ną funk­cję sys­te­mu Se­sa­me Cre­dit, który miał prze­jąć kon­tro­lę i do­wo­dzić ni­czym Sky­net czy Chiń­ski Kwant 220. Jesz­cze inni usi­ło­wa­li po­dzie­lić kraj środ­ka na księ­stwa. To wszyst­ko były oczy­wi­ście mrzon­ki, ale i tak sy­tu­acja stała się nie­zwy­kle groź­na.

Ame­ry­kań­scy po­li­ty­cy w obro­nie swo­jej floty za­to­pi­li zbun­to­wa­ny chiń­ski lot­ni­sko­wiec i ze­strze­li­li uszko­dzo­ny te­sto­wy sa­mo­lot hi­per­so­nicz­ny dru­giej ge­ne­ra­cji stwier­dza­jąc, że Chiny śle­dzą ich kraj. To była ewi­dent­na eska­la­cji cho­wa­nych od dwa ty­sią­ce dwu­dzie­ste­go uraz.

Bao ro­zu­miał, że walki trwa­ły, ale Pekin na pewno ma teraz waż­niej­sze spra­wy na gło­wie, a brak łącz­no­ści wy­ni­ka z za­głu­sza­nia sy­gna­łów la­se­ro­wych.

Je­dy­na nie­po­ko­ją­cą spra­wa ostat­nich dni był roz­błysk po­mię­dzy zie­mią i księ­ży­cem. Wy­glą­da­ło to na eks­plo­zję, ale lu­dzie na sta­cji nawet na ma­te­ria­łach wideo nie do końca wi­dzie­li, o co może cho­dzić. Ow­szem, dało się tam za­uwa­żyć jakby po­cisk i zde­rze­nie z innym obiek­tem, ale nic wię­cej.

Do­ko­wa­nie ra­kie­ty zo­sta­ło za­pla­no­wa­ne za osiem go­dzin. Te­le­me­tria i re­la­cje za­ło­gi po­ci­sku zgod­nie po­twier­dza­ły, że nie ma po­wo­du do obaw. Sta­cja miała do­stać siód­my moduł, za­pa­sy po­wie­trza, żyw­no­ści i wody i trzech no­wych pa­sa­że­rów – dwóch woj­sko­wych i męż­czy­znę z ta­jem­ni­czej grupy stu czter­dzie­stu czte­rech ty­się­cy.

Ten trans­port mógł zmie­nić wszyst­ko na ich ko­rzyść, mógł być też ostat­nim. Każda nowa osoba uszczu­pla­ła ich szan­se na prze­ży­cie, w prze­no­śni i do­słow­nie pod­ci­na­jąc gałąź, na któ­rej sie­dzie­li.

Zhang Fei od kilku mie­się­cy sie­dział z trzy­oso­bo­wym ze­spo­łem na dole, nie miał jed­nak z na­ukow­ca­mi tak du­żych suk­ce­sów, jak po­cząt­ko­wo pla­no­wa­no. Tu cho­dzi­ło o ba­da­nie ob­cych roz­wią­zań i nie można było przy­spie­szyć pew­nych spraw. Naj­le­piej by­ło­by oczy­wi­ście wszyst­ko trans­por­to­wać po ka­wa­łecz­ku na zie­mię, ale Chiń­czy­cy nie mieli ta­kich moż­li­wo­ści. Trze­ba było pra­co­wać pod po­wierzch­nią, w więk­szo­ści w gru­bych rę­ka­wi­cach i nie­wy­god­nych kom­bi­ne­zo­nach. Nie po­ma­ga­ło nawet roz­wi­nię­cie ba­lo­nów z nie­wiel­ką ilo­ścią po­wie­trza, gdyż więk­szą część zu­ży­li na bu­do­wę szklar­ni, a sam ma­te­riał oka­zał się dosyć nie­trwa­ły.

Na górze sy­tu­acja dalej była pa­to­wa. Trzy po­jaz­dy kor­po­ra­cji nie ry­zy­ko­wa­ły bez­po­śred­nie­go star­cia, tylko co trzy­dzie­ści trzy mi­nu­ty wy­sy­ła­ły sondę za sondą i po­zo­ro­wa­li lub prze­pro­wa­dza­li sa­mo­bój­czy atak. Lu­dzie ze sta­cji nisz­czy­li je i samo w sobie nie sta­no­wi­ło­by pro­ble­mu, gdyby nie zu­ży­wa­nie cen­nej ener­gii, która była prze­cież po­trzeb­na przy eks­plo­ra­cji obiek­tu.

Żą­da­nie tam­tych było jasne, dla więk­sze­go upodle­nia prze­ka­za­ne ty­go­dnie wcze­śniej przez młodą ko­bie­tę, która nie miała dla nich sza­cun­ku i żuła gumę:

– Chce­my re­ak­tor.

– Jaką mamy pew­ność, że nas nie przej­mie­cie?

– Żad­nej.

Bao wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, gdy po­czuł uścisk ręki na ra­mie­niu. Wokół wyły alar­my i trze­ba było pod­jąć ja­kieś de­cy­zje, które mogły de­cy­do­wać o ich prze­ży­ciu.

„Utra­ta szczel­no­ści, spa­dek po­zio­mu pa­li­wa”. – Czy­tał na ekra­nach, rów­no­cze­śnie wy­łą­cza­jąc włącz­nik sy­re­ny.

– Mieng­tian prze­cie­ki. Do­wód­co, jaka de­cy­zja? – Yu naj­wy­raź­niej za­cho­wał zimną krew i kon­tro­lo­wał wszyst­ko, gdy on oddał się na kilka se­kund roz­my­śla­niom.

– Wyjdź­cie z Ame­ry­ka­ni­nem. Wpierw pa­li­wo. Jest go mniej.

– Roz­kaz.

Dwóch ludzi za­czę­ło przy­go­to­wy­wać się bez słów do spa­ce­ru ko­smicz­ne­go. Mieli skok ad­re­na­li­ny i pra­co­wa­li szyb­ko, ale me­to­dycz­nie i do­kład­nie. Za­ło­ży­li nie tylko ska­fan­dry, ale rów­nież ele­men­ty na­praw­cze i ple­ca­ki od­rzu­to­we, które miały być użyte w przy­pad­ku odłą­cze­nia się od sta­cji.

– Kon­tro­la łącz­no­ści. – Puł­kow­nik prze­ka­zał przez radio.

Yu pod­niósł rękę i po­wie­dział:

– Raz. Dwa. Trzy.

– Wy­cho­dzi­my, pan pierw­szy.

– Zro­zu­mia­łem.

Puł­kow­nik przez kil­ka­na­ście mie­się­cy zdą­żył zdo­być za­ufa­nie go­spo­da­rzy na tyle, że miał pewną sa­mo­dziel­ność.

– Przy­pi­nam się – za­mel­do­wał po mi­nu­cie.

Yu do­łą­czył do niego. Osło­na sta­cji z ze­wnątrz wy­glą­da­ła na brud­ną i za­nie­czysz­czo­ną, nie to jed­nak bu­dzi­ło obawy, tylko prze­cie­ki tlenu i wy­pływ pa­li­wa.

– Pa­li­wo.

– Ro­zu­miem.

Taj­ko­nau­ci za­czę­li prze­miesz­czać się, ła­piąc się szcze­bli.

– Rura. Tam.

– Widzę.

– Za­mknij zawór.

Ta część za­da­nia była na szczę­ście łatwa i wy­star­czy­ło za­krę­cić zawór w jed­nej z linii do­staw­czych.

– Idzie­my do mo­du­łu Mieng­tian.

– Zro­zu­mia­łem.

Trze­ba było się spie­szyć. Ich od­de­chy były przy­spie­szo­ne, hełmy jak na złość pa­ro­wa­ły, a ad­re­na­li­na bu­zo­wa­ła.

– Tam. – Puł­kow­nik Col­dwell wska­zał po kilku mi­nu­tach.

– Widzę. – Yu po­twier­dził. – Naj­więk­sza łata?

– Tak.

Ame­ry­ka­nin się­gnął po ka­wa­łek me­ta­lu wiel­ko­ści metr na metr i za­czął zbli­żać się w kie­run­ku otwo­ru, przez który ucie­ka­ły reszt­ki po­wie­trza.

– Tu po­trze­ba co naj­mniej dwie łaty.

– Tak. Zaj­mij się prawą stro­ną, ja lewą.

– Zro­zu­mia­łem.

Męż­czyź­ni byli wy­szko­le­ni i znali pro­ce­du­rę, która po­le­ga­ła na przy­ło­że­niu łaty i za­spa­wa­niu jej małym pal­ni­kiem. Więk­szość prac była już wy­ko­na­na, gdy nagle sta­cja za­czę­ła się ob­ra­cać.

– Po­ci­ski. – Bao prze­ka­zał bez­na­mięt­nie przez radio, a sys­te­my obro­ny tym razem za­czę­ły strze­lać z la­se­rów.

Jak tu cicho. – Zdą­żył po­my­śleć Yu, gdy po raz ko­lej­ny czuł tylko ruch, ale nie wi­dział żad­nych pro­mie­ni.

– Od­pa­dam. – Ame­ry­ka­nin za­mel­do­wał po chwi­li. – Mam prze­bi­cie w ska­fan­drze.

Męż­czy­zna za­czął trzy­mać się za nogę, ale po kilku se­kund znie­ru­cho­miał, od­pły­wa­jąc z prze­strzeń.

– Fei, włącz sys­tem po­wro­tu do domu.

– Zro­zu­mia­łem.

Ple­cak miał sys­tem au­to­no­micz­ny, który można było włą­czyć w ta­kich sy­tu­acjach. Ame­ry­ka­nin zdą­żył wy­rów­nać lot… i po­wo­li za­czął kie­ro­wać się w stro­nę włazu, ale tylko przez trzy se­kun­dy.

– Tra­fie­nie w ple­cak. – Yu usły­szał głos do­wód­cy, gdy tam­ten za­czął ob­ra­cać się bez­wład­nie wokół wła­snej osi.

– Spró­bu­ję go zła­pać.

– Nie! Mogą cię tra­fić la­se­rem.

– Cho­ciaż spró­bu­ję.

– Yu, za­bra­niam. To roz­kaz.

Taj­ko­nau­ta za­ci­snął pięść w bez­sil­nej zło­ści. Wie­dział, że do­wód­ca nie prze­żył tyle z tym czło­wie­kiem. Z jed­nej stro­ny mu się nie dzi­wił, z dru­giej stro­ny go­rącz­ko­wo my­ślał, czy coś jesz­cze może zro­bić.

Har­pun.

W wielu fil­mach ko­smo­nau­ci mieli bosak, w rze­czy­wi­sto­ści było to coś bar­dziej jak wiel­ka ogrom­na packa z kle­jem. Męż­czy­zna za­czął prze­li­czać pa­ra­me­try i po chwi­li wy­ce­lo­wał broń w stro­nę ko­le­gi. Linka wy­sko­czy­ła i za­czę­ła roz­wi­jać się, ale nie do­się­gła celu.

– Widzę – stwier­dził cicho jego do­wód­ca. – Pierw­szy Polak, który po­zo­stał na księ­ży­cu.

– Co?

– Nie wie­dzia­łeś? Miał pol­skie ko­rze­nie. Oni na­zwa­li­by go Twar­dow­skim.

>> Po­łą­cze­nie <<

Droga na księ­życ

Sie­dzia­łem przy wiel­kim zbior­ni­ku pa­li­wa w małym cia­snym ko­smicz­nym au­to­bu­sie, w któ­rym mi­lio­ny ele­men­tów tylko cze­ka­ły na to, żeby za­iskrzyć, od­paść, sto­pić się czy od­kształ­cić. Nie było tu nic do ro­bo­ty i mo­głem tylko spać, czy­tać i pa­trzeć przez okno, za któ­rym nie­wie­le się dzia­ło. Od czasu do czasu mia­łem ocho­tę ude­rzyć w ścia­nę albo prze­bić okno i za­koń­czyć tę mor­dę­gę, ale po chwi­li za­wsze wra­cał mi roz­są­dek.

Teraz pa­trzy­łem na da­le­ką krop­kę za szybą i wra­ca­łem my­śla­mi do pew­nej roz­mo­wy, którą od­by­łem na ziemi z czło­wie­kiem z Cy­ka­dy.

– Ro­sja­nie wstrzy­ma­li Po­la­ków po misji Apol­lo 20. Wie­rzy­li, że ci mogą mieć klucz do kon­tak­tu z innym wy­mia­rem – tłu­ma­czył mi cier­pli­wie.

– Ale Apol­lo nie la­ta­ło po sie­dem­na­st­ce – opo­no­wa­łem.

– Ame­ry­ka­nie prze­ka­za­li plany Ro­sja­nom i ci zbu­do­wa­li kopię ich mo­du­łów. Dla­te­go też po­wio­dły się misje Salut. Nie wiem, czy pa­mię­tasz „Ko­smicz­nych kow­boi”…

– …panel ukra­dzio­ny z ar­chi­wum szefa?

– Tak.

– Ale jak ukryć start ra­kie­ty w ko­smos?

– A mało to moż­li­wo­ści? Mil­cze­nie i dez­in­for­ma­cja, za­my­ka­nie opor­nych, ośmie­sza­nie, mó­wie­nie, że coś jest misją bez­za­ło­go­wą. Wy­li­czać dalej?

– To ja zadam jesz­cze py­ta­nie. Dla­cze­go we­dług pana upa­dło ZSRR?

– Wier­chusz­ka w swoim za­du­fa­niu nie prze­wi­dzia­ła ogro­mu skut­ków Czar­no­by­la i tego, że pro­gram Buran bę­dzie się opóź­niał. Oni świę­cie wie­rzy­li, że uda się po­le­cieć na księ­życ i zgar­nąć część tego, co wi­dzie­li, nie­ste­ty nie zdą­ży­li.

– A może Ame­ry­ka­nie ich sa­bo­to­wa­li.

– Kto wie. – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Mówi pan, że coś wi­dzie­li. A gdzie to się po­dzia­ło? I czy Chiń­czy­cy po­ło­ży­li na tym rękę?

– Nie wiem. – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. – Praw­da jest jed­nak taka, że księ­życ kryje wiele ta­jem­nic.

Wspo­mnia­łem tę roz­mo­wę wie­lo­krot­nie. Wtedy wi­dzia­łem go po raz ostat­ni. Wie­dzia­łem, że jest za bar­dzo zmę­czo­ny ży­ciem, żeby ze mną po­le­cieć. Ow­szem, może mógł sobie to za­ła­twić, ale pew­nie nie chciał, bo bał się, że nie wy­trzy­ma mu serce czy coś ta­kie­go.

Cy­ka­da za­pew­ni­ła mi prze­rzu­ce­nie do Ma­łe­go Tokio w Wólce Ra­dzy­miń­skiej. Tam po­zna­łem inny świat, pań­stwo w pań­stwie, w któ­rym po­trak­to­wa­no mnie po woj­sko­we­mu, jak towar, który trze­ba spraw­dzić, zwa­żyć, zmie­rzyć i prze­wieźć bez uszko­dze­nia z punk­tu A do punk­tu B. Nie było zbyt miłe nawet to, gdy jeden z moich no­wych opie­ku­nów po­bie­rał ode mnie krew.

– Udało nam się na­mie­rzyć jesz­cze dwóch – po­wie­dział tam­te­go dnia do swo­je­go ko­le­gi, a ja prze­zor­nie trzy­ma­łem język za zę­ba­mi.

Ko­lej­ne dni były dla mnie jak za mgłą, zu­peł­nie jak­bym do­sta­wał ja­kieś nar­ko­ty­ki. Naj­bar­dziej utkwi­ło mi w pa­mię­ci, jak z przy­zwy­cza­je­nia w po­cią­gu po­pro­si­łem o po­dwój­ną kawę po wie­deń­sku, na co jeden z kon­wo­jen­tów zro­bił mocno zde­gu­sto­wa­ną minę. Tak mnie tak zdzi­wi­ło, że za­py­ta­łem ja­dą­ce­go ze mną na­ukow­ca:

– O co może mu cho­dzić?

– Bo w Chi­nach każdy zakup jest za­pi­sy­wa­ny w sys­te­mie Se­sa­me Cre­dit. Kie­dyś tylko oce­nia­no zdol­ność kre­dy­to­wą, potem po­glą­dy, w końcu to, czy każdy jest eko­lo­gicz­ny, czy dużo jeź­dzi, czy je zdro­we rze­czy.

– No ale to nie różni się od płat­no­ści kartą. Firmy prze­cież też nas pro­fi­lu­ją.

– Ale nie uza­leż­nia­ją od tego, czy mo­że­my być le­cze­ni, a przy­naj­mniej nie tak osten­ta­cyj­nie. Taka kawa to jedna setna punk­tu na minus. Wielu Chiń­czy­ków ma na tym punk­cie ob­se­sję i dla­te­go nie piło jej od lat.

– Co pan nie powie?

– A wie pan, że nawet po­sia­da­nie dzie­ci się do tego wli­cza? Chło­pak minus dwie­ście punk­tów, dziew­czyn­ka minut sto.

– To jak sa­mo­cho­dy, klasa A albo B – mruk­ną­łem zszo­ko­wa­ny.

– Tak.

– Czy to nie strasz­ne?

– Nie od­po­wiem. – Spoj­rzał spe­szo­ny. – Sam pan wie, jak zmie­ni­ło się ob­li­cze ziemi, gdy metan za­czął pa­ro­wać. Le­piej trzy­mać z wy­gra­ny­mi.

Zro­zu­mia­łem wtedy po raz ko­lej­ny, że muszę na­uczyć się wielu rze­czy, a co naj­waż­niej­sze, trzy­mać język za zę­ba­mi.

Za­bra­no nam wszel­kie za­chod­nie urzą­dze­nia i dano chiń­skie od­po­wied­ni­ki. Nie były tak szyb­kie, a do mnie do­tar­ło, że moje po­przed­nie życie praw­do­po­dob­nie się skoń­czy­ło na dobre.

– Cie­ka­we, że żadne z nich nie ma pro­ce­so­ra In­te­la ani AMD. – Rzu­ci­łem ko­men­tarz do mo­je­go współ­to­wa­rzy­sza.

– A czy wiesz, dla­cze­go?

– Nie.

– Jeden z pro­jek­tów DARPA prze­wi­dy­wał stwo­rze­nie tyl­ne­go wej­ścia do każ­de­go więk­sze­go sys­te­mu na wy­pa­dek ataku ob­cych. Kody do tego są chro­nio­ne jak guzik ato­mo­wy.

– Można to wy­ko­rzy­stać do szpie­go­wa­nia… – za­czą­łem.

– …albo jako ide­al­ne na­rzę­dzie do stwo­rze­nia naj­więk­sze­go su­per­kom­pu­te­ra w dzie­jach – do­koń­czył. – Do wy­bo­ru, do ko­lo­ru. Były nawet próby wbu­do­wa­nia tam pew­nej dozy sztucz­nej in­te­li­gen­cji.

Pod­czas lotu do Chin spo­tka­ła mnie nie­spo­dzian­ka. Ktoś przy­go­to­wu­ją­cy sa­mo­lot wy­ka­zał się nie­złym hu­mo­rem. Dzię­ki temu mo­głem oglą­dać, jak w „Star–Trek En­ter­pri­se” ko­pal­nia star­tu­je z księ­ży­ca, a potem jak za­gi­nio­na Atlan­ty­da od­la­tu­je z ziemi w „Star­ga­te Atlan­tis”. Mia­łem już wtedy ja­kieś po­ję­cie o tym, co mnie czeka, i mo­głem się tylko po­śmiać. To było dobre i bar­dzo po­trzeb­ne.

Po przy­jeź­dzie nie wi­dzia­łem zbyt dużo no­wo­ści. Za­mknię­to nas w ho­te­lu i potem pod­da­no tylko krót­kie­mu prze­szko­le­niu. Na nim po­ka­za­no, jak wy­glą­da praca w próż­ni. Nie mie­li­śmy wol­nej ręki, a każde wyj­ście przez na­stęp­ne kilka dni naj­wy­raź­niej było wy­re­ży­se­ro­wa­ne i miało po­ka­zać, że sys­tem jest ide­al­ny.

Mają roz­mach skur­wy­sy­ny. – Nie mu­sie­li nas in­dok­try­no­wać i wbi­jać zło­tych myśli z czer­wo­nej ksią­żecz­ki. Ich me­to­da była znacz­nie sku­tecz­niej­sza, a ja tak czę­sto czu­łem się tak nie­zwy­kle mały, gdy wi­dzia­łem wiel­kość wszyst­kich bu­dow­li i przed­się­wzięć wokół.

Przy­pusz­cza­łem, że każdy z nas jest oce­nia­ny. Za­ję­cia za­czę­li­śmy w róż­nym tem­pie. Za­czę­ło się od pły­wa­nia w kom­bi­ne­zo­nach w ba­se­nie, potem do­szły spraw­dzia­ny me­dycz­ne, ćwi­cze­nia na si­łow­ni inne ak­tyw­no­ści. Bar­dzo po­do­ba­ła mi się zwłasz­cza wi­zy­ta w wiel­kiej ko­mo­rze, gdzie ekra­ny na ścia­nach sy­mu­lo­wa­ły wy­gląd ko­smo­su, a próż­nia po­zwa­la­ła spraw­dzić, jak wy­glą­da po­ru­sza­nie się przy braku po­wie­trza.

Ko­lej­nym prze­ży­ciem był dzień, w któ­rym nie zja­dłem śnia­da­nia, za to bez słowa zo­sta­łem za­wie­zio­ny na lot­ni­sko. Za­czę­to mnie tam za­zna­ja­miać z za­sa­da­mi uży­wa­nia kom­bi­ne­zo­nu lot­ni­cze­go, na­stęp­nie bez żad­nych wy­ja­śnień wło­żo­no go na mnie i za­pro­wa­dzo­no do sa­mo­lo­tu, który wy­glą­dał jak jedna z chiń­skich kopii Mig–29.

Pilot znał za­le­d­wie kilka słów po an­giel­sku, ale wy­glą­dał na star­sze­go i do­świad­czo­ne­go, więc nie mia­łem zbyt­nich obaw. Po przy­pię­ciu mnie w środ­ku po­czu­łem ad­re­na­li­nę i go­rą­ce pie­ką­ce słoń­ce. Nie było tu już ta­ry­fy ulgo­wej. Sa­mo­lot wy­star­to­wał z pełną pręd­ko­ścią, potem wzniósł się gwał­tow­nie i za­czął robić becz­ki, prze­wro­ty, im­mel­ma­ny, pętle i inne fi­gu­ry, a na końcu bez żad­ne­go ostrze­że­nia skie­ro­wał się pio­no­wo ku ziemi, żeby wy­rów­nać kilka ty­się­cy me­trów nad nią.

Męż­czy­zna miał nie­złą za­ba­wę, pa­trząc na moje re­ak­cje, i tylko co jakiś czas pytał „OK?”, a mój brak sprze­ci­wu wzbu­dzał w nim coraz więk­szy po­dziw. Nie wiem, jakie prze­cią­że­nia mi wtedy za­apli­ko­wał, ale na­praw­dę czu­łem, że to nie jest za­ba­wa.

Ma­szy­na wy­glą­da­ła na starą i spra­co­wa­ną, ale po­tra­fi­ła dać w kość. Po wyj­ściu z niej upa­dłem na płytę lot­ni­ska, co wzbu­dzi­ło iro­nicz­ne uśmie­chy ob­słu­gi. Nie pod­da­łem się jed­nak, i nie dałem tym żół­tym po­kur­czom dal­szych po­wo­dów do ra­do­ści. Przez mi­nu­tę uspo­ka­ja­łem od­dech, a potem wsta­łem i jak gdyby nigdy nic od­trą­ci­łem rękę jed­ne­go z żoł­nie­rzy, który naj­wy­raź­niej chciał mnie pod­trzy­mać. Ad­re­na­li­na cią­gle do­da­wa­ła mi nad­ludz­kich sił, a na­pię­cie opa­dło do­pie­ro wie­czo­rem, co wy­wo­ła­ło okrop­ny ból głowy i zmę­cze­nie.

– Za­kła­da­li się, czy zwy­mio­tu­jesz i bę­dziesz na­rze­kał – po­wie­dział mi potem opie­kun. – Nie zro­bi­łeś tego i zdo­by­łeś ich sza­cu­nek.

Taki był po­czą­tek ostrych ćwi­czeń prak­tycz­nych, które z dnia sta­wa­ły się coraz cięż­sze. Wi­rów­ka i loty my­śliw­cem były prze­pla­ta­ne ba­se­nem, rów­nież takim, w któ­rym pra­co­wa­łem w kom­bi­ne­zo­nie z heł­mem oto­czo­nym ekra­na­mi sy­mu­lu­ją­cy­mi ko­smos.

Za­uwa­ży­łem też, że z dnia na dzień je­dze­nie sta­wa­ło się coraz pod­lej­sze i mniej zróż­ni­co­wa­ne.

– Przy­zwy­cza­ja­my was do diety, jaka jest tam na górze. – Tyle usły­sza­łem.

Wszyst­ko to trwa­ło do­kład­nie trzy­dzie­ści dłu­gich dni, po któ­rych na­pa­ko­wa­no we mnie masę pi­gu­łek i wpa­ko­wa­no do wiel­kiej ra­kie­ty. Teraz byłem tylko ba­ga­żem. Mia­łem je­dy­nie prze­żyć i wy­trzy­mać lot. Nikt się z tym nie krył, ale i ja nie mia­łem nic prze­ciw­ko. Otu­ma­nie­nie po­zwa­la­ło le­piej znieść fakt, że w każ­dej se­kun­dzie mogę wy­pa­ro­wać, że muszę wy­trzy­mać i nie ma tu przy­ci­sku „stop”, że mogą mnie zabić nawet re­ak­cje mo­je­go wła­sne­go or­ga­ni­zmu.

Start oka­zał się naj­dłuż­szy­mi i naj­cięż­szy­mi chwi­la­mi mo­je­go życia. Byłem głod­ny, a mój żo­łą­dek ści­śnię­ty. Sie­dzia­łem na kop­nię­tym do tyłu fo­te­lu, do­kład­nie przy­wią­za­ny i ści­śnię­ty pa­sa­mi. Do­dat­ko­wo mia­łem skrę­po­wa­ne ręce i nogi. Pa­trzy­łem się w górę, na przód kok­pi­tu, gdzie pi­lo­ci do­ko­ny­wa­li ostat­nich czyn­no­ści. Nie mo­głem nic zro­bić, nawet po­dra­pać się w nos, bo kom­bi­ne­zon mnie uci­skał, utrud­niał od­dy­cha­nie i otu­lał ni­czym sko­ru­pa gor­se­tu.

Naj­gor­sze oka­za­ły się chyba myśli. Wie­dzia­łem, że mogę się udu­sić, gdy sys­tem wen­ty­la­cji prze­sta­nie do­star­czać po­wie­trze, że nie po­czu­ję swo­jej wła­snej śmier­ci albo będę jej tak samo świa­do­my, jak nie­szczę­śni­cy w osiem­dzie­sią­tym szó­stym. Go­spo­da­rze nie dali mi żad­nej pi­guł­ki na sa­mo­bój­stwo, ale może to i le­piej, bo za­bił­bym się przy­pad­kiem ze stra­chu.

Do­pro­wa­dza­ło mnie to tak samo do sza­leń­stwa, jak brak zro­zu­mie­nia, co się do­kład­nie dzie­je. Chiń­czy­cy uży­wa­li swo­je­go ję­zy­ka. Nagle bez ostrze­że­nia po­czu­łem, że je­stem wręcz wtła­cza­ny w opar­cie fo­te­la. Wszyst­ko się trzę­sło i to było znacz­nie gor­sze uczu­cie niż w sa­mo­lo­cie do Lon­dy­nu. Cały czas ata­ko­wa­ły mnie różne stuki i gwał­tow­ne zmia­ny przy­spie­sze­nia. Ra­kie­ta le­cia­ła, ja ledwo wi­dzia­łem i co­kol­wiek ro­zu­mia­łem, i mo­dli­łem się tylko, żeby to już się skoń­czy­ło.

To chyba od­pad­nię­cie ko­lej­ne­go czło­nu. – Mia­łem na­dzie­ję, że se­kwen­cja „hałas, ha­mo­wa­nie i nagłe przy­spie­sze­nie” jest nor­mal­na i zgod­na z pro­ce­du­rą.

Pierw­szą ozna­ką bycia w ko­smo­sie była lek­kość, drugą za­mia­na ja­sno­ści za oknem z boku w czerń. Nie mia­łem moż­li­wo­ści, żeby się wy­piąć. Mo­głem tylko cier­pli­wie cze­kać na to, co będą ze mną robić. Nagle przed moimi ocza­mi ścia­na z przo­du od­pa­dła, a mnie za­mar­ło z prze­ra­że­nia serce.

To prze­cież za­mie­rzo­ne. – Na szczę­ście po se­kun­dzie wró­cił mi zdro­wy roz­są­dek. Po­zna­łem oczy­wi­ście pro­ce­du­ry, ale jak widać „znać, a pa­mię­tać” to dwie cał­kiem różne rze­czy.

Ra­kie­ta miała od­strze­li­wa­ny spi­cza­sty czu­bek. Na Ziemi stała pio­no­wo i skła­da się z po­tęż­nej dyszy i pierw­sze­go czło­nu, wyżej znaj­do­wał się drugi i trze­ci człon na­pę­do­wy, potem zbior­nik z pa­li­wem, moduł z ludź­mi i ła­dun­kiem i czu­bek. W ko­smo­sie po­zby­wa­no się pierw­sze­go i dru­gie­go czło­nu, jak rów­nież czub­ka.

Lot do sta­cji był długi, ale już nie tak bar­dzo uciąż­li­wy. Na or­bi­cie po raz pierw­szy prze­ży­łem szok, gdy przez okno zo­ba­czy­łem zie­mię. To, o czym sły­sza­łem tylko z opo­wie­ści i co czu­łem je­dy­nie w trak­cie nie­do­sko­na­łych ćwi­czeń, nagle stało się re­al­ne i było do­słow­nie na wy­cią­gnię­cie ręki.

Yes, this is Earth. Yes, you're on the spa­ce­shi­p52.

Do­tar­ło do mnie w końcu, że od ni­co­ści i peł­nej pust­ki dzie­li mnie wy­łącz­nie tafla szkła czy cien­kie­go me­ta­lu. Każdy ruch sam z sie­bie nigdy się nie koń­czył, a do tego do­cho­dzi­ły wi­docz­ne wpły­wy gra­wi­ta­cji róż­nych ciał. Nagle sta­łem się pełen po­dzi­wu dla tych wszyst­kich, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się tu być. Mogła zabić mnie nawet zwy­kła woda albo nie­do­kład­nie za­mknię­ta rura spu­sto­wa klo­ze­tu, na­kła­da­na na mój wraż­li­wy organ. Ubra­ny byłem w kap­su­łę i odtąd mia­łem do dys­po­zy­cji je­dy­nie kilka me­trów sze­ścien­nych prze­strze­ni, masę ogra­ni­czeń, ści­śle wy­zna­czo­ne pro­ce­du­ry na sra­nie, spa­nie i pier­dze­nie, a moje życie dra­ma­tycz­nie wpły­wa­ło na in­nych.

– To szok ko­smicz­ny. Bę­dziesz chciał się zabić, może nawet spró­bu­jesz. Twoja psy­chi­ka zo­sta­nie wy­sta­wio­na na cięż­kie próby. Naj­go­rzej bę­dzie, gdy od śmier­ci będą dzie­lić cię se­kun­dy. – Cier­pli­wie tłu­ma­czył mi w trak­cie ćwi­czeń ła­ma­ną mową moich przod­ków le­karz o sko­śnych ry­sach, który kie­dyś la­ta­mi pra­co­wał w Pol­sce.

– A jak czę­sto tak się dzie­je?

Na to już nie od­po­wie­dział, wy­mow­nie opusz­cza­jąc wzrok. Nie wiem, czy był tam na górze, ale od tego mo­men­tu po­dej­rze­wa­łem, że te słowa to nie tylko słowa skryp­tu, który ka­za­no mu prze­czy­tać.

W trak­cie tego lotu zo­ba­czy­łem na swoje oczy po raz pierw­szy inne obiek­ty, takie jak Mię­dzy­na­ro­do­wa Sta­cja Ko­smicz­na. Chiń­czy­cy mo­ni­to­ro­wa­li ich ruch i uważ­nie je ob­ser­wo­wa­li. Zgod­nie z moimi ob­ser­wa­cja­mi oba­wia­li się, że czeka nas jakaś przy­kra nie­spo­dzian­ka z ich stro­ny. To nie było miłe, szcze­gól­nie, że na ziemi pań­stwa za­ja­dle ze sobą wal­czy­ły, a tu w górze nor­mal­nie trwa­ło nie­for­mal­ne za­wie­sze­nie broni, z rzad­ka tylko prze­ry­wa­ne ja­kimś in­cy­den­tem.

Po­łą­cze­nie od­by­ło się bez więk­szych eks­cy­ta­cji. Choć mia­łem w gło­wie myśl, że wy­star­czy jeden me­te­or, kilka mi­li­me­trów źle do­pa­so­wa­nej uszczel­ki czy jeden zły ruch, to nie bałem się. Uspo­ka­ja­ła mnie chyba po­wol­ność tego pro­ce­su i de­li­kat­ność, z jaką to wszyst­ko się od­by­ło.

Do­ko­wa­li­śmy jedną dobę do Tian­gong 3, w tym cza­sie pa­trzo­no na mnie nie­zwy­kle uważ­nie i pil­no­wa­no na każ­dym kroku. Byłem za­fa­scy­no­wa­ny al­ga­mi i tra­wa­mi, wy­pcha­niem prze­strze­ni przez różne przy­rzą­dy, to­a­le­tą, a nawet pa­skud­nym je­dze­niem. O ile ra­kie­ta na ze­wnątrz i w środ­ku po­zo­sta­wa­ła pięk­na i lśnią­ca, zu­peł­nie jakby miała zo­stać gwiaz­dą kro­nik fil­mo­wych, to sta­cja miała być głów­nie funk­cjo­nal­na i wy­gląd czę­sto był tu dru­go­rzęd­ny. I ow­szem, dbano oczy­wi­ście o kom­fort pracy ludzi, ale o es­te­ty­kę już nie­zbyt. Sta­cja pach­nia­ła jesz­cze świe­żo­ścią, ale pięk­ne czy­ste pro­ste prze­strze­nie nie miały tu racji bytu, a oczy mogły od­po­cząć i cie­szyć się wra­że­nia­mi wi­zu­al­ny­mi tylko po za­ło­że­niu gogli 3D.

To było dla mnie zu­peł­nie coś no­we­go. Czu­łem eks­cy­ta­cję, wręcz pod­nie­ce­nie, coś co na pewno czuli pierw­si od­kryw­cy, któ­rzy prze­szli przez pierw­szy strach i trudy po­dró­ży i mogli z więk­szym spo­ko­jem ducha zająć się po­dzi­wia­niem swo­je­go oto­cze­nia.

Odlot z or­bi­ty ziem­skiej nie był już tak uciąż­li­wy. Wnę­trze ra­kie­ty zna­łem, ska­fan­der za­czął mi się ko­ja­rzyć z czymś do­brym, pro­ce­du­ry też nie spra­wia­ły pro­ble­mu. Zo­sta­li­śmy znów stło­cze­ni w małej ka­bi­nie w czte­ry osoby, potem za­mknię­to właz, prze­pro­wa­dzo­no krót­ką pro­ce­du­rę star­to­wą i uru­cho­mio­no sil­nik. Nie było żad­ne­go dłu­gie­go od­li­cza­nia, masy po­zwo­leń na start, i tym po­dob­nych rze­czy. Prze­cią­że­nie i efek­ty nie oka­za­ły się, rzecz jasna, tak mocne jak w at­mos­fe­rze i stąd teraz le­cia­ło się zu­peł­nie ina­czej. Ła­twi­zna.

Pro­blem po­ja­wił się kilka go­dzin póź­niej. Nor­mal­nie nie mia­łem klau­stro­fo­bii, tu jed­nak po­czu­łem się jak w wy­naj­mo­wa­nych przez nie­któ­rych ni­skich miesz­ka­niach, bu­do­wa­nych nor­mal­nie chyba dla kra­sno­lud­ków.

– Masz brać te ta­blet­ki. – Le­karz przed od­lo­tem po­ka­zał mi, w jaki spo­sób mogę sobie pomóc, zwle­ka­łem z tym jed­nak do ostat­niej chwi­li.

Prak­tycz­nie cały czas sie­dzie­li­śmy na na­szych miej­scach, a ra­kie­ta zbli­ża­ła się do celu. Nikt tu za bar­dzo nie dbał o naszą wy­go­dę, po­zo­sta­wa­ło mi spa­nie, roz­my­śla­nie i oglą­da­nie za­po­mnia­nej kla­sy­ki ze zło­tej ery fan­ta­sty­ki, ta­kiej jak „Dark Angel”, „Se­aqu­est”, „Earth 2”, „Far­sca­pe”, „Earth final con­flict”, „Sli­ders” czy „An­dro­me­da”. Chyba tylko to ostat­nie trzy­ma­ło mnie przy zdro­wych zmy­słach. Wspa­nia­łe dzie­ła prze­pla­ta­łem po­dzi­wia­niem pięk­nej Ca­itrio­ny Balfe w se­ria­lu „Outlan­der” i wie­lo­ma in­ny­mi ob­ra­za­mi, które po­nie­kąd przy­po­mi­na­ły mi, że dla na­szej pla­ne­ty warto zro­bić wszyst­ko.

Po dwóch dniach moja rów­no­wa­ga była na szczę­ście za­cho­wa­na. Mia­łem w sobie pod­eks­cy­to­wa­nie, cie­ka­wość, pasję i dumę, że jako Polak osią­gną­łem tak dużo. Pa­trzy­łem z za­cie­ka­wie­niem na wiel­ką szarą kulę księ­ży­ca i sta­cję, którą widać było przez ekra­ny i okrą­gły właz z przo­du.

Nagle roz­legł się sy­gnał alar­mu.

– Przy­piąć się pa­sa­mi – za­rzą­dził po an­giel­sku do­wód­ca tej misji, Tseng Tue.

Było to nie­po­trzeb­ne, bo i tak wszy­scy sie­dzie­li. Mo­głem tylko pa­trzeć, jak z po­wierzch­ni wy­star­to­wał mały obiekt, który po­więk­szał się z za­trwa­ża­ją­cą pręd­ko­ścią i le­ciał pro­sto w naszą stro­nę.

Nagle za­ha­mo­wa­li­śmy.

Cho­le­ra, tylko nie to. – Wró­ci­ły wspo­mnie­nia z sa­mo­lo­tu do Lon­dy­nu. Dla­cze­go wszyst­ko, co dobre, nie może być pro­ste, łatwe i przy­jem­ne?

Chiń­czy­cy znów prze­szli na swój szcze­kli­wy język i za­czę­li zmie­niać kurs, a ja sie­dząc pra­wie w dru­gim rzę­dzie mia­łem oka­zję po­dzi­wiać na ekra­nach drugi obiekt, który zde­rzył się z in­tru­zem. Obraz z kamer po­ka­zał tylko nie­wiel­ki wy­buch. Nie było, rzecz jasna, cha­rak­te­ry­stycz­ne­go gromu. Wi­dzia­łem, że na ze­wnątrz coś się za­pa­li­ło i tyle. Jasne świa­tło roz­świe­tli­ło ko­smos, a po chwi­li nie było już nic.

Ra­kie­ta albo mała sonda.

Wró­ci­li­śmy na pier­wot­ny kurs i znów wi­dzia­łem, jak kie­ru­je­my się w stro­nę Tian­gong 2.

– Dzie­sięć me­trów, dzie­więć, osiem, sie­dem… – Po­miar od­le­gło­ści wska­zy­wał, że się zbli­ża­my do włazu.

Czu­łem de­li­kat­ne ha­mo­wa­nie i nie­wiel­ki wstrząs, gdy ra­kie­ta po­łą­czy­ła się z mo­du­łem z boku sta­cji. Jeden z Chiń­czy­ków od­piął się i prze­pły­nął w kie­run­ku włazu, uważ­nie po­pa­trzył, spraw­dził wy­ni­ki po­ka­zy­wa­ne na róż­nych przy­rzą­dach i wydał serię szcze­kli­wych ostrych ko­mend po chiń­sku. Usły­sza­łem syk i po­czu­łem prze­pływ po­wie­trza.

– Można się od­piąć.

Prze­pły­ną­łem tu­ne­lem i za­trzy­ma­łem jak wryty. Wi­dzia­łem dziew­czy­nę ze snów, dziew­czę z Lon­dy­nu i War­sza­wy. Nie­wia­sta na moich oczach od­młod­nia­ła i wy­pięk­nia­ła, a ja wpa­try­wa­łem się w nią ze zdu­mie­niem.

– Dzię­ku­ję – szep­nę­ła nie­wia­do­mo do kogo.

– A nasz syn? – za­py­ta­łem wy­stra­szo­ny.

– Bez­piecz­ny. – Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

Ta noc na­le­ża­ła tylko do nas. Jej zwię­dłe łono za­czę­ło znowu tęt­nić ży­ciem, a ona na końcu po­wie­dzia­ła coś, czego zu­peł­nie nie zro­zu­mia­łem:

– To nie jest jesz­cze ko­niec. Jest dla was jesz­cze na­dzie­ja, cze­kaj na znak… Ko­cham cie­bie i tylko cie­bie.

Oboje prze­szli­śmy do in­ne­go po­zio­mu du­cho­we­go.

>>> Dziew­czy­na <<<

Księ­życ

Przy­by­cie ra­kie­ty było wiel­kim wy­da­rze­niem. Wie­dzia­ła o wszyst­kim już kilka dni przed tym. Na dwie go­dzi­ny przed pla­no­wa­niem po­łą­cze­niem, do­wód­ca misji na­ka­zał jej po­now­ne spraw­dze­nie, czy wszyst­ko jest po­cho­wa­ne i przy­go­to­wa­ne, a go­dzi­nę przed miała cze­kać, przy­pię­ta do fo­te­la w mo­du­le Tian­he. Pla­no­wa­na tra­jek­to­ria była wy­świe­tlo­na na ekra­nie na ścia­nie, i jak dotąd wszyst­ko szło zgod­nie z pla­nem… do mo­men­tu, gdy znowu po­czu­ła zna­jo­me drże­nie i usły­sza­ła sy­gnał alar­mu, któ­re­go nie­na­wi­dzi­ła.

Za­mknę­ła oczy.

Ojcze nasz, któ­ryś jest w nie­bie…

Z tru­dem przy­po­mi­na­ła sobie słowa mo­dli­twy, któ­rej nie od­ma­wia­ła od do­bre­go roku.

święć się imię twoje…

Dział­ka prze­sta­ły w końcu strze­lać. Otwo­rzy­ła oczy. Punk­cik na ekra­nie wciąż tam był i zmie­nił swój kie­ru­nek, po dwóch mi­nu­tach wró­cił na pier­wot­ny kurs. Skoń­czy­ła się mo­dlić i pa­trzy­ła, jak ra­kie­ta zbli­ża się coraz bar­dziej i bar­dziej.

– Do­ko­wa­nie za pięć minut! – Do­wód­ca prze­ka­zał in­for­ma­cję przez gło­śni­ki we­wnętrz­ne. – Trzy mi­nu­ty! Mi­nu­ta!

Se­kun­dy upły­wa­ły w nie­skoń­czo­ność. W końcu po­czu­ła wstrząs i zo­ba­czy­ła, że włazy mo­du­łów sta­cji znowu się otwie­ra­ją.

Za­mknę­ła oczy, i za­czę­ła spo­koj­niej od­dy­chać. Nie spie­szy­ła się ni­g­dzie. Nie mu­sia­ła. Nie była tu prze­cież żad­nym ofi­ce­rem ani człon­kiem za­ło­gi, tylko ba­ga­żem.

Wy­pię­ła się po­wo­li z pasów i rów­nie nie­spiesz­nie od­bi­ła w stro­nę mo­du­łu środ­ko­we­go, gdzie za­trzy­ma­ła się u wej­ścia.

Do­kład­nie wtedy wy­da­rzył się cud. Męż­czy­zna, który przy­le­ciał ra­kie­tą, nie wy­glą­dał jak u niej w miesz­ka­niu ani nawet jak w bun­krze. Nie był już za­gu­bio­nym małym chłop­cem, tylko doj­rza­łym, pew­nym sie­bie przy­stoj­nym męż­czy­zną, który do­kład­nie wie, czego chce. Pod­chwy­cił jej wzrok i za­trzy­mał się, nie mogąc ode­rwać od niej oczu.

Chiń­czy­cy, któ­rzy się z nim wi­ta­li, prze­rwa­li zdzi­wie­ni w pół słowa.

Uśmiech­nę­ła się lekko, od­ru­cho­wo ob­cią­gnę­ła kom­bi­ne­zon i po­pra­wi­ła włosy.

– Dzię­ku­ję – szep­nę­ła do Boga, który naj­wy­raź­niej miał plan, żeby ich po­łą­czyć.

– A nasz syn? – za­py­tał z wa­ha­niem w gło­sie, zbli­ża­jąc się do niej.

– Bez­piecz­ny. – Uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

Tej nocy przy­tu­li­ła się do niego, gdy zo­sta­li sami w mo­du­le Tian­he. De­li­kat­nie zło­ży­ła głowę na jego pier­si, a on zło­żył po­ca­łu­nek na jej ustach. Nie spie­szył się z ni­czym, de­li­kat­nie wo­dząc rę­ka­mi po jej ple­cach i ofe­ru­jąc jej ko­lej­ne de­li­kat­ne mu­śnię­cia ust na szyi i po­licz­kach.

De­li­kat­nie wes­tchnę­ła, czu­jąc wzbie­ra­ją­cą w niej chęć na coś wię­cej. Był taki męski, taki mocny… I de­li­kat­ny za­ra­zem. Trak­to­wał ją jak damę… To było coś in­ne­go niż ostat­nio. Nie czuła się jak wtedy, gdy miała chęć na ta­kie­go samca wśród su­ro­wych woj­sko­wych ścian, który na­bi­je ją na pal i bru­tal­nie wy­trzą­śnie z niej wszyst­kie siły ży­cio­we.

Za­drża­ła, gdy jego usta za­czę­ły scho­dzić w dół, a dło­nie za­ję­ły się su­wa­kiem kom­bi­ne­zo­nu. De­li­kat­nie po­pchnął ją na łóżko i od­su­nął się, żeby ją po­dzi­wiać. Czuła za ple­ca­mi ma­te­riał, zaś na sobie jego za­chwy­co­ny wzrok. Roz­piął jej sta­nik. Zbli­żył głowę do le­we­go sutka i de­li­kat­nie ści­snął. Zro­bi­ło się jej słabo, a on kon­ty­nu­ował, nie dając jej szan­sy na ze­bra­nie myśli…

Ta noc na­le­ża­ła tylko do nich. Jej zwię­dłe łono za­czę­ło znowu tęt­nić ży­ciem.

– To nie jest jesz­cze ko­niec. Jest dla was jesz­cze na­dzie­ja, cze­kaj na znak… Ko­cham cie­bie – szep­nę­ła, wie­dzio­na na­głym nie­spo­dzie­wa­nym im­pul­sem.

Po­czu­ła więź na innym po­zio­mie du­cho­wym.

> Nowy po­rzą­dek <

Księ­życ, ty­dzień póź­niej

Trzech astro­nau­tów ze sta­cji kil­ka­set me­trów po­ni­żej oma­wia­ło pro­blem z za­si­la­niem:

– Te trzy ma­szy­ny roz­kła­da­ją ma­te­rię, jest jed­nak pro­blem z jej po­now­nym zło­że­niem. Mysz numer jeden nie miała głowy.

– Czy może to wy­ni­kać z braku ener­gii?

– Tak, bra­ku­je nam do­kład­nie jeden prze­ci­nek dwa­dzie­ścia dwa gi­ga­wa­ta.

– Czy to urzą­dze­nie dzia­ła? Czy Polak przy­wiózł wszyst­ko?

– Tak.

Nie mamy wy­bo­ru – po­my­ślał Yu i na­ci­snął guzik.

Po­cząt­ko­wo nie się nie stało, po chwi­li jed­nak wszyst­kie pa­ne­le roz­bły­sły zie­lo­nym świa­tłem.

 

***

 

Tu­ry­ści w Rzy­mie w środ­ku dnia za­mar­li, wi­dząc, że Ko­lo­seum za­czy­na się zmie­niać. Szpa­ry w sta­rych mu­rach za­czę­ły za­ni­kać, uszko­dzo­ne frag­men­ty były za­stę­po­wa­ne rów­nym murem. Wszyst­kich ogar­nę­ła pa­ni­ka, po­tę­go­wa­na tym, że nie­któ­rzy nagle zna­leź­li się w za­mknię­tych po­miesz­cze­niach albo stali się czę­ścią bu­dow­li. Lu­dzie za­czę­li ucie­kać, krzy­cząc i tra­tu­jąc się na­wza­jem.

Na Flo­ry­dzie za­mel­do­wa­no obec­ność ra­kie­ty Sa­turn–1B na miej­scu hi­sto­rycz­ne­go sta­no­wi­ska star­to­we­go LC–34, zaś w Żar­now­cu za­czę­ły świe­cić świa­tła wokół dzia­ła­ją­cej elek­trow­ni ato­mo­wej. Nie było rów­nież ko­pu­ły wokół re­ak­to­ra w Czar­no­by­lu, zu­peł­nie jakby wy­pa­dek bloku czwar­te­go nigdy nie na­stą­pił.

Cały świat za­stygł w szoku i nikt nawet nie pró­bo­wał nawet żar­to­wać, że do szczę­ścia bra­ku­je jesz­cze tylko Ti­ta­ni­ca…

>> So­bie­ski <<

Gdzieś w ko­smo­sie, lata póź­niej

Mia­łem za­mknię­te oczy. Coś za­szu­mia­ło. Po­czu­łem prze­ni­kli­we zimno i za­drża­łem szczę­ka­jąc zę­ba­mi, a potem zwi­ną­łem się w kłę­bek. Po­zy­cja pło­do­wa da­wa­ła uczu­cie bez­pie­czeń­stwa i cie­pło, a nie­przy­jem­ne dresz­cze trwa­ły tylko kilka se­kund i po chwi­li mi­nę­ły.

Trze­ba ka­lo­ry­fe­ry roz­krę­cić.

Za­czą­łem zie­wać, cią­gle leżąc z za­mknię­ty­mi ocza­mi.

Czas do pracy. Ra­chun­ki same się nie za­pła­cą. I dla­cze­go ten cho­ler­ny te­le­fon mnie nie obu­dził?

– Nie otwie­raj oczu.

Obcy. Nie­bez­pie­czeń­stwo Willu Ro­bin­son. Ai, ai, Scot­ty. Je­stem twoim ojcem. Nie­eeee…

Po­czu­łem mro­wie­nie na skó­rze, jakby ze stra­chu sta­nę­ły mi dęba wszyst­kie wło­ski. Te mę­skie głosy w mojej gło­wie… były takie nie­ludz­kie i me­cha­nicz­ne. Prze­ra­zi­ły mnie, a mimo to po chwi­li przy­szło od­prę­że­nie.

Ton mi­łe­go ko­bie­ce­go głosu za­dzia­łał wprost prze­ciw­nie, i ja­kimś cudem uspo­ka­jał i obie­cy­wał nie­wy­czer­pa­ną głę­bię przy­jem­no­ści.

Mia­łem wra­że­nie, że wszyst­ko mi się mie­sza. Po­czu­łem się rów­no­cze­śnie jak przy matce, i jak przy sek­sow­nej ko­bie­cie, na myśl o któ­rej każdy zdro­wy męż­czy­zna ma wzwód.

Tracę zmy­sły, cho­le­ra jasna, kurwa jego mac, tracę zmy­sły.

Byłem w ogóle jakiś taki otę­pia­ły. Moje oczy po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te, a uszy za­czę­ły re­je­stro­wać szum i cy­ka­nie po­dob­ne do tego, jakie wy­da­je roz­mra­ża­ją­ca się lo­dów­ka.

Coś tu mocno nie gra, prze­cież ją wy­łą­czy­łem.

Nie brzmia­ło to jak wiatr, deszcz ani nawet jak ka­fe­ter­ka, ale jakoś się tym nie prze­ją­łem i za­czą­łem się prze­cią­gać i jesz­cze moc­niej zie­wać.

Cho­le­ra, może ka­lo­ry­fer prze­cie­ka. Oj ti ti. Sta­ryś, a głu­piś – po­my­śla­łem le­ni­wie. To na pewno so­bo­ta, a ty chcia­łeś za­pie­przać do pracy.

Znów usły­sza­łem ten sam przy­ja­zny przy­jem­ny głos:

– A teraz spró­buj pod­nieść rękę.

No dobra, dziw­na ta gra wstęp­na. Mu­sia­łeś ostro za­ba­lo­wać.

Nie pa­mię­ta­łem po­przed­niej nocy, ale od­da­łem się hip­no­ty­zu­ją­ce­mu to­no­wi i wy­peł­ni­łem jakże uprzej­mą proś­bę. Za­czą­łem pra­co­wać prawą dło­nią, pró­bo­wa­łem też otwo­rzyć oczy i bły­ska­wicz­nie je za­mkną­łem, gdyż wszyst­ko wokół świe­ci­ło tak jasno, że aż nie do znie­sie­nia.

– Pro­si­łam, żeby ich nie otwie­rać. To dla two­je­go dobra. – Głos był pełen tro­ski. Jego ton przy­po­mi­nał ton, któ­re­go używa matka od­no­sząc do uko­cha­ne­go nie­sfor­ne­go syna, który wła­śnie stłukł pupę albo ukłuł się w palec. – Nie bój się. Nic złego się nie stało. Czy wiesz, gdzie je­steś?

Coś mi za­czę­ło świ­tać, że jed­nak nie znaj­du­ję się w swoim miesz­ka­niu. Nie czu­łem zna­jo­me­go za­pa­chu po­dusz­ki, po­wie­trze rów­nież było ja­kieś takie dziw­ne, jak, jak, jak w…

W szpi­ta­lu! Je­stem w szpi­ta­lu!

Za­czę­ły wra­cać po­je­dyn­cze ob­ra­zy i do­kład­nie wtedy przy­po­mnia­łem sobie cen­trum lotów ko­smicz­nych w Chi­nach.

Mia­łem wy­pa­dek!

– Je­stem człon­kiem taj­nej misji eks­plo­ra­cyj­nej. – Po­czu­łem się, jak­bym ktoś z boku wy­po­wia­dał za mnie z góry na­rzu­co­ną kwe­stię.

– Do­brze, a gdzie je­steś?

– W Lon­dy­nie? – rzu­ci­łem z głu­pia fant, prze­kor­nie chcąc spraw­dzić re­ak­cję na głu­pią od­po­wiedź.

– Nie.

– Na księ­ży­cu?

– Też nie. Do­le­cie­li­ście do celu. Twoje wspo­mnie­nia przez chwi­lę mogą się mie­szać. Mo­żesz my­śleć, że sie­dzisz w Lon­dy­nie, po chwi­li wi­dzieć War­sza­wę czy Kra­ków. To minie. Czy czu­jesz się do­brze?

– Tak.

– Czy je­steś głod­ny?

– Nie.

– Czy chce ci się pić?

– Tak.

Usły­sza­łem szum i na war­dze po­czu­łem słom­kę. Zła­pa­łem ją usta­mi i za­czą­łem pić słod­ki płyn, coś jakby po­łą­cze­nie miodu z lekko ga­zo­wa­ną wodą. Było mi coraz cie­plej i lekko na duszy.

– Czy masz ja­kieś py­ta­nia?

Do­tar­ło do mnie, że rze­czy­wi­ście mogę być w zim­nym i nie­przy­ja­znym ko­smo­sie.

Zbierz tyle in­for­ma­cji, ile się da.

– Jak długo spa­łem?

– Wasza misja trwa trzy­sta lat ziem­skich.

– I nie ze­sta­rza­łem się?

– Masz ciało w do­kład­nie takim sta­nie jak w trak­cie wy­lo­tu.

– Jak to moż­li­we?

– Zo­sta­łeś sklo­no­wa­ny.

Coś mną wstrzą­snę­ło, ale o dziwo przy­ją­łem to bez więk­szych emo­cji, bo za­py­ta­łem bez chwi­li wa­ha­nia:

– Je­stem klo­nem?

– Ide­al­ną kopią.

– A co się stało z ory­gi­na­łem?

– Zgi­nął w trak­cie pro­ce­du­ry.

Chyba do­sta­łem ja­kieś psy­cho­tro­py, bo mnie to nie wzru­sza – po­my­śla­łem i za­py­ta­łem o to, co mnie naj­bar­dziej nur­to­wa­ło:

– Co się stało z Zie­mią?

– Wiele wy­da­rzy­ło się, gdy spa­łe­ś53. Teraz mu­sisz od­po­czy­wać.

– Ale…

– Do­bra­noc.

 

***

 

Dziw­ne jest nie żyć, a potem być po­wo­ła­nym do ist­nie­nia. Jak to się dzie­je, że od ja­kie­goś mo­men­tu coś wi­dzi­my i pa­mię­ta­my? Że nas nie ma, a potem je­ste­śmy?

Moje naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie do­ty­czy sta­rej ko­mu­ni­stycz­nej przy­chod­ni. Zbu­do­wa­no ją na kształ­cie pro­sto­ką­ta. Jed­no­pię­tro­wy bu­dy­nek miał mały ogró­dek i patio w środ­ku, wiecz­nie za­mknię­te i nie­do­stęp­ne. Na ze­wnątrz pro­sto­ką­ta znaj­do­wa­ły się ga­bi­ne­ty i po­ko­je za­bie­go­we, w środ­ku zaś umiesz­czo­no ko­ry­ta­rze z szy­ba­mi na całej wy­so­ko­ści.

Wła­śnie w tych ko­ry­ta­rzach spę­dzi­łem naj­wię­cej czasu i o nich mogę naj­wię­cej opo­wie­dzieć. Rzędy krze­seł przy oknach, każde z me­ta­lo­wy­mi nóż­ka­mi i drew­nia­ny­mi sie­dzi­ska­mi i opar­cia­mi. Małe sto­li­ki z miej­scem do prze­bie­ra­nia dla nie­mow­ląt. Czar­ny ze­schnię­ty kit na oknach, brud­ne fi­ran­ki, głu­pie pry­mi­tyw­ne pla­ka­ty o cho­ro­bach i ostry smród ta­nich środ­ków do sprzą­ta­nia i cerat wąt­pli­wej ja­ko­ści, któ­ry­mi wy­ło­żo­no twar­de prze­bie­ra­ki.

To pa­mię­tam, ale rzecz jasna nie z pierw­szej wi­zy­ty, bo wtedy byłem za mały. Mój obraz tam­te­go miej­sca skła­da się z wielu wspo­mnień ze wszyst­kich od­wie­dzin, które zo­sta­ły zło­żo­ne w jedną spój­ną prze­strzen­ną opo­wieść przez mózg.

Pewne jest je­dy­nie to, że moje pierw­sze wspo­mnie­nie do­ty­czy wła­śnie tam­tej przy­chod­ni. W mojej pa­mię­ci wyrył się wście­kły ton głosu pie­lę­gniar­ki i jej mocny, męski, po­zba­wio­ny uczuć ludz­kich dotyk, jak rów­nież ból od wbi­tej po cham­sku w ramię igły.

Czy ona jesz­cze żyje? Czy w ogóle mogła przy­pusz­czać, kim będę?

Za­baw­ne, że prze­żył to mój przo­dek, a mnie się wy­da­je, jak­bym to był ja sam.

Mój przo­dek. Jak to ład­nie brzmi. Tak po ludz­ku, cho­ciaż dla wielu nie był­bym czło­wie­kiem, tylko dzi­wa­dłem albo prze­ra­ża­ją­cym po­two­rem.

Inne wspo­mnie­nie to biało–czer­wo­ny tram­waj z wiel­ki­mi pro­sty­mi bla­cha­mi i ostry­mi kra­wę­dzia­mi. Wy­cho­dzę z niego. Bie­gnę do au­to­bu­su. W nim wdra­pu­ję się po ogrom­nych scho­dach, a potem trzy­mam rurek przy prze­gu­bie, żeby nie upaść.

Ten bieg był naj­lep­szy, bo bie­głem ma­cha­jąc rę­ka­mi. Wy­obra­ża­łem sobie, że dobry pan kie­row­ca na mnie po­cze­ka. Po­cze­kał, pew­nie dla­te­go, bo od za­wsze byłem dziec­kiem szczę­ścia. Nie wiem, czy mnie wi­dział, ale w gło­wie ma­lut­kie­go dziec­ka tak to wła­śnie wy­glą­da­ło. Zo­ba­czy­łem to w my­ślach i po chwi­li się stało.

Pa­mię­tam jak ja, czyli on, prze­cho­dził potem z do­ro­sły­mi przez ulicę i jak szedł z dala od nich, żeby go nie wzię­li za rękę i gdzieś nie wcią­gnę­li. To było pięk­ne, bo za wszel­ką cenę po­sta­no­wił wy­ko­nać misję i choć się bał, to zro­bił to, bo chciał pomóc ma­mu­si. A na końcu tego wszyst­kie­go u wu­jo­stwa w bloku był czar­ny au­to­mat te­le­fo­nicz­ny na ko­ry­ta­rzu. I wiel­ka bura.

Te wszyst­kie okru­chy życia mo­je­go pier­wo­wzo­ru wra­ca­ły do mnie, gdy spa­łem i na­bie­ra­łem sił.

Za­baw­ne!

Pa­mię­ta­łem takie szcze­gó­ły jak ten, że sie­dzia­łem na dy­wa­nie w skle­pie, mó­wiąc wszyst­kim, że zo­stał już ku­pio­ny.

Pełno mam ta­kich drob­nych prze­bły­sków.

Tak wy­glą­da­ją bar­dzo dobre wspo­mnie­nia i te złe, jak pła­kał albo ro­bio­no mu krzyw­dę. Wiem, że go nie lu­bio­no, bo bywał mą­drzej­szy. Wiem, że raz wło­żo­no mu lufę pi­sto­le­tu do ust. Różne rze­czy się z nim dzia­ły, a dziś dzię­ki niemu je­stem tu, gdzie je­stem.

To wszyst­ko jest jak sen, i nim jest i nie jest. Kom­pu­ter mi już tłu­ma­czył, że to nowe ciało jest jak sil­nik i wy­ma­ga pew­ne­go do­tar­cia.

– Nic w przy­ro­dzie nie ginie. – Do­kład­nie ta­kich słów użył.

Za­baw­na ana­lo­gia. Nie ma czło­wie­ka, jest czło­wiek.

 

***

 

Mi­nę­ło kilka dni, odkąd się obu­dzi­łem albo bar­dziej po­wsta­łem z mar­twych. Cały czas tkwi­łem w ka­bi­nie, czy tez bar­dziej klat­ce, o wiel­ko­ści góra trzy na trzy metra. Dużo le­ża­łem w kap­su­le, w któ­rej po­wo­ła­no mnie do życia. Moje mię­śnie były tam sty­mu­lo­wa­ne elek­trycz­nie przez ty­sią­ce drob­nych igieł. Czu­łem się ni­czym bydło, któ­re­go razi elek­trycz­ny pa­stuch. Nie na­rze­ka­łem, bo to było po­trzeb­ne.

Mia­łem też łóżko, szafę z ubra­nia­mi, ła­zien­kę, ku­chen­kę, lap­to­pa i ekran na ścia­nie, na któ­rym czę­sto oglą­da­łem czło­wie­ka, który wy­słał mnie w tę po­dróż.

– Synu, pa­mię­tasz, jak ci mó­wi­łem o ko­bie­tach? Wiele z nich to czy­sty chaos, prze­ci­wień­stwo mę­skiej lo­gi­ki. Są takie jak świat – nie­czy­ste, ro­bią­ce wszyst­ko w bó­lach, da­ją­ce życie i tak nie­pew­ne tego, co jest wła­ści­we. Córka Trum­pa nie­na­wi­dzi mnie i wszyst­kie­go, co re­pre­zen­tu­je Cy­ka­da… Myśli, że to my wstrzy­my­wa­li­śmy Me­la­nię.

Za­baw­ne, że na­zy­wa mnie synem. Cho­ciaż może rze­czy­wi­ście je­stem jego synem, nie bio­lo­gicz­nym, ale za­wsze… może to on za­pła­cił moim ro­dzi­com, żeby mnie przy­ję­li i wy­cho­wa­li jak swego syna.

Takie sesje po­wta­rza­ły się co kilka go­dzin.

Sen. Wideo. Je­dze­nie.

Kom­pu­ter daw­ko­wał wszyst­ko, a ja jak dotąd nie zo­ba­czy­łem jesz­cze in­nych ludzi. Byłem słaby i wciąż mu­sia­łem na­bie­rać sił.

 

***

 

– Jaka jest nazwa wa­sze­go stat­ku?

– So­bie­ski – od­po­wie­dzia­łem bez wa­ha­nia, pa­trząc na bota na ekra­nie.

– Gdzie go wy­sła­no?

– Z Księ­ży­ca do ukła­du Alfa Cen­tau­ri.

– Jaki jest cel misji?

– Miał za za­da­nie do­ko­nać re­ko­ne­san­su i do­trzeć do gra­nic zna­ne­go wszech­świa­ta.

– Do­brze.

Mój elek­tro­nicz­ny tre­ner był chyba za­do­wo­lo­ny, bo zo­ba­czy­łem ko­lej­ne wideo ze zna­nym już męż­czy­zną:

– Ko­bie­ty myślą, że praw­dzi­wi męż­czyź­ni wie­dzą, co robią. Wspie­ra­ją oczy­wi­ście swo­ich wy­bran­ków, ale naj­bar­dziej marzą o sil­nych sam­cach al­fach, który nie cofną się przed nim. Pa­mię­taj, że nie za­wsze to siła jest naj­waż­niej­sza i słu­chaj cza­sa­mi tego, co ma do po­wie­dze­nia twoja Efa.

Efa? Jaka Efa? – Mia­łem tro­chę ko­biet w swoim życiu, ale nie pa­mię­ta­łem, żeby któ­raś tak się na­zy­wa­ła. Przy­cho­dzi­ły i od­cho­dzi­ły, za­spo­ka­ja­ły swoje za­chcian­ki albo moje po­trze­by. Kilka z nich zo­sta­ło nawet po­de­sła­nych przez Chiń­czy­ków, któ­rzy po­zwo­li­li mi robić z nimi, co tylko chcę. Nie chcia­łem spraw­dzać, do czego mogę się po­su­nąć, ale jeden z moich go­spo­da­rzy za­su­ge­ro­wał, że życie ludz­kie po­tra­fi być tanie. Ostat­nia z ich ko­biet przy­szła do mnie dzień przed opusz­cze­niem ziemi. Była bar­dzo luk­su­so­wa i znała się na rze­czy. Prze­ży­łem coś jesz­cze póź­niej, ale nie mo­głem sobie przy­po­mnieć co…

 

***

 

– Jak wła­ści­wie się tu zna­la­złem? – Z dnia na dzień mój tre­ner skłon­ny był udzie­lać coraz wię­cej in­for­ma­cji, a ja ko­rzy­sta­łem z tego bez naj­mniej­szych skru­pu­łów.

– Twój sta­tek po­wstał z wraku stat­ku z księ­ży­ca. Ma kształt pła­skie­go okrę­gu. Jego śro­dek jest nie­ru­cho­my i za­wie­ra dru­kar­ki genów i ma­te­rii. Ich za­da­niem było wy­ho­do­wa­nie za­ło­gi po przy­by­ciu na miej­sce i prze­ka­za­nie im wspo­mnień ory­gi­na­łów. Ta pro­ce­du­ra za­ję­ła około pół roku ziem­skie­go.

– Ale jak udało się zmie­nić ten wrak w sta­tek?

– Zie­mia miała to, czego po­trze­bo­wa­li­ście. Po­wie­trze, uran, żyw­ność. Wy­mie­ni­li­ście to za jeden ory­gi­nal­ny re­ak­tor.

– I od­da­li to wszyst­ko?

– Udało się uru­cho­mić sys­te­my obron­ne stat­ku i prze­ko­nać ich do tego.

– Jak to się dzie­je, że jest tu gra­wi­ta­cja?

– Mamy ge­ne­ra­tor.

– I co dalej?

– Je­steś już wy­star­cza­ją­co silny, żeby wyjść. Przej­dziesz teraz do ka­bi­ny obok.

Drzwi do mo­je­go ma­łe­go wię­zie­nia otwo­rzy­ły się, a ja po­czu­łem nie­prze­moż­ny strach. To było tak nie­spo­dzie­wa­ne. Bałem się ludzi i chyba tego, jak za­re­agu­ją na mój wy­gląd, za­pach i za­cho­wa­nie.

– Boisz się? – Padło py­ta­nie z ekra­nu.

– Tak.

– To nor­mal­ne. Moja ocena po­ka­zu­je, że je­steś go­to­wy na ko­lej­ny etap sta­wa­nia się czło­wie­kiem.

Cie­ka­we, że użył tego okre­śle­nia. Szko­da, że ma rację.

Z dnia na dzień rze­czy­wi­ście sta­wa­łem się coraz sil­niej­szy i bra­ko­wa­ło mi żywej osoby. Wzią­łem głę­bo­ki od­dech i wy­sze­dłem z po­ko­ju. Nogi mia­łem jak z waty. Zna­la­złem się w za­ciem­nio­nym ko­ry­ta­rzu, z wie­lo­ma drzwia­mi. Obok mo­je­go po­ko­ju zo­ba­czy­łem jesz­cze jedne otwar­te drzwi. Świa­tło ze środ­ka pa­da­ło na ko­ry­tarz. Pod­sze­dłem i zo­ba­czy­łem syl­wet­kę ludz­ką.

To była ko­bie­ta, ubra­na w skrom­ną su­kien­kę. Za­czą­łem się zbli­żać, a ona rzu­ci­ła się w moje ra­mio­na.

– Mó­wi­li mi z ekra­nu, że je­steś tu ze mną i że je­stem je­dy­ną ko­bie­tą na po­kła­dzie.

Ob­ją­łem ją bez słowa i tu­li­li­śmy się do sie­bie bez końca. Po­wo­li przy­po­mi­na­łem sobie wszyst­ko. My­śla­łem o chwi­lach, gdy chcia­łem ją za­pro­sić na ro­man­tycz­ną ko­la­cję o pół­no­cy, gdy pra­gną­łem kąpać się razem nago w świe­tle księ­ży­ca albo po­je­chać do Rzymu, de­li­kat­nie mu­snąć jej ucho na Piaz­za Na­vo­na i szep­nąć „Bella ra­gaz­za”.

– Pa­mię­tam.

– Co ko­cha­nie?

– Wszyst­ko. – Spoj­rza­łem jej głę­bo­ko w oczy.

Znów ma­rzy­łem, żeby zo­ba­czyć, jak się budzi, jak siada na se­de­sie i którą ręką je. Pra­gną­łem wi­dzieć, jak otwie­ra się na cały świat i roz­kwi­ta tylko dla mnie, jak roz­kła­da swe pąki i list­ki, jak ob­ja­wia się wszyst­kim ni­czym naj­rzad­szy, naj­prze­cu­dow­niej­szy kwiat. Chcia­łem o niej my­śleć i ją ubó­stwiać, sza­leć za nią do bólu i wi­dzieć, że chce mnie u swo­je­go boku, mnie i tylko mnie. Ko­cha­łem ją, sza­la­łem i czu­łem, że po­łą­czy­ło nas coś wię­cej niż tylko prze­zna­cze­nie. I wtedy po moim po­licz­ku spły­nę­ła łza.

– Dla­cze­go pła­czesz? – za­py­ta­ła z uf­no­ścią.

– To ze szczę­ścia. Ko­cham cię. – To sztu­ka dawać ko­bie­cie roz­kosz i po­czu­cie bycia wy­jąt­ko­wą, pie­ścić jej zmy­sły, ale tak po tro­szecz­ku, na raty. Jesz­cze więk­szą jest do­pro­wa­dze­nie do tego, żeby trwa­ła w prze­ko­na­niu, że sama z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli pra­gnie tego sa­me­go. Wie­dzia­łem, że je­stem gotów pod­jąć to wy­zwa­nie i ćwi­czyć się w nim do końca moich dni.

 

***

 

– Mamy pewne po­stę­py w zro­zu­mie­niu tego, jak dzia­ła re­ak­tor to­ru­so­wy. Może nawet bę­dzie­my mogli go od­two­rzyć. – Po raz ko­lej­ny pa­trzy­łem na czło­wie­ka, który za­pew­ne już nie żył… o ile nie wy­na­le­zio­no ni­cze­go, żeby lu­dzie żyli trzy­sta lat. Wie­dzia­łem, że były kie­dyś takie plany do­ty­czą­ce za­my­ka­nia mó­zgów w słoju i skoro my­śla­no o nich już kil­ka­set lat temu, to może się udały. – Ko­bie­ty z kap­su­ły nie udało się obu­dzić. Zgi­nę­ła, gdy sta­tek zo­stał za­ata­ko­wa­ny z or­bi­ty. Póź­niej­sze ba­da­nia wy­ka­za­ły, że ma­szy­ny do two­rze­nia re­pli­kan­tów cza­sa­mi wy­ka­zu­ją drob­ne pro­ble­my. Pod­ję­to de­cy­zję o za­mro­że­niu Efy i umiesz­cze­niu jej w tej samej kap­su­le. Synu, po to ży­jesz. Opie­kuj się swoją ko­bie­tą do końca świa­ta, a nawet dzień dłu­żej.

Za­baw­ne słowa. Co tak na­praw­dę my­ślał na­gry­wa­jąc to wideo? Czy był dumny? Jakie pro­ble­my ukry­wał? Czy tak na­praw­dę wie­rzył w całą misję?

 

***

 

– Czy mo­że­my na­wią­zać ko­mu­ni­ka­cję z Zie­mią?

– Sto trzy­dzie­ści sie­dem lat po na­szym wy­lo­cie kom­pu­te­ry za­sy­gna­li­zo­wa­ły, że w miej­scu Ukła­du Sło­necz­ne­go za­czy­na two­rzyć się czar­na dziu­ra.

– Nikt nie prze­żył?

– Nie wiemy, czy zdą­ży­li skon­stru­ować od­po­wied­ni napęd.

Przy­ją­łem to bez więk­szych emo­cji.

 

***

 

– Wi­taj­cie. – Unio­słem dłoń i spoj­rza­łem z uśmie­chem na pierw­szych męż­czyzn, któ­rych wi­dzia­łem od czasu obu­dze­nia. – Adam.

Po­da­li­śmy sobie rękę.

To wy­da­rze­nie na­stą­pi­ło ty­dzień póź­niej. Sta­tek nas do tego dro­bia­zgo­wo przy­go­to­wy­wał. Wie­dzie­li­śmy bez zbęd­nych słów, kto jest ka­pi­ta­nem, kto pierw­szym ofi­ce­rem, jakie są nasze obo­wiąz­ki i co nas czeka. Wśród za­ło­gi nie zna­la­zło się dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy do­łą­czy­li do nas po śmier­ci pre­zy­den­ta Chin. Wią­za­ła się z tym jakaś ta­jem­ni­ca, ale choć wstyd przy­znać, nie pa­mię­ta­łem, dla­cze­go tak ważne było ich usu­nię­cie z po­kła­du.

– Co z na­szym oto­cze­niem? – Naj­star­szy stop­niem usiadł w fo­te­lu do­wo­dze­nia.

– Je­ste­śmy w małym ukła­dzie gwiezd­nym. – Roz­po­czę­ła się nor­mal­na praca ope­ra­cyj­na. – Nie­wiel­kie słoń­ce i jedna pla­ne­ta bez księ­ży­ców. I… ra­da­ry wa­riu­ją, gdy pró­bu­je­my zba­dać prze­strzeń za pla­ne­tą. Zu­peł­nie jakby była tam ścia­na, a po­ło­wa pla­ne­ty zo­sta­ła w nią wpusz­czo­na.

– A sama pla­ne­ta przed nami?

– Nie wia­do­mo czy to pla­ne­ta, czy po pro­stu pół­ku­la zbu­do­wa­na na ścia­nie ogrom­nej sfery. Mamy do niej jeden dzień drogi.

– Czyli Sfera Dy­so­na?

– Może.

– Spró­buj­my się zbli­żyć.

– Roz­kaz.

– Na most­ku zo­sta­je pilot, resz­ta ma od­po­cząć.

– Roz­kaz.

 

***

 

– Od­pa­lić sil­nik.

– Roz­kaz.

Sie­dzia­łem na fo­te­lu ob­ser­wa­to­ra pod ścia­ną i pa­trzy­łem na ho­lo­gra­ficz­ny obraz w środ­ku ste­rów­ki. To było dzień póź­niej po na­szym pierw­szym wspól­nym spo­tka­niu. Trzy­ma­łem Efę za rękę i nie prze­szka­dza­łem wła­ści­wej za­ło­dze.

– Ka­pi­ta­nie ogień.

La­se­ro­wy strzał z na­sze­go stat­ku z ła­two­ścią uni­ce­stwił dosyć pry­mi­tyw­ny laser na or­bi­cie.

– Pod­cho­dzi­my.

Pa­trzy­łem na zbli­ża­ją­cą się pla­ne­tę, wokół któ­rej krą­ży­ły setki sa­te­li­tów.

– Od­bie­ra­my se­kwen­cje dźwię­ków na róż­nych czę­sto­tli­wo­ściach. Au­to­ma­tycz­ny tłu­macz roz­po­zna­je nawet coś, co wy­glą­da na obraz te­le­wi­zyj­ny.

– Po­ka­zać.

Przy­la­tu­je­my i od­naj­du­je­my sy­gnał zgod­ny z na­szy­mi sys­te­ma­mi. Prze­cież to nie­do­rzecz­ne.

Na ekra­nie na ścia­nie po­ka­za­ło się nor­mal­ne mia­sto. Obraz był lekko za­ma­za­ny, ze śnie­że­niem, ale mimo to dosyć czy­tel­ny.

– Wy­pu­ścić sondę. Obej­rzy­my wpierw nasz po­jazd.

– Roz­kaz.

Zo­ba­czy­li­śmy sta­tek z ze­wnątrz. Wy­glą­dał jak la­ta­ją­cy spodek stwo­rzo­ny z ze­wnętrz­ne­go to­ru­sa i pła­skie­go okrę­gu, które na górze po­łą­czo­no prze­bie­ga­ją­cym przez śred­ni­cę to­ru­sa tu­ne­lem. Na samym środ­ku tego tu­ne­lu znaj­do­wa­ła się nie­wiel­kie ko­li­ste wy­brzu­sze­nie, gdzie jak przy­pusz­cza­łem mógł zo­stać umiesz­czo­ny nasz mo­stek. Wszyst­ko było takie gład­kie i błysz­czą­ce, i mia­łem wra­że­nie, jakby do­pie­ro wy­szło z fa­bry­ki.

To wy­glą­da jak sek­cja spodka USS Di­sco­ve­ry. – za­uwa­ży­łem.

– Ob­ró­cić się w stro­nę pla­ne­ty.

Po chwi­li wi­dzia­łem lądy i oce­any, a kształt kon­ty­nen­tów po­nie­kąd przy­po­mi­nał Zie­mię.

– Wejść w at­mos­fe­rę.

Sonda za­czę­ła zbli­żać się do po­wierzch­ni. W pew­nym za­czę­li­śmy bez ostrze­że­nia wi­dzieć na ekra­nie ogień i obraz zwy­czaj­nie za­nikł.

– Sonda w at­mos­fe­rze. Cze­ka­my na wzno­wie­nie po­łą­cze­nia.

Se­kun­dy upły­wa­ły w mil­cze­niu. Nikt nie wie­dział, jak to się skoń­czy. Dzie­sięć se­kund. Dwa­dzie­ścia. Mi­nu­ta. Dwie. Trzy. Nagle na ekra­nie zo­ba­czy­łem zie­leń.

– To lasy. – Efa szep­nę­ła do sie­bie i ści­snę­ła mnie za rękę.

– Dwa­dzie­ścia dwa pro­cent tlenu. Po­zo­sta­ły skład po­dob­ny jak na Ziemi. – Za­czę­ły spły­wać dane z czuj­ni­ków.

– Prze­leć­my się w stro­nę naj­bliż­sze­go mia­sta.

Sonda po­ru­sza­ła się nad lasem, który z wy­glą­du nie róż­nił się od tego z na­szej oj­czy­stej pla­ne­ty. Nie do­strze­głem zwie­rząt, ale w pew­nym mo­men­cie zo­ba­czy­łem drogę, taką jakby as­fal­to­wą. Kra­jo­braz zmie­niał się i w końcu na ekra­nie po­ka­za­ło się mia­sto, dosyć łu­dzą­co po­dob­ne do tego, co opu­ści­li­śmy.

– Wy­lą­do­wać i wy­pu­ścić drony. Może tam. – Ka­pi­tan wska­zał kur­so­rem duży plac.

Urzą­dze­nie prze­le­cia­ło nad bu­dyn­ka­mi, na­stęp­nie z gra­cją opa­dło na plac, wy­glą­da­ją­cy dosyć po­dob­nie do Placu Czer­wo­ne­go. Na­tych­miast po wy­lą­do­wa­niu obraz po­dzie­lił się na czte­ry czę­ści – jedną z ka­me­ry ob­ra­ca­ją­cej się po okrę­gu na samej son­dzie i trzech z ma­łych mo­bil­nych jed­no­stek la­ta­ją­cych.

Dalej ni­g­dzie nie widać było żad­nych zwie­rząt. Dru­gim za­sko­cze­niem było to, że wszyst­ko tu wy­glą­da­ło na wy­sprzą­ta­ne i przy­go­to­wa­ne na przy­ję­cie miesz­kań­ców.

Przy­strzy­żo­ne ro­śli­ny. Wy­sprzą­ta­na po­wierzch­nia. Brak zwie­rząt. Coś tu nie gra.

– Ruch z ka­me­ry numer czte­ry.

Obraz zo­stał au­to­ma­tycz­nie po­więk­szo­ny w od­po­wied­niej ćwiart­ce. Zo­ba­czy­li­śmy mały niski sa­mo­cho­dzik, który po­ru­szał się nie­spe­cjal­nie szyb­ko i naj­wy­raź­niej sprzą­tał czy­stą ulicę.

– Pod­leć­cie do tam­tych wy­so­kich biu­row­ców. – Ka­pi­tan po­ka­zał na grupę bu­dyn­ków, które rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ły na ty­po­we wie­żow­ce.

Jed­nost­ka numer dwa za­czę­ła le­cieć w stro­nę pierw­sze­go z nich. Wi­dzie­li­śmy coraz więk­sze szkla­ne po­wierzch­nie i coraz wię­cej za­ska­ku­ją­cych szcze­gó­łów.

– Tam w środ­ku nie ma zbyt wiele. – W końcu ktoś to po­wie­dział na głos.

W środ­ku rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­ły się tylko czy­ste białe ścia­ny i be­to­no­we pod­ło­gi, zu­peł­nie jakby biuro było do­pie­ro prze­zna­czo­ne do wy­na­ję­cia i na­jem­ca nie zdą­żył się jesz­cze wpro­wa­dzić.

– Jak w mie­ście du­chów. – Ktoś rzu­cił.

To rów­nież była praw­da. Sły­sza­łem o ogrom­nych nie­za­miesz­ka­łych kom­plek­sach, bu­do­wa­nych w wielu miej­scach Chin. Bu­dyn­ki po­wsta­ły, ale nigdy nie zo­sta­ły za­sie­dlo­ne i praw­do­po­dob­nie nie będą. Wszyst­ko przy­go­to­wa­no, potem za­pła­co­no cięż­kie pie­nią­dze wy­ko­naw­com, na końcu jed­nak za­bra­kło miesz­kań­ców… bo po­ten­cjal­nych klien­tów nie stać było na hor­ren­dal­nie dro­gie miej­sca o nie­ade­kwat­nej do ceny ja­ko­ści.

– Drugi bu­dy­nek.

Drona zmie­ni­ła po­ło­że­nie, nie­mniej jed­nak dalej wy­glą­da­ło to tak samo. Pro­ste, nie­skom­pli­ko­wa­ne kształ­ty. Brak or­na­men­tów i na­pi­sów. Nie­obec­ność zwie­rząt.

Wszyst­ko tak, jak w sta­rych fil­mach. – Przy­po­mnia­ła mi się kla­sycz­na „Pla­ne­ta Małp” i wiele in­nych pro­duk­cji, gdzie mia­sta przy­szło­ści były tak samo gład­kie i wręcz ste­ryl­nie czy­ste.

– Ruch. – Głos Chiń­czy­ków jak za­wsze brzmiał bez­na­mięt­nie.

Zo­ba­czy­li­śmy jakiś au­to­mat, który prze­su­wał się po ścia­nie bu­dyn­ku i naj­wy­raź­niej go mył.

– Ob­leć­cie bu­dy­nek. Po­większ­cie prawy górny róg.

Na ekra­nie widać było grupę urzą­dzeń wiel­ko­ści nie­wiel­kiej po­ło­żo­nej tecz­ki, które po­ru­sza­ły się po czymś, co wy­glą­da­ło jak ulica.

– Wy­star­czy na dziś. Niech drony wra­ca­ją do sondy, a sonda spró­bu­je do nas wró­cić.

– Roz­kaz.

Ta część nie była już tak cie­ka­wa, ale na szczę­ście dla nas od­by­ła się bez przy­krych nie­spo­dzia­nek. Ko­lej­ne kilka dni spę­dzi­li­śmy na ana­li­zo­wa­niu da­nych, oglą­da­niu po­dob­nych ob­raz­ków i wy­su­wa­niu róż­nych hi­po­tez. Na razie wie­dzie­li­śmy, że wszyst­ko wy­glą­da­ło po­dob­nie jak świat, który zo­stał przez nas kie­dyś opusz­czo­ny. Cie­ka­we było to, że ni­g­dzie nie zna­leź­li­śmy ży­wych ani mar­twych zwie­rząt. Mie­li­śmy tu do czy­nie­nia wy­łącz­nie z kró­le­stwem ro­ślin, a or­ga­ni­zmy w prób­kach były wiel­ko­ści do­słow­nie mi­kro­me­trów. Wszel­kie au­to­ma­ty wy­da­wa­ły się nas igno­ro­wać i nie wi­dzie­li­śmy w tej sy­tu­acji więk­szych za­gro­żeń.

– Jaki jest sens dalej wy­sy­łać sondy? Cią­gle to samo. Zrób­my coś in­ne­go. – Te głosy sły­chać było coraz czę­ściej.

– Czyli?

– Wy­lą­duj­my pro­mem.

– A czy to nie­bez­piecz­ne?

– Trzy osoby, w tym jedna z listy. – Tu Bao wska­zał na mnie. – Nie wiemy, jak au­to­ma­ty za­re­agu­ją, a nasi go­ście nie są tutaj prze­cież bez po­wo­du. Zwiększ­my nasze szan­se na po­wo­dze­nie.

– A jeśli stra­ci­my wszyst­kich?

– Do­wód­co, bez ry­zy­ka nie ma od­kryć. Po­nio­są chwa­leb­ną śmierć, a my na pewno bę­dzie­my w sta­nie ich po­mścić. – Chiń­czyk wzru­szył ra­mio­na­mi, a we mnie aż się za­go­to­wa­ło.

– Kto oprócz Adama?

– Żoł­nierz do pi­lo­ta­żu i Yu jako do­wód­ca. Wszy­scy wezmą tylko pro­ste apa­ra­ty od­de­cho­we, żeby urzą­dze­nia miały szan­sę zi­den­ty­fi­ko­wać ga­tu­nek.

– Może po­trze­bu­je­my jesz­cze kilka ska­nów – bąk­ną­łem nie­pew­nie.

– Wiemy już, że ta pla­ne­ta to sztucz­ny twór i że au­to­ma­ty ra­czej nie robią nic nie­przy­ja­zne­go. – Do­wód­ca naj­wy­raź­niej pod­jął już de­cy­zję.

Miał oczy­wi­ście rację. Nasze sondy rze­czy­wi­ście roz­bi­ja­ły się o nie­wi­dzial­ną ba­rie­rę, a wła­ści­wie do­la­ty­wa­ły do niej i za­trzy­my­wa­ły się, cho­ciaż ich sil­nik dalej dzia­łał. Słów­ko „ra­czej” jed­nak nie­spe­cjal­nie mnie uspo­ka­ja­ło i gdzieś z tyłu głowy cho­dzi­ła mi nie­po­ko­ją­ca myśl, że za­wsze jest ten pierw­szy raz.

– Może zrób­my tak. – Dodał do­strze­ga­jąc w końcu moją wkur­wio­ną minę. – Wy­śpij­cie się i wy­pocz­nij­cie. W tym cza­sie bę­dzie­my wy­sy­łać sondę za sondą i mo­ni­to­ro­wać sy­tu­ację. Wy­star­tu­je­cie za dwa­na­ście go­dzin, w trak­cie dnia.

– Roz­kaz.

 

***

 

Te kilka go­dzin na od­po­czy­nek mi­nę­ło nie­zwy­kle szyb­ko. Spę­dzi­łem je oczy­wi­ście z uko­cha­ną Efą, która na po­że­gna­nie dała mi ca­łu­sa, a potem sama za­mknę­ła hełm mo­je­go lek­kie­go ska­fan­dra. Potem usie­dli­śmy w nie­wiel­kim mo­du­le lą­dow­ni­ka, przy czym ja zo­stał sam, sa­mot­ny jak kołek, w ła­dow­ni, a dwój­ka Chiń­czy­ków zna­la­zła się w ste­rów­ce.

Pro­ce­du­ry trwa­ły ja­kieś pięt­na­ście minut. W tym cza­sie przy­pią­łem się i za­mkną­łem oczy.

Wę­dro­wiec jeden. – Chyba tak na­zwał­bym ten po­jazd. A może sko­czek?

Nie za­sta­na­wia­łem się nad ni­czym i w sumie nie bałem się. Nic wokół nas nie prze­ja­wia­ło wro­gich za­mia­rów i jak na razie na po­kła­dzie So­bie­skie­go mie­li­śmy za­pa­sy na pół roku. Sztucz­na pla­ne­ta wy­da­wa­ła się zdat­nym do za­miesz­ka­nia rajem, je­dy­na na po­kła­dzie ko­bie­ta miała na mnie ocho­tę i nic nie za­po­wia­da­ło, że będę miał kon­ku­ren­tów.

– Wcho­dzi­my w at­mos­fe­rę. – W końcu za­czę­ły do­cie­rać do mojej świa­do­mo­ści ko­lej­ne ko­mu­ni­ka­ty ze ste­rów­ki.

– Roz­kaz.

– Pod­cho­dzi­my.

– Ty­siąc. Osiem­set. Sie­dem­set. Sześć­set. Pięć­set. Sto. Pięć­dzie­siąt. Dzie­sięć.

Po­czu­łem wstrząs i usły­sza­łem, jak pilot mel­du­je:

– Wszyst­ko w nor­mie.

– Po­zo­stań, miej oczy sze­ro­ko otwar­te i jakby co star­tuj.

– Roz­kaz.

– Właz.

Otwo­rzy­łem oczy. Ma­lut­ka po­zio­ma szcze­li­na przy su­fi­cie po­więk­sza­ła się, gdy klapa opa­da­ła. Było coraz ja­śniej i przy­jem­nie.

Moja pierw­sza obca pla­ne­ta.

Po­czu­łem eks­cy­ta­cję, ad­re­na­li­nę i de­li­kat­ny ruch po­wie­trza na twa­rzy. Choć bez­po­śred­nio nim nie od­dy­cha­łem, to ogar­nę­ła mnie nie­sa­mo­wi­ta bło­gość. Od­pią­łem się z pasów i ru­szy­łem w stro­nę wyj­ścia. Znaj­do­wa­li­śmy się na tym samym placu, na który wy­lą­do­wa­ła po raz pierw­szy nasza sonda. Za­krę­ci­ło mi się w gło­wie, bo co in­ne­go oglą­dać wszyst­ko na ekra­nie, a co in­ne­go po­czuć to całym sobą. Nie było cicho, bo wciąż szu­mia­ły sil­ni­ki na­sze­go promu. Wy­da­wa­ło mi się przez chwi­lę, że zna­la­złem się na placu De­fi­lad w War­sza­wie, choć to była oczy­wi­ście nie­praw­da. Wie­dzia­łem prze­cież, że są tu te niby lot­ni­ska, niby sa­mo­cho­dy, niby miesz­ka­nia, i mia­sta, w któ­rych nie zna­leź­li­śmy żad­ne­go ży­we­go or­ga­ni­zmu. Co naj­cie­kaw­sze, do­pie­ro teraz ude­rzył mnie brak na­pi­sów, jakie nor­mal­nie znaj­du­ją się w po­dob­nych miej­scach. Nie było ozna­czeń ulic, nie było cyfr, nie było nic.

– Idzie­my do naj­bliż­sze­go bu­dyn­ku – po­wie­dział do mnie Yu.

– Roz­kaz.

Ru­szy­li­śmy z na­szy­mi nie­wiel­ki­mi ple­ca­ka­mi. Dziw­ne to wszyst­ko było, takie ludz­kie i za­ra­zem obce, i na do­da­tek tak złud­ne. W tych mia­stach bra­ko­wa­ło oświe­tle­nia nocą, ale obec­ność au­to­ma­tów su­ge­ro­wa­ła, że pod­łą­czo­no je do źró­deł ener­gii.

Po­de­szli­śmy do naj­bliż­sze­go z biu­row­ców, jak je na­zy­wa­łem w my­ślach. Szkla­na bryła bu­dyn­ku lśni­ła, od­bi­ja­jąc pro­mie­nie lo­kal­ne­go słoń­ca. Wi­dzie­li­śmy wy­raź­ną drogę wśród traw­ni­ka pro­wa­dzą­cą do cze­goś, co wy­glą­da­ło na re­cep­cję. Zbli­ży­li­śmy się… i wtedy jedna ze ścian prze­su­nę­ła się w bok, naj­wy­raź­niej za­chę­ca­jąc nas do wej­ścia.

– Fa­scy­nu­ją­ce – mruk­ną­łem.

– Naj­wy­raź­niej re­agu­je na or­ga­ni­zmy żywe – po­twier­dził Yu.

W środ­ku było wy­raź­niej chłod­niej. Ko­lej­nym za­sko­cze­niem oka­zał się sym­bol na ścia­nie. Skie­ro­wa­łem na niego oko ka­me­ry, a kom­pu­ter bez chwi­li wa­ha­nia prze­tłu­ma­czył go jako „Jahwe”. Sta­ną­łem zdez­o­rien­to­wa­ny i bez słowa po­ka­za­łem do­wód­cy ekran urzą­dze­nia. Nie sko­men­to­wał tego, tylko po­ka­zał ręką, że­by­śmy prze­szli w stro­nę po­miesz­cze­nia z lewej, które znaj­do­wa­ło się przy ścia­nie.

– Czy to nie za dużo? – Ośmie­li­łem się go za­py­tać.

– Spró­buj­my obejść miej­sca, z któ­rych widać kra­jo­braz wokół bu­dyn­ku. Ważne, żeby były tam duże prze­strze­nie i było jasno. Nie bę­dzie­my się za­pusz­czać w ob­sza­ry w trzo­nie wieży ani do pod­zie­mi.

Kiw­ną­łem głową ze zro­zu­mie­niem i ru­szy­łem za nim. Wszyst­kie drzwi albo były otwar­te albo otwie­ra­ły się, gdy do nich po­de­szli­śmy. W kilku miej­scach dało się za­uwa­żyć inne sym­bo­le w ję­zy­ku he­braj­skim, które zda­niem kom­pu­te­ra rów­nież ozna­cza­ły imię Boga. Zwie­dza­nie za­ję­ło to nam mniej wię­cej go­dzi­nę i osta­tecz­nie oka­za­ło się tak eks­cy­tu­ją­ce jak flaki z ole­jem.

W dro­dze po­wrot­nej na plac chcia­łem napić się wody. Wy­ją­łem bidon z od­po­wied­nią koń­ców­ką i sze­dłem spo­koj­nie, gdy nagle usły­sza­łem w słu­chaw­kach:

– Ruch z tyłu.

Od­wró­ci­li­śmy się gwał­tow­nie z Yu i zo­ba­czy­li­śmy mały pła­ski au­to­mat, który zmie­rzał do pa­pier­ka.

Mu­sia­łem go upu­ścić.

Ob­ser­wo­wa­li­śmy z fa­scy­na­cją, jak urzą­dze­nie pod­jeż­dża do śmiet­ka, na­jeż­dża na niego, przez chwi­lę się za­trzy­mu­je i je­dzie dalej, po­zo­sta­wia­jąc tylko czy­stą po­wierzch­nię. Na tym skoń­czy­ła się nasza pierw­sza wy­pra­wa. Wy­star­to­wa­li­śmy bez pro­ble­mu.

 

***

 

Ko­lej­ne wy­ciecz­ki wy­glą­da­ły w sumie po­dob­nie. Spa­ce­ro­wa­li­śmy wokół bu­dyn­ków i wcho­dzi­li­śmy do nich, znaj­du­jąc sym­bo­le róż­nych ziem­skich re­li­gii. Zbie­ra­li­śmy prób­ki flory, ale te po­wie­dzia­ły tylko tyle, że ro­śli­ny, wa­rzy­wa i owoce mogą nada­wać się do je­dze­nia. Spraw­dza­li­śmy wodę, po­wie­trze, ra­dia­cję i ni­g­dzie nie zna­leź­li ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. Za­pusz­cza­li­śmy się nawet w ciem­ne ob­sza­ry i pod­zie­mia, tam jed­nak było tak samo nudno i pusto jak i na górze.

Kilka razy zde­cy­do­wa­li­śmy się na drob­ny wan­da­lizm, taki jak zbi­cie szyby. Nie spo­tka­ło to się z więk­szą re­ak­cją niż ta, którą już wi­dzie­li­śmy. Pla­ne­ta wy­glą­da­ła na cał­kiem opu­sto­sza­łą i je­dy­ny ruch po­cho­dził ze stro­ny róż­nych au­to­ma­tów. Od­po­wied­ni­ki na­szych sa­mo­lo­tów la­ta­ły, sa­mo­cho­dy jeź­dzi­ły, fa­bry­ki pro­du­ko­wa­ły, od­pa­dy prze­twa­rza­no. Wszyst­ko było na­pra­wia­ne i kon­ser­wo­wa­ne. Pa­ne­le sło­necz­ne wy­mie­nia­no no­wy­mi, do skle­pów do­star­cza­no ja­kieś od­po­wied­ni­ki żyw­no­ści, sprzą­ta­no ulice, na­pra­wia­no bu­dyn­ki, kon­ser­wo­wa­no mosty. Kilka razy wi­dzie­li­śmy start nisz­czą­cych inne miej­sca ra­kiet, ta jed­nak nie do­ko­na­ły zbyt wielu znisz­czeń i z cza­sem wszyst­ko od­bu­do­wy­wa­no.

Nikt nas się nie cze­piał i mie­li­śmy mnó­stwo czasu na pro­wa­dze­nie dłu­gich dys­put. Wy­glą­da­ło na to, że kie­dyś ktoś tu miesz­kał. Nie­zna­ni obcy mu­sie­li zbu­do­wać te wszyst­ko, naj­wy­raź­niej jed­nak bali się zbyt­niej sa­mo­dziel­no­ści i dali im tylko moż­li­wość na­pra­wy i pewne opcje opty­ma­li­za­cji. Widać było to, że na pla­ne­cie wy­two­rzy­ła się spe­cy­ficz­na rów­no­wa­ga. Nikt ni­ko­mu nie wcho­dził w drogę, ale nie było też żad­ne­go roz­wo­ju.

Po mie­sią­cu na­tra­fi­li­śmy na coś, co wy­glą­da­ło na bi­blio­te­kę i skład dzieł. Znaj­do­wa­ły się one w pod­zie­miach jed­ne­go z biu­row­ców. Cho­dzi­li­śmy tam po ko­lej­nych sa­lach i po­dzi­wia­li­śmy ob­ra­zy kra­jo­bra­zów i ele­men­tów za­bu­do­wy. Za­ska­ku­ją­cy był brak ja­kich­kol­wiek por­tre­tów i obec­ność wielu sze­ścia­nów.

– Te kost­ki to praw­do­po­dob­nie lo­kal­ny od­po­wied­nik pa­mię­ci – stwier­dzi­łem z prze­ko­na­niem jako in­for­ma­tyk, a resz­ta za­ło­gi się ze mną zgo­dzi­ła. – Weźmy kilka. Mogą tam być ja­kieś wska­zów­ki, czy obcy zgi­nę­li z po­wo­du kli­ma­tu.

Do­wódz­two się zgo­dzi­ło na mój. Spa­ko­wa­li­śmy kilka sze­ścia­nów i ledwo wy­szli­śmy na świa­tło dzien­ne, gdy nagle Bei za­czę­ło ob­le­piać coś czar­ne­go, coś co po­ja­wi­ło się do­słow­nie z po­wie­trza.

– Nie mogę się ru­szać. – Zdą­żył po­wie­dzieć, zanim czar­na maź za­sło­ni­ła go ca­łe­go do wy­so­ko­ści ust.

Po­ru­szał się jesz­cze przez chwi­lę, a potem znie­ru­cho­miał w swo­jej sko­ru­pie. Pa­trzy­łem na to z prze­ra­że­niem i sam czu­łem się jak spa­ra­li­żo­wa­ny, gdy wokół mnie za­czę­ły wy­ra­stać ścia­ny prze­zro­czy­ste­go walca. Za­czął się on wy­peł­niać czymś prze­źro­czy­stym, chyba jakąś cie­czą. Nie chcia­łem tego, ale wy­glą­da­ło to tak, jakby coś za­czę­ło mnie za­le­wać, coraz wyżej i wyżej.

Chcę żyć dłu­żej, skur­wie­lu.54 – po­my­śla­łem ostat­kiem sił.

 

Epi­log

Tylko spo­koj­nie, tylko spo­kój może nas ura­to­wać.

Śni­łem. Zro­zu­mia­łem, że pla­ne­ta była mu­zeum, lepem przy­cią­ga­ją­cym wszyst­kie isto­ty in­te­li­gent­ne, a my da­li­śmy się po­dejść i zo­sta­li­śmy eks­po­na­ta­mi.

Je­ste­ście jak muchy w sieci. Gdy wy­ra­sta­cie, to znaj­du­je­cie sta­tek, któ­rym do­la­tu­je­cie do końca. Tu je­ste­ście nisz­cze­ni i bu­do­wa­ni od nowa. Inni. Lepsi. Moc­niej­si. Mą­drzej­si. Bę­dzie­cie świa­dec­twem tego, co się nie udało. Za­kon­ser­wo­wa­ni po wieki. – Głos w mojej gło­wie oznaj­mił to tak, że nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że nie chce dla mnie źle.

Czy mogę się uczyć?

Tak.

Nie wie­dzia­łem nawet, czy mówię, czy tylko śnię.

Po­cząt­ko­wo bun­to­wa­łem się prze­ciw­ko mojej sy­tu­acji, po kilku dniach jed­nak usły­sza­łem bli­ską mi isto­tę. Efa do­łą­czy­ła do mnie, a ja po­czu­łem cie­pło w sercu, a wła­ści­wie tym, co mi z niego zo­sta­ło.

W spo­ko­ju za­czę­li­śmy po­zna­wać ten sys­tem, ro­zu­mie­jąc, że sta­li­śmy się kimś na wzór dwóch bi­blij­nych po­sta­ci. Nie wiem dla­cze­go, ale naj­bar­dziej przy tym wspo­mi­na­łem pla­ne­tę So­la­ris, gdzie rów­nież su­ge­ro­wa­no, że miej­sce na końcu zna­nej prze­strze­ni jest ko­leb­ką Boga. To było cie­ka­we do­świad­cze­nie. Dawno temu wie­dzia­łem, że dwie osoby nie mogły dać po­czą­tek ca­łe­mu ga­tun­ko­wi, bo to było za mało do do­star­cze­nia wy­star­cza­ją­cej puli genów. Jeśli tu był jakiś sys­tem, to wszyst­ko sta­wa­ło się bar­dziej jasne. Zero i jeden to za­wsze zero i jeden, i z nich spo­koj­nie można bu­do­wać.

Zro­zu­mie­li­śmy, że lu­dzie mieli coraz mniej, a w ko­smo­sie mu­sie­li wal­czyć nawet o po­wie­trze i tlen. Taki z nas prze­gra­ny ga­tu­nek, że każde po­ko­le­nie było śred­nio mniej in­te­li­gent­ne o sie­dem punk­tów, bo pro­mo­wa­ło śred­nia­ków. To mu­sia­ło się źle skoń­czyć.

Te­raź­niej­szość była co naj­mniej za­sta­na­wia­ją­ca. Wi­dzia­łem linie w prze­strze­ni, wiele linii. Pró­bo­wa­łem się­gać po wiele z nich. Ob­ser­wo­wa­łem wszyst­ko w te­raź­niej­szo­ści, ale rów­nież ludzi z in­ne­go czasu. Wi­dzia­łem ich co­dzien­ność i wy­buch, który od­mie­nił świat.

To wtedy, do­kład­nie w trak­cie tych wę­dró­wek, w końcu coś zro­zu­mia­łem. W Trój­ką­cie Ber­mudz­kim była to­ru­so­wa elek­trow­nia Atlan­ty­dy, nie­ste­ty na­stą­pił wy­buch i od tam­te­go czasu miej­sce łą­czy­ło się z prze­strze­nią, gdzie się znaj­do­wa­łem. To nie mi­tycz­nie obcy za­mknę­li nas w środ­ku i zro­bi­li sy­mu­la­cję, tylko my w swej próż­no­ści stwo­rzy­li­śmy miej­sce, gdzie nasze mniej­sze kopie wy­ko­nu­ją za nas czar­ną ro­bo­tę… bo nam nie chce się my­śleć.

Oglą­da­łem ty­sią­ce pro­jek­cji. Sta­tek na księ­ży­cu po­ja­wił się w wy­ni­ku tego, że lata wcze­śniej wy­sa­dzo­no WTC i mi­liar­dy na całym świe­cie sku­pi­ły się ma my­śle­niu o tym wy­da­rze­niu. Nie stało się to od razu, bo sy­gnał mu­siał prze­do­stać się do prze­kaź­ni­ka.

„All of this has hap­pe­ned be­fo­re and will hap­pen again”55

Zro­zu­mia­łem, że trze­ba bę­dzie ukryć na księ­ży­cu nowy sta­tek i zbu­do­wać przod­ków, a wła­ści­wie na­stęp­ców. Nie wie­dzia­łem, jak sko­rzy­stać z nowej mocy, ale za­czą­łem eks­pe­ry­men­to­wać… Wi­dzia­łem, że sys­tem uległ uszko­dze­niu przez mi­lio­ny lat i na­le­ża­ło wy­peł­niać pewne luki, bra­ko­wa­ło mu rów­nież pa­mię­ci i dane za­czę­ły się mie­szać.

Za­bra­łem się do tego wszyst­kie­go naj­le­piej, jak umia­łem. Efa po­ma­ga­ła mi, jak tylko mogła. Pa­trzy­ła na wszyst­ko swoją uf­no­ścią, łą­czy­ła się ze mną i ucie­ka­ła, da­wa­ła mi in­spi­ra­cję i kry­ty­ko­wa­ła za złe de­cy­zje.

I po­my­śleć, że teo­ria pro­gra­mów po­zwa­la na po­dró­że w cza­sie za­rów­no w przy­szłość, jak i w prze­szłość. Bo w prze­szłość wy­star­czy wró­cić przez sa­ve­ga­me, a po­dróż w przy­szłość to zapis stanu ja­kie­goś frag­men­tu i od­two­rze­nie go, gdy wszyst­ko wokół jest zmie­nio­ne. Chyba po­peł­niam bluź­nier­stwo – po­my­śla­łem stra­pio­ny. Coś wy­my­ślę. Jak za­wsze.

Za­śmia­łem się do swo­ich myśli, że kie­dyś byłem zwy­kłym pro­gra­mi­stą, a teraz zo­sta­łem stwór­cą.

„Teraz sta­łem się śmier­cią, nisz­czy­cie­lem świa­tów”56

I chyba wie­dzia­łem, jak do­stać się wyżej…

1O mój Boże!

2Za­mknij się i słu­chaj, ty suko!

3Co­nor McGre­gor „Ta­lent nie ist­nie­je. Wszy­scy je­ste­śmy równi jako isto­ty ludz­kie. Mo­żesz być kim­kol­wiek, jeśli po­świę­cisz czas. Do­trzesz na szczyt i już. Nie je­stem uta­len­to­wa­ny. Mam ob­se­sję”

4In­spi­ro­wa­ne tek­stem z http://www.ikamien.pl/artykuly/23338/

5Fa­sol­ki „Moja fan­ta­zja”

6Lem “Nie­zwy­cię­żo­ny”

7“Door’s open, bed’s made. We­lco­me home” Ma­trix

8”You have a pro­blem with au­tho­ri­ty. You be­lie­ve that you are spe­cial, that so­me­how the rules do not apply to you. Obvio­usly you are mi­sta­ken. This com­pa­ny is one of the top so­ftwa­re com­pa­nies in the world be­cau­se every sin­gle em­ploy­ee un­der­stands that they are part of a whole. Thus if an em­ploy­ee has a pro­blem, the com­pa­ny has a pro­blem. The time has come to make a cho­ice. Either you cho­ose to be at your desk on time from this day for­ward or you cho­ose to find your­self ano­ther job. Do I make my­self clear?” Ma­trix

9„Yes, per­fec­tly clear” Ma­trix

10„Be­au­ti­ful” Ma­trix

11Dzień dobry pro­szę pana. Tutaj ma pan klu­cze do apar­ta­men­tu.

12Tę­dy pro­szę. Dru­gie pię­tro, numer czter­dzie­ści dwa.

13Po­wo­dze­nia, pro­szę pana. Życzę mi­łe­go dnia, pro­szę pana.

14Wi­taj w Two­jej nowej wy­ma­rzo­nej pracy.

15Za­sa­da 996 mówi o pracy od dzie­wią­tej rano do dzie­wią­tej wie­czo­rem sześć dni w ty­go­dniu.

16„I never did mind about the lit­tle things” Brid­get Fonda „Point of No Re­turn” / „Nina”

17Bi­blia Ty­siąc­le­cia, Ap 21,1–8, Wy­daw­nic­two Pal­lot­ti­num, Po­znań–War­sza­wa 1980.

18Dn 9, 25–27

19Cią­ża z nie­zna­jo­mym

20 „Psy”

21Pra­ca od 9 do 9 sześć dni w ty­go­dniu.

22Na wzór sys­te­mu w fir­mie Uber.

23„Space od­di­ty” David Bowie

24Stan Chia­pas w Mek­sy­ku.

25“We­lco­me to the des­sert of real”. Ma­trix

26Au­tor nie­zna­ny.

27Wil­ki „Baśka”

28„Po­wrót do przy­szło­ści”

29https://www.dobreprogramy.pl/Ufaja–tylko–Li­nuk­so­wi–Go­ogle–po­zby­wa–sie–UEFI–i–Intel–Ma­na­ge­ment–En­gi­ne,News,83961.html

30https://www.dobreprogramy.pl/Prokuratura–USA–nie–chce­my–juz–fur­tek–trzy­maj­cie–dla–nas–nie­za­szy­fro­wa­ne–kopie,News,83982.html

31„In a Mir­ror, Dar­kly 2”

32Nisz­cze­nie por­ta­li do trans­por­tu, sta­cji na­praw­czej dla stat­ków ko­smicz­nych czy ma­szy­ny za­gła­dy.

33Dzień gnie­wu, łac.

34Wil­helm Gol­ding

35A­p13, 16

36„Pret­ty Woman”

37To nie jest fa­na­be­ria nawet w 2020 – patrz Thun­der­spy.

38„Star Trek Di­sco­ve­ry”

39„Mo­dy­fi­ko­wa­ny wę­giel”

40Pro­szę po­cze­kać tu na moich ko­le­gów.

41Pro­szę usiąść i cze­kać. Mamy in­for­ma­cję dla pana z pań­skiej firmy.

42Pan Gniaz­dow­ski? Pro­si­my z nami.

43 „Cu­dow­na broń” niem.

44„But there's one more thing” Steve Jobs

45Oj­ciec Kli­musz­ko

46Pra­wo Me­lvi­na Con­waya mówi, że or­ga­ni­za­cje pro­jek­tu­ją­ce sys­te­my są zmu­sza­ne do przy­go­to­wy­wa­nie pro­jek­tów, które ko­piu­ją struk­tu­ry ko­mu­ni­ka­cji we­wnątrz or­ga­ni­za­cji.

47„ciało naj­wyż­sze” – „In­ter­re­gnum” Prze­my­sław Karda

48Cy­tat z któ­re­goś filmu pol­skie­go.

49„Rok 2012 an­to­lo­gia” (opo­wia­da­nie Jo­an­ny Łu­kow­skiej)

50„Tekst” Glu­kho­vsky

51Sło­wa Ro­ber­ta Brun­ne­ra z Apple, książ­ka „Jony Ive Ge­niusz, który za­pro­jek­to­wał naj­słyn­niej­sze pro­duk­ty Apple” Le­an­de­ra Kah­ney.

52 Tak, to jest zie­mia. Tak, je­steś na stat­ku ko­smicz­nym („Star­ga­te–Uni­wer­se” S01E­01)

53“A lot hap­pe­ned while you slept” Pas­sen­gers

54„Blade run­ner” w jed­nej z wer­sji.

55„Bat­tle­star Ga­lac­ti­ca”, „Peter Pan” i inni

56Ro­bert Op­pen­he­imer

Koniec
Nowa Fantastyka