- Opowiadanie: white-rabbit - Przyjaciele Panny Jagniewy

Przyjaciele Panny Jagniewy

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Przyjaciele Panny Jagniewy

Do Miasteczka przyjechałam w 27 roku.

W 27 roku mojego życia.

Myślałam, że to mój ostatni rok.

Wszystko zmierzało ku końcowi.

Słońce powoli docierało do zachodu, ślimaki chowały rogi, cienie uciekały spod kół na zakrętach. Było mi zimno, przeraźliwie zimno. Końcówki palców niewiele już wyczuwały.

Mój Dandys podśpiewywał przy goleniu. Wszystko będzie dobrze. Zalewał tanią kawę wrzątkiem z czajniczka. Wszystko będzie dobrze. Odsuwał zakurzone zasłony. Wszystko będzie dobrze.

O mało go wtedy nie porzuciłam, ale nie bardzo umiałam się za to zabrać. Okazało się jednak, że miał mi jeszcze posłużyć, a moje zaniechanie w tej materii otworzyło mi. Drzwi. Okno. Magiczne wrota. Przeszłam przez Niego. I wtedy wszystko było dobre.

 

PIĄTEK

 

 – I kilogram cukru, poproszę – Nalany ekspedient podał mi paczkę, wystukał należność na kasie, a ja wyciągnęłam złote monety – Reszty nie trzeba.

Nie skomentował, chrumknął tylko, trzasnęła szufladka. Przyjaciela nie mogłam sobie kupić. Nawet wybrakowanego, na przecenie. Zabrałam zakupy i opuściłam sklepik. 

Postałam chwilę na wąskiej uliczce i obejrzałam jeszcze raz wystawę. Słój miodu, cukierki, konfitury śliwkowe. Chyba był sezon. Na śliwki. Na słodkie życie. Zielona rama okienna przywodziła na myśl Święta. Mój Kościół, za parę groszy odpuszczenie zgryzoty, chwila uniesienia. Karmel na języku obietnicą lepszego życia, ale to już raczej po tym życiu.

Zawiesiłam koszyk na ramieniu, zafurkotałam brązową spódnicę i ruszyłam w stronę domu. Mijałam niskie kamieniczki, całorodzinne i całopokoleniowe. Zaglądałam chciwie w okna, ale szczęście ceniło sobie swoją prywatność, nie było na pokaz. Zagryzłam wargi i w gniewie nieledwie minęłam ostatni dom, wpatrując się w czubki moich butów. Wkroczyłam do lasku. Lasek to początek ledwie lasu prawdziwego, do którego nie odważyłam się jeszcze zajrzeć. Prawdziwy las kusił i przywoływał mnie co noc i co rano, ale bałam się tam wstąpić. Mogłabym już nie zawrócić.

Lasek natomiast był wystarczający. Blade i kruche drzewa, bardziej wiotkie niż moja egzystencja; pocieszenie, że najlichsi są tu ze mną. Złota ścieżyna kurzu zostawiająca odciski dłoni na trzewikach. Chciała mnie schwytać, poprowadzić dalej, ale uparcie zbaczałam ze ścieżki, by trafić do zaniedbanego ogrodu. 

Był bardzo zaniedbany. Zeschłe gałęzie sterczały ze wszystkich stron, tłamsiły niegdyś bujne krzewy, uciskały mogące się odrodzić cebulki. Lubiłam ten ogród. Przecisnęłam się zbutwiałym chodnikiem między zaczepiającymi mnie kolcami i dotarłam do drzwi. Zapukałam, a Dandys uchylił drzwi, nie zwracając na mnie wcale uwagi. Był w transie. Malował. Obraz, lepsze czasy, upiorną przyszłość. Kreski. Poziome, ukośne, kropki i przecinki. Zagryzał pędzel i drobił farbę palcami.

Tu mogę pracować.

Tak rzekł, jak przyjechaliśmy.

I rzeczywiście pracował.

Na strychu kłębiło się już pięć skończonych dzieł sztuki, każde wyceniony i w zasadzie sprzedane. Dandys miał jechać w niedzielę na rynek i przekazać obrazy w ręce oczekujących klientów.

Ja nerwowo zamiatałam kuchnię. Poziomo, ukośnie, drobnymi przecinkami machnięć.

Nie umiałam sobie znaleźć miejsca, gdy Dandys pracował. Nie dlatego, że stanowił świetną rozrywkę, po prostu stanowił moją jedyną rozrywkę. Mogłam go wtedy oglądać, od czubka głowy po końce rzęs, oceniać żylaste ręce, chichotać przy barczystych plecach, masować wzrokiem znoszone stopy. Był silny, choć trochę chudy. Wysoki, sięgał gwiazd, ale nigdy żadnej dla mnie zerwał. Był mi podporą i największą przeszkodą. Nienawidziłam go. Kochałam od pierwszego wejrzenia.

Tuliłam i rozpuszczałam, na domowych ciastach i kleistych owocach; dbałam, jak o dziecko. Wychowywałam i upominałam, choć wszystkie moje lekcje szybko zapominał. Był artystą, kochał sztukę, a za największe dzieło uważał kobietę. Wiele kobiet.

 – Dużo ci jeszcze zostało? – zapytałam, wchodząc do pracowni. Nie uznałam za stosowne zapukać. Dandys siedział rozparty na szerokim krześle i krytycznie oglądał malunek. Wciąż lepkimi od farb palcami wystukiwał niespokojny rytm na podłokietniku.

Nie zapytał, co sądzę, a ja nie siliłam się na komplementy. Ładne, ciekawe, miłe dla oka, to za mało dla Dandysa. Darzyłam jednak te bohomazy łagodnym szacunkiem. Choć nieudolne, stanowiły niezbity dowód, że Dandys pracuje. I ja chciałabym pracować. Tak prawdziwie, prowadząc rękę przez światło duszy i czerń serca. 

Tam, gdzie sypiam, stoi biurko; było tam już, jak się wprowadziliśmy. Chyba na mnie czekało. Szuflada chodzi trochę opornie, ale tym lepiej, stanowi pewną ochronę tego, co mam w życiu najcenniejsze. Na dnie tej szuflady spoczywa, zawinięte w zwykły szary papier, pióro.

Jak do tej pory złożyłam nim tylko jeden podpis: pod obietnicą, że pozostanę nikim.

Dandys zamarudził, musiał jednak uznać dzieło za gotowe, bo zbliżył się do małej umywalki, którą założył zaraz po naszym przyjeździe. Niecały rok temu dom ten stanowił przyjemną, choć zaniedbaną posiadłość. Dzisiaj był zbytkiem, nieistotnym szczegółem w życiu artysty. Nie mógł się rozrosnąć, by przypadkiem nie przyćmić swojego mieszkańca. Skarlał więc, a na końcu rozpadł się na dwie nierówne części. Czystą, lecz pustą kuchnię, z paleniskiem w kącie i starą wersalką z jednej strony, z drugiej strony na pracownię, która pochłonęła salon, sypialnię i przedpokój.

Czasami spaliśmy osobno.

Dandys głośno chrapał.

Nie tylko po alkoholu.

 

SOBOTA

 

Siedzimy na tarasie, Dandys pije swoją mocną, czarną i aromatyczną jak gleba kawę. Zaciągam się. Uwielbiam zapachy otaczające Dandysa. Są zawsze silne, uderzające wprost do głowy, przyćmiewające smutny posag życia. Ja piję kawę mleczną, dla dzieci. Przykładam lekki kubek do wargi, ogrzewam usta i dopiero wtedy upijam dziki łyk. Rozsmarowuję zapach po dziąsłach.

Bujam się na podniszczonym fotelu, choć nie jest to fotel bujany. Nigdy nie mam tego, co potrzebuję. Zdaje się, że tak ma być. Czasami znajduję w tym siłę, jedyną siłę, której mogę zaufać: że nigdy nie będzie tak, jak bym chciała. To smutne i płaczę często z tego powodu, ale potem ściskam lewą pierś, masuję okolice sutka i jakoś mi lepiej.

Oglądamy, jak poranek zamienia się w dzień. Wiem, że dla Dandysa to prawdziwy sprawdzian umiejętności malarskich, wodzi wzrokiem między półtonami barw i próbuje zapamiętać, przetworzyć, zrozumieć. Ja po prostu wygrzewam się w cieple słońca. 

Dandys pyta, czy przyniosę mu wodę. 

Oczywiście, że przyniosę.

 

 

W nosy słyszę głosy. Zrywam się z kanapy, sprężyny trzeszczą jak opętane; w oddali bije dzwon przeznaczenia. Podbiegam do okna, odsuwam nerwowo zasłony. Przez lasek toczy się powóz. Drzewa zasłaniają widok i choć dostrzegam sylwetki koni, nie mogę rozpoznać ludzi. Słyszę śmiechy, strzępy słów, dobrą zabawę. Przywodzi to smutne wspomnienie chwil, których nigdy nie miałam. Przykładam policzek do zimnej szyby. Chcę być tam, z nimi.

 

 

NIEDZIELA

 

Dandys pojechał. Długo myślałam, czy jechać z nim. Zobaczyć rynek, kolorowe materiały powykładane na stołach, powdychać miejski zgiełk. Rozmawiać z ludźmi.

Pragnęłam towarzystwa mocno, do bólu kości. Roziskrzonego spojrzenia, głowy odrzucanej do tyłu w przypływie radości, wieloznacznych dotknięć palców. Słów, jakże mi się chciało słów. Śniły mi się po nocach, strzępki rozmów gasnące jak gwiazdy o poranku. Układałam w głowie dzikie scenariusze.

 – Piękna pogoda – zagajam

 – W sam raz na piknik – uśmiecha się

 – Mam zielony koc w kratę, świetnie nadawałby się na trawę – dopowiadam, ale nikogo już nie ma

Boleję nad słowami tracącymi moc. Dziękuję. Dzięki ci składam za twą dobroć i czyste serce. Za szmer życia w twojej piersi. Za ciepło wełnianej kamizelki.

Wzruszają ramionami. Wszyscy dziękują i wszyscy wzruszają ramionami. Wstydzą się okazywanej wdzięczności, albo nie pamiętają już, co oznacza. A ja znam tylko te parę słów. Proszę, dziękuję, przepraszam. Głównie przepraszam.

Przepraszam, nie pojadę, ale dziękuję za zaproszenie. Proszę, bądź ostrożny.

Dandys pakuje więc obrazy do pojazdu, długo układa pakunki tak, by nic im nie zaszkodziło w czasie jazdy, w końcu macha mi ściągniętym kapeluszem na pożegnanie.

Tak mi przykro, gdy odjeżdża. Moje serce, jak umierający ptak, pikuje w dół, w ostatnim zrywie szalonego lotu. Byle prędzej dotknąć ziemi, znaleźć równowagę, nim rozpłynę się w przestrzeni.

Wiem, że bym mogła. Gdybym wystarczająco nie skupiała się, by być, tu i teraz, na tym ganku, w tej niebieskiej sukience niedzielnej, zapewne bym znikła. Splatam palce i trwam tak, odmierzając głuchymi uderzeniami serc uciekający czas.

Pozwalam sobie na grzeszną bezczynność jeszcze parę chwil, po czym biorę się do roboty. Obieram ziemniaki, starając się zmarnować jak najmniej dobrego. Wydłubuję im oczy, którymi wpatrują się chciwie, ciekawsko, w moje zaciśnięte wargi. Potem kroję je na pół, i jeszcze na pół, czasem nawet trzeci raz męczę jedną i tę samą bulwę. Trzy cięcia są idealne, ale coś we mnie każe mi rozkrawać dalej. Rozkładam ziemniaka na mniejsze, nierówne sobie elementy, i chyba nie umiałabym go złożyć z powrotem. To co zdekomponowane, zaczyna istnieć w wielu wymiarach na raz, słyszy głosy z różnych światów, nie pasuje nigdy więcej do pierwotnej formy. Cieszy mnie to. 

Zabieram się za marchewki. Smagnięciami obieraczki obrywam marchewkę ze skóry, a następnie, w ataku szału nieledwie, miażdżę ją na zardzewiałej tarce. Marchew się opiera, ześlizguje, ale nie zważam na jej opór. Mam siłę w ręce zdolną poskromić jej kruche ciało. Odnajduję w tym radość.

Kładę na blacie obłą pierś kurczaka. Jest zimna i śliska, w niczym nie przypomina pachnących i żywotnych warzyw. Jest moją lewą piersią, i jest moją prawą piersią. Jest zminiaturyzowaną mną na blacie ofiarnym. Przekrzywiam głowę w bok i spoglądam na nią z obrzydzeniem.

Ty, kurwo, dałaś się złapać.

Wciskam wąski nóż i mechanicznie rozkładam kawał mięsa na dwie części. Wykrawam wszelkie niedoskonałości, by otrzymać ciało idealne. Masuję sprężyście, by uzyskać kolory, ale ścierwo milczy.

Zapalam ogień, wyrzucam zużytą zapałkę i wstawiam wodę. 

 

WTOREK

 

Przyjechał później, niż obiecał. Sama jadłam ziemniaki, w ciszy spożywałam marchewkę; mięsiwo wyrzuciłam.

Myję go teraz i przebieram w nowe, czyste odzienie, żeby na powrót otrzymać mojego Dandysa. Wycieram mu brodę i wyciągam z ciemności zarys kości policzkowych. Myję mu ręce, łokcie, pachy; wydobywam jego oryginalny, niepodrobiony alkoholem i dymem cygarowym, zapach. Czeszę włosy i nadaję im na powrót blask kruczego ogona. Sztywne spodnie rzucam w kąt, otulam jego chude nogi miękkością bawełnianych spodni. Rozparcelowuję jego odpychającą zewnętrzność i składam od nowa, na własną, pogańską modłę. Obcinam skórki i wydłubuję brud zza paznokci. Taki czysty i biały. 

Zaparzam Dandysowi ulubioną kawę. Nie odzywa się do mnie, jak zwykł to czynić, odkąd zamieszkaliśmy razem. Śledzi moje ruchy z dezaprobatą. Czasami myślę, że mógłby mnie uderzyć. Myślę też, że bym się nie broniła.

W zasadzie chciałabym, żeby rzucił się na mnie, pchnął moim trwożliwym ciałem o ścianę, uderzył głową o kant stołu; żeby wydobył ze mnie resztkę życia. Ale on tylko patrzy przed siebie, a spojrzenie ma puste.

Sięgam po pomidora. Nagryzam skórkę i owoc wybucha soczyście w moich ustach.

 

 

ŚRODA

 

Budzę się, wcale tego nie chcąc. Otwierają się oczy zlepione ropą nocy. Pustka. Świdrująca potrzeba samookreślenia podpowiada mi, gdzie jestem. To mój codzienny grobowiec. Budzę się i zasypiam w nim, niezmiennie. Wyciągam spod poduszki zdrętwiałą rękę. Jest gumowa. Bez czucia, nie ma w niej już nawet twardych kości. Mogą rozpoznać ją tylko dzięki czuciu drugiej dłoni. Masuję obce i nieczułe ciało. Mogłabym to bezwładne ramię sobie odjąć, od ust, odrzucić bez żalu. Nie jest mi potrzebne.

A jednak pracuję nad nim wytrwale, wydobywam z zimnego basenu, naprawiam łączące nas ścieżki. Zaczynam poruszać, wpierw barkiem, potem przedramieniem, wreszcie wprawiam w ruch i palce.

Próbuję rozpoznać przyczynę tego dnia. Czemu nadszedłeś, dniu, właśnie teraz, czemu szarpiesz mi podomkę i wypychasz z ciepłego łoża boleści? Świat milczy, milczę i ja. W końcu odrzucam kołdrę i kryję stopy w miękkich papciach. To najprzyjemniejszy moment poranka, gdy skóra stóp, oswobodzona spod ciężkiej pierzyny, łapie na krótką chwilę świeży oddech pokoju. Jest zimno, ciało na moment zamarza do szpiku, ale oto są kapcie, oto ciepły szlafrok, oto kolejny inkubator komfortu. Ścielę łóżko, wygładzam fałdki, nakładam kolorową kapę i dorzucam kilka poduszek. To moje, oznaczam.

Dandys jak zwykle nie reaguje na moje poranne krzątanie się. W przypływie złości zachowuję się głośniej niż zwykle, rzucam talerzami, brzęczę wyszczerbionymi kubkami, decyduję się nawet nucić dawno zapomnianą pieśń. 

Książę, piękny i odważny, ubrany w drogie i połyskujące tkaniny, podróżuje po królestwie, by zwalczyć pustoszącego jego włości wilka. Wieśniacy, skorzy do pomocy, ugaszczają go w swych ubogich chatkach. Uczą księcia o przyzwyczajeniach bestii, która zakrada się przy świetle księżyca do wioski i porywa cenne kurczaki. Wilk czerwonooki, srebrny jak gwiezdna kurzawa, opluty krwią niewinnych, staje się obsesją księcia. Ślady bytności potwora prowadzą w głąb tajemniczego lasu, prastarej puszczy, gdzie łatwiej znaleźć szaleństwo niż drogę. Książę jednak nie poddaje się, ma nieustraszone serce i stalowe spojrzenie, rusza więc sam w mrok puszczy, pozostawiając swój orszak rozbity kolorowymi namiotami w złotym polu. Poskromić wilka mężczyzna musi sam, z dala od oczu wścibskich gapiów.

Wędruje tak książę dnie i noce; powoli kończy mu się jedzenie, wypija również całą wodę. Gdy ostatkiem sił dociera wreszcie do strumyka, wpada rozgrzany cały do wody, ściągając po drodze drogie ubrania. I w tej właśnie bezbronnej pozycji spotyka on dziewczynę piękną i o tak bladej skórze, że niemalże przezroczystej, jakby utkaną z sennych marzeń. Dziewczyna zrzuca marną sukienkę i przyjmuje księcia w swoim sercu, w sercu lasu.

Kiedy wreszcie kładą się spać pod drzewem dębu, książę zasypia natychmiast i śpi snem spokojnym, wyczuwając szczęście kryjące się w tej krainie. Jednak o północy mężczyzna rozbudza się – to światło gwiazd przedarło się przez zasłony liści – i spostrzega, że jego towarzyszka znikła. Książę chce ją odnaleźć za wszelką cenę. Najpierw jednak idzie napić się orzeźwiającej wody i wtedy właśnie spostrzega straszliwy ślad na miękkiej glebie. Odcisk wilczej łapy.

Książę poprawia miecz przytroczony u pasa, sprawdza, czy gładko wychodzi z pochwy, i rusza śladami zwierzyny. Widząc gniewną postawę księcia, las staje się niespokojny. Złowieszczo szumią gałęzie, nocne ptaki pohukują złośliwie, a małe gryzonie buszują w trzeszczącej trawie. Książę nie zna jednak strachu i nieustępliwie tropi swoją ofiarę. Wtem spostrzega; na zalanej księżycową poświatą polanie posila się wilk, wcale nie tak ogromny, jak podpowiadałaby wyobraźnia. Raczej szczupły, o miękkim włosiu. Książę uśmiecha się i wypada na polanę, szybko przeszywając bok potwora. Wilk odwraca głowę w bolesnym skurczu i dostrzegając napastnika, zaczyna płakać. Wilcze, mordercze przecież oczy, wypełniają się łzami. Wilk próbuje wydostać się z opresji, wali słabymi łapami, by uciec od oprawcy, ale książę bez pośpiechu pochyla się nad broczącym krwią stworzeniem. Rozlegają się świergoty ptaków, to nastaje świt, chwała bohaterom. Pierwsze promienie słońca dotykają pyska bestii i oto w miejscu, gdzie leżał wilk, pojawia się umierająca zeszłodniowa kochanka. Książę przerażony dopada ciała swojej oblubienicy i całuje ją po twarzy, przepraszając za swoją okropną pomyłkę. Nie wiedział nieszczęśnik o klątwie ciążącej na dziewczynie.

Oddaliłeś się, ukochany, od miejsc bezpiecznych i znanych, by ruszyć w głąb siebie. To wilk wył do księżyca w twoim umyśle. Pokochałeś kruchą zjawę, a silnego wilka zatłukłeś. Lecz ja nie zostałam zamieniona w wilka podstępnym zaklęciem. Ja jestem wilkiem, przeto odrzuciłeś mnie, jeszcze zanim twoja lśniąca sperma zdążyła wyschnąć w moim łonie.

Ostatnią zwrotkę pewnie zmyśliłam.

 

 

CZWARTEK

 

Jestem w moim ogrodzie. Pieczołowicie wyszukuję chwaty i gdy znajdę już nieproszonego gościa, chwytam go tuż u podstawy i giętkim, lecz zdecydowanym ruchem nadgarstka, wyrywam roślinę wraz z korzeniami.

Jakiś czas temu zdjęłam kapelusz i teraz rozkoszuję się promieniami słońca. Muskają mają twarz, tworząc nieproszoną opaleniznę. Wdycham szepty rodzących się owoców, unoszę ręce i wiruję, aż mi się w głowie kręci. Potem padam wprost na trawę i trwam tak, aż w moje oko nie wpadnie kolejny chwast.

Przyznaję, robota nie idzie mi zbyt prędko, ale i też nigdzie się nie spieszę. Mam cały czas wszechświata.

Rozwiązuję również kwiecistą chustę i odsłaniam szyję. Już dawno nie byłam tak roznegliżowana poza domem. Nawet w łóżku dbałam o przyzwoite odzienie. Dandys zawsze bardzo cenił damy. Bardzo lubił chędożyć je od tyłu.

Uśmiecham się i wyrywam kolejnego chwasta.

 

PIĄTEK

 

 

Ktoś wali w drzwi. Bezustannie, mocno, ale obrzydliwie monotonnie. Odgarniam kołdrę i w pośpiechu przywdziewam szlafrok. Biegnę do drzwi lekko muskając podłogę bosymi stopami.

Białą dłonią naciskam klamkę. Do przedpokoju wpada światło i zapowiedź.

 – Panna Jagniew? – pyta borsukowaty mężczyzna.

Kiwam głową.

Tak, to ja.

Ja jestem Jagniew.

Uśmiecham się niepewnie.

 – Wstąpi pan na filiżankę herbaty?

Mężczyzna patrzy spod brwi, ale chrumka na znak zgody i oto wprowadzam gościa do kuchni.

Siada przy zawalonym stole, pospiesznie zbieram drobne rzeczy i rzucam je na taboret, wycieram blat, dopiero na koniec wstawiam wodę. Nucę pod nosem starą rymowankę.

Borsuk czeka niespokojnie, wierci się na krześle, przewraca palcami. Trudno, nie wskoczę do czajniczka, musi swoje odsiedzieć. Odgarniam włosy z czoła, wszystko dzisiaj takie niesforne, nieposkładane, takie ekscytujące.

Wyciągam dwa różne kubki, do tego wysuszone ciasteczka i pięknie pachnącą herbatę. Zaklaskałabym z radości, ale powaga Borsuka trochę mnie tonuje.

 – Cukru? – pytam.

 – Poproszę.

Siadam przed nim i wiem, że czas zacząć smutne przesłuchanie. Ale czyż poznawanie nowych ludzi nie jest przesłuchaniem samym w sobie? Starasz się odnaleźć tropy, by ułożyć je w człowieka, którego chcesz objąć rozumem na raz, pewnie i mocno, już w tej danej chwili. Od razu wyszukujesz słabe punkty, które mogłyby udowodnić, że podejrzany jest winny. Jeśliby okazał się winny, wtedy wszystko jest w porządku. Przecież ty też skrywasz w sobie tajemnice, lepiej, by rozmówca miał na sumieniu grzech ciężki, by był bliższy tobie. Niewinność nie jest atrakcyjna, nie wzbudza zachwytu, lecz przeciwnie – niepokój.

Ale, ale. Jeśli nie możesz znaleźć skazy, brzemienia ciężkiego niczym jabłoń na jesień, robaczywego jabłka, boisz się. Odsuwasz delikatnie dłonie, splatasz je ze sobą, zamykasz podwoje swojego królestwa. Patrzysz mocno i zdajesz się mówić „Wiem, co ukrywasz”. Ale nie wiesz wcale, co to jest. Bardziej straszliwa od faktu, że możesz nie odkryć tej mrocznej tajemnicy, jest opcja czystej, nieskalanej i jaśniejącej oślepiającym światłem prawdy.

A to właśnie prawdy poszukuje Borsuk.

 – A gdzie mąż? – zagaja w końcu Borsuk, gdy i ja siadam do gorącej herbaty.

 – Nie mógł przyjechać – mowię zgodnie z prawdą.

 – Nie mógł przyjechać dzisiaj czy w ogóle?

Upijam kolejny łyk herbaty.

 – Chyba w ogóle – odpowiadam ostrożnie.

 – Ale wprowadzając się do naszego szacownego miasteczka, w formularzu zameldowania wyraźnie zaznaczyła pani, że zamierza pani zamieszkać tu z mężem.

 – Takie były plany – Bo były, taki był plan początkowy, potem uległ nieznacznej zmianie.

 – Czyli nie przyjechał?

Zaczynam wiercić się na krześle. Czemu tak bardzo interesuje go ktoś, kogo już nie ma w moim życiu. Wyprałam pościele i nałożyłam nowe i czyste prześcieradła, przewietrzyłam wszystkie pokoje, zagrabiłam nawet ogródek. Do czego tu wracać?

 – Czasami wydaje mi się, że był tutaj ze mną – przyznaję, bo i nagle nawiedza mnie taka myśl.

Borsuk odpręża się. Widocznie docenia moją inicjatywę bycia szczerą.

 – Tak. Czy jest tu dzisiaj z nami? – pyta Borsuk i widocznie zależy mu na odpowiedzi, bo przestaje oddychać i pochyla się lekko w moją stronę.

 – Nie – Cóż za przedziwna myśl, czego miałby tutaj szukać – Nie, to niedorzeczne przypuszczenie.

 – Ale zwykle robiła pani zakupy dla dwojga, nieprawdaż?

 – Jak wygadają zakupy dla dwojga, proszę pana? – Jestem zbita z pantałyku.

 – Wie pani, dwa sery zamiast jednego, dwa jabłka, więcej papieru toaletowego… – Borsuk widocznie czerwieni się przy tym ostatnim.

 – Czy nie mogłabym zjeść dwóch serów i dwóch jabłek i wykorzystać ów zasób papieru? – przekomarzam się.

 – Wielu mieszkańców próbowało zadziergnąć z panią znajomość, jednak zawsze tłumaczyła się pani, że musi wracać do męża.

 – Jestem wierna jego pamięci – O tak, nigdy o nim nie zapomnę.

 – Ale czy nie czuła się pani samotna?

Może kiedyś, tak, czułam kiedyś samotność. Samotność i odrzucenie i pokusę sięgnięcia po bratnią duszę. Ale to dlatego, że byłam niepełna. Dzisiaj już nie muszę martwić się takimi drobiazgami.

 – Nie bardzo – Wzruszam ramionami. – Odpowiada mi taki styl życia, mam więcej czasu na pisanie.

 – Czy napisała pani ostatnio coś nowego?

O tak, nowy rozdział życia.

 – To nie takie łatwe – Kręcę głową. – Trochę próbuję, ale nic nie wydaje mi się wystarczająco dobre.

Borsuk przygląda mi się w zamyśleniu.

 – Czy robiła pani ostatnio coś ciekawego? – pyta.

 – Nie wiem, co ma pan na myśli. Ciekawego dla mnie czy dla pana – Chyba przesadziłam, ale Borsuk nie wydaje się speszony.

 – Innego niż zazwyczaj – podpowiada – Poza domem.

 – Chodzę na zakupy – przypominam.

 – Coś innego niż zakupy.

Nastaje cisza.

 – Opowiesz mi, pani, co się stało w poniedziałek? – pada pytanie od Borsuka.

Poniedziałek. Czemu akurat poniedziałek?

 – A co się miało stać w poniedziałek? – dopytuję, sama będąc ciekawa dalszego rozwoju sytuacji.

 – Czy mogłaby pani opowiedzieć mi swój dzień? – spokojnie prosi Borsuk.

Marszczę brwi, próbując sobie przypomnieć, co takiego mógłby mieć na myśli.

 – Wstałam rano, jak zwykle, przyrządziłam śniadanie. Trochę posiedziałam w ogrodzie. Pamiętam, że wyprałam zasłony, był bardzo duży wiatr i szybko wyschły, powiesiłam je z powrotem jeszcze tego samego wieczoru.

 – A późnym wieczorem? Czy pamięta pani co działo się poniedziałkowej nocy?

 – A czemuż to miałabym nie pamiętać? Poszliśmy na przyjęcie.

Borsuk kiwa głową, jakby akceptował moje zeznanie.

 – Niedaleko mieszka przemiła rodzina, mają bardzo przyjemny dom, właściwie dworek, i wszystko tam jest szczęśliwe. Dlatego dałam się zaprosić. Wie pan, że niełatwo mi nawiązywać nowe znajomości.

 – Czy może mi pani opowiedzieć więcej o tym przyjęciu – dobrotliwie pyta Borsuk.

 

PONIEDZIAŁEK

 

Dandys sprzedał wszystkie malunki i z zarobionych pieniędzy udało mu się zakupić chwile radości. Gdy wrócił, pachniał obco, ale przyjemnie. Ja byłam już gotowa od dawna – Dandys jak zwykle się spóźnił – więc musieliśmy iść żwawo, żeby w ogóle zdążyć.

Dandys nie był zachwycony moimi nowymi znajomymi. Co prawda nigdy wcześniej ich nie widział, ale podejrzewał, że ja nie mogę być źródłem niczego dobrego. Niemniej był w dobrym nastroju. Czy to wizyta w mieście, czy solidna porcja whiskey tak na niego podziałała, nie wiem do dziś. Ale wiem, że obejmował mnie, jak nie zwykł tego czynić od dawna. Chyba skradł mi nawet całusa, zanim go popędziłam.

W drzwiach przywitał nas Syhil, jak zwykle elegancko ubrany, także Dandys z chęcią uścisnął mu dłoń na powitanie. Dandys oceniał ludzi po tym, jak zwykli się ubierać. Mawiał, że porządny człowiek zawsze ma czyste buty i wyprasowane mankiety od koszuli. Sam Dandys oczywiście nosił tylko najlepsze ubrania, które starania mu prasowałam i prałam, gdy tylko pojawiła się oznaka nieporządności. 

W salonie czekały już babcia Waryga, sędziwa matrona i młodziutka Ferevika, dziewczynka jeszcze, która gdy tylko nas zobaczyła, zerwała się natychmiast z krzesła i przybiegła się przywitać. Pochyliłam się, by oddać małej pieszczoty, a ta szybko pocałowała mnie w usta. Zaraz potym przytuliła się do Dandysa i wyszeptała.

Cieszę się, że jesteś.

Oddaliśmy płaszcze Syhilowi, który wrócił do przedpokoju, aby je zawiesić, a my w tym czasie przysiedliśmy się do żeńskiej części rodziny. Za chwilę dołączył do nas Syhil, który przyprowadził swojego wuja Deremiasza. Wymieniliśmy grzecznościowe powitania i tak rozpoczął się wieczór.

 

Borsuk odpalił papierosa w mojej kuchni, ale pozwoliłam mu, bo przyszedł z władzą i autorytetem, a poza tym Dandys zwykle palił tam, gdzie aktualnie przebywał, zdążyłam się już więc przyzwyczaić.

 – Poszliście więc w gości do zaprzyjaźnionych sąsiadów – skwitował moją opowieść.

Coś kazało mi przypuszcza, że Borsuk wcale nie drwi, stara się jedynie pozbierać wszystkie okruszki, by znaleźć drogę powrotną.

 – Graliśmy w karty – podpowiedziałam, to mogło mnie usprawiedliwić.

 – Graliście w karty – powtórzył Borsuk, naprawdę starał się wszystko zrozumieć – W co dokładnie?

 – W brydża – I dodałam po chwili – W remika też. A potem była taka zabawa kartami, ale w sumie szybko się skończyła.

Borsuk drgnął.

 – Zabawa kartami – powtórzył – Jakieś sztuczki?

 – Nie, nie sztuczki – żachnęłam się – Prawdziwa magia kart.

 – Opowiedz – poprosił Borsuk – Proszę.

 

PONIEDZIAŁEK POŹNY WIECZÓR

 

Opróżniliśmy już kolejną wiśniową nalewkę i wszyscy byliśmy w radosnym nastroju. Babcia Waryga zaproponowała Dandysowi, że powróży mu z kart. Dandys nigdy nie wierzył w żadną magię i dał się namówić chyba tylko w imię dobrej zabawy.

Babcia Waryga jednym machnięciem opróżniła stół, co musiało zrobi na Dandysie niemałe wrażenie, bo patrzył oszołomiony, jak wszystkie przystawki, kieliszki i butelki uniosły się w powietrzu i znikły. Zaśmiał się, może zbyt głośno; po tym poznałam, że się boi. Ale Dandys nigdy nie przyznałby się do strachu, także dalej kroczył ścieżką ku własnej zgubie. Jak koń z klapkami na oczach, który nie dostrzega innej drogi, aż w końcu pada na pysk w rzeźni numer 7.

Babcia Waryga żonglowała kartami z niemałą wprawą, a Syhil i Ferevika delektowali się ciemnym napojem z kryształowych kieliszków. Wujek Deremiasz, i tak zwykle mało przytomny, zasnął i zsunął się cicho pod stół.

Dandys słuchał całej opowieści Wróżbiarki i zdawało się, że alkoholowe upojenie ustępuje złości. Naraz gwałtownie się podniósł i odrzucił krzesło, tak że uderzyło o przeciwległą ścianę. Wyszedł, nie żegnając się z nikim, nie zamykając za sobą drzwi frontowych. Nie wziął też płaszcza.

 

 

 – Czy to wtedy widziałaś męża po raz ostatni? – zapytał Borsuk.

Pytania! Wiecznie te pytania, po co mu to wiedzieć, po co dopytywać i rozdrapywać stare rany. Był Dandys i Dandysa nie ma!

Roześmiałam się, tak bardzo przypadła mi do gustu ta rymowanka. Poniewczasie zorientowała się, jakie przykre wrażenie mogło to wywrzeć na Borsuku i zakryłam usta ręką.

 – Do Miasteczka przyjechałam w 27 roku swojego życia – rozpoczęłam recytację

 – Czy szukałaś swojego męża? – przerwał mi natarczywie Borsuk

 

NOC Z PONIEDZIAŁKU NA WTOREK

 

Byliśmy w lesie, tym szalonym, tym prawdziwym, a ulewa i wiatr siekały nasze nieokryte głowy. Bawiliśmy się wspaniale. To była taka nieoczekiwana kreatywna mieszanka zabawy w chowanego i berka, które pamiętałam jeszcze z dzieciństwa. Czułam się wspaniale, wino śpiewało w moim krwiobiegu, a Syhil i Ferevika zataczali kręgi na nocnym niebie. Gdy wybiegłam na polanę, oddech miałam przyspieszony, bo dawno już nie wykonywałam żadnego wysiłku fizycznego. Na polanie czekała już babcia Waryga i Dandys, który padł nieopodal wyczerpany na kolana, wprost na mokrą trawę i niepewny, czego od niego oczekujemy, wodził po nas rozszerzonymi oczami.

Dandys zapytał tylko, jak długo się znamy.

Och, całe życie – zdążyłam jeszcze odpowiedzieć, nim pogasły wszystkie gwiazdy.

 

 – Czy szukałaś swojego męża?

 – Nie było takiej potrzeby – odpowiadam. Wiedziałam, gdzie go znajdę. Widziałam go w tym miejscu i w tej pozycji każdej nocy i dnia każdego, i tylko to sprawiało, że jeszcze nie zwariowałam.

Borsuk postukał w zamyśleniu zapalniczką o blat stołu.

 – Co zrobisz teraz?

Wzruszyłam ramionami.

 – Chciałabym posadzić krzew malinowy, od zawsze przepadam za malinami.

Borsuk odebrał to jako satysfakcjonujące i zaczął zbierać się do wyjścia. Włożył z powrotem skórzaną kurtkę i zaczął kierować się do przedpokoju. Już przy drzwiach złapał mnie za rękę i podniósł moją dłoń do ust, ale nie chciał jej pocałować, chciał tylko poczuć zapach tamtej nocy. Tak się rozstaliśmy. Zamknęłam za nim drzwi i wróciłam do spokojnego życia, na które zawsze oczekiwałam.

 

Mężczyzna omiótł spojrzeniem ogród, który zaczynał zielenić się tu i ówdzie, przypominać bardziej ludzką siedzibę niż cmentarzysko duchów. Skierował się do wyjścia i z przyjemnością zauważył, że furtka nie skrzypi już jak dawniej – widocznie ktoś zadał sobie trud i nasmarował zużyte zawiasy. 

Lekkiem krokiem jął oddalać się od tego domostwa, ale nie spieszył się. Wiedział, że później czeka go wiele pracy i pytań, na które będzie musiał odpowiedzieć. Przede wszystkim, dlaczego nie raportował już od tygodnia i gdzie, do cholery, podział się klucz.

 

Koniec

Komentarze

Hej :)

Na wstępie dwie uwagi techniczne:

Popraw dialogi – zamiast myślników użyj półpauzy oraz wstaw spację między nimi a pierwszym słowem wypowiedzi. W ogóle przejrzyj jak zapisywać dialogi, bo już na początku widzę błąd choćby tu:

-I kilogram cukru, poproszę – nalany ekspedient podał mi paczkę – Nalany z dużej litery.

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Liczby zapisujemy słownie. Dwadzieścia siedem itd.

Z komentarzem odnoszącym się do treści wrócę niebawem :)

No i Realuc nie wrócił. A reszta Cię olała. Nie umiem wytłumaczyć tego zjawiska. Smuteczek :(

Z drugiej strony, wygląda na to, że nie zrobiłaś tego, o czym Realuc wspominał.

Łap chociaż jeszcze ode mnie.

 

Uwagi techniczne:

 

a moje zaniechanie w tej materii otworzyło mi. Drzwi. – ja bym dał wielokropek, potem „drzwi” małą literą.

 

co noc i co rano, – trochę nadmiarowo. Codziennie, albo co noc, tyle wystarczy.

 

dbałam, jak o dziecko. – przecinek zbędny, potem jeszcze tu: Dandys słuchał, całej opowieści Wróżbiarki

 

opowiadam, ale nikogo już nie ma – złe chochliki zjadły kropkę, potem jeszcze tu: -Cukru? – pytam

 

a małe gryzonie buszują w w trzeszczącej trawie. – „w” się zdublowało

 

Pieczołowicie wyszukuję chwaty – prawdopodobnie chodziło o chwasty

 

Białą dłonią naciskam klamkę i do przedpokoju wpada światło i zapowiedź. – powtórzyło się „i”

 

Co podobało mi się zarówno w pierwszym opowiadaniu, jak i w tym, to naprawdę oryginalny i fajny styl pisania. O, na przykład tu

 

Zaglądałam chciwie w okna, ale szczęście ceniło sobie swoją prywatność, nie było na pokaz.

Ja nerwowo zamiatałam kuchnię. Poziomo, ukośnie, drobnymi przecinkami machnięć.

Jak do tej pory złożyłam nim tylko jeden podpis: pod obietnicą, że pozostanę nikim.

Obieram ziemniaki, starając się zmarnować jak najmniej dobrego. Wydłubuję im oczy, którymi wpatrują się chciwie, ciekawsko, w moje zaciśnięte wargi. – tu akurat drobny zgrzyt, obawiam się, że nie ma takiego słowa, jak „ciekawsko”…

Czemu nadszedłeś, dniu, właśnie teraz, czemu szarpiesz mi podomkę i wypychasz z ciepłego łoża boleści?

 

Niesamowite. Mnie takie opisy nie przyszłyby do głowy, nawet gdybym zastanawiał się nad każdym zdaniem przez godzinę. Podziwiam.

Ta opowieść jest bardziej „zwyczajna” niż pierwsza, a jednak człowiekowi chce się czytać. Nawet wtedy, kiedy piszesz o obieraniu ziemniaków :) Jest też chyba bardziej wulgarna, co akurat generalnie mnie nie przeszkadza, ale w zestawieniu z takim baśniowym stylem trochę to dziwnie wygląda, kiedy bohaterka mówi „kurwo” do kurczaka…

 

Napisane generalnie poprawnie, z wyjątkiem tego, o czym już pisał Realuc.

 

Pozdrawiam!

Precz z sygnaturkami.

Hmmm. Nie przemówiło do mnie.

Przez większość tekstu miałam wrażenie, że bohaterka śmiertelnie się nudzi i nie bardzo rozumiałam, dlaczego próbuje tym zarazić mnie. W końcówce wreszcie coś się dzieje, ale tyle tu niedopowiedzeń, że nie jestem pewna, co się wydarzyło. No, chyba zabili jej męża. Mieszanina chowanego i berka to gonienie i zakopanie faceta? Żywcem czy najpierw zaciukali? W lesie czy w ogrodzi, gdzie wdowa zamierza posadzić maliny?

Zdarzają się bardzo ładne zdania, ciekawe porównania. Cóż, kiedy całość nie zainteresowała. Mam uczucie, że się zmarnowały.

Zdarzają się również literówki. No i te nieszczęsne dywizy na początku wypowiedzi.

Babska logika rządzi!

Dialogi poprawione, z lenistwa stosowałam dywizy w każdym miejscu i nie zadałam sobie trudu zmienić tego przed publikacją, co oczywiście utrudnia proces czytania. Liczba jest tu przedstawiona cyframi intencjonalnie.

 

a moje zaniechanie w tej materii otworzyło mi. Drzwi. – ja bym dał wielokropek, potem „drzwi” małą literą.

Tak miało być.

 

co noc i co rano, – trochę nadmiarowo. Codziennie, albo co noc, tyle wystarczy.

Tak miało być.

 

dbałam, jak o dziecko. – przecinek zbędny,

Tak miało być.

 

potem jeszcze tu: Dandys słuchał, całej opowieści Wróżbiarki

Poprawione.

 

opowiadam, ale nikogo już nie ma – złe chochliki zjadły kropkę, 

Tak miało być. Trzy wypowiedzi utrzymane w tym stylu.

 

potem jeszcze tu: -Cukru? – pytam

Poprawione.

 

a małe gryzonie buszują w w trzeszczącej trawie. – „w” się zdublowało

Poprawione.

 

Pieczołowicie wyszukuję chwaty – prawdopodobnie chodziło o chwasty

Poprawione.

 

Białą dłonią naciskam klamkę i do przedpokoju wpada światło i zapowiedź. – powtórzyło się „i”

Poprawione.

 

​Duże podziękowania za komentarze, z każdego czerpię pełnymi garściami.

 

white-rabbit

Cześć!

 Końcówki palców niewiele już wyczuwały.

Hmmmm. Rozumiem, co masz na myśli, ale – czy na pewno tędy droga?

 moje zaniechanie w tej materii otworzyło mi. Drzwi.

Trochę to nienaturalne, obawiam się. "Zaniechanie w tej materii" jest z innego rejestru, a przerywanie zdania kropką może służyć niesamowitości, w którą chyba celujesz, ale… zobaczymy.

– I kilogram cukru, poproszę – Nalany ekspedient podał mi paczkę, wystukał należność na kasie, a ja wyciągnęłam złote monety – Reszty nie trzeba.

Brak kropek: – I kilogram cukru, poproszę. – Nalany ekspedient podał mi paczkę, wystukał należność na kasie, a ja wyciągnęłam złote monety. – Reszty nie trzeba.

 Zabrałam zakupy

Aliteracja – może: wzięłam zakupy?

 Postałam chwilę na wąskiej uliczce i obejrzałam jeszcze raz wystawę.

Stoi się w uliczce. Szyk trochę nienaturalny, ale w sumie…

 życia, ale to już raczej po tym życiu

Powtórzenie. Celowe?

 zafurkotałam brązową spódnicę

Literówka.

 w gniewie nieledwie minęłam ostatni dom

Hmmm.

 to początek ledwie lasu

Szyk przestawny trochę mylący.

 Lasek natomiast był wystarczający.

Hmm. Nie lepiej: wystarczał? I właściwie czemu "natomiast"?

 zbutwiałym chodnikiem

Jak chodnik może zbutwieć?

 Tak rzekł, jak

Nierówny ton: "rzekł" bardzo wysokie, "jak" kolokwialne.

 kłębiło się już pięć

Hmm. Ale kłębienie się sugeruje natłok, taki czynny, ruchliwy, zajęty sobą – czy pięć obrazów do tego wystarczy?

 każde wyceniony

Literówka.

 Nie dlatego, że stanowił świetną rozrywkę, po prostu stanowił moją jedyną rozrywkę.

Hmmm.

 znoszone stopy

Hmmmm.

 łagodnym szacunkiem

Czyli?

 Dandys zamarudził

Na pewno?

 Niecały rok temu dom ten stanowił

"Ten" zbędne, widać, o który dom chodzi.

 zaniedbaną posiadłość. Dzisiaj był zbytkiem

Zaczynam się gubić. "Zbytek" to coś nadmiarowego, niepotrzebnego, ale chcianego.

 Są zawsze silne

Hmm. W sumie…

 przyćmiewające smutny posag życia

…? https://sjp.pwn.pl/szukaj/posag.html

 tego, co potrzebuję

Tego, czego potrzebuję.

 płaczę często

Przestawiłabym.

 trzeszczą jak opętane

Hmmmm.

 kolorowe materiały powykładane na stołach

W zasadzie tkaniny, ale może teraz jednak "materiały"? Sama nie wiem.

– Piękna pogoda – zagajam

W tym i następnych dwóch zdaniach nie ma kropek na końcu. To celowe?

 macha mi ściągniętym kapeluszem na pożegnanie

Wycięłabym "ściągniętym", jest dwuznaczne i niepotrzebne.

 Moje serce, jak umierający ptak, pikuje w dół, w ostatnim zrywie szalonego lotu.

Hmmmm. Nie jestem stuprocentowo pewna tej metafory.

 Gdybym wystarczająco nie skupiała się

Nienaturalne, głównie przez szyk, ale w ogóle coś tu jest chropawego.

głuchymi uderzeniami serc

Literówka, chyba.

 Wydłubuję im oczy, którymi wpatrują się chciwie, ciekawsko, w moje zaciśnięte wargi.

Brrr.

 coś we mnie każe mi rozkrawać dalej

"Mi" zbędne.

 nierówne sobie elementy

"Sobie" zbędne.

 w ataku szału nieledwie, miażdżę ją

"Nieledwie" osłabia zdanie i obraz. Po co?

 Mam siłę w ręce zdolną poskromić jej kruche ciało.

Szyk: Mam w ręku siłę zdolną poskromić jej kruche ciało.

 Jest moją lewą piersią, i jest moją prawą piersią

Obejdzie się bez tego przecinka.

 Przekrzywiam głowę w bok i spoglądam na nią z obrzydzeniem.

Hmm. Trochę źle się parsuje.

 Wciskam wąski nóż

Hmm.

 mięsiwo wyrzuciłam

Dlaczego zaraz "mięsiwo"? Co chcesz osiągnąć archaizmem?

 niepodrobiony alkoholem

Nie do końca rozumiem? W jaki sposób alkohol podrabia jego zapach? Nie jest składnikiem tego zapachu, chyba, więc raczej go ukrywa, tłumi, zmienia? Gramatycznie to też nie pasuje.

 spodnie rzucam w kąt, otulam jego chude nogi miękkością bawełnianych spodni

Powtórzenie.

 Nie odzywa się do mnie, jak zwykł to czynić

Skok tonu. Poza tym – gramatycznie sugerujesz, że Dandys zwykle się odzywa, ale wydaje mi się, że miałaś na myśli coś wręcz odwrotnego.

 Otwierają się oczy zlepione ropą nocy.

Tu chyba przesadziłaś.

 Mogą rozpoznać ją tylko dzięki czuciu drugiej dłoni.

Nienaturalne, zwłaszcza szyk.

 Mogłabym to bezwładne ramię sobie odjąć, od ust, odrzucić bez żalu.

Dlaczego od ust?

 wydobywam z zimnego basenu

Jakiego basenu? Jak to się ma do tego, co mi pokazałaś?

inkubator komfortu

? Słowa z zupełnie innej bajki.

 nakładam kolorową kapę

Hmm.

 Dandys jak zwykle nie reaguje na moje poranne krzątanie się.

"Się" zbędne, "jak zwykle" wydzieliłabym jako wtrącenie. W następnym zdaniu masz znowu "zwykle".

 Uczą księcia o przyzwyczajeniach bestii

Hmm.

 opluty krwią

?

 wpada rozgrzany cały do wody

Wpada, rozgrzany cały, do wody. Uważaj na powtórzenia.

po drodze drogie

O, właśnie. Tutaj nie wiem, doprawdy, czy powtórzenie jest celowe (bo jest na miejscu!) czy nie (bo wcześniej były takie, które ewidentnie wynikły z nieuwagi).

 o tak bladej skórze, że niemalże przezroczystej

Szyk: o skórze tak bladej, że niemalże przezroczystej. Powtarzasz też dźwięk ("że"), patrz uwaga wyżej.

 kryjące się w tej krainie

Powtórzony dźwięk.

 rozbudza się

Nieładne fonetycznie.

 Widząc gniewną postawę księcia

Hmm.

 o miękkim włosiu

Sierści albo futrze. Włosie jest wtedy, kiedy się je od zwierzaka oddzieli i zrobi, na przykład, pędzel.

 oczy, wypełniają się

Bez przecinka między podmiotem, a orzeczeniem.

 Wilk próbuje wydostać się z opresji, wali słabymi łapami, by uciec od oprawcy

Hmm.

 zeszłodniowa kochanka

Neologizm trochę… nie wiem.

 ciała swojej oblubienicy

"Swojej" zbędne. Oblubienica to narzeczona, nie kochanka.

 ukochany, od miejsc bezpiecznych i znanych

Rym. Ma być?

 Ja jestem wilkiem, przeto odrzuciłeś mnie

Ale też: https://www.franktalks.com/blog/if-you-cant-handle-me-at-my-worst-meme

 wyszukuję chwaty

Literówka, ale jakże rozkoszna ^^

 gdy znajdę już

"Już" nic tu nie wnosi.

 giętkim, lecz zdecydowanym ruchem

?

 ruchem nadgarstka, wyrywam

Nie stawiaj przecinka między podmiot, a orzeczenie.

 Muskają mają twarz

Literówka.

 tworząc nieproszoną opaleniznę

Zdecydowanie nie. Powodując, wydobywając – może.

 aż w moje oko nie wpadnie kolejny chwast

Idiom: dopóki nie wpadnie mi w oko następny chwast.

ale i też nigdzie się nie spieszę

Ale też donikąd się nie spieszę.

 Mam cały czas wszechświata.

Kalka z angielskiego, nie brzmi naturalnie.

 Rozwiązuję również kwiecistą chustę

Potknęłam się tutaj.

wyrywam kolejnego chwasta

Kogo, co? Kolejny chwast.

 Bezustannie, mocno, ale obrzydliwie monotonnie

Jeśli bezustannie, to i monotonnie. Jak to się ma wykluczać?

Biegnę do drzwi lekko muskając

Biegnę do drzwi, lekko muskając.

– Panna Jagniew?

Hmm. Myślałam, szczerze mówiąc, że ma na imię Jagniewa, bo to sugerowała odmiana. Nie wiem, jak poprawnie odmienić "Jagniew".

 patrzy spod brwi

Hmm.

 drobne rzeczy

Hmmm.

 przewraca palcami

To znaczy co robi?

 wszystko dzisiaj takie niesforne, nieposkładane, takie ekscytujące

Zapewniasz.

 trochę mnie tonuje

Jeśli to nie nawiązanie malarskie, to raczej nie.

 Ale czyż poznawanie nowych ludzi nie jest przesłuchaniem samym w sobie?

A nie: samo w sobie?

brzemienia ciężkiego niczym jabłoń na jesień

Jabłoń na jesieni.

 Odsuwasz delikatnie dłonie

"Delikatnie" nie jest synonimem "nieznacznie". Ani "ostrożnie".

 Bardziej straszliwa od faktu, że możesz nie odkryć tej mrocznej tajemnicy, jest opcja czystej, nieskalanej i jaśniejącej oślepiającym światłem prawdy.

Poplątane.

– A gdzie mąż? – zagaja w końcu Borsuk

To ona jest panną czy mężatką?

 – Takie były plany – Bo były

Brak kropki: – Takie były plany. – Bo były.

 Zaczynam wiercić się na krześle.

Szyk: Zaczynam się wiercić na krześle.

 Wyprałam pościele

Wyprałam pościel. "Pościel" to rzeczownik zbiorowy, oznacza wszystko, co się kładzie na łóżko, ale kolektywnie.

 docenia moją inicjatywę bycia szczerą

https://sjp.pwn.pl/szukaj/inicjatywa.html

Cóż za przedziwna myśl, czego miałby tutaj szukać – Nie, to niedorzeczne

Cóż za przedziwna myśl, czego miałby tutaj szukać. – Nie, to niedorzeczne.

 Jak wygadają zakupy

Literówka podwójna.

 wykorzystać ów zasób papieru?

"Ów zasób" jest nie na miejscu. Zapas, tak. Ale zasób, i jeszcze ów, to skok tonu.

 zadziergnąć z panią znajomość

Zadzierzgnąć. Trochę nienaturalne, chociaż.

 Dzisiaj już nie muszę martwić się takimi drobiazgami.

Szyk: się martwić.

– Nie bardzo – Wzruszam ramionami.

Brak kropki.

 Ciekawego dla mnie czy dla pana

Ciekawego dla mnie, czy dla pana. I kropka na końcu.

 – Innego niż zazwyczaj – podpowiada

Tu też kropka na końcu.

– Opowiesz mi, pani

Skąd taka archaizacja nagle?

 pada pytanie od Borsuka

Nienaturalne.

 sama będąc ciekawa

"Będąc" nie jest tu potrzebne.

 Czy pamięta pani co działo się poniedziałkowej nocy?

Czy pamięta pani, co się działo poniedziałkowej nocy?

 akceptował moje zeznanie

Hmm.

– Czy może mi pani opowiedzieć więcej o tym przyjęciu – dobrotliwie pyta Borsuk.

Brak pytajnika.

 udało mu się zakupić

Hmm. Wysoki ton.

jak nie zwykł tego czynić od dawna

Hmmmm.

 które starania mu prasowałam

Literówki.

 oznaka nieporządności

Oznaka?

 wyszeptała.

Cieszę się, że jesteś.

To nie jest kwestia dialogowa?

 odpalił papierosa

Zapalił. Odpala się papierosa od czegoś.

zdążyłam się już więc przyzwyczaić

"Już" zbędne.

 kazało mi przypuszcza

Literówka.

– Opowiedz – poprosił Borsuk – Proszę.

 – Opowiedz – poprosił Borsuk. – Proszę. Dlaczego on raz zwraca się do niej "pani", a raz "ty"? To trochę myli, może chodzi o ten surrealistyczny ton, ale nie jestem pewna, skąd się bierze.

 Opróżniliśmy już kolejną wiśniową nalewkę

Opróżnić mogli butelkę albo kieliszki, ale nalewkę tylko wypić.

musiało zrobi na Dandysie

Znów zgubiona literka.

 także dalej kroczył

Także? Czy tak, że?

 Dandys słuchał całej opowieści Wróżbiarki

Hmm. Całej? Do końca? To wysłuchał.

 zorientowała się

Zjedzone "m".

 rozpoczęłam recytację

Hmm. Brak kropki. W następnym zdaniu też.

 wiatr siekały nasze nieokryte głowy

Siekały – czy siekły?

 nie wykonywałam żadnego wysiłku fizycznego

Bardzo nienaturalne.

 wodził po nas rozszerzonymi oczami

Wodził spojrzeniem. Oczy raczej tkwiły w oczodołach.

 tylko to sprawiało, że jeszcze nie zwariowałam

Hmm.

 posadzić krzew malinowy

Ciut nienaturalne.

 zaczął kierować się

Jak wyżej.

 życia, na które zawsze oczekiwałam

Na które czekałam. Którego oczekiwałam.

 zaczynał zielenić się tu i ówdzie

Zaczynał się tu i ówdzie zielenić.

 Lekkiem krokiem jął oddalać się od tego domostwa

Literówka, skok tonu.

dlaczego nie raportował już od tygodnia

Nagle żargon?

 

 

Mocno impresjonistyczne i oddziałujące na zmysły. Dobrze opisujesz, choć czasem słowa Ci się wymykają, metafory ulatują. Surrealizm… Ton trochę chwiejny, co czasami podtrzymuje to wrażenie surrealizmu, a czasem z niego wytrąca. Nagle przeskakujesz z partii "życie codzienne" do "śledztwa", ale to pewnie zamierzone, w końcu kluczowe wydarzenie jest w życiu bohaterki cezurą. Chyba. Bo końcówki nie zrozumiałam. Byłam pewna, że zabiła męża (narzeczonego, chłopaka?) ale chyba nie… W zasadzie nie wiem, co tu się wydarzyło. Bo tak: najpierw mamy plastycznie opisany nieszczęśliwy związek, w sumie dość stereotypowy, chociaż odrabiasz go, że buzi dać. A potem, ni stąd ni zowąd – wiedźmy. Czyli Jagniew zawsze mogła się uwolnić? To czemu tego nie zrobiła? Chciała? Nie chciała? Czego ona chciała?

Mam mętlik.

 No i Realuc nie wrócił. A reszta Cię olała. Nie umiem wytłumaczyć tego zjawiska. Smuteczek :(

Nie olała, tylko czasu jej brakło :P Autorko! Widzę, że nieczęsto tu zaglądasz, a i niewiele publikujesz. Nie zarzucam Ci niczego, ale primo – nie zniechęcaj się brakiem odzewu. My byśmy chcieli, tylko organista nie pozwala :) czasem trzeba się uzbroić w cierpliwość, i to taką co najmniej półtoraręczną. Oraz secundo – rozumiem, oczywiście, nieśmiałość, ale trzeba jednak kogoś zauważyć, żeby mu pomóc. A tutaj możesz być zauważona tylko dzięki komentarzom. Nie bój się. Nie gryziemy heart

 Co podobało mi się zarówno w pierwszym opowiadaniu, jak i w tym, to naprawdę oryginalny i fajny styl pisania.

Nie tyle styl, co świeże, nowiutkie, a (w większości) dobrze skonstruowane metafory. To zdecydowanie Twój atut.

 Liczba jest tu przedstawiona cyframi intencjonalnie.

Uch, to termin techniczny i swędzi mnie, żeby poprawić, a PWN mówi, że potocznie tak może być, aaa… Do rzeczy. A jaka była Twoja intencja? Bo chyba nikt z nas jej nie odczytał.

 Tak miało być. Trzy wypowiedzi utrzymane w tym stylu.

I tutaj też – przebłyskiwało mi, że ten brak kropek coś znaczy, ale co? Nie wiem.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka