Długo diabeł zachodził w głowę, jak Twardowską ściągnąć do piekła. Głupi uwierzył jej, że gdy przyjdzie czas, pójdzie za cyrografem, a on wraz z nią w czeluść powiedzie tysiąc wiernych jej dusz.
Głupiś ty, Mefistofelesie, żeś tak łatwo dał się zwieść. Człowiekowi! Marnemu tworowi, którego Bóg raczył stworzyć dopiero po tobie! Co tu począć? Zarzeka się, że do Włoch nie pojedzie – jak tu ją na manowce ściągnąć?
***
Wieść to była niesłychana, że ciemną nocą ktoś grasuje na cmentarzu. Siedem zapalonych świec, zrobionych z trupiego tłuszczu, stało dookoła przykrytego młodą trawą grobu. Nieboszczka została pochowana przeszło trzy lata temu, w nocy, podczas nowiu. Mimo bezkresnych ciemności, o pogrzebie mówił cały Kraków.
Przez trzy lata, siedem miesięcy i siedem dni wierny Maciek co noc czuwał przy grobie mistrzyni. Baczył, aby żadni zbójcowie ni zwierz jaki nie zbezcześcili biedaczki, tak bezbronnej w obecnym stanie.
Wreszcie nadszedł moment, kiedy to ciało znów miało poczuć powietrze. Chłopiec, rozpaliwszy ogniki, rozpoczął swój trud przy łopacie.
Trumnę dla bezpieczeństwa zakopano głęboko. Gospodyni tego miejsca nie potrzebowała już oddychać, zresztą praemonitus praemunitus, metr czy dwa różnicy jej nie zrobi.
Maciek, dzielnie kopiąc i przesypując uświęconą ziemię, dostukał się wreszcie łopatą do drewna. Trumna została wykonana z cisu, tak jak pierwej przykazała mu mistrzyni. Wieko zabito siedmioma gwoździami długimi na dłoń, a grubymi na palec. Oj, natrudził się Maciek, próbując je wyszarpnąć. Kiedy wyrwał już ostatni, uniósł pokrywę, a widok, jaki ujrzał, zaskoczył go bardzo. Zamiast ciała dojrzałej kobiety zastał gaworzące rozkosznie niemowlę. Spojrzało się na niego nad podziw rozumnie, a Maciek nagle wiedział już, co ma robić.
Odciął nożem kawałek płótna, w które wcześniej zawinięte było ciało, otulił nim dziecko, a po zasypaniu dołu ziemią – zaniósł do domu.
***
Dziewczynka rosła szybko. Następnego dnia zaczęła już siadać i stawać, a po tygodniu przybrała wygląd kwitnącego podlotka. Lecz nie to dziwiło Maćka najbardziej. Największy szok przeżył, odkrywszy, że głos mistrzyni się nie zmienił, a wraz z młodszym ciałem wrócił cały ogrom rozumu i wszystkie wspomnienia.
Nie minęły dwa tygodnie, a z dziewczynki stała się młodą kobietą. Urodą – zdaniem sługi – zdawała się przerastać wszystkie krakowskie mieszczki i szlachcianki. Maciek dostawał rumieńców, kiedy prosiła go o pomoc przy kąpieli, i z wyraźnym zakłopotaniem pomagał jej przy codziennych czynnościach.
Wreszcie nadszedł czas, by ulice Krakowa ujrzały dziewczę. Na strój nie szczędziła srebra. Suknia została uszyta na włoską modłę, nieco spłaszczając wydatną mimo tego pierś. Silnie wycięty dekolt miał kształt kwadratu, co modnie poszerzało sylwetkę. Niżej komplet przechodził w fałdowaną spódnicę pofarbowaną indygo, która jeszcze podkreślała błękit oczu kobiety.
Doszywane rękawy sukni miały barwę smolistej czerni, a rozcięcie w nich sięgało łokcia. Z okolic stanika wystawały białe jedwabne fałdy, przyozdobione eleganckimi złoto-czarnymi ściegami, które nawet królową Bonę wpędziłyby w zazdrość.
Kompozycja została jednak zaburzona, bowiem miast złotej siatki, dziewczyna na odkryte włosy nałożyła aksamitny kapelusz w kolorze sukni, przyozdobiony czaplimi godowymi piórami, a wąską kibić spięła pasem, za który wetknęła szlachecką szablę. Dość powiedzieć, że całość prezentowała się raczej cudacznie i przyciągała wzrok przechodniów.
Pewnego razu, kiedy mistrzyni przechadzała się między Bramą Floriańską a Barbakanem, usłyszała znajomy głos. Wołał ją Włoch, słynny profesor uniwersytetu.
– Twardowska! – wykrzyczał z niedowierzaniem. – Bez mała trzy lata jejmości nie widziałem!
Do tej pory nikt nie rozpoznał odmłodniałej czarownicy, a gdy nazwisko wreszcie padło, cały świat – przechodnie, przekupki, spieszący zewsząd żacy, nawet zwierzęta – zdawał się brać to za oczywistość. Pełna godzina wybiła, zaczęły bić dzwony. Nawet ich dźwięk potwierdzał zamieszanie: Twardowska powróciła!, biły złowieszczo, Twardowska znów jest w Krakowie!
Odwróciła się na pięcie i pochwyciła wzrok uczonego.
– Tedy, waszmości, może powinniście lepiej oczy swe wytężać.
– Quod verum tutum – odpowiedział. – Pierwszy raz jejmość w sukni widzę, nie w stroju szlachcica.
– Szlachciance przystoi suknia, nie żupan.
– A szabla? – zapytał zaczepnie.
– Do obrony swego honoru, zwłaszcza żem z rodu ostatnia.
– Re vera. Widzę, że jejmość, jak dawniej, równie celnym i ciętym słowem rzucasz. Nie będę tedy waszej myśli zajmował. Vale.
– Vale, waszmości.
A serca dzwonów biły dalej, oznajmiając, że oto Twardowska wróciła na Kraków.
***
Wieść rozeszła się szybko. Nazajutrz pod izbą Twardowskiej zebrały się tłumy, prosząc o radę: tego boli noga, tamtego dręczy katar, a tamtemu dziewczęciu zostały ślady na twarzy po zeszłorocznej ospie i już żaden kawaler się o jej rękę nie stara. Tej starowince włosy wypadają, ten mieszczanin narzeka, że jego syn nie do bitki, a do sztuki się rwie, a temu znowuż wojewodzie diabli jakie na strychu hałasują. Co prawda rychło okazało się, iż to żadne diabli na wojewodowym poddaszu grasują, tylko jego młoda żonka co noc nowego sobie gacha sprowadza.
I tak też Twardowska, miast cieszyć się swą powtórną młodością, cierpliwie słuchała problemów pospólstwa, powoli dochodząc do wniosku, że w tej ciasnej starej izdebce wszystkich interesantów za diabła nie pomieści. Na gwałt trzeba jej nowego lokum, przestrzennego i eleganckiego, by w gust szlachecki się wpasować.
Jakby wyprzedzając jej słowa, z cienia w kącie pokoju wyłonił się czort. Cicho postukując kopytami o posadzkę, podszedł do Twardowskiej i rzekł:
– Zdaje się, że myślałaś o mnie.
– Mefistofelesie – odparła wyniośle, udając, że jej nie zaskoczył. – Tak, przydasz mi się. Przynieś mi no trochę srebra z Olkusza.
Diabeł skłonił się i po chwili powrócił z wiadrem pełnym wciąż mokrego kruszcu, wyciągniętego wprost z zatopionej kopalni.
W tym też momencie do izby wkroczył Maciek, pewien, że jego mistrzyni już śpi. Co w swoim sercu poczuł? Nie sposób tego opisać! Była to przedziwna mieszanina strachu, zazdrości i chciwości, kiedy to nakrył Twardowską na szatańskim pakcie.
Twardowska, dostrzegłszy wyraz jego twarzy spojrzała surowo, po czym podeszła i wskazującym palcem dotknęła chłopięcego czoła.
– Zbyt dużo już moich tajemnic znasz, Maćku, byś mógł trwać w obecnej formie.
Kiedy usłyszał ostatnie słowa, spróbował uciec, lecz zorientował się, iż miast dwóch nóg, stąpa właśnie na ośmiu.
Pająk pobiegł w róg pokoju, wspiął się po ścianie i, czując nagle niezaspokojony głód, począł tkać swą sieć.
***
Za diabelskie srebro Twardowska postanowiła nająć przedniejsze lokum. Wybór padł na kamienicę przy rynku, gdzie wprzódy zatrudniła służbę, a potem budynek bogactwami przyozdobić zamierzała. Piękne perskie dywany, czerwienią obite fotele, a naczynia wszelkie ze złota. Stajnię zapełniła najszybszymi i najwytrwalszymi końmi, a piwniczkę najdroższymi winami.
I tak też swych gości podejmowała, nie bacząc, czy mieszczanin, czy szlachcic, czy nawet nieraz żebrak – a wszystko to wśród wytworności. Sława jej rosła dalej i dalej, mówić o niej poczęto nawet na samym Wzgórzu Wawelskim, gdzie szlachta znosiła do króla co świeższe plotki.
Tak też i pewnego wieczoru, kiedy Twardowska dostojne towarzystwo bawiła, zaanonsowany został królewski wysłaniec. Dał ręką znak, że rozmowa wymaga poufności, więc przenieśli się do gabinetu mistrzyni.
– Spodziewałam się ciebie – rzekła Twardowska pierwsza, wywołując tym samym zdziwienie przybysza.
– Mnie? Ale jakże to, waszmość pani spodziewała się mnie, kiedy moja rozmowa z królem w tajemnicy przebiegała? Nikt jeden nawet nie poważyłby się ucha do drzwi przyłożyć, a nawet jeśli, to pod groźbą rychłej straty głowy bałby się wygadać. Jeno sam diabeł mógłby waszmości zdradzić ten sekret.
– Może i diabeł, a może nie. – Twardowska uśmiechnęła się, a posłaniec zbladł; na zamku słyszano o jej piekielnych konszachtach. – Mówże, z czym przybywasz, bo i tego się domyślam, ale utwierdzić się wolę.
– Nie wiem, czy waszmość słyszała – zaczął – w końcu nie było waszmości bez mała ze trzy lata w stolicy. Rok temu będzie, jak świat opuściła żona królewska, królowa Barbara, świeć Panie nad jej duszą.
– Świeć Panie – prychnęła Twardowska, wyraźnie znudzona tymi konwenansami. – Do rzeczy. Czegóż to król ode mnie żąda?
– Niczego. Król zwraca się do was z prośbą, coby mógł raz jeszcze swą młodą żonę ujrzeć. Obiecał nagrodę – powiedział posłaniec wyciągając spod płaszcza pękaty mieszek. – A będzie tego więcej.
Twardowska milczała przez chwilę, aż wreszcie rzekła:
– Muszę to przemyśleć. Złoto zachowam, przyjdź za trzy dni, a wtedy udzielę odpowiedzi królowi. Królowa dokąd uciec już nie ma, więc i nam nie spieszno.
***
Trzy noce i trzy dni spędziła Twardowska w swej kuźni, topiąc królewskie złoto oraz srebro z Olkusza, aby w jedną masę połączyć. Odlała z niej lustro o wyjątkowo gładkiej powierzchni, coby sam duch mógł się w nim przejrzeć. Kiedy wystygło, rzuciła nań całe mnóstwo szatańskich zaklęć, ażeby król mógł utęsknioną żonę zobaczyć.
Trzeciego dnia wieczorem znów do jej drzwi zastukał królewski goniec. Tym razem mistrzyni zgodziła się dopomóc władcy, lecz wprzódy przykazała, by przygotowano dla niej pomieszczenie bez żadnego światła, osłonione z każdej ze stron płótnem, ale – przede wszystkim – by król, kiedy żonę swoją ujrzy, nie wypowiedział do niej ani jednego słowa.
Posłaniec wrócił na zamek i jeszcze tej samej nocy przybył z zaproszeniem. Twardowska zawiesiła na ramieniu torbę, a pod rękę chwyciła zawinięte w materiał lustro, którego nikomu nie pozwoliła dotknąć.
Szli w milczeniu, ukryci pod płaszczem ciemności. Dworzanin miał własny klucz do furty pobocznej, którą wchodziło się na odosobniony podwórzec. Tamtędy, mijając gotyckie słupy i galerie, można było cichcem dostać się do królewskich komnat.
Wspięli się więc po schodach, a pokój, do którego weszli, zdawał się wybrukowany ludzkimi ciałami. Na kamiennej posadzce spoczywali komornicy i najemnicy – jedni owinięci w opończe, drudzy rozciągnięci na skórach, a i takich, co na kupce słomy leżeli, można było ujrzeć. Spali twardo, lecz przy każdym leżała gotowa do użycia szabla. Drzwi pilnował komornik królewski, który, oparty o ścianę, walcząc nie orężem, a z własnym snem.
– Kto tam? Kto idzie? – zapytał, pobudzony dźwiękiem skrzypiących drzwi. Kilka głów podniosło się znad posłań.
– Swój – odrzekł posłaniec i wkroczył do komnaty, prowadząc za sobą Twardowską.
Posadzono ją na ławie i nakazano poczekać na wezwanie króla. Co bardziej ciekawscy szlachcice przyglądali się jej, lecz, nie rozpoznawszy twarzy, uznali najpewniej, że oto kolejna nocna towarzyszka, która ostudzić miała królewskie tęsknoty.
Posłaniec przywołał mistrzynię i przeprowadził ją przez kolejne dwie komnaty, aż znaleźli się w tej, której drzwi przykryte zostały przez płótno. Twardowska, przyzwyczajona do ciemności, ujrzała sylwetkę władcy, siedzącego pod ścianą na prostym krześle.
– Wasza królewska miłość mnie wezwaliście, bym ducha waszej żony nieboszczki ukazała. Czy przekazano wam moje warunki?
– Co do jednego i na wszystkie się zgadzam – powiedział wyraźnie zniecierpliwiony August.
Twardowska w milczeniu zabrała się do działania. Oparła lustro o przeciwległą do króla ścianę, a pomiędzy nim a zwierciadłem postawiła świecę z trupiej tłustości. W podobie do diabłów potarła palcem o nogę, a on zapłonął, rozświetlając lekko komnatę. Podpaliła knot i wycofała się do drzwi.
– Teraz, wasza miłość, zachowajcie skupienie i wejrzyjcie w zwierciadło.
Zygmunt August zapatrzył się w jego powierzchnię. Po chwili jako żywa ukazała się ukochana jego, królowa Barbara: z rumieńcem na twarzy, jakby nigdy palcem śmierci nietknięta, a oczy miała świecące, wpatrzone w króla z tęsknotą.
– To ty! To ty, Barbaro!
Lecz po tych słowach obraz na tafli poruszył się, a skóra królowej zmieniła swój kolor na zieleń. Włosy w jednej chwili przerzedziły się, a twarz – z pełnej życia – stała się twarzą upiora.
Na zamku nigdy dotąd nie słyszano tak smutnego, tak przerażającego krzyku. To Zygmunt August, przestraszony trupim obrazem, wrzasnął.
W komnacie szybko znaleźli się najbliżsi poddani z szablami w rękach. Na ich oczach król, do tej pory ciemnowłosy, nabrał szpakowatości.
Rozglądali się po pomieszczeniu, cóż tak mogło wystraszyć ich władcę, lecz Twardowska zniknęła, zabierając ze sobą swoje magiczne lustro.
***
Plotki bardzo szybko rozchodzą się po Krakowie. Kiedy dwór usłyszał szloch Zygmunta Augusta, opowiedział o tym okolicznej szlachcie. Kiedy ta się dowiedziała, wiedziało już całe miasto, a ci, którzy dopiero mieli się dowiedzieć, słyszeli, jak pod ich oknami żebracy śpiewają o królu, którego tęsknota w szaleństwo powiodła.
W swej kamienicy Twardowska zjawiła się tylko na chwilę. Cały dobytek pozostawiła na miejscu, łącznie ze wszystkimi końmi, choć niektórzy mogliby przysiąc, że widzieli, jak na jednym z nich odjeżdża.
***
W Bydgoszczy Twardowska zjawiła się nad ranem. Dosiadała koguta, znalezionego gdzieś w przydrożnej wsi na śmiecisku, którego czarami diabelskimi powiększyła do rozmiarów wierzchowca. O świcie dało się usłyszeć przeokrutne, dudniące pianie, które wraz postawiło na nogi całe miasto.
Porzuciwszy wielkiego ptaka, ostatnie łokcie Twardowska pokonała pieszo, kierując się ku najbliższej gospodzie, by udać się na spoczynek. Wieść to była przedziwna, bo za łóżko i pokój płaciła czystym srebrem, co niepodobne było w tych stronach.
Gdy tylko szynkarz powiódł ją schodami na górę, odwinęła z płótna swój cenny pakunek i postawiła lustro na komodzie, będącej – poza łóżkiem, stołem i starym krzesłem – jednym z niewielu mebli w pomieszczeniu. Z rękawa zdjęła pająka.
– Już tylko ty jeden mi zostałeś, Maćku. Nie myśl sobie, że tak łatwo się ode mnie uwolnisz.
***
Mijały tygodnie, a Twardowską wciąż odwiedzały tłumy, bo po wydarzeniach na Wawelu wieść po kraju rozniosła się bardzo szybko. Jednak by unikać piekielnych sztuczek, pomagała samym słowem lub radą, wyraźnie żałując swego wcześniejszego postępku.
Diabeł, obserwując ją bacznie, przeczuwał już, że to mogą być ostatnie dobre chwile na porwanie do piekła, kiedy to jej dusza wciąż tak przepełniona była złem. Podejrzewał, że krótko wytrzyma, nim zwróci swe błagania do Boga, coby jej duszę zbawił i do Królestwa Niebieskiego na życie wieczne przyjął. Postanowił więc działać.
– No, Twardowska. Skoro Kraków już nie dla ciebie, może czas udać się do innej stolicy?
– O czymże ty mówisz, diable?
– O Rzymie, tako jak żeśmy ustalali.
Mówiąc to wyciągnął cyrograf spisany na pergaminie. Sam pergamin wykonany został ze skóry wisielca, którego wprzódy kijami obito, co posłużyło jej zmiękczeniu. Został obrobiony techniką włoską, zapisany tylko po mizdrowej stronie.
Na samym dole widniał podpis Twardowskiej: poparty jej rodową pieczęcią odciśniętą w czarnym laku przeznaczonym dla błaznów. I takie też uczucie zawładnęło jej sercem – poczuła się niczym błazen, który wykonywał sztuczki i żonglował ku uciesze całego piekła.
– Przykro mi, diable, lecz nie wybieram się w tamte strony.
– Nie?
– Nie.
– Lecz przecież verbum nobile, debet esse stabile – odparł Mefistofeles.
– A jakąż to ja korzyść z diabelskiego paktu mam? Ucieczka? Zła sława?
– I twa wiedza i uroda, o którą tak bardzo wszystkie diabły prosiłaś.
Umilkła, lecz w powietrzu można było wyczuć jej upór.
– Vade retro – wydusiła wreszcie.
Diabeł się odezwał:
– Dobranoc zatem.
Odwrócił się, uśmiechając przy tym tak paskudnie i złośliwie, jak tylko mógłby się uśmiechnąć wysłannik piekieł.
Po plecach Twardowskiej przebiegł dreszcz strachu.
***
I tak do tego doszło, że się diabeł głowił, i głowił.
Gdyby w cyrografie stało Roma Italiae… Ale nie stoi! Roma Italiae, vivat! Trza będzie innego Rzymu poszukać albo Roma Polonorum. Gdyby wpadła na dopisek „Italiae”, sądzę, że mógłbym nie dać jej rady.
I kiedy tak ze sobą gawędził, przybrał postać karalucha, po czym zasiadł na belce pod sufitem w pokoju Twardowskiej. Przypatrywał się długo, aż zobaczył, że mistrzyni często zerka w lustro, jakby obserwując, czy jej uroda ponownie nie przemija.
I miał już diabeł pomysł.
***
Razu pewnego, gdy Twardowska wróciła do swej izby, przypomniała sobie o lustrze, w którym zatracała ostatnie dni swej urody.
Za moją urodą na pewno tęskni cała stolica!, myślała, nie wiedząc, że to sam diabeł podsuwał jej te myśli. Och, jakże bym chciała tam powrócić! Zerknę tylko raz jeszcze…
I zerknęła.
A przyglądając się swojej urodzie i podziwiając białe lico, w którym błękitne oczy tkwiły niczym klejnoty szafiru, dojrzała wtedy na ramie wyskrobany pośpiesznie napis: Roma. Przestraszyła się wtedy, odwróciła i zobaczyła Mefistofelesa opartego o ścianę. Długo zgadywać nie musiała, kto zastawił na nią pułapkę. Drobną ręką rozbiła zwierciadło.
– A więc jesteś w Rzymie – rzekł diabeł. – Teraz, jak stoi w cyrografie, pójdziesz ze mną do piekła.
Mówiąc to złapał Twardowską za rękę i, tupnąwszy donośnie, wybił się pod same niebiosa. Mistrzyni, mając kilka sekund, złapała jeden z fragmentów lustra. Na jej ramieniu gotowy do drogi siedział Maciek. Gdy tak lecieli, zaczęli zataczać łuk, by w piekle z impetem wylądować.
Ten jeden moment wykorzystała Twardowska, by światło lunarne odbite od lustra w diabelskie oczy skierować, ażeby ten, porażony niesamowitym blaskiem, wypuścił ją. Dłuższą chwilę tak leciała, by wreszcie napotkać coś twardego.
Tym sposobem Twardowska stała się pierwszą selenitką, mieszkanką księżyca. Jej wieczną urodę zachowała próżnia, a wiedzę zapewnił wierny sługa Maciek, co noc spuszczający się po swej sieci na ziemię, by podsłuchać u ludzi, co też nowego dzieje się w stolicy.
A diabły, choćby nie wiem jak skakały, tak wysoko nie mogą jej pochwycić.