Styczeń 1813
– Panienko, panienko!
Wołanie oderwało Mariannę od lektury, więc z westchnieniem odłożyła tomik. Zmierzchało już, a chciała przed snem skończyć czytać powieść, ponieważ następnego dnia skoro świt zjawi się zapewne ciotka Klementyna i zażąda zwrotu książki.
Otuliła się odziedziczonym po matce płaszczem, podbitym lekko wyleniałym futrem, i wyszła na ganek.
– Co się stało, Piotrze?
Stajenny wskazał poza rosnące wokół podjazdu krzewy róż, pokryte śnieżnym puchem. W półmroku Marianna dostrzegła między drzewami sadu głębszy cień i serce zabiło jej mocniej. Od kilku miesięcy czekała na wieści – od ojca, brata, narzeczonego. Ten człowiek, bo rozpoznała ludzką sylwetkę, jest zapewne którymś z nich…
Chwyciła latarnię, którą Piotr postawił na ganku, i zeszła ostrożnie po oblodzonych schodkach. Stajenny chwycił ją za rękaw.
– Niech panienka tam nie idzie – szepnął.
Wyrwała się, czując, jak zmrożone kudły baraniego kubraka szorują po delikatnej skórze dłoni. Zerknęła w stronę domu: rękawiczki leżały na komodzie, ale nie miała czasu po nie wracać, skoro tam, w sadzie, mógł czekać ktoś z jej bliskich.
– Sam mnie przecież zawołałeś, Piotrze – burknęła.
– Bo żem pomyślał w pierwszej chwili, że to panicz powraca. – Służący odruchowo zdjął czapkę i miętosił ją w rękach. – Ale teraz widzi mi się, że to może upiór jaki…
Marianna nie słuchała. W bucikach o cienkiej podeszwie z trudem poruszała się nawet po ścieżce prowadzącej do sadu. Widziała to, co zapewne sprawiło, że stajenny wziął skulonego pod drzewem człowieka za widmo: błękitno-szarą poświatę, mgiełkę unoszącą się wokół cienia, ciemniejszego niż otaczający go mrok.
„Mój oddech tworzy podobny obłok w powietrzu”, powtarzała w myślach. „To tylko brednie zabobonnego chłopa”.
– Tam oczekuje pomocy ktoś, kogo kocham – szepnęła.
Kiedy dobrnęła do miejsca, gdzie oparty o pień drzewa kulił się młody mężczyzna, wiedziała już, że się pomyliła: nigdy wcześniej go nie widziała, był jej całkowicie obcy.
…ktoś, kogo kochasz… – powtórzył ledwie dosłyszalnie śnieg, który znów zaczął padać, przesłaniając kształty i barwy niczym koronkowa zasłona.
Młody mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę: okutana w potargany mundur i resztki kożucha wydawała się urwanym kikutem. Marianna omal nie krzyknęła, kiedy ta dłoń czy nie dłoń musnęła jej spódnicę.
– Mademoiselle – wyszeptał młody żołnierz. – J’ai froid, si froid.
Listopad 1812
Płatki śniegu przesłaniały wizję. Alexandre Meunier, niedawno mianowany porucznik huzarów, z rozpaczą spoglądał na niedobitki oddziału, wyglądające jak widma we mgle. Mało który z kawalerzystów miał jeszcze konia, za to kilka dni wcześniej widział piechura niosącego na ramionach pułkowego psa, co w tym śniegu i mrozie wymagało nieludzkiego oddania i wysiłku. Żołnierze porzucali plecaki, a nawet broń, byle marsz był lżejszy. Zdarzały się niewidziane wcześniej sytuacje, kiedy nie chcieli dzielić się strawą z towarzyszami. Patrząc na swoich kompanów i podwładnych kręcących się przy marnych ogniskach w oczekiwaniu na znak do wymarszu, Meunier wolał nie wyobrażać sobie, co będą jedli.
Przebijające przez śniegowe chmury pojedyncze promienie słońca odbijały się od lśniącej powierzchni. Porucznik nie łudził się, że to, co mieli przed sobą, okaże się skutą lodem taflą jeziora, po której ludzie i zwierzęta przejdą bezpiecznie – na pospiesznej odprawie kilka godzin wcześniej widział mapę i meandry rzeki. Słyszał nawet jej nazwę – Berezyna. Słyszał też szepty starszych oficerów o spodziewanych problemach z przeprawą: o braku pontonów, opóźnieniu w budowie mostów i Kozakach krążących niczym sępy wokół francuskich obozowisk, niedostatecznie chronionych przez zdziesiątkowaną kawalerię.
Otulił się tak szczelnie, jak potrafił, ciepłym płaszczem z baraniej skóry. Nabył go w pierwszych dniach pobytu w Moskwie od żydowskiego kupca, który służył Francuzom za przewodnika, kiedy usiłowali powstrzymać pożary wzniecane wśród drewnianej zabudowy miasta. Stary Żyd miał rację: podczas rosyjskiej zimy tylko takie okrycie było w stanie zapewnić znośne ciepło. Alexandre obracał w palcach krążek popękanego metalu z ledwie widocznym numerem pułku. Na ciałach tych, którzy zostali w śniegach, widział rozchełstane mundurowe kurtki i płaszcze, których nie były w stanie utrzymać rozpadające się na mrozie guziki.
Na twarzy poczuł cieplejszy podmuch, ale nie powitał go z radością, podobnie jak słońca, które nieco odważniej wyjrzało zza chmur. Ta zmiana pogody mogła oznaczać tylko jedno: jeśli na rzece był lód, nie utrzyma się dość długo, by umożliwić przeprawę.
– Poruczniku. – Meunier podniósł wzrok i ujrzał nad sobą jednego z wiarusów, trzymającego w rękach cynową miskę. – Niech pan coś zje.
Nie zapytał, co jest w zupie, ale uśmiechem podziękował żołnierzowi.
Chmura przesłoniła na moment słońce i Alexandre poczuł znów dojmujące zimno, przenikające aż do kości, zdające się emanować z ziemi i pochłaniać wszystko dookoła. W oddali rozległ się dźwięk bębenka dobosza – na posiłek zostało raptem kilka minut.
Styczeń 1813
Marianna Kruszewska siedziała od kilku godzin przy łóżku, na którym leżał francuski oficer. Stajenny z trudem dał się namówić, żeby przenieść niespodziewanego przybysza do pokoju gościnnego, gdzie służąca szybko nagotowała pierzynę i balię z wodą. Piotr pomrukiwał pod nosem i kręcił głową, aż Marianna musiała go zbesztać za niegościnność.
Francuz był tak przemarznięty, że kontakt z ledwie letnią wodą okazał się zbyt bolesny, toteż ułożyli go jedynie pod ciepłym okryciem i dali mu się wyspać do rana.
Marianna uparła się, że będzie przy nim czuwać. Odkąd zarówno starszy brat, jak i narzeczony wyjechali z wojskiem, a ojciec po Nowym Roku udał się do dalekiej Warszawy, to ona zarządzała domem. Matka zmarła cztery lata temu po urodzeniu ostatniego z dzieci, które pożyło zaledwie kilka dni. Młodszy brat, dwunastolatek, uczył się w Krakowie. Marianna była więc obecnie we dworku sama z dwójką służących; odwiedzała ją co najwyżej ciotka, jeśli przyszła jej ochota wsiąść do sań i zajechać do siostrzenicy.
Musiała przysnąć podczas czuwania, ponieważ kiedy otworzyła oczy, za oknem ujrzała słabe zimowe światło poranka, a z ganku dochodził niedający się z niczym pomylić głos Klementyny Góreckiej.
Zerknęła na śpiącego chłopaka. Jego twarz była nienaturalnie wręcz blada, ale pierś unosiła się lekko z każdym oddechem, co upewniało Mariannę, że podopieczny żyje. Niechętnie odeszła od łóżka i wyjrzała do sieni.
– No, moja panno! – Starszawa dama spoglądała krytycznie na Jadwisię, czterdziestoletnią służącą, która otrzepywała jej płaszcz ze śniegu. Okrzyk jednak najwyraźniej skierowany był do Marianny. – Co to ja słyszę? Przyjmujesz po nocy pod dach nieznajomych mężczyzn?
Panna Kruszewska dostrzegła w oczach krewnej cień rozbawienia, ale na wszelki wypadek odparła szybko:
– To ranny żołnierz, ciociu. Potrzebował pomocy.
Klementyna spojrzała na nią z zainteresowaniem i lekkim niedowierzaniem.
– Żołnierz? – zapytała. – Skąd wziął się tu ranny żołnierz?
Marianna pokręciła głową.
– Jest nieprzytomny – odpowiedziała. – Wczoraj zdołał powiedzieć tylko, że mu zimno, po czym zemdlał.
Ciotka zmierzała już ku gościnnemu pokojowi, skąd chwilę później dotarły do Marianny mamrotane pod nosem uwagi.
– Doktora tu trzeba, ani chybi – oznajmiła w końcu głośno pani Górecka, zanim jeszcze jej siostrzenica, która po drodze wydała polecenia Jadwisi, zdążyła wrócić do rannego. – Bo ja nic z tego nie rozumiem.
Marianna stanęła w drzwiach. Żołnierz leżał nieruchomo na łóżku, jak przed chwilą, a ciotka siedziała na krześle, trzymając nieprzytomnemu chłopakowi dłoń na czole.
– Nie ma gorączki – zawyrokowała. – A teraz odwróć się, moja panno.
Marianna, choć posłusznie wykonała polecenie, kątem oka dostrzegła, że ciotka bezceremonialnie rozpina mundur, odsłaniając zabrudzoną koszulę.
– No właśnie – oznajmiła Klementyna – nie widzę krwi, nie widzę ran. Jadę po doktora.
Nakryła żołnierza pierzyną i pozwoliła Mariannie wejść z powrotem do pokoju.
– Może ciocia przynajmniej zje coś ciepłego?
– A, chętnie – mruknęła starsza dama. – Mróz dziś większy niż wczoraj, a w tym śniegu to do Miechowa pół dnia pojadę. Dobrze, że od kiedy owdowiałam – mrugnęła do siostrzenicy – utrzymuję stały kontakt z doktorem Kunickim.
Marianna nie okazała zdziwienia. Romans ciotki z lekarzem był stałym tematem ojcowskich kpin, od których Ignacy Kruszewski powstrzymywał się wyłącznie w obecności małoletniego syna, ale już nie przy osiemnastoletniej córce. Prawda, Marianna miała tej zimy wychodzić za mąż, była już najwyższa na to pora, ale narzeczony wraz ze starszym bratem…
Otrząsnęła się z ponurych myśli. Może jakaś panna w innym dworku albo choćby chłopka w chałupie opatruje któregoś z nich, tak jak ona stara się pomóc temu nieszczęśnikowi. Może gdzieś we Francji narzeczona drży teraz o jego los.
…ktoś, kogo kochasz… – zaszumiał wiatr za oknem i Marianna wzdrygnęła się, jakby przez pokój przebiegł lodowaty podmuch. Zerknęła na drewno w kominku. Miała wrażenie, że ogień przygasa; trzeba będzie powiedzieć Piotrowi, żeby przyniósł więcej opału z drewutni, skoro mają dodatkowe pomieszczenie do ogrzania.
Nie zauważyła, kiedy ciotka wyszła, i dopiero dobiegające od strony kuchni gniewne głosy sprawiły, że pobiegła w tamtym kierunku.
– No, nie chce się zapalić – mówiła Jadwisia, rozkładając ręce. – Jakby drewno zamokło.
– Nie mogło – odparł Piotr od drzwi wiodących na podwórze za kuchnią. – Leżało cały dzień przy piecu.
– Latem z dachu kapało. – Jadwisia wskazała na sufit w miejscu, gdzie istotnie nad kuchnią nie było innych pomieszczeń, jedynie niski stryszek upchnięty starymi gratami.
– Na dachu lód taki, że nic nie przecieknie – oznajmił Piotr, zapalając fajkę. – Za to tytoń mi zawilgł, niech go diabli! – parsknął, po czym się zreflektował. – Za przeproszeniem pani dobrodziejki – dodał – i panienki.
Lód na dachu mógł się topić od pieca, pomyślała Marianna, ale nie powiedziała tego na głos. Wpatrywała się w stertę drewna opałowego, które nie wyglądało jak zamoknięte. Na suficie nie było też widać charakterystycznej plamy.
– Rozpal tylko pod głównym paleniskiem – zakomenderowała ciotka, zwracając się do Jadwisi. – Na podgrzanie zupy wystarczy.
Ogień był marny, ale w końcu na stole stanął garnek pachnącego żuru z żeberkami. Ciotka zjadła z apetytem całą miskę, Marianna zmusiła się do tego samego, po czym napełniła kubek samą zupą i poszła do gościnnego pokoju. Wcześniej zdołała wlać żołnierzowi nieco wody do gardła – przełykał, jakby nie był całkiem nieprzytomny, miała więc nadzieję, że podobnie będzie z rozgrzewającym żurem.
Niemniej, kiedy tylko zbliżyła naczynie do ust swojego pacjenta, chłopak wzdrygnął się i cofnął, jakby go oparzyło. Marianna odstawiła zupę na nocny stoliczek i przyjrzała się twarzy żołnierza. Była tak samo biała, jak kiedy go tu przyniesiono, ale nie tak bardzo wychudła. Jakby nie miał za sobą długiej drogi przez śniegi, bez jedzenia.
Listopad 1812
Końskie kopyto poślizgnęło się na pokrytych zamarzającą wodą deskach naprędce skleconego mostu. Wierzchowiec runął na lód, którego cienka tafla – znacznie cieńsza, niż Alexandre się spodziewał – załamała się z trzaskiem. Zwierzę próbowało się ratować, ale Meunier czuł, że koń szybko traci siły i wolę walki. W końcu jeźdźcowi pozostało tylko jedno: wyplątać nogi ze strzemion i dobrnąć czy dopłynąć do drugiego mostu, którym w tej chwili przeprawiała się piechota. Nurt uniósł go ku drewnianym palom, ale zimna woda dostała się do ust; Alexandre zrozumiał, że jego ostatnia chwila nadeszła, kiedy poczuł uścisk mocnej dłoni na ramieniu. Zobaczył nad sobą brodate oblicze sapera, potem kolejne ręce pomogły mu wydostać się na most i pociągnęły na drugi brzeg.
Tam rozpalano już ogniska, mimo że płomienie chwiały się w podmuchach wiatru. Saper, który jako pierwszy podał Alexandrowi rękę, poprowadził go teraz ku towarzyszom.
– Niech się pan zagrzeje, poruczniku – powiedział. A kiedy Meunier podniósł na niego pytająco wzrok, dodał: – Pan tego pewnie nie pamięta, ale jeszcze w Moskwie uratował mi pan życie, a przynajmniej zdrowie, kiedy na nasz oddział zwiadowczy walił się dach. No to teraz się odwdzięczyłem.
Meunier jak przez mgłę przypomniał sobie zasadzkę w jednym z moskiewskich domów. Ludzie byli z różnych oddziałów, nie znał wszystkich z nazwiska, a brodaci saperzy zawsze wydawali mu się podobni jeden do drugiego. Uśmiechnął się do tego człowieka, dając mu do zrozumienia, że pamięta i dziękuje, choć otępiały po lodowatej kąpieli miałby pewnie problem z rozpoznaniem własnego dowódcy.
Styczeń 1813
Doktor Kunicki pokręcił głową.
– Nigdy nie widziałem takiego przypadku – powiedział. – On zdradza objawy skrajnego wyziębienia, ale… brak odmrożeń, brak, po prawdzie, jakichkolwiek obrażeń. Nie mam pojęcia, jak przeżył, bo możemy chyba założyć, że dotarł tu z Rosji?
Marianna patrzyła na leżący na komodzie niewyprany mundur. Podeszła i dotknęła popękanych metalowych guzików – i wzdrygnęła się. Były zimne jak bryłki lodu. Przyjrzała się bliżej: sukno zdawał się pokrywać delikatny, ledwie zauważalny kurz. „Albo szron”, pomyślała.
Doktor z ciotką wyjechali kilka godzin później. Kunicki uznał, że skoro pacjent nie gorączkuje i śpi, to jest tylko bardzo wyczerpany i należy dać mu odpocząć.
– Niech go panna próbuje poić, choćby i wodą – powiedział na odjezdnym – a jak się obudzi, niech mu da rosołu z rozdrobnionym mięsem.
Marianna wróciła do czuwania przy nieprzytomnym. Kazała Piotrowi wstawić do pokoiku duży fotel z gabinetu ojca i drzemała teraz, od czasu do czasu unosząc powieki i obserwując, jak w kominku dogasają polana, jak za oknem księżyc wędruje po niebie, jak mróz maluje obrazki na szybie.
Musiało być niedługo przed świtem, kiedy podczas jednego z takich przebudzeń poczuła na sobie czyjś wzrok. Spoglądały na nią oczy niebieskie jak lód skuwający głębokie jezioro. Zamrugała powiekami i zobaczyła znów szarozielone oczy żołnierza.
– Obudził się pan! – Już chciała poderwać się i zawołać Jadwisię, żeby zagotowała bulion, kiedy on chwycił ją za rękę. Delikatnie, jakby nie chciał jej przestraszyć.
– Mademoiselle – wyszeptał, a Marianna uświadomiła sobie, że przecież on nie rozumie po polsku.
– Przepraszam – odrzekła po francusku, mając nadzieję, że lekcje, jakich udzielała jej od lat ciotka Klementyna, na coś się zdadzą. – Czy czuje się pan lepiej?
– Zimno, jest mi tak zimno…
Te same słowa wypowiedział, kiedy go znalazła. Jakby nie pamiętał innych. Marianna przywołała na twarz łagodny uśmiech – taki, jakim matka starała się pocieszać ją, kiedy płakała jako małe dziecko.
– Według doktora to ważne, że się pan obudził – powiedziała. – Jeszcze trochę, a zacznie pan chodzić, wyzdrowieje pan i zatańczy na moim weselu.
Pokręcił głową.
– Zimno… – powtórzył.
Listopad 1812
Porucznik Meunier wpatrywał się w dogasający powoli ogień. Po ostatniej potyczce z jego ludzi pozostała zaledwie garstka, która połączyła się z innymi, podobnie zdziesiątkowanymi oddziałami, żeby zachować tak ważną dla morale dyscyplinę. Do Niemna i położonego za nim Księstwa Warszawskiego nie było już daleko, ale wszyscy wiedzieli, że Rosjanie nie zatrzymają się na granicy.
Alexandre poruszył skostniałymi palcami. Zdobyte w Moskwie grube futrzane rękawice ledwie chroniły przed zimnem, widział jednak poodmrażane dłonie żołnierzy, którym zabrakło dobrej osłony. Spojrzał na swoje kawaleryjskie buty: błogosławił wysokie cholewki, choć zastanawiał się, jak zdoła przebyć dalszą drogę piechotą. Odkąd wstąpił do armii, był niemalże zrośnięty z końskim grzbietem. Dopiero w Moskwie nauczył się prowadzić zwiad również pieszo, w warunkach zupełnie odmiennych od tych, do których nawykł podczas wcześniejszych kampanii.
Musiała to sprawić poświata bijąca od żarzących się kawałków drewna, ale przez moment wydało mu się, że patrzy w kominek w domu państwa Girard, tego wieczora, kiedy przyszedł pożegnać się z narzeczoną. Julie miała łzy w oczach, ale przekonał ją, że wyruszy z armią jeszcze ten jeden raz, po czym poprosi o zwolnienie albo przynajmniej kilkuletni urlop, a wtedy ożeni się i ustatkuje. Zresztą przecież po tej wyprawie nastąpi znów okres pokoju, zapewniał jej ojca.
– Poruczniku?
Tym razem pochylał się nad nim jeden z jego ludzi, Jacques Schmitt.
– Niech pan zje cokolwiek ciepłego – powiedział Alzatczyk. – I niech pan nie siedzi tak nieruchomo na śniegu, bo pan zamarznie. A poza tym kapitan pana wzywa, jak już sam skończy odprawę.
Meunier skinął głową i pozwolił Schmittowi wsunąć sobie do ręki kubek z rosołem, który zdążył już trochę wystygnąć, ale wciąż roztaczał przyjemne ciepło.
Spojrzał ku miejscu, gdzie kilku wyższych oficerów obradowało nad mapą rozłożoną na zmrożonym śniegu. Jego bezpośredni przełożony, Neapolitańczyk, stał opatulony w futro, zapewne należące niegdyś do bogatej moskiewskiej damy, ale i tak trząsł się z zimna, nienawykły do takiej pogody bardziej niż inni.
Alexandre zerknął raz jeszcze na przygasające węgle, które nie były kominkiem państwa Girard. Twarz Julie zacierała się w jego pamięci, toteż zdjął rękawicę i zgrabiałymi palcami sięgnął do szabeltasa, by wyciągnąć portrecik. Na początku kampanii zerkał na niego codziennie, potem zdarzało mu się zapominać o tym, a od wymarszu z Moskwy coraz rzadziej miał czas i siły, żeby rozpatrywać minione dni lub tym bardziej niepewną przyszłość.
Wymacał kawałek suchego chleba, jakieś papiery, kilka drobnych monet, ale miniatury nie znalazł. Nie potrafił przypomnieć sobie, czy na pewno miał ją w Moskwie… Tak, stała przecież koło łóżka na kwaterze, ale może potem w pośpiechu nie wrzucił obrazka do torby? Czy też portrecik wysunął się z niej, kiedy Alexandre wpadł do lodowatej rzeki?
– Kapitan wzywa – powiedział Schmitt i porucznik Meunier przerwał poszukiwania.
Styczeń 1813
Marianna przesuwała dłońmi po wełnie munduru, dawniej zapewne miękkiej i przyjemnej w dotyku, ale teraz wyglądającej tak, jakby pokryła ją cieniuteńka tafla lodu, której nie zdołałby stopić nawet ogień w kominku. Przyblakłe szamerunki, niegdyś połyskujące złotą nitką, kłuły w palce.
Żołnierz wodził za nią wzrokiem. Czuła na sobie spojrzenie jego oczu, pytające, niepewne. Była przekonana, że chłopak nie wie, gdzie się znajduje, ani kim jest gospodyni.
– Nazywam się Marianna Kruszewska – wymawiała te słowa powoli, uśmiechając się łagodnie. – Jest pan niedaleko Krakowa, na samym krańcu Księstwa Warszawskiego.
Odniosła wrażenie, że zrozumiał, bo na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
– Tak daleko – odpowiedział. – Nie wiem, jak…
– Ważne, że pan przeżył.
Położyła mu dłoń na czole, które było zaskakująco chłodne. Podobnie jak ciotka i doktor, Marianna spodziewała się gorączki.
– Jak panu na imię? – zapytała, dotykając lekko palcami jego policzka i ze zdumieniem konstatując, że chłopak nie wygląda jak ktoś, kto od tygodni nie mył się i nie golił. Czyżby choroba dopadła go dopiero w ostatnich dniach albo i godzinach wędrówki?
– Zimno – odpowiedział ze wzrokiem utkwionym na lewo od Marianny.
Odwróciła się w tamtą stronę. Na krześle leżała nieduża kawaleryjska torba, podobna do tej, którą z dumą pokazywał jej brat, zanim wyruszył na wojnę.
– Podać ją panu?
Przymknął powieki, więc uznała to za potaknięcie.
Rzemienny pas był twardy, jakby mróz wniknął w skórę. Kiedy Marianna przypadkiem dotknęła złotych nitek, którymi wyszyto cesarskiego orła i numer pułku, haft niemalże przymarzł jej do palców.
Podała szabeltas podopiecznemu, ale on nawet nie otworzył oczu. Niepewnie otwarła torbę i zajrzała do środka. Zabrzęczały pojedyncze monety, zaszeleścił papier. Marianna wyjęła dokument, w którym znalazła nazwisko: Alexandre Meunier. Porucznik huzarów, doczytała. Kawalerzysta, jak jej bliscy. Koń pewnie padł po drodze, uświadomiła sobie. Jej myśli powędrowały znów ku narzeczonemu i bratu, a palce wymacały jeszcze jeden przedmiot, nieduży, owalny. Wiedziała, co to musi być i nie pomyliła się – z metalowej ramki spoglądały na nią ciemne oczy ładniutkiej dziewczyny o gładko zaczesanych, jasnobrązowych włosach, ubranej w prostą białą sukienkę. Podobna do mnie, pomyślała Marianna, tylko ja mam niebieskie oczy.
– Julie.
Szept był ledwie słyszalny i Marianna przez chwilę myślała, że to wiatr szumi w kominie. Żołnierz – Alexandre – miał jednak oczy otwarte i patrzył na nią z cieniem uśmiechu na ustach.
– Pańska narzeczona, poruczniku – powiedziała, podając mu miniaturę. – A może żona?
– Julie – powtórzył, wpatrując się w napięciu w Mariannę.
On sądzi, że dotarł do domu, przemknęło jej przez myśl. Bierze mnie za osobę, którą zna. „Jak ja, kiedy zobaczyłam go w sadzie” – na to wspomnienie przeszedł ją dreszcz.
Dostrzegła w jego oczach łzy. Uniósł się nieznacznie na poduszkach, więc wyciągnęła ku niemu rękę z portrecikiem. Po czym omal nie krzyknęła, bo kiedy palce oficera dotknęły ramki, metal pokrył się cieniutką warstewką szronu. Alexandre wyciągnął do Marianny rękę i dziewczyna zmartwiała. Z obrazka spoglądały na nią oczy błękitne od pokrywającego je lodu. Jej własne oczy.
Grudzień 1812
Alexandre Meunier stracił nadzieję, że zdoła iść dalej. Nie nawykł do pieszych marszów, a nawet moskiewskie futra nie potrafiły odgonić przenikliwego zimna. Jakby jego mundur nigdy nie wysechł po kąpieli w Berezynie.
Słyszał, że kapitan coś do niego mówi, przez chwilę mignęła mu przed oczami potężna postać alzackiego podwładnego, poczuł słaby zapach zupy, ale wszystko zasypywał śnieg.
Wśród wirujących płatków dostrzegł kobiecą twarz i zwidziało mu się, że to Julie przyjechała tu z Francji. Weźmiemy ślub – powiedziała – i wtedy nie umrzesz. Wiatr rozwiewał jej lekką sukienkę, taką jak na portrecie, ale jakby utkaną z płatków śniegu, i białe włosy. „Julie nie ma białych włosów”, pomyślał, ale wtedy ona pocałowała go i wszystko przestało mieć znaczenie.
Kiedy przebudził się po tym pocałunku, nie czuł już wcześniejszej słabości. Zimne powietrze otulało go niczym najcieplejsze futro. Rozejrzał się dookoła: z oddziału nie było już widać nawet maruderów. Ślady towarzyszy dawno przysypał śnieg. Alexandre wstał i mimo przejmującego zimna ruszył przez zaspy przed siebie, do domu.
Luty 1813
Marianna zgrabiałymi rękami ułożyła drewno w piecu, a następnie z trudem zdołała rozniecić marny ogień. Ostatnio wszystko musiała robić sama: przez kilka dni napadało tyle śniegu, że nikt nie był w stanie dojechać do dworu. Nawet Piotr, którego wcześniej wysłała do ciotki i po doktora, nie wrócił – zapewne został w Miechowie. Jadwisia słabowała, jakby ją dopadła gorączka, więc zajmowanie się całym gospodarstwem spadło na barki panny Kruszewskiej.
Alexandre Meunier leżał nadal w pokoju gościnnym, unosząc się niekiedy nieznacznie na posłaniu i wpatrując w Mariannę. Z początku wzdrygała się, ilekroć wołał ją imieniem narzeczonej, ale w końcu przywykła do tego. Julie zaś spoglądała na nią z pokrytego szronem portreciku jej własnymi błękitnymi oczami. Marianna miała wrażenie, że obraz wodzi za nią wzrokiem.
Opału w koszu było mało. Wystarczy najwyżej na jeden dzień, uświadomiła sobie nagle. Trzeba będzie posłać Jadwisię do drewutni albo choćby chrustu nazbierać… Jak nazbierać, skoro wszędzie zaspy takie, że człowieka z głową nakryją?
Wyszła na ganek i spojrzała w to miejsce, gdzie – kiedy? tydzień? dwa tygodnie temu? – znalazła francuskiego żołnierza. Krótki zimowy dzień umykał już przed nadchodzącą wraz ze śniegowymi chmurami ciemnością, a pod drzewami zdawała się ciągnąć droga wiodąca aż do dalekiej Rosji.
Marianna wzdrygnęła się i szybko wróciła do domu, gdzie dogasający piec dawał jeszcze odrobinę ciepła. Zajrzała do izby przy kuchni, w której leżała Jadwisia, i zobaczyła, że służąca nie oddycha. Upadła na kolana, nie wiedząc, co teraz począć, jak zająć się zmarłą, skoro nie ma kogo poprosić o pomoc. Ukryła twarz w rękach i płakała, ale łzy zamieniały się na policzkach w kryształki lodu, pokrywające połyskliwym kobiercem podłogę u jej stóp.
Nie wiedziała, jak długo tkwiła w tym otępieniu, ale kiedy ocknęła się, ciało Jadwisi było przezroczyste jak lodowa rzeźba i zdawało się rozpływać w powietrzu. Ściany izdebki pokrywała cieniuteńka warstwa szronu, powoli pełznąca w stronę kuchni. Marianna patrzyła na to z przerażeniem, a jednocześnie czuła, że wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie tygodnie, układa się w upiorną całość. Domyśliła się, jak może powstrzymać zimę. Zacisnęła powieki, usiłując przywołać wspomnienie narzeczonego, ale przed oczami miała jedynie twarz Alexandre’a.
Wyszła z powrotem na ganek, wpatrując się w widmową drogę wiodącą na północ, jakby spodziewała się stamtąd odpowiedzi. I zobaczyła: brata i narzeczonego tonących w zaspach, kolumny wojska zasypywane przez śnieg, smukłą postać w sukni ze śnieżnych płatków, pochylającą się nad żołnierzami. Wreszcie lodowa pani zatrzymała się przy jednym z nich, ujęła go za rękę i uniosła głowę, rozglądając się dookoła, aż jej wzrok powędrował ku tonącemu w śniegach dworkowi i drobnej postaci skulonej przy kolumience…
W tym samym momencie Marianna poczuła, że obejmuje ją czyjeś ramię. Alexandre Meunier stał koło niej, wpatrując się w mrok. Jego usta poruszały się, jakby coś szeptał, a Marianna usłyszała w tym szepcie i w padającym śniegu swoje imię.
– Weźmiemy ślub – powiedział stojący obok niej mężczyzna – a wtedy nie umrzesz.
Ujęła lodowato zimną dłoń, ale nie poczuła bólu. Podniosła oczy i napotkała jego wzrok.
…ktoś, kogo kochasz… – zaszeptał wiatr.
…ktoś, kogo kochasz… – zawtórował mu śnieg.
Płatki opadały na ciemną sukienkę, malując ją na biało. Alexandre uniósł dłoń Marianny do ust, a potem nachylił się i złożył pocałunek na jej wargach. Śnieżynki zawirowały, zamykając w zamieci ich dwoje, dwór i sad. Na zmrożoną ziemię pod krzewem róży upadł z brzękiem niewielki przedmiot.
Marzec 1813
Stajenny pochylił się nad przemarzniętym krzakiem. Roztopy przyszły w tym roku wyjątkowo późno: dopiero ostatniej nocy śnieg stajał na tyle, żeby drogi stały się przejezdne, ale tu, na tym małym skrawku ziemi mróz nadal nie chciał ustąpić.
Nie to jednak niepokoiło Piotra. Zdarzało mu się, owszem, wypić, ale nie aż tak, żeby nie znaleźć drogi do dworu państwa Kruszewskich. Dziś też byłby przysiągł, że szedł właściwą ścieżką, ale domu nie było i sadu też nie było. Tylko ta kępa zmarzniętych róż.
Na ziemi coś rozbłysło w promieniach słońca. Służący schylił się i zobaczył pod krzewem nieduży lśniący przedmiot. Taki mały portrecik, jakie widywał czasem u różnych państwa. Sięgnął ręką i natychmiast ją cofnął – metalowa ramka była lodowato zimna, aż parzyła. Nachylił się i przez lodową mgiełkę przyjrzał obrazkowi. Spoglądała z niego dziewczyna, która w pierwszej chwili wydała mu się panienką Marianną. Kiedy jednak przyjrzał się bliżej, zobaczył piękną kobietę o białych jak śnieg włosach i oczach przypominających kryształki lodu. W szkiełku przez moment zamigotał cień dworu i dwóch stojących na ganku postaci.
Piotr splunął na wszelki wypadek przez ramię, po czym ruszył z powrotem w stronę Miechowa, by poszukać nowej pracy.