- Opowiadanie: poni22@interia.pl - KUROPATOWSCY | uniwersum Metro2033

KUROPATOWSCY | uniwersum Metro2033

Drodzy Czytelnicy, zapraszam do przeczytania opowiadania osadzonego w uniwersum Metro 2033, którego akcja rozgrywa się w Polsce. Inspiracją do napisania tego opowiadania była trylogia Denisa Szabałowa pt. "Konstytucja Apokalipsy".
[Przypisy znajdują się pod tekstem opowiadania.]

Pozdrawiam,
Poni. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

KUROPATOWSCY | uniwersum Metro2033

KUROPATOWSCY

 

 

* POCZĄTEK

 

Zanim Kuropatowscy osiedlili się w tym miejscu na stałe, przebyli długą drogę.

W dniu Początku – Robert, Daria i ich trzyletni wówczas syn Igor – mieszkali w Dąbrowie-Górniczej. To, że tego dnia nie zginęli w atomowej pożodze, zawdzięczają, o ironio… strefie czarnobylskiej. Otóż Robert wracał właśnie z kolejnej wyprawy do Czarnobyla i Prypeci. Dziś tego nikt nie rozumie, ale wtedy do Zony jeździło wiele osób. Co ciekawe, nawet biura podróży organizowały tak zwane „ekstremalne wyprawy” do zamkniętej strefy. Teraz w zasadzie cały świat wyglądał jak czarnobylska strefa…

Robert był bardzo dobrze przygotowany do wyprawy – miał ze sobą między innymi dozymetr[1], latarkę czołową, krótkofalówkę z wbudowanym radiem FM, zapasowe baterie, nóż, kombinezon OP-1 L2[2] i maskę MP-4[3] z zapasem pochłaniaczy. To wszystko pomagało mu w eksploracji podziemi zakładów „Jupiter”, szpitala w Prypeci oraz innych rejonów napromieniowanej strefy; teraz miało pomóc przetrwać Początek.

 

 Daria z mały Igorem pojechała do Warszawy, żeby spod dworca centralnego odebrać powracającego z Ukrainy męża. Robert chciał z Warszawy przyjechać do domu pociągiem, ale żona uparła się, że po niego przyjedzie. Można powiedzieć, że ten upór uratował im życie. Po powitaniu cała trójka ruszyła skodą na południe. Tuż za Tomaszowem Mazowieckim z radia w samochodzie przestała płynąć muzyka. Na wszystkich częstotliwościach zapanowała cisza. Chwilę później zawyły syreny, a ciszę w eterze przerwał nadawany komunikat o tym, że nad Polskę nadlatują rakiety, że należy udać się do schronów, że to nie są ćwiczenia, że, że, że… Choć poważnie potraktowali komunikat, nie zakładali oczywiście najgorszego scenariusza. Radio nie informowało wprost o nadlatującej atomowej śmierci. Szybko ustalili, że nie opłaca się wjeżdżać do Tomaszowa i szukać po omacku schronu; po pierwsze – telefony komórkowe straciły zasięg i Internet odmówił posłuszeństwa utrudniając namierzenie właściwego adresu, po drugie – Robert słusznie założył, że jeśli jakieś schrony w mieście się znajdują, to właśnie rozgrywają się przed nimi dantejskie sceny, bo ludzie dosłownie walczą o miejsce w środku. Dlatego zamiast pchać się do miasta, skoda skierowała się do sztucznej groty znajdującej się w południowej części miasta. Wiedzieli o niej, bo zanim na świecie pojawił się Igor, Daria i Robert zrobili wycieczkę rowerową nad Zalew Sulejowski. Wtedy też dowiedzieli się o okolicznych grotach. W 2010 roku grotę – jako pozostałość po podziemnej kopalni piasku szklarskiego – przystosowano do zwiedzania. A od 2012 roku stała się atrakcją turystyczną, którą rodzice Igora postanowili w przyszłości zobaczyć. Niecodzienna sytuacja przyspieszyła plany zwiedzenia tej byłej kopalni, lecz teraz nie traktowali jej jak atrakcji turystycznej lecz jak schron. Żeby dotrzeć na miejsce skorzystali z papierowej mapy. Byli całkiem blisko celu i pod wejście do groty dotarli po kilku minutach. Na miejscu okazało się, że na pomysł schronienia się w jaskini wpadło wiele innych osób, które zdążyły już otworzyć drzwi prowadzące pod ziemię i wejść do środka. System grot składający się z licznych korytarzy i sal bez problemu pomieścił wszystkich uciekinierów. Robert zabrał z auta swój ogromny plecak z wyposażeniem „czarnobylskim”, Daria wzięła Igora. Wraz z innymi schronili się w najgłębszej części byłej kopalni. Włączyli radio FM mając małą nadzieję na znalezienie jakiejś częstotliwości, dzięki której uda im się śledzić informacje z zewnątrz. Ściany groty jednak idealnie ekranowały fale radiowe. Wyłączyli radio, czekali w ciszy i ciemności na to, co miało się wydarzyć.

 

 Uderzenie nastąpiło po około godzinie od wejścia ludzi do jaskini. Nie odczuli większego wstrząsu. Z sufitu posypało się kilka małych odłamków. Dozymetr nie wykazał podwyższonego poziomu promieniowania. Część osób stwierdziła, że już jest po wszystkim i zdecydowała się wyjść na powierzchnię, żeby sprawdzić, co się stało. Tej grupie przewodził człowiek, który twierdził, że nie ma się czego bać, bo komunikat, który zapędził ich do prowizorycznego schronu musiał być tylko elementem ćwiczeń obrony cywilnej i że małe tąpnięcie w grocie nie miało związku z żadnymi rakietami, bo gdyby tak było, to powinni odczuć więcej wstrząsów lub że już powinni nie żyć. Nie udało się odwieść tych ludzi od chęci wyjścia na zewnątrz, nie docierały do nich żadne argumenty ani prośby. Stwierdzili, że nie mogą siedzieć pod ziemią jak krety. Kilka godzin później opuścili grotę. Tych osób już więcej nie zobaczyli.

 

 W jaskini spędzili kolejne dziesięć dni. Z wodą nie było problemu – znaleźli miejsce, gdzie filtrowana spływała po ścianach do sporego zbiornika. Z bezpiecznego schronienia wygonił ich głód (odczuwany w żołądkach jak i głód informacji ze świata). Robert – jako jedyny – posiadał kombinezon ochronny, maskę i urządzenie do pomiaru promieniowania. Na ochotnika wyruszył z groty w poszukiwaniu jedzenia i wieści ze świata. Włączony dozymetr, wraz ze zbliżaniem się do wyjścia, wskazywał coraz większy poziom radiacji, wróżąc najgorsze. Faktycznie, po wyjściu na powierzchnię oczom Roberta ukazało się niebo zasnute ciężkimi chmurami, a wyświetlacz dozymetru wskazywał 3,6µSv/h[4]; niby nie dużo – taki poziom zmierzył dwa tygodnie wcześniej będąc jakieś 200 metrów od ściany sarkofagu broniącego dostępu do IV bloku czarnobylskiego reaktora, ale ten poziom był o około dwanaście razy większy od uznawanego za normalny. To, co Robert zobaczył po wyjściu z jaskini przekonało go, że kilka dni temu zaczęła się (i od razu skończyła) wojna atomowa.

Wiele miesięcy później dowiedzieli się, jak wiele mieli szczęścia. W dniu Początku znaleźli się w trójkącie, którego wierzchołki wyznaczyły miasta: Łódź, Warszawa, Kielce. Między innymi w te miejscowości uderzyły rakiety.

 

Zanim mężczyzna ruszył na poszukiwanie prowiantu, otrzymał od osób ukrywających się w grocie wiele cennych rzeczy: narysowaną przez autochtonów mapę z naniesionymi punktami wartymi eksploracji (w tym ośrodek zdrowia, wojskowa jednostka zabezpieczenia medycznego, dyskonty spożywcze), do tego kilka litrów wody, lornetkę i wiatrówkę z amunicją. Tak wyekwipowany dotarł do miasta. Nie było widać żywej duszy, miasto wyglądało na wymarłe („jak w Prypeci” – pomyślał). Jednak szybko okazało się, że nie wszyscy mieszkańcy je opuścili. Psy, których ludzie nie mogli lub nie zdążyli zabrać ze sobą podczas ewakuacji, wałęsały się teraz po ulicach tak samo głodne jak on, a przez to niebezpieczne. Robert – jak stalker[5] w nieprzyjaznym terenie – postanowił unikać czworonogów; tym bardziej, że zwierzęta zaczęły atakować się wzajemnie, a on uzbrojony był tylko w nóż oraz wiatrówkę z limitem śrutu. To nie był jednak koniec złych informacji. Sklepy spożywcze zostały ogołocone ze wszystkiego, czego akurat szukał dla przymusowych mieszkańców groty. Z dobrych wiadomości – przy sklepie znalazł plakaty informujące o ewakuacji mieszkańców Tomaszowa oraz okolicznych miejscowości do obozu uformowanego pod Opocznem. Stalker zabrał jeden z tych plakatów. Ze sklepu sportowego wziął rower, dzięki któremu do kolejnych punktów z mapy przemieszczał się znacznie szybciej, a przy tym oszczędzał wiele energii. W budynku przychodni znalazł jedynie kilka opatrunków, które zabrał ze sobą. Inni byli tu przed nim. Poszczęściło mu się dopiero w bazie Grupy Zabezpieczenia Medycznego. Od razu zauważył ślady wskazujące na szybką ewakuację – porozrzucany sprzęt w korytarzach prowadzących do wyjścia z budynku. Prawdziwe skarby znalazł w piwnicy: skrzynie z kombinezonami OP-1 oraz „słoniami”[6], indywidualne pakiety z zestawami środków do ochrony przed atakiem bronią ABC[7], apteczki wojskowe. Broni nie było, ale znalazł za to noktowizory. Widocznie szabrownicy, którzy oczyścili sklepy w mieście, wcześniej do bazy nie mieli dostępu. Wychodziło na to, że był pierwszą osobą, która odwiedziła tą wojskową jednostkę od czasu ewakuacji. Skarbów było mnóstwo i w obawie przed innymi stalkerami, Robert postanowił ukryć fanty przenosząc wyposażenie potrzebne ocalałym i czekającym na jego powrót w grocie do innego pomieszczenia. Zabezpieczył więc odpowiednią ilość kombinezonów, masek i apteczek. Sam zaś spakował do plecaka trzy kombinezony i „słonie”, z którymi postanowił wrócić do jaskini i przekazać trzem osobom, by w sile czterech mężczyzn wrócić po resztę ekwipunku, którym można by obdarować wszystkie osoby z groty.

Stalker liczył, że w bazie uda mu się znaleźć jakieś racje żywnościowe. Niestety nie znalazł tam nic do jedzenia. Kolejną część dnia poświęcił na przeszukiwaniu mieszkań. Choć zajęło mu to sporo czasu – opłaciło się. Uzbieranym prowiantem wypełnił plecak. Zastała go noc, którą spędził w jednym z mieszkań. Po zabarykadowaniu się urządził sobie prawdziwą ucztę z części tego, co udało mu się znaleźć. Dzięki pożywnej zawartości konserw, odzyskał część sił. Bardzo tego potrzebował. Zresztą tak jak snu. Tak minął jego pierwszy dzień w roli stalkera w nowym, niebezpiecznym świecie.

 

 Gdy świtało, ruszył w stronę groty. W schronie przywitano go jak bohatera! Tym bardziej, że większość przymusowych mieszkańców jaskini nie wierzyła, że Robert powróci. On jednak wrócił cały i zdrowy, z wypełnionym plecakiem oraz informacjami, którymi też się podzielił.

Jeszcze tego samego dnia Robert – wraz z trzema towarzyszami wyposażonymi w kombinezony i maski ochronne – wrócił do bazy wojskowej po ekwipunek dla pozostałych mieszkańców groty. Po zabraniu sprzętu mężczyźni przeszukali kilka mieszkań i wypełnili plecaki znalezionym prowiantem. Włączone radio potwierdzało w zapętlonym komunikacie, że pod Opocznem stworzono obóz dla ocalałych. Mężczyźni wrócili do jaskini z kombinezonami, maskami i jedzeniem dla wszystkich. Ludzie podniesieni na duchu, wyposażeni w sprzęt dający poczucie bezpieczeństwa oraz posileni po długim okresie postu odzyskali siły i nadzieję! Wszyscy zdecydowali, aby czym prędzej ruszyć do obozu, by tam szukać pomocy. Wszyscy, poza Robertem, który przekonał żonę, żeby w grocie zostać jeszcze kilka tygodni. Daria w końcu przekonała się do ryzykownego pomysłu męża. Stalker argumentował chęć pozostania w grocie obawami przed tym, co zastaną w obozie. Zakładał, że już teraz w Opocznie brakuje jedzenia, wody i leków dla osób przebywających w obozie, przez co wybuchną tam zamieszki. Obawiał się również, że nad Opoczno dotrze jakaś silnie „radioaktywna” chmura, przez co z deszczu wpadliby pod rynnę. W grocie mieli bezpieczne schronienie przed radiacją, wodę z własnego sprawdzonego ujęcia i sprzęt, dzięki któremu można było organizować jedzenie przeszukując – jak się okazało – bogate w suchy prowiant mieszkania. Robertowi nie udało się przekonać nikogo więcej do swojego pomysłu. „Jaskiniowcy” – bo tak zaczęli o sobie mówić mieszkańcy groty – przez kilka następnych dni gromadzili jedzenie i wodę na drogę; wręczyli Robertowi wiatrówkę jako dowód wdzięczności za bohaterską, pierwszą wyprawę do miasta. Potem opuścili grotę, zostawiając Darię, Roberta i Igora.

Małżeństwo zapamiętało obraz postaci w szarych kombinezonach z długimi nosami „słoni” ruszających o świcie w poszukiwaniu lepszego jutra. Tych osób już nigdy więcej nie spotkali.

 

 

* NOWY DOM

 

Z „kilku tygodni” zrobiły się cztery lata. Jako „jaskiniowcy” bardzo dobrze przystosowali się do nowych warunków, adaptując grotę do – w zasadzie – wygodnego życia. Na jej wyposażeniu znalazł się między innymi agregat prądotwórczy, prowizoryczna kanalizacja, dodatkowe drzwi maskujące wejście do jaskini, system ostrzegania przed intruzami oraz wiele innych udogodnień i zabezpieczeń.

Choć Igor urósł, wojskowy kombinezon i maska przeciwgazowa nadal były dla niego zbyt obszerne, ale od czego jest nóż i taśma klejąca. Dostosowany strój pozytywnie przeszedł test szczelności pod wodą. Cała rodzina miała przygotowane „plecaki ucieczkowe” w razie konieczności natychmiastowej ewakuacji. Największym problemem było jedzenie. Robert przetrząsając domy musiał z każdym miesiącem zwiększać promień swoich poszukiwań. Zwracał szczególną uwagę na daty przydatności do spożycia wszystkiego, co znalazł. Nauczyli się tego po zjedzeniu przeterminowanej „puszki”.

Przez pierwsze miesiące po Początku walkę o władzę nad penetrowanym terytorium Robert toczył z bezpańskimi psami, które w końcu albo odeszły szukając pożywienia gdzieś indziej, albo nauczyły się omijać człowieka uzbrojonego w śrutówkę i nóż. Później jednak pojawiły się one – zmutowane zwierzęta, które nie bały się zapachu człowieka. To właśnie w walce z nimi stalker zużył całą amunicję do wiatrówki.

Pewnego dnia w sklepie militarnym mężczyzna znalazł łuk myśliwski. Bezzwłocznie nauczył się z niego strzelać. W końcu i mutanty przekonały się, że trzeba unikać tego człowieka. Na szczęście wraz z mutantami pojawiły się też pierwsze kupieckie karawany. „Jaskiniowcy” szybko pojęli, czym jest barter – cenny sprzęt z bazy wojskowej wymieniali na informacje, jedzenie, paliwo, leki czy profesjonalne strzały do łuku. Z czasem w Tomaszowie zamieszkało kilku innych stalkerów. Podzielili między siebie miasto na sektory i działali w nich nie wchodząc sobie w drogę; w pewnych sytuacjach pomagali sobie.

Robert stał się doskonałym łucznikiem. Nauczył Darię oraz Igora posługiwać się tą bronią. Wychodząc w teren zawsze zabierał ze sobą nóż, łuk oraz procę, którą całkiem dobrze operował. Cele potrafił razić również będąc w ruchu. Stał się prawdziwym stalkerem.

Dietę opartą na pożywieniu znajdowanym w mieszkaniach i domach Robert wzbogacał o ryby złowione w Zalewie Sulejowskim (te najmniej skażone), przede wszystkim jednak o dziką zwierzynę, która rozmnożyła się w pobliskich lasach. Biorąc pod uwagę sytuację, w której znalazł się świat, rodzina nie mogła narzekać. Spiżarnia w grocie została zapełniona mąką, ryżem, kaszą, olejem, konserwami. Jedną z grot zamienili na magazyn, w którym składowali między innymi kanistry z paliwem, odzież, baterie, z innej groty zrobili garaż dla auta. Zbywającym im sprzętem z powodzeniem handlowali z odwiedzającymi miasto dość regularnie karawanami.

Podczas gdy Robert polował i użerał się z mutantami, Daria zajmowała się ich nowym domem; stała się też dla Igora nauczycielką edukując go z przedwojennych podręczników. Igor szybko się uczył z książek; nabierał też biegłości w sztuce posługiwania się łukiem i procą. Coraz częściej pomagał również ojcu w polowaniach. Był dumny ze swojego łuku myśliwskiego.

 

 Informacje o świecie rozchodziły się z prędkością maszerującej karawany, a zatem słuchając jakiejś wiadomości trzeba było brać poprawkę na jej (nie)aktualność. Do tego karawaniarze często mieszali fakty z plotkami i przypuszczeniami. Dlatego jaskiniowcy traktowali je z przymrużeniem oka. Głównym źródłem wiadomości stało się radio – nadające o określonej porze serwis informacyjny (sporadycznie muzykę). Jednak Daria i Robert zwrócili uwagę, że stacja radiowa swoje „newsy” czerpie przede wszystkim od… handlarzy z karawan. Czasem w mieście pojawiał się partol żołnierzy. Ale ci nigdy nie byli zbyt rozmowni, jakby skrywali jakąś straszną tajemnicę. Żołnierze przybywali do miasta po paliwo, które Robert z zaprzyjaźnionymi stalkerami „wydobywał” ze zbiorników stacji paliw sprzedając je wojskowym za racje żywnościowe. Jednak gdy paliwo się skończyło, wojskowi pojawiali się coraz rzadziej. Pewnego dnia Robertowi udało się dowiedzieć od jednego oficera, że podczas Początku atomówki uderzyły w większości w miasta wojewódzkie. Szczególnie mocno oberwała Warszawa. Żołnierz pokazał stalkerowi mapę Polski z czerwonymi iksami wskazującymi miejsca uderzeń. Porucznik „pocieszył” Roberta stwierdzeniem, że inne kraje dostały tak samo jak Polska albo jeszcze mocniej. O wiele gorsza sytuacja była na przykład w Niemczech czy we Francji, bo te kraje poza atakiem rakietowym otrzymały dodatkowy radioaktywny cios ze strony uszkodzonych elektrowni atomowych. Ale ponoć ludzie najmocniej ucierpieli w USA, Rosji, Chinach i innych krajach Klubu Atomowego[8]. U nas największym obecnie problemem było skażenie oraz różnej maści groźne mutanty przybywające zza wschodniej granicy – Robert spotkał się już z kilkoma mniejszymi. Ze skażeniem nauczył się żyć, z mutantami nauczył się walczyć, jednak nie dawał wiary słowom żołnierza o dziwnych anomaliach, które ponoć pojawiły się w różnych częściach świata. Uznał to za „miejska legendę”, która podróżowała już od dawna z karawanami. Handlarze opowiadali na przykład o anomaliach przenoszących ludzi w czasie, teleportujących na duże odległości, dodających amunicję w magazynkach czy zmniejszających cellulit i zmarszczki. Te wszystkie opowieści Robert wkładał między bajki opowiadane Igorowi. Uwierzył natomiast porucznikowi, że na terenach najmocniej uderzonych atomową pięścią żyją ludzie. Mieli przetrwać tam między innymi dzięki systemom kolei podziemnej (metro).

 

 

* PLAN-B

 

Słowa porucznika zakiełkowały w Darii i Robercie – coraz częściej rozmawiali o ewentualnym planie przeprowadzki, na wypadek gdyby trzeba byłoby kiedyś ewakuować się z Groty. Plan ten dojrzał w końcu na tyle, że stali się gotowi w każdej chwili opuścić jaskinię. Nazwali go „PLANEM-B”, w ramach którego do jazdy był gotowy samochód, który stalker krótko po Początku zagarażował wewnątrz groty – chroniąc przed radiacją, odpowiednio wyposażył i utrzymywał w dobrej kondycji. Bagażnik oraz wnętrze pojazdu były wypełnione kanistrami z paliwem, różnego rodzaju sprzętem, prowiantem i wodą. Auto było narzędziem do realizacji planu, celem zaś stała się ich rodzinna miejscowość na południu Polski – Dąbrowa Górnicza.

Z kilku źródeł potwierdzili, że w pobliżu Dąbrowy uderzyły dwa pociski z głowicami atomowymi. „Topole”[9] z jądrowym ładunkiem spadły na Gliwice i Rybnik, zaś na inne miasta GOP-u[10] spadły liczne pociski konwencjonalne, w samej Dąbrowie Górniczej niszcząc między innymi hutę. Z tego powodu okoliczne niezbombardowane tereny były wciąż zamieszkane, choć cierpiały z powodu skażenia radioaktywnego rozniesionego przez zachodni wiatr. Życie przetrwało tam przede wszystkim dzięki kopalniom. Po Początku ludzie oczekiwali pod ziemią, aż radiacja spadnie do poziomu pozwalającego wyjść na zewnątrz. Jako pierwsi na powierzchnię wychodzili ci, których niebezpiecznym zadaniem było przyniesienie do kopalnianych schronów niezbędnych do podtrzymania życia zasobów. Kolejni wychodzili, by badać zmienioną przez wojnę powierzchnię. Ostatni zaś, by przystosowywać ją do życia. W rejonie Dąbrowy poziom radioaktywności ponoć spadł już do bezpiecznej wartości. Krążyły też informacje, że niezniszczona elektrownia w będzińskiej Łagiszy została uruchomiona i generowała energię elektryczną! A Łagisza nie była jedyna w regionie; ponoć uruchomiono również inne elektrownie. Przywrócenie do życia kopalń i elektrowni musiało kosztować wiele wysiłku, ale opłacało się. Ludzie mieli pracę, mieli prąd, ich standard życia się podnosił.

 

W końcu nadszedł ten dzień. Zgromadzone zapasy skurczyły się drastycznie, bo dosłownie wszystkie okoliczne budynki zostały „wyczyszczone” przez stalkerów z produktów nadających się do jedzenia. Z rybami złowionymi w Zalewie Sulejowskim była loteria – większość była silnie skażona i nie nadawała się do spożycia. Na dziką zwierzynę w lasach zaczęły polować szybsze i silniejsze od ludzi mutanty. W lasach zrobiło się bardzo niebezpiecznie, zaś w spiżarni pusto. Dlatego pod koniec wiosny Daria z Robertem zdecydowali się zrealizować „PLAN-B”. Na wypadek, gdyby informacje o odradzającym się życiu w Dąbrowie Górniczej okazały się bajką, rodzina przygotowała też „PLAN-C” – w grocie ukryli trzy kombinezony oraz maski przeciwgazowe, kanistry w paliwem, zapas jedzenia na miesiąc, narzędzia i broń. Wszystko co pozwoliłoby na nowy start, nawet gdyby przyszło im wrócić do jaskimi z pustymi rękami.

 

Auto – z rodziną na pokładzie – ruszyło o świcie. Trasę wytyczyli przez Włoszczowę i Szczekociny, by ominąć „gorące” Kielce oraz pełną bandytów drogę na Śląsk – „gierkówkę”[11]. Jednak już na początku drogi – na wysokości Radoni – zostali zatrzymani przez partol żołnierzy. Zgodnie z jakimś-tam rozporządzeniem wojsko miało prawo zarekwirować każdy pojazd oraz paliwo. Partol postanowił z tego prawa skorzystać. Znajomy plutonowy – dowodzący patrolem – „pocieszył” rodzinę, że zabierze im tylko kanistry z benzyną (auto nie było im potrzebne). Żołnierze wypompowali też paliwo z baku. Robert za swój myśliwski łuk przehandlował możliwość pozostawienia rodzinie jedzenia i wody. Żołnierze odeszli szukać innych podróżnych, by zastosować na nich rozporządzenie.

Na „oparach” skodzie udało się zrobić kilka kilometrów. Rodzina postanowiła zjechać z drogi asfaltowej w las, by z dala od szosy zamaskować auto. Następnie postanowili się rozdzielić. Robert na piechotę miał wrócić do jaskini po zapasowy łuk i kanistry z benzyną, Daria z Igorem mieli oczekiwać na niego w ukrytym aucie. Stalker pokonał piętnaście kilometrów w blisko cztery godziny. Po drodze trafił na silnie radioaktywny teren, który musiał obejść, a raz musiał użyć procy, by odgonić dzikie psy. Objuczony kanistrami trasę powrotną pokonał o wiele wolniej. Musiał uważać na mutanty, psy i żołnierzy, jednak czuł się bezpieczniej mając przy sobie łuk myśliwski. Żona i syn rzucili się Robertowi na szyję – jak zwykle po powrocie stalkera z wyprawy.

Po zatankowaniu auta w dalszą drogę ruszyli o świcie. Tym razem nie spotkali żołnierzy, ale kilka razy musieli zmieniać trasę, bo leżące w poprzek szosy drzewa blokowały przejazd. Nasłuchali się wielu opowieści o zasadzkach organizowanych w ten sposób na karawany, dlatego nie ryzykowali wysiadania z auta, by usunąć przeszkodę. Raz faktycznie udało im się dzięki temu uniknąć zasadzki. Gdy skręcili, by objechać blokadę – zjeżdżając tym samym z wytyczonej drogi, Robert zobaczył w lusterku czterech ludzi wyskakujących na jezdnię. Jeden z nich zaczął do nich strzelać z pistoletu! Na szczęście tak niecelnie, że nikomu w aucie nie stała się krzywda. I choć zabłąkany pocisk przebił klapę bagażnika i zatrzymał się na jednej z konserw, mogli bez problemu kontynuować podróż.

Na wysokości Siewierza spotkali karawanę i wymienili z nią cenne informacje. Handlarze podziękowali za wskazanie lokalizacji zasadzki, z której rodzinie udało się wymknąć. Z kolei Daria i Robert podziękowali za informację na temat Pogorii[12]. Kupcy twierdzili, że woda w dąbrowskich jeziorach jest zdatna do picia! Należy ją tylko przepuścić przez filtr węglowy (łatwy do skonstruowania) oraz przegotować; nie trzeba się już obawiać skażenia, ponieważ normy radioaktywności tej wody są tylko minimalnie przekroczone.

Kilka godzin później informację o zdatnej do spożycia wodzie potwierdzili osobiście – okazała się prawdziwa! Wiadomości o kopalniach oraz o pobliskiej elektrowni generującej prąd elektryczny również się potwierdziły! Daria i Robert nie musieli wdrażać w życie „Planu-C”.

 

 

* KUROPATOWSCY

 

Po dotarciu nad zbiornik „Pogoria I” osiedlili się w jednym z opuszczonych domków letniskowych nad brzegiem jeziora. Sąsiedni domek zamieszkiwała rodzina nazywana Rybackimi, dlatego że zajmowała się łowieniem ryb i ich sprzedażą. Rybaccy handlowali rybami z karawanami, a raz w tygodniu udawali się na targ organizowany regularnie w centrum Dąbrowy Górniczej przy byłym Pałacu Kultury Zagłębia. W zasadzie do wszystkich osób, które utrzymywały się z łowienia ryb przylgnęło nowe nazwisko – Rybaccy. Byli więc na przykład Rybaccy z Pogorii I, Rybaccy ze Świerklańca, czy Rybaccy z Przeczyc. Analogicznie – w zależności od tego jakim rzemiosłem się zajmowali ludzie – na targ przybywali między innymi Kowalscy, Rusznikarscy, Kozłowscy, Świniarscy, Piekarscy czy Szewczykowie. Do rodziny Darii i Roberta szybko przylgnęło nazwisko Kuropatowscy. Jak do tego doszło?

 

Małżeństwo w krótkim czasie po wprowadzeniu się do domku nad Pogorią zaprzyjaźniło się z Rybackimi, którzy zaproponowali Darii i Robertowi spółkę. Dzięki współpracy obu rodzin „firma” zwiększyła obroty przynosząc obu stronom wymierne korzyści. Można rzec, że po przeprowadzce z Groty prowadzili ustabilizowane życie, wody i jedzenia im nie brakowało.

Pewnego letniego dnia nad Pogorię wraz z krakowską karawaną dotarła informacja o zbliżającym się ze wschodu stadzie nowych niebezpiecznych mutantów. Handlarze ze strachem w oczach opowiadali o niezwykłych kuropatach[13] – zwierzętach wyglądających jak olbrzymie kury. Opowiadali przerażające historie ludzi, którzy stanęli kuropatom na drodze i gdy mieli szczęście uchodzili z takiego spotkania tylko z oddziobaną ręką. Twierdzili, że te stwory nie kłaniają się kulom nawet o kalibrze 7,62mm, że są wielkie i silne jak słonie. Karawana zasiała panikę w wiosce, do której w międzyczasie wprowadziły się dwie kolejne rodziny powiększając szeregi „Rybackich”.

Przerażeni mieszkańcy wystawili stałe warty uzbrojone w broń z ostrą amunicją. Po miesiącu jednak stan zagrożenia został odwołany, bo nad jezioro nie dotarł żaden zabójczy mutant, zaś inne karawany nie donosiły o kuropatach ciągnących na zachód. Życie rybackiej wioski wróciło do normy.

Jakiś miesiąc od odwołania alertu mieszkańców wioski obudził przerażający krzyk. O świcie na teren osiedla nad jeziorem weszły dwa potężne stwory – wyglądające tak, jak opisywali ich handlarze – niszcząc wszystko na swojej drodze. Zburzyły kilka niezamieszkałych domków letniskowych najwyraźniej szukając pożywienia. Kuropaty były naprawdę ogromne, powalenie budynku nie sprawiało im większego trudu. Gdy mutanty podeszły pod domy Rybackich, ludzie otworzyli do nich ogień – ze wszystkiego co mieli. Jednak pociski 9mm, 5,56mm i 7,62mm po prostu się odbijały od potworów. Grad kul nie powalił ani jednego kuropata, spowodował jedynie rozwścieczenie potworów. Walka trwała już kilkanaście minut, w tym czasie olbrzymie ptaszyska ogromnymi dziobami zmiażdżyły trzy osoby, a obrońcom kończyła się amunicja, która w zasadzie nie robiła krzywdy mutantom. Robert odłożył swojego glocka, wymienionego na targowisku kilka miesięcy wcześniej za noktowizor, i wyszedł naprzeciw kuropata uzbrojony w łuk. Zauważył, że w oku mutanta odbija się blask płonącego ogniska. Właśnie w to oko wymierzył stalker. Strzała przebiła gałkę, jednak nie położyła ptaszyska trupem. Przeciwnie – ugodzony mutant wściekł się, a łypiąc naokoło zdrowym okiem dostrzegł łucznika. Z przeraźliwym wrzaskiem kuropat ruszył na Roberta, który na szczęście zdążył się schować za pobliskim budynkiem. Człowiek wiedział, że ściany dają jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa, widział jak kuropaty burzą je jak domki z kart. Mutant pędził w stronę ukrytego człowieka. Stalker ocenił, że szturmujący zwierz jest blisko, wychylił się zza ściany z napiętą cięciwą łuku. Już miał oddać kolejny strzał, gdy kuropat runął na ziemię kilka metrów od niego. Mutant zahaczył nogami o drut kolczasty rozciągnięty dwa miesiące wcześniej przez Rybackich na terenie wioski. Zasieki z drutu miały pomóc ludziom w czasie obrony wioski i właśnie zadziałały. Mutant leżał teraz zamroczony tuż przed Robertem. Przez chwilę obaj – mutant i człowiek – jak zamurowani tkwili w miejscu. Chwila ta nie trwała długo – mutant zaczął się rozglądać i niezgrabnie podnosić. Wtedy stalker wypuścił strzałę w drugie oko oślepiając na zawsze kuropata. Mutant – mimo ugodzenia go strzałą z małej odległości – nie zginął! Oślepiony, z nogami zaplątanymi w stalowe sidła z drutu kolczastego miotał się w szale, ale nikomu już nie zrobił krzywdy. Pozostali obrońcy wioski oniemieli na widok potwora leżącego u stóp człowieka. Robert zaczął krzyczeć do ludzi „W oczy! Walcie w oczy!”. Rybaccy poszli za radą łucznika i do drugiego kuropata zaczęli strzelać ostatnimi nabojami odpowiednio celując. W końcu udało się unieszkodliwić drugiego mutanta.

Walka wreszcie dobiegła końca. O wschodzie słońca wyłonił się pełen obraz zniszczeń oraz dwa kuropaty szamoczące się w centralnej części wioski. Przy jednym z ptaszysk pojawiło się… olbrzymie jajo, wyglądające jak jajo jakiegoś dinozaura.

Robert został nazwany bohaterem, dano mu możliwość dobicia mutantów. Jednak stalker zrobił coś, co zdziwiło wszystkich, również jego żonę. Stwierdził, że nie chce zabijać stworów, ale chce je odizolować w bezpiecznym dla ludzi miejscu, by sprawdzić jak często kuropaty składają jaja. Nikt nie zaprotestował, wszystkich ogarnęła radość z wygranej walki. Ktoś zakrzyczał: „Nasz bohater – Robert Kuropatowski!”

 

 Faktycznie, przy dużym wysiłku mieszkańców wioski rybackiej, na obrzeżach osady udało się stworzyć zagrodę i zamknąć w niej „zdobyczne” mutanty. Stalker karmił je rybami i roślinami. Liczył, że może uda mu się oswoić te zwierzęta. Sztuka ta mu się nie udała. Oślepione ptaszyska żyjące w niewoli nie przywykły do nowej sytuacji, zawsze reagowały agresją na pojawiającego się w pobliżu człowieka. Początkowo sąsiedzi Roberta i Darii traktowali mieszkańców zagrody z ogromną rezerwą – pamiętając atak mutantów i bezsilność ludzi. W końcu jednak przekonali się do pomysłu trzymania w wiosce niebezpiecznych zwierząt. Po pierwsze – oślepione mutanty nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia. Po drugie – samica kuropata składała regularnie olbrzymie jaja, które nie wykazywały oznak skażenia. Pierwsi ochotnicy na jajecznicę stwierdzili, że smakuje ona jak ta przyrządzona z kurzych jaj. Kilka tygodni później pewien laborant w Katowicach przebadał skład jaja i stwierdził, że zawierają niezbędne dla człowieka witaminy i minerały. Po trzecie – mieszkańcy wioski odkryli szybko bezcenny pozytyw płynący z trzymania kuropatów na terenie wioski. Otóż niebezpieczne mutanty paradoksalnie przyczyniły się do zwiększenia bezpieczeństwa mieszkających w osiedlu nad brzegiem Pogorii ludzi. Żaden dziki pies, żadne zmutowane zwierzę nie zbliżało się do rybackiej wioski wyczuwając potężne zagrożenie. W końcu po czwarte – podróżując poza wioskę (na przykład na targowisko) mieszkańcy zabierali ze sobą pióra kuropatów zapewniając sobie bezpieczeństwo. Woń gigantycznych potworów skutecznie odganiała inne mutanty i psy.

Do rodziny Darii, Roberta i Igora na dobre przylgnęło nowe „nazwisko” – Kuropatowscy.

 

 

* KUROPATÓWKA

 

Trzy lata po ataku mutantów wioska bardzo się zmieniła. Na mapach karawan zagościła nowa nazwa – „Kuropatówka”. Wędrowni kupcy pojawiali się tutaj po ryby oraz jaja kuropatów.

Kuropatowscy stali się specjalistami od tych olbrzymich mutantów. Stado urosło do pokaźnych rozmiarów; trzeba było rozbudować i wzmocnić zagrodę. Co pewien czas Robert i Igor otrzymywali od przerażonych mieszkańców okolicznych miejscowości zlecenia unieszkodliwienia pojawiających się „dzikich” kuropatów. Dzięki udanym polowaniom rosła liczba oślepionych osobników w zagrodzie, a dodatkowo za wykonane zadania ojciec i syn otrzymywali wynagrodzenie.

Jeśli chodzi o hodowlę, to sposób okiełznania młodych osobników okazał się dość prosty – każdy kuropat był oślepiany. W tych czasach nie było „Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami”, nie było też „Towarzystwa Opieki nad Mutantami”. Okaleczone ptaszyska otrzymywały wodę i pożywienie; pozyskiwano z nich jaja i mięso.

 

Mieszkańcy wioski żyli w symbiozie. Rybaccy i Kuropatowscy pomagali sobie nawzajem. Wieść o bezpiecznym osiedlu nad brzegiem Pogorii rozchodziła się coraz dalej. Do Kuropatówki ściągali ludzie z różnych stron. Z wioski zrobiło się miasteczko regularnie odwiedzane już przez karawany, powstały tu zakłady rzemieślnicze. Mieszkańcy nie mogli narzekać na głód i jak na warunki panujące po Początku, każdemu żyło się tutaj bardzo dobrze. Prawa do osiedlenia się w tym miejscu udzielała Rada Kuropatówki, przeprowadzając z osobami chcącymi tu zamieszkać rozmowę kwalifikacyjną – nie chcieli mieć na swoim terenie awanturników czy cwaniaków. W Kuropatówce powstał sąd rozstrzygający spory między mieszkańcami, mający prawo skazać winnego nawet na banicję. Powstały sklepy oraz szkoła! Doprowadzono prąd elektryczny!

 

Daria, Robert i Igor wyjeżdżając z Dąbrowy Górniczej przed Początkiem nie mieli pojęcia, że gdy tu wrócą, będą nazywać się „Kuropatowscy”, a osiedle na terenie Dąbrowy – które przyszło im współtworzyć – otrzyma nazwę „Kuropatówka”.

Kto wie – może kiedyś w centrum Kuropatówki stanie pomnik upamiętniający bohaterski wyczyn Roberta Kuropatowskiego? Wyczyn, który dał nadzieję na normalne jutro w post-apokaliptycznym świecie. W końcu od niego zaczął się nowy „początek” w życiu ludzi zamieszkujących ten kawałek ziemi.

 

__________________________

1 urządzenie mierzące dawkę pochłoniętego promieniowania jonizującego oraz intensywność promieniowania (poziom promieniowania)

2 jednoczęściowy wojskowy kombinezon chroniący przed skażeniami chemicznymi, biologicznymi oraz substancjami promieniotwórczymi

3 maska przeciwgazowa potocznie nazywana "Buldog", chroniąca przed działaniem bojowych środków trujących, broni biologicznej oraz przed substancjami promieniotwórczymi

4 µSv/h – mikrosiwert per godzinę, siwert [Sv] – jednostka odnosząca się do działania promieniowania jonizującego na organizmy żywe

5 uzbrojony i wytrenowany poszukiwacz

6 maska przeciwgazowa OM-14 potocznie nazywana "Słoń", służąca do ochrony dróg oddechowych, oczu i skóry twarzy przed działaniem bojowych środków trujących, pyłów radioaktywnych, bakterii i wirusów chorobotwórczych

7 broń masowego rażenia, broń masowej zagłady (atomowa, biologiczna, chemiczna), środki do rażenia organizmów żywych i częściowo sprzętu bojowego na masową skalę

8 grupa państw posiadających broń jądrową

9 RT-2PM Topol – pocisk balistyczny przenosi pojedynczą głowicę nuklearną o mocy 550kT, wyrzutnią jest samochód ciężarowy MAZ-7310 albo MAZ-7917

10 Górnośląski Okręg Przemysłowy

11 „gierkówka – potoczna nazwa trasy łączącej Katowice z Warszawą

12 jezioro Pogoria – na terenie Dąbrowy Górniczej znajdują się 4 zbiorniki zalewowe o nazwie Pogoria I – IV

13 kuropat – rodzaj mutanta występujący w "Prawo do życia" Denisa Szabałowa

Koniec

Komentarze

Autorze, szybko zerknąłem na tekst, by wiedzieć z czym można się zmierzyć. I niestety stwierdzam, że go w całości nie przeczytam.

Dlaczego?

Nie kupuję opowiadania z absolutnym brakiem dialogów. Jest trochę akapitów na zasadzie wyliczanek, które nie wiem co wnoszą. Ponadto całość wygląda jak opis, a nie opowiadanie. W kilku miejscach, mam wrażenie, więcej jest tu próby przemycenia wiedzy na temat ekwipunku przydatnego dla przyszłych stalkerów, niż próby opowiedzenia jakiejś historii. 

Przykro mi, ale obawiam się, że powyższy twór może się po prostu nie przyjąć.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Ugh… To było ciężkie przeżycie… 

Jak wspomniał Sagitt, to nie wygląda jak opowiadanie. Ja bym powiedziała, że to dość skrupulatne notatki do stworzenia opowiadania. Przykro mi, ale w zaprezentowanej formie tekst nie jest ani trochę interesujący. Dobrnęłam do końca, ale z trudem.

Trudno jest ocenić tekst pod kątem wykonania, bo – jak wspomniałam – wygląda na szkic. Jednak zdania zbudowane są poprawnie, do interpunkcji nie mam zastrzeżeń. O stylu narracji nie powiem nic, bo to streszczenie go po prostu nie ma. Bez względu na to, czy będziesz chciał przerabiać ten tekst, czy nie, to i tak z pewnością przydadzą Ci się, Autorze, pewne podpowiedzi (choćby do zastosowania w kolejnych tekstach):

Liczebniki i skróty (np. jednostek wielkości) lepiej w beletrystyce zapisywać słownie. 

Przypisy w zaprezentowanym wydaniu to zło. Próbujesz wyjaśniać czytelnikowi pojęcia, które są albo dobrze znane (no wybacz, ale chyba większość tu zna dozymetr), albo takie, które można odczytać z kontekstu. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że tekst jest z uniwersum Metra. Dla mnie oznacza to, że jest skierowany do miłośników postapo, a ci doskonale wiedzą, co to OP-1 czy słoń. Jeśli wyjaśniasz przypisem Pogorię, to czemu np. nie Świerklaniec i Przeczyce? Oczywiście nie namawiam do dodania tych przypisów, ale do zrezygnowania z nich całkiem. 

Po co niektóre słowa czy wyrażenia są w cudzysłowie? Moim zdaniem jest on zbędny w każdym jednym przypadku.

Masz kilka miejsc, gdzie ktoś coś krzyczy. W zasadzie to są kwestie dialogowe i powinny zostać zapisane tak (przykład): 

Ktoś zakrzyczał:

– Nasz bohater, Robert Kuropatowski!

Nie używa się cudzysłowu do zapisu kwestii dialogowych. 

 

Co do pomysłu, to dla mnie po prostu kolejna opowiastka o świecie po, jednak nie mam jak odnieść się do konkretów, bo – znów wracam do tego samego – ze streszczenia źle się je odczytuje. Wolałabym rzeczywistą fabułę, akcję, dialogi, żywych bohaterów, których pokazujesz, jak zmagają się z nową rzeczywistością. 

 

Potencjał masz, musisz teraz tylko nieco inaczej historię ubrać w narrację i dialogi. Napisać opowiadanie, nie notatkę.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

do śniąca: Dziękuję bardzo za konstruktywną krytykę :)

Poni

Na uniwersum Metra się nie znam, ale post-apo to post-apo. Tekst jest niestety nudny jak flaki z olejem, a dużych kur-mutantów “nie kupuję”. Pomysł raczej groteskowy i śmieszny, a na nim opierasz tytuł, jak i część opowiadania. Słabo drogi autorze, słabo.

Rzeczywiście, to nie jest beletrystyka, to nie jest proza i nie jest to opowiadanie. To jakieś sprawozdanie, relacja, streszczenie wydarzeń, blady szkic. Brakuje w tekście wszystkiego, co stanowi sól i mięso opowieści. Nie tylko dialogów, ale przede wszystkim emocji, wzruszeń, dramaturgii, zwrotów akcji, klimatu, atmosfery zagrożenia, strachu, cierpienia, bólu, wzruszeń, realnych ofiar i śmierci. Przede wszystkim nie ma tutaj ludzi. Owszem, są jakieś postacie, obojętne czytelnikowi wydmuszki. A raczej pozbawieni charakteru, osobowości i wzruszeń figuranci, którzy odhaczają kolejne punkty na survivalowej liście „jak przeżyć w sielankowym świecie postapo”, kiedy wszystko jest pod ręką. „Główny bohater” Robert to właściwie jednoosobowy Robin Hood, Rambo i Robinson, odhaczający kolejne sprawności harcerskie. Reszta rodziny to tekturowe makiety (naprawdę nikt nie przejął się losem dalszej rodziny czy przyjaciół?).

Sam świat wykreowałeś naprawdę sielankowy. Tutaj wszystko się udaje, wszystko można znaleźć, wszystkiego nauczyć, jeśli akurat bohater tego nie widział wcześniej. Właściwie atomowa zagłada w Twoim tekście to żadna katastrofa czy apokalipsa tylko biwak w jaskini, a potem wakacje nad jeziorem. Wspominasz mutanty, skażenie, zagrożenie, ale nic z tego nie dociera do czytelnika poza suchymi wzmiankami i wyliczeniami. Zresztą każde zagrożenie w Twoim świecie da się natychmiast pokonać, ominąć, wyeliminować bez większego wysiłku.

Zamiast żywych ludzi i wiarygodnego świata postapo dostajemy wyliczankę miejsc, nazw geograficznych i precyzyjne listy ekwipunku (szczęśliwie znalezionego w okolicy), istne supermarkety postapokaliptyczne niezbędne do przeżycia oraz same szczęśliwe zbiegi okoliczności.

Nie ma walki, nie ma krwi, nie ma prawdziwego cierpienia i rozpaczy. Jest to pierwsze opowiadanie, wróć, pierwsze sprawozdanie z nuklearnej katastrofy z gatunku piknik-postapo.

Można chyba powiedzieć, że rodzinę Kuropatowskich nie mogło spotkać nic lepszego niż Apokalipsa.

Po przeczytaniu spalić monitor.

No, to skoro mamy już koncept, to trzeba będzie to odpowiednio ukuć w formę właściwą dla dobrego opowiadania… Pomijam fakt, że historie oparte na gotowcach to słaby sposób na rozwój i wolałbym, żeby opowiadanie miało swój własny klimat w realiach świeżych jak poranek w górskim kurorcie ;)

 

Pozdrawiam

Czwartkowy Dyżurny :)

Nowa Fantastyka