- Opowiadanie: Haloczki - Rise in Wojkowice Hell

Rise in Wojkowice Hell

Opowiadanie napisane w mieście, w którym żyję. Bohaterowie oparci są na zamieszkujących tutaj ludziach, a akcja toczy się w świecie, gdzie potężny wirus zniszczył Zagłębie, tworząc swoistego rodzaju Zonę. Opowieść pisana dla zabawy. Może zawierać błędy;)

Oceny

Rise in Wojkowice Hell

Rise in Wojkowice hell

 

 Wstęp

Deszcz. Padający z niesamowitą częstotliwością. Mrok. Tylko tyle jestem w stanie zobaczyć. Muszę uciekać. Za plecami słyszę ciche, oddalone odgłosy pogoni. Konie ledwo ciągną mały powóz, cwałując po brukowanej drodze. Błoto przeszkadza im w biegu, są już zmęczone kilkugodzinną ucieczką. Ponaglam je, napędzony adrenaliną, która im chyba również się udzielała, bo pomimo zmęczenia przyspieszają. Dalej widzę tylko ścianę wody i ciemność. Szybciej, są coraz bliżej…

Zakręt, zwalniam, żeby stare, drewniane koła mojego powozu nie ułamały się o wystające gdzieniegdzie kamienie. Szum wiatru zagłusza charkot koni, jednak czuję, że ledwo dają radę biec dalej. Nagle, w ciemności rozbrzmiewa huk i na kilka sekund piorun rozświetla mrok nocy. Kątem oka widzę tabliczkę z słabo już wyraźnym napisem Wojkowice . Miga mi światło odbite od czaszki nabitej nad znakiem. Słyszałem kiedyś o tym miejscu. Przeklęta, odcięta od świata kraina, o której niewiele wiadomo, gdyż tylko niektórzy śmiałkowie, którzy zapuścili się w to miejsce powrócili żywi. A ci nieliczni, którzy przetrwali do teraz chodzą ulicami, mamrotają coś do siebie. Wiem, że powinienem unikać tego miejsca, ale nie mam już wyboru. Albo przed siebie, albo dopadnie mnie pogoń. Wszystkie te myśli przeleciały mi w zaledwie chwilę. Nie zwalniając, wjechałem drogą w gęsty las. Usłyszałem za sobą ostrzegawcze krzyki, dźwięki tartego drewna o bruk, kiedy podążające za mną pojazdy w panice zatrzymywały się. Jestem uratowany. Nie wjadą za mną tutaj, jakiś pierwotny strach powstrzymuje ich, tych zamieszkujących jeden z ostatnich regionów na ziemi rządzących jeszcze przez ludzkość. Śląska. Patrzę za siebie i podświadomie wiem, że nawet jeśli mógłbym tutaj wrócić, to mam na to bardzo małe szanse… Spojrzałem przed siebie, pożegnałem się z życiem, jakie znałem do tej pory i ruszyłem w głąb Wojkowic.

 

Konie są coraz bardziej zmęczone. Do świtu jeszcze kilka godzin. Fatalna sytuacja. Jestem w tym strasznym miejscu od może kilkunastu minut, a już mój organizm zaczyna odczuwać skutki przekroczenia granicznej rzeki. Coraz ciężej mi się oddycha, temperatura panuje tu o kilka stopni wyższa niż na Śląsku, powietrze jest namacalnie gęstsze a wilgotność jego przewyższa normę i to o dużo. Pewnie dlatego, że tutejsze ludy żyją bardzo blisko natury, swoich pierwotnych bóstw i magii troli. W cieniu gałęzi dostrzegłem ruch. Przeklęte miejsce, opiewane w pieśniach przez trubadurów. W każdym zdaniu, w jakim pojawia się nazwa Wojkowic, można wyczuć ostrzeżenie i strach.

Deszcz, mrok, wiatr. Jeden z koni zaczyna utykać. Nie jest to dobry znak. Nie chciałbym umierać w takim miejscu.

Kolejna błyskawica rozświetla ciemność, dostrzegam w krzakach po prawej błyszczące, czerwone ślepia, wpatrujące się we mnie jakieś 10cm nad ziemią. Krwiożercze Zarzeczne Wojkowickie Króliki. Na Śląsku udało się wytępić prawie cały gatunek, ale na tych ziemiach ponoć jest ich bardzo dużo. Wyjątkowo niebezpieczne stworzenia, atakujące grupami, potrafiące zjeść trzy razy więcej niż same ważą. Nie jest dobrze. A to nie jest moje jedyne zmartwienie. Wśród znanych tutaj stworzeń równie popularne są Błotniaste Sarny Śmierci, czy Motylki Apokalipsy. A nawet żuki gnojarze. Przeklęte miejsce. Ponoć żyją tutaj tubylcy. Rozsiane po całym regionie małe osady, z mieszkańcami bardziej niebezpiecznymi, niż tutejsze zwierzęta. Uwielbiają ludzinę w każdej postaci, jednak po latach walk z nimi Śląskowi udało się utrzymać ich na dystans. Boję się tego, jak po tylu latach zareagują na zapach świeżego, hanysowego ciała.

Ponoć są jednak tutaj miejsca, gdzie mieszkają prawdziwi ludzie. Pojedyncze punkty, o których mówią legendy nazywają się Żabki. Jeśli już udaje się komuś odnaleźć takie miejsce, może liczyć na nocleg u któregoś z „haloków” (tak nazywani są ludzie, którzy wbrew rozsądkowi zostali na tych terenach po wybuchu epidemii gorolus kretynus, która nawiedziła Ziemię ponad 30 lat temu). Ich mistyczne i równie legendarne Rompusie Przetrwania niejednemu wędrowcowi ratowały życie. Niestety jest tutaj zbyt dużo niebezpieczeństw, a zbyt mało punktów oporu. A niestety odległość pomiędzy nimi jest niesamowicie duża. Motto każdego obieżyświata brzmi : Wojkowice? Ni huja, nigdzie tam nie idę…

Sprawdzam zawartość bagażu. Nóż, parę gwoździ, koc, jakieś drobiazgi. Jest źle. Sięgam ręką pod siedzenie i wyczuwam chłód aluminium. Jest. Tyskie many. Napój, który potrafi regenerować energię, utraconą przez dłuższe obcowanie ze złymi mocami. Przyda się na pewno, gdyż całe te tereny są nimi wręcz nasiąknięte.

Jeden z koni znowu się potyka. Daleko tak nie pociągnie. A nie mogę zwolnić. Słyszę za sobą ciche parskanie. Króliki podążają za mną.

Droga już dawno przestała być pokryta brukiem. Zaczęła piąć się pod górę. Słyszałem o tym miejscu. Żychecka. Ponoć zatrzymywanie się tutaj jest równoznaczne z utratą życia. Dostrzegam po prawej zarysy budowli, majaczące w mroku. Słabo wyraźny napis Netto. To tutaj przez setki lat składano ofiary w ludziach. Miejsce kultu barbarzyńskiego ludu. Po epidemii opustoszało, jego ruiny stały się symbolem śmierci. Tutejsze ludy, choć wcześniej barbarzyńskie, pod wpływem wirusa gorolus kretynus utraciły umiejętność korzystania z broni białej, noży oraz innych narzędzi zrobionych z metalu. Nie potrafili już zabijać w imię swojego bożka, Falusa Platfusa.

Usłyszałem nad sobą szum skrzydeł uderzających o wiatr. To zapewne tutejsze odmiany ciem. O wiele większe, niż występujące na Śląsku, karmiące się mięsem, polowały tylko nocą. Po raz pierwszy cieszyłem się z wszędobylskiego deszczu, gdyż nie potrafiły one sprawnie w nim latać. Muszę szybko wjechać na koniec górki, tutaj jest zbyt niebezpiecznie.

Koń po raz trzeci potyka się. Jeszcze tylko parę metrów.

 

 

Rozdział 1 : Halok wita.

 

Jestem Paweł. Ostatni z żyjących na Śląsku Halskich. wrobiony przez kobietę i jej ambitne plany, musiałem uciekać. Opuścić ostatni bastion przyjazny ludziom. Wjechałem na Wojkowice, bez broni, przygotowania i wiedzy. W czeluść krainy, gdzie tylko śmierć może uratować przed życiem wariata.

Minęły trzy lata odkąd się tutaj pojawiłem. Trzy lata, podczas których dowiedziałem się więcej niż chciałbym wiedzieć. A wspomnienia sprzed nich dalej palą mnie do żywego.

Po szaleńczym wyścigu przez Żychecką, jeden z koni padł kilka metrów po osiągnięciu szczytu. Dzięki jego mięsu udało mi się przetrwać pierwsze dwa tygodnie. Nie potrafię sobie już przypomnieć, ilu okropnym stworzeniom musiałem stawić czoło, ilu tubylców poniosło śmierć z mojej ręki. Ale teraz jestem tutaj. Blisko Żabki, której to Rompusie Przetrwania uratowały mi życie po ugryzieniu przez jednego z tutejszych. Wirus już zaczynał władać mym ciałem…zacząłem używać ą i ę, zniknęła moja zdolność przeklinania, pojawiły się pierwsze objawy sępliwości… Ledwo udało mi się powrócić do normalności. Wiele puszek musiałem wlać w siebie, żeby organizm dzięki zbawiennemu wpływowi promili wypłukał chorobę, która zaczęła toczyć mój organizm. Po odzyskaniu części sił wędrowałem po tej dziwnej i dzikiej krainie. Ruiny, które wystawały spomiędzy drzew przypominały o dawnej chwale tego miesjca.

Przy poszukiwaniu pożywienia miałem okazję zapuścić się w przedziwne miejsca. Koszmarne, mroczne, ale noszące ślady cywilizacji. Znalazłem stare zapasy jednego z byłych mieszkańców, dziwne, zakurzone butelki z napisem Amarena. Pewnie tego używały te ludy podczas składania ofiar, jeszcze w czasach przed zarazą. Niestety najwyraźniej czas nie oszczędził ich, bo po kilku łykach czułem smak siarki i zepsutych owoców. Dlatego szukałem dalej.

Kiedy dotarłem w gościnne progi Haloka Dzielnego i jego pięknej żony byłem wychudzony, a nadmiar Rompusiów Przetrwania dawał dziwne skutki uboczne. Widząc ich sylwetki w oddali chciałem biec, lecz nogi zaplątały się o siebie i upadłem. Obudziłem się z okropnym bólem głowy, a nade mną pochylał się Paulajner. W spierzchnięte usta wlewała mi dziwny płyn, szpecząc przy tym, że to mi pomoże. Potem dowiedziałem się, że ta dziwna substancja była tutaj nazywana Sokiem Pomarańczowym. Tutejsze ludy piły go jako dodatek do specyficznego przeźroczystego płynu, podawanego w maleńkich kieliszkach. Ale poczułem się troszkę lepiej i po kilku dniach funkcjonowałem już na normalnym poziomie.

Ta kobieta, Paulajner, była spełnieniem wszelkich męskich marzeń, lecz jej twarz nosiła jeszcze znamiona pochodzenia z pierwotnych Wojkowic. Halok jako pierwszy zdołał okiełznać jej pierwotne instynkty zabijania i pożerania wszystkiego. Po latach zmagań, napędzany miłością zwalczył w niej prawie wszystkie cechy tutejszych tubylców. Gdy tylko nauczyła się czytać i pisać, ochrzcił ją imieniem Paulajner i od tej pory stanowili nierozłączną parę, która pomagała wszystkim zbłąkanym bądź pijanym wędrowcom, którzy zapuścili się na te tereny. Nikomu nie odmawiali noclegu, regeneracji przy tyskim wywarze.

Halok, pomimo wielu prób, nie powtórzył swojego wyczynu i do dnia dzisiejszego jedyną osobą wyleczoną z Gorolusa była Paulajner.

Minęło już tyle czasu, a ja wciąż tutaj. Z nimi. Boję się opuścić to miejsce, lecz wiem, że kiedyś będę musiał to zrobić.

Często wieczorami zasiadałem z Halokiem, i przy magicznych napojach (zawartość magicznych substancji powyżej 5%) rozmawiałem o życiu tutaj. Halok prowadzi badania. Próbuje poznać źródło wirusa, stworzyć lek, antidotum na tą straszną chorobę. W piwnicy trzyma jednego z tutejszych. Nazwał ją Natalius Problemus.

Odnaleźli ją, kiedy otoczona przez krwiożercze króliki leżała na ziemi, prawie bez życia. Udało im się odeprzeć ich zmasowane ataki, walcząc ze wszystkim dookoła zaciągnęli do tutejszej Żabki, napoili, wyleczyli, dali dach nad głową. Jednak ta wciąż była pod ogromnym wpływem wirusa.

Testują na niej różne wywary, niestety, jedynym efektem, jaki udało im się osiągnąć, było mamrotanie i przyklejanie się do wszystkich organizmów żywych. Halok opowiedział mi o magicznym i zakazanym terenie, nazwanym kiedyś przez barbarzyńców Sosnowcem. Ponoć jest to miejsce, w którym wszystko się zaczęło. To tam po raz pierwszy olch się krwiożercze ataki, to tam zmutowały wszystkie stworzenia, a prymitywne ludy zamieszkujące te tereny stały się bezmózgimi, krwiożerczymi zombie.

Coraz częściej myślę o wyprawie tam, widzę też po Haloku, że chciałby się przedostać na te tereny, zbadać sedno problemu. Lecz im bliżej źródła, tym Paulajner robiła się bardziej agresywna i niespokojna. A porzucić jej nie mógł, gdyż była dla niego całym światem.

Jednak pewnego dnia wszystko się zmieniło.

 

 

 

Rozdział 2: Przygotowania

 

 – Dlaczego nigdy stąd nie odszedłeś? – zapytałem pewnego wieczoru, upojony magicznymi wywarami. Czułem ich zbawienny wpływ na umysł, a piana i gaz mile łechtały moje gardło.

– Widzisz, myślałem o tym. Jednak, za każdym razem, gdy przypomnę sobie, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Paulajnera, w krzakach, nagą, z oczami zaślepionymi furią i rządzą zabijania, wiedziałem już, że tutaj jest moje miejsce. Przy niej, w Wojkowicach – w odbiciu świecy widziałem, jak jego źrenice na chwile zmieniają kształt na dwa serduszka – Po jej nawróceniu zdałem sobie sprawę, że możliwe jest sprowadzenie tych biednych ludzi na właściwą drogę. Piękno, które wydobyłem z niej po latach prób, przewyższa wszystko, co można doznać w świecie normalnych ludzi. Celem mojego życia jest znalezienie lekarstwa na Gorolusa.

– Tutaj go nie znajdziesz. Sosnowiec jest jedynym miejscem, gdzie można się czegoś dowiedzieć. Tylko nie możesz iść tam z nią. Wiesz, jak reaguje na bliskość tego miejsca – dodałem – a i miejsce to jeszcze przed zarazą była owiane paskudną reputacją.

– To jest właśnie największy problem – odparł zasępiony

Za oknem wiało. Przez mrok nie dało się nic dostrzec, jednak miałem wrażenie, że coś nas obserwuje:

– Halok, to co dalej, do cholery?

Zanim zdążył odpowiedzieć, coś trzasnęło na dworze. Rozległ się ryk. Rzuciłem się do kufra, sięgnąłem podarowany mi od Haloka Wojkoskalibur, miecz wykuty pod górą w Bobrownikach. Zanim się odwróciłem, framuga okna wyleciała z hukiem i w świetle pojawiła się potworna sylwetka. Istota o długich ramionach, zakończonymi okropnymi pazurami, zębach z dziurą, przez która było widać gardziel.

– Kurwa, Otrębucz! Myślałem, że nie pojawiają się tak daleko od Sosnowca – krzyknął Halok i rzucił się na maszkarę.

Ta zwinnym ruchem uniknęła jego ciosu toporem, uskoczyła na drugi koniec pokoju i jęła szykować się do ataku. Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę, zamachując się mieczem, lecz byłem zbyt wolny. Zdążyła odbić cios pazurami i rzucić się na mnie. W tym momencie Halok ponowił swój atak. Ostrze jego broni wbiło się w bark potwora, jednak to tylko na chwile odwróciło jego uwagę.

– Trzeba odciąć głowę, to jedyny sposób – zdążył krzyknąć, zanim potężny cios Otrębucza rzucił go o ścianę.

Nie zastanawiając się długo rzuciłem się na tą istotę. Moje ciosy spadały na nią z niesamowitą prędkością, jednak wszystkie zostały odbite. Stwór cofał się pod gradem uderzeń, lecz mnie coraz bardziej opuszczały siły. Wiedziałem, że długo tak nie pociągnę. Po kolejnym cięciu mieczem poczułem, że to był jeden z ostatnich, jakie mogę zadać. A oczy potwora dalej rozszerzone były pijacką wściekłością. Kiedy myślałem, że nie dam już rady, do pokoju wpadła Paulajner. Na jej widok Otrębucz na krótką chwilę zawiesił się wpatrzony z zachwytem i to było to, na co liczyłem. Zamachnąłem się z całej siły, ostrze trafiło prosto w kark bestii. Głowa odpadła od tułowia, potoczyła się po podłodze.  

– Jezu… – Halok zaczął się dźwigać z ziemi – co on tu robił? Coś jest nie tak…

– O czym Ty mówisz?

– Ta odrażająca poczwara… oni nie występują tutaj… nie mogą… nie potrafią… to nie ma sensu…. – mówiąc to, sięgnął po otwartą butelkę, dopił resztę, wyrzucił ją przez dziurę po oknie.

– Co masz na myśli, bo nie rozumiem?

– Zaczęło się. Choroba ruszyła, zacznie się rozszerzać. Za niedługo wirus Gorolus może opanować większość ludzi…. Tak już było… dinozaury… to je zabiło, wyginęły wszystkie…. żaden z nich nie przeżył… Ekspansja… czas start – mówiąc to, Halok zamroczony wcześniej wypitymi trunkami i walką z potworem padł spać z głową złożoną na kolanach Paulajnera.

 

****

 

To był dzień działania. Trzeba było podjąć kilka ważnych decyzji.

– Idziemy… trzeba dotrzeć do Sosnowca, choćby nie wiem, co się działo…

– Ale Halok, Paulajner…

– Jeśli pokonałem w niej to, co siedziało od maleńkości, to poradzę sobie i z tym. Ale potrzebujemy planu…

 

****

 

Krok pierwszy, poszliśmy po Nataliusa… potrzebna była przynęta.

Krok drugi, oręż.

Krok trzeci, ekwipunek.

Krok czwarty, Paulajner.

Krok piąty, przeżyć.

 

 

 

****

 

– Dobra, mam pomysł na moją ukochaną. Opracowałem osłonę, która tamuje w większej części wpływ tutejszego klimatu. Nazwałem go makijaż– Halok pełen dumy dopił piwo.

– Maki… co?

– Jest to coś, co kobieta może nałożyć na siebie, żeby ukryć swoją prawdziwą naturę. Coś, co zablokuje jej naturalną potrzebę bycia prymitywną. Dzięki temu będzie mogła podejść blisko epicentrum wydarzeń, a nie odczuje tego całego, złego wpływu…

– Świetny pomysł, nie do końca wiem, jak go wprowadzić w życie, ale to może się udać.

– Ale oni patrzą… oni czują… odkąd tu trafiłem czuje wpływ czegoś… nie rozumiem tego… mam wrażenie jakby ktoś lub coś czuwało nad tym miejscem…. Coś dziwnego…

– Tak…. Demon Wojkowic… 

 

 

 

 

Rozdział 3: Na tropie tajemnicy Gorolusa

 

Króliki…. Nieszczęsne, krwiożercze króliki. Odeszliśmy tylko kawałek od Żabki, a one już nas otoczyły…

– Weź te po prawej, jak nas otoczą, będziemy zgubieni.

Stojąc do siebie plecami, patrzyliśmy, jak ich oślepione furią oczy patrzą na nas z rządzą zabijania. Nie namyślając się długo odskoczyłem od naszej miniaturowej formacji i z obnażonym mieczem rzuciłem się na najbliższe z nich. Pierwsze dwa padły od cięcia Wojskalibura, następny dostał porządnego kopniaka. Chwila zawahania w reszcie grupy i już były moje. Po kilkunastu sekundach walki dookoła mnie leżało pełno małych futerek i resztek puchatych ogonków.

– Pieprzone Wojkowickie Króliki

– Nie mamy czasu, musimy biec, przebywanie na tym terenie jest niebezpiecznie. Żabki od zawsze przyciągają przeróżne stworzenia i tylko na ich terenie jesteśmy się w stanie bronić przed nimi. Biegiem

Halok chwycił Paulajnera za rękę i rzucili się wszyscy do ucieczki. Biegli, za nimi podążały Błotniaste Sarny. Koń ciągnący klatkę z Nataliusem zarżał ostrzegająco.

– Zbliżają się!

-Zostaw Nataliusa, zajmą się nią, zdążymy uciec !

-Potrzebna jest, szybciej!

Dwie sarny wyprzedziły naszą grupę po prawej stronie.

– Nie jest dobrze – krzyknął Halok.

Odskoczyłem w bok, ciąłem mieczem nisko przy ziemi powalając jedną z nich. Druga odskoczyła i w bezpiecznej odległości kontynuowała bieg.

– Dobiegamy do okolic zwanych kiedyś Morcinka. Tutaj stoi duży, opuszczony budynek. Symbol tutejszego bożka. Przedstawiająca kropkowanego insekta podobizna wisi nad wejściem!

W panice zacząłem się rozglądać. Po lewej zamajaczały kontury jakiegoś żółtego budynku.

– Widzę, skręcamy!

Zdyszani wbiegliśmy przez resztkę drzwi, koń z powozem ledwo się zmieścił, ale po kilku sekundach byliśmy w komplecie wewnątrz.

Stanąłem w progu, rozejrzałem się. Trzy sarny krążyły przed wejściem, pomiędzy ich racicami podskakiwały z pianą w pyszczkach króliczki.

– No chodźcie! – krzyknąłem robiąc krok do przodu. Nie trzeba było długo czekać, rzuciły się na mnie.

Pierwszą powaliłem ciosem z pół obrotu, drugą zahaczyłem końcówką miecza, rozcinając bok. Jeden z króliczków zdążył uczepić się mojej nogawki. Zmieniając pozycje, odruchowo puściłem bąka i gazy poddusiły małego króliczka. Spadł na ziemię, łapczywie wciągają powietrze. Ostatnia zdrowa sarna rzuciła się mnie, jednak nie dałem się zaskoczyć. Po chwili jej głowa potoczyła się po trawie. Zdeptałem ostatnie króliki i wszedłem do środka.

 

****

 

– Dawno tutaj nie byłem – z frasunkiem Halok podrapał się po resztkach niegdyś bujnej fryzury – miejsce to było celem wielu wędrówek ludów zamieszkujących Wojkowice. Aż można namacalnie poczuć resztki ich mentalnej magii. Połowę korytarzy jeszcze nie zbadałem, można znaleźć tu dużo ciekawych rzeczy.

Zostawiliśmy klatkę z Nataliusem pod czujnym okiem Paulajnera i zagłębiliśmy się w mroczne czeluście budynku.

Pajęczyny… stanowczo za dużo ich… Kilka kości chrupnęło pod moimi podeszwami. W głębi duszy mam nadzieję, że to jakieś resztki zwierząt, a nie ludzkie szczątki. Niepewnie stawiając nogi posuwaliśmy się na przód. Korytarz prowadził prosto, jednak w cieniach ścian co chwilę wydawało mi się, że widzę jakieś poruszenie. Starożytne rysunki, ozdabiające ściany przedstawiały rozmaite sceny z życia pierwotnych mieszkańców. Na większości z nich było widać trój obrazkowe historie kotów. Robiły na nich dziwne rzeczy… każdy z nich podpisany był albo Kotlet, albo Suflet. Zapiski po tej cywilizacji wspominały coś o tych dwóch boskich kotach. To one ponoć jako pierwsze zaczęły atakować psychikę tutejszych mieszkańców. 

– One przedstawiają pierwotne demony tego miejsca.

– Wyglądają okropnie…

– Były… słodkimi oczkami i mruczeniem zdobyły władzę nad wszystkimi… podstępne dranie….

– Aż ciarki przechodzą….

 

Szliśmy dalej…. Korytarz skręcał w prawo, widoczność kończyła się za zakrętem. Śmiało weszliśmy do kolejnego pomieszczenia. Widok zapierał dech w piersiach. Wśród resztek kości, walających się po podłodze, leżały również jakieś prymitywne narzędzia, przywodzące na myśl tortury. Resztki noży, łańcuchy, jakieś szpikulce. Zapach unoszący się w powietrzu aż mnie zemdlił. Całą siłą woli wkroczyłem do środka.

– Szukamy czegoś, co może nam pomóc w dojściu dalej – powiedział Halok.

Zacząłem się rozglądać. Szczątki, rupiecie, narzędzia śmierci…. nic… nagle w rogu zamajaczył mi jakiś dziwny kształt. Wyglądało to na starą kapliczkę. Sięgnąłem po nią. Starożytne napisy na niej były zupełnie nieczytelne. Schowałem ją za pazuchę. Po dalszych oględzinach tego miejsca stwierdziliśmy, że pora wracać, zobaczyć, czy Paulajner nie zdążył jeszcze zagryźć Nataliusa, gdyż od początku były wrogo nastawione do siebie (Natalius naturalny barbarzyńca, Paulajner nawrócona kobieta, która nie ma zamiaru tolerować istot poniżej własnej godności).

– Nie wiem, co to jest, ale Haloku mówiłeś, że w miarę znasz starożytny gorolicki.

– Znam podstawy, ale widzę, że zostało to napisane przez uczonych Wojkowickich, widzisz, często występują tu słowa powyżej dwóch sylab. W tej krainie potrafili to tylko nieliczni. Ale myślę, że z pomocą Paulajnera uda nam się to odczytać.

Gdy wróciliśmy na miejsce postoju, zastał nas nieciekawy widok. Klatka po Nataliusie z powyginanymi kratami leżała na boku, Paulajner na podłodze ze strużką krwi płynącą z czoła, a obok w kałuży juchy kawałek końskiej nogi.

– Boże, Kochanie! – Halok rzucił się do leżącej i czule obejmując, zaczął cucić. Po chwili otwarła z wysiłkiem oczy.

– To… Natalius… Rozwaliła klatkę…. Wydostała się. Próbowałam ją zatrzymać, uderzyła mnie, w biegu połknęła konie i uciekła…. Ten Wojkowicki głód musiał dodać jej sił. Jezu, ona gdzieś tu jest…. Mlaskanie, wszędzie słyszę jej mlaskanie….

– Halok, pilnuj jej, ja zajmę się Nataliusem.

****

Halok mamrotał coś pochylony nad leżącą na ziemi tabliczką.

– Kochanie, nie uwierzysz, to jest starożytne zaklęcie. Przywołania. Nie wiem tylko co zobaczymy po jego odczytaniu .

Paulajner przykładając do guza na czole, zimną resztkę końskiego uda skrzywiła się nieznacznie.

– Skarbie, wiem, że ważne jest dla Ciebie ocalenie zagłębia i rozwiązanie zagadki Gorolusa, ale myślisz, że damy radę?

– Nie wiem, ale spróbować warto. Uważaj, odczytam to coś teraz i zobaczymy co się stanie

– ELOROG ŻIN EZSROG ELOIZAN!! (czytać wspak)

 

Wokół tabliczki pojawił się dym, zasłonił na parę sekund całkowicie widoczność. Kiedy opadł, oczom dwójce kochanków ukazał się… no on…. To chyba najlepsze określenie (Jeśli coś wygląda jak skrzyżowanie krewetki i autobusu lini 5 przegubowej, a jednak żyje, to niemożliwe jest nadanie mu sensownej nazwy).

– Leeee… ale… gdzie… jak… co… gllll….

– Opanuj się demonie, jestem Halok, to ja Cię wywołałem i musisz być mi posłuszny!

– Kochanie uważaj, to coś nie ma spodni (Instynkt kobiety nakazuje, że jeśli spotyka kogoś po raz pierwszy i jest on nagi od pasa w dół, to na liście dobrych partii plasuje się poza kartką)

– Widzę… A już się wystraszyłem, że dzierży jakieś magiczne berło… – Halok otrząsnął się z drugiego szoku, kiedy impulsy nerwowe przekazały do mózgu na co tak naprawdę patrzy – czym lub kim jesteś poczwaro?

– Jestem… byłem… moje plemię…. zycie… o bozze…

-Dobra, zaczniemy od początku – mówiąc to Halok wygrzebał z plecaka Rompusia przetrwania i podał dziwnej istocie.

-O tak… tego mi tseba było.

– To teraz mów… coś Ty za jeden?

– Nazywam się… nie pamiętam… zyłem w Wojkowicach przed nastaniem mloku. Moje plemię… tak, pamiętam. To było dawno temu. Byłem samanem. Modliłem się do nasego Boga. Wstawiałem się u niego w imieniu całej naszej populacji. Jednak nie tlwało to długo. On się zdenelwował. I zucił klątwę na nas wszystkich.

– Eeee… czy ty masz jakieś problemy z gatunku logopedycznego? Paulajner, przestań chichotać!

– Tak… niestety… psy moich nalodzinach pomylili mój język z pępowiną… dobze, ze zauważyli na wstępnym etapie odcinania… mogło być gozej….

– Według zapisków na tej tablicy Wasz Bóg nazywał się… eeee. Grzmocący Tyran czwartego kręgu Dąbrowy Górniczej… czyli…

– No właśnie, podczas modłów wzywałem go, o Gzmocący Tylanie cwartego klęgu Dąblowy Gólniczej, a on się po plostu wściekł! (Bogowie z natury są wrażliwi na to, by ich imię wymawiać z szacunkiem)

Paulajner w kącie pomieszczenia dosłownie płakała. Co dziwne nie z bólu głowy, a ze śmiechu.

– Aha… a podejrzewasz czemu mógł… kmmm… prr… hehehe… się wściekał?

– Nie wiem, sceze mnie to zastanawia…. To stlasne….

Paulajner miała już problemy z łapaniem powietrze.

– A co się jej dzieje?

– A nic, wiesz… kobiece sprawy….

 

****

 

Z mieczem w pogotowiu, bezszelestnie stawiałem kroki pomiędzy drzewami. Odgłos mlaskania był coraz słabszy. Za niedługo mogłem zgubić trop. Jednak musiałem zrezygnować z szybszego przemieszczania się, gdyż wiedziałem, że Nataliusa łatwo jest spłoszyć. Zapadający powoli zmrok dodatkowo utrudniał mi tropienie. Wiedziałem, że nie mogę za długo zwlekać z powrotem do naszego chwilowego bastionu, gdyż to, co pojawiało się pod osłoną nocy w Wojkowicach było wyjątkowo niebezpieczne.

Sięgnąłem za pazuchę…. Cholera, na dodatek Rompuś się kończy.

Stawiając następny krok, moja stopa natrafiła na coś twardego. Schyliłem się i dźwignąłem kawałek kopyta. No tak, tego nawet Natalius nie potrafi pogryźć. Jest blisko. Ale mlaskanie coraz słabsze, to znaczy, że kończy rzuć to, co zostało miedzy jej kłami. Wśród szumu liści dał się słyszeć cichutki pisk, znaczy, że króliki dalej obserwują nasze schronienie. Trzeba będzie uważać. Rozejrzałem się dookoła. Lekko po prawej zobaczyłem kawałek końskiego włosia. Bez namysłu skoczyłem z podniesionym mieczem w krzaki. Poczułem uderzenie i świat poczerniał.

 

*******

 

Wzrok powracał powoli. Nim jednak odzyskałem ostrość widzenia, upłynął dłuższy moment, w czasie którego zdążyłem poczuć, że ręce mam przywiązane za plecami do jakiegoś słupa i siedzę na żwirze. Odwróciłem głowę i zobaczyłem obok siebie przywiązaną w ten sam sposób Nataliusa. A przede mną na środku pola traw leżała średniej wielkości skała. Siedziała na niej przypominająca kritersy postać, otoczona zewsząd żywiołowymi surykatkami. Biegały wokół niego, tu wkładając do ust kawałek pożywienia, tu wachlując liściem palmy. Dwie z nich ewidentnie masowały mu wielkie stopy. Co dziwne, każda miała na grzbiecie pasek, a za nim różnorakie rodzaje malutkiej broni. Ostre kamyki, w kształcie ostrza przywiązane rzemykiem do małej rękojeści, coś do złudzenia przypominające maczugi, niby łuki i proce. Jednak niektóre miały rzeczy ewidentnie ukradzione nielicznym wędrowcom: jakaś saperka, nóż, kawałek łańcucha, małe grabki, a jedna miała przywiązany do pleców wibrator. Dałbym głowę, że zauważyłem na nim podpis „Paulajner” 

 

Sama postać sprawiała dość paskudne wrażenie. Krzywe, ostro zakończone zęby, odstraszający nochal, kawałki śliny ściekające mu po wargach tworzyły ogromną kałużę. Spojrzał na nas wyjątkowo pogardliwym wzrokiem, chwycił jedną z biegających surykatek. Dźwignął ją, poczym zaczął jej używać jako patyczka do uszu. Gdy skończył czyścić swoje obrzydliwie wielkie ucho, odrzucił ją na bok. Ta cała pokryta dziwnym śluzem spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem, poczym odbiegła do pobliskiego strumyka. 

Kątem oka zauważyłem, że Natalius również odzyskuje przytomność. Na palu, do którego była przywiązana stała surykatka i ewidentnie sypała sól na jej głowę. Inne znosiły chrust po wielki kocioł. Przywódca tych dziwnych stworzeń zwrócił ku nam swoje niezbyt inteligentne ślepia:

– Witam znamienitych gości. Mam nadzieję, że zostaniecie na obiad….

Szlag… (Myśl numer 1 – zjedzą nas. Myśl numer 2 – Jezu, wrzucą mnie razem z nią do jednego kotła. Myśl numer 3 – mam nadzieję, że zlitują się i ugotują w ubraniach…. )

********

 

– Kochanie uspokój się!!

– Buaaahahahaha!!!!!

– Dlacego ona się nie uspokoi?! Co jest glane?

-Prffff…. Haha haha, chrząk, hahaha!!

– No nie zlównowazona jakaś!

– Skarbie, sprawa jest poważna, proszę, uspokój się….

– Kiedy on … znaczy to… znaczy … pseplasam… buahahaahha…

– Kobiety…. Słuchaj, postaraj się ją ignorować, musimy pogadać.

Duch, patrząc krzywo na Paulajnera niechętnie zwrócił głowę w moją stronę i walcząc z zezującym w jej kierunku jednym okiem (co notabene było dość zabawnym widokiem) milczał.

– Zaczniemy jeszcze raz, tym razem tak, jak wypada, okey?

– Dobze… jak to było? Aha.. KTO ŚMIE ZAKŁUCAĆ MÓJ SPOKÓJ I ….

– Proszę Cię, starczy, wyszło dobrze…

– … I WTALGNOŁ DO MOJEGO GLOBOWCA!

– HAHAHA!!!!!

– Poddaję się – mówiąc to Halok otworzył Tyskie many i pociągnął solidnego łyka – poczekamy, aż się zmęczy.

 

*********

 

Przeanalizujmy sytuację. Dobre strony to takie, że żyję i mam na sobie ubranie, a kocioł jest na tyle duży, że nie muszę się gnieść przy samym Nataliusie. Złe to takie, że woda robi się coraz bardziej gorąca, ręce mam związane, a ona wyczuła zapach jedzenia i zanurzyła głowę pod wodę i zaczyna sama sobie obgryzać nogę. Ale tego można było się po niej spodziewać. A To co właśnie przepłynęło koło mnie to albo kawałek marchewki albo jej paluch od stopy. Nie jest dobrze….

– Czy masz coś do powiedzenia człowiecze, zanim nałożymy pokrywę?

– Eee…. Litości?

– Jestem bardzo litościwy, lecz mój lud jest po prostu głodny, a ostatnimi czasy większość zwierzyny uciekła. Wiesz, to nic osobistego, ale jeść trzeba.

– Ale przecież jesteście malutcy! Ona wam starczy na kilka miesięcy, po co ja?

– Ty dla smaku – mówiąc to paskudne stworzenie oblizało się tak, że kawałki śliny spadły wprost na głowę przebiegającej właśnie surykatki – tubylcy może i pożywni, ale w smaku mdli.

Nie jest dobrze, rozejrzałem się dookoła. Kilkadziesiąt małych stworzonek w dość śmiesznie skrojonych śliniaczkach zasiadło kołem przy naszym kotle. Zostało mi tylko jedno wyjście:

– Słuchaj, mam propozycję! Pomogę Wam jeśli mnie puścicie!

– Niby w czym nam chcesz pomóc?

– Bo widzicie, jak mnie teraz zjecie razem z tą tutejszą, to może i wreszcie będzie coś wam smakować, ale potem znowu będziecie jeść te niewyraźne w smaku Wojkowickie stwory. A jeśli darujecie mi życie, pokażę Wam, co robić, żeby zawsze jedzenie było smaczne. Co Ty na to?

– Kuszące… zjadać tutejsze istoty zawsze ze smakiem. W sumie rzadko pojawiają się tutaj obcy. Zgoda. Ale ją zostawiamy w kotle!

– A bierzcie sobie ją! Eee… tylko zwiążcie lepiej, bo jak tak dalej pójdzie, zje sama siebie….

– Cholera, zaczęła drugą nogę! Wyciągajcie ją i porządnie obezwładnijcie, bo nici z kolacji!

 

******

 

Mijały godziny. Paulajner zmęczona rechotem i obrażeniem głowy wreszcie zasnęła. Korzystając z chwilowego spokoju i ciszy, Halok wytłumaczył duchowi cel ich wędrówki oraz swoje wątpliwości dotyczące całej tej sprawy.

– Tak, wsędzie widać oznaki zmian. Coś się dzieje. Już laz miało miejsce coś podobnego, wiele lat temu. Właściwie spowodowało zagładę mojego plemienia. Nie mogłem im w żaden sposób pomóc ani ocalić. Jako, że popadłem w niełaskę bogów i byłem tak jakby uwięziony przez nich mogłem tylko patseć. Nadesło to z centrum naszych klain, wprost z Sosnowca. Nikt nie wiedział, co się tam stało. Pewnego dnia . . . bogowie odesli. A lacej zostali wygnani przez jakąś potęzną siłę. Fala zalazy, któlą ludzie z zewnąts nazywają gololusem, lozlała się po całych telenach. Zamieniła mieszkańców w te dziwne, pocwaly, ni to zwiezęta, ni ludzie. A bogów wepchnęło gdzieś głęboko. A teraz cuję, ze plubują wlócić. Źli, ządni zemsty.

– Jak tobie udało się przeżyć? Znaczy, może nie do końca w takiej normalnej formie… ale jednak zachowałeś logiczne myślenie i własną tożsamość.

– Kala bogów i ich psekleństwo to zecz silna i niebezpieczna. Myślę, ze pomimo ich zniknięcia jakaś część z nich została w nasym świecie. Najwidocniej kajdany, któle mi załozyli wchłonęlyh większą falę uderzeniową zarazy. Rozkrusyły się, wgniotło mnie w tą przeklętą tablice. Byłem po laz pielwsy od wielu lat wolny od okowów, ale bezsilny i zbyt słaby, by się wydostać… a teraz jestem wolny.

 

*****************

 

Ciemność panowała do okoła. Wiatr gwizdał w wypalonych gałęziach drzew, płynnie prześlizgując się pomiędzy konarami, głazami, a nawet szkieletami, rozsypanymi w promieniu wielu kilometrów. Lekki podmuch, niosący ze sobą dźwięk, który zaburzał niesamowitą ciszę tego miejsca, sunął przed siebie, aż nie rozbił się o kamienną posadzkę budynku. Ciężko stwierdzić, do czego służył on wcześniej, ale można by odnieść wrażenie, że to właśnie on jest epicentrum wszędobylskiej ciszy. Gdyby nie zapieczętowane wrota, wiatr ten wdarłby się do środka i ujrzałby wśród gruzów, będących kiedyś ozdobami i filarami, kamienny posąg. Nieruchomy, okryty cieniem, złowieszczy. Przedstawiał mężczyznę. Jego długa broda, teraz jakby wykuta z kamienia sięgała aż do kolan, cała postać sprawiała dostojne, a zarazem wyjątkowo niebezpieczne wrażenie.

Postać ta, siedząca na tronie prawie cała ginęłą w mroku. Gdyby istniał jakiś niewidzialny obserwator, mógłby dostrzec lekką poświatę na twarzy nieznajomego. Gdyby jednak przyjrzała się bardziej, zobaczyła by czerwone światło, które jątrzyło się z oczu figury. Emanowalo złowieszczą czerwienią, która z każdą chwilą coraz bardziej przypominała źrenice.

 

*******************

 

Znalazłem im tą cholerną przyprawę. A nawet kilka. Pomyśleć tylko, że te przygłupie stwory do podcierania się używały liścia lubczyku (Co tłumaczyło ich dziwny zapach), a wszędzie rosnącą pietruszkę jako materiału do wypychania materaca. Dziwne te istoty. Jednak dotrzymałem swojego słowa, zadowolone, ale i zaskoczone nową wiedzą pośpiesznie pognały do swojego obozowiska, celem konsumpcji Nataliusa. Ale przynajmniej uszedłem z życiem. Teraz tylko odnaleźć Haloka i Paulajnera, może dowiedzieli się czegoś, co pomoże nam w dalszej podróży.

Wszędzie las, głupie krzaki i jeszcze głupsze drzewa. Zasłaniają cały widok, nie wiem, czy idę w dobrą stronę. Odzyskany Wojskalibur co raz bardziej ciężył mi na plecach, jestem głodny i zmęczony.

Zaraz, znowu coś się poruszyło w krzakach. A może mi się zdawało? Te dziwne surykatki zostawiłem daleko w tyle, nie powinno ich być w okolicy. A jednak, coś wyraźnie jest za tymi krzaczorami. Przyczajony za konarem, wyciągnąłem miecz i delikatnym krokiem zbliżyłem się do miejsca hałasu. Trzymając broń w pogotowiu, lewą ręką rozchyliłem krzaki. Przede mną rozpościerał się iście sielski widok. Rodzina króliczków baraszkowałą wśród traw, podjadając co się da i strzygając uszami. Uspokojony, schowałem miecz do pochwy i już miałem zawrócić, gdy nagle z krzaków wykoczył potężny Otrębucz. Rzucił się na niewinne króliki, jednym kłapnięciem potężnej szczęki zgarnął je do pyska, wraz z kawałkami traw i ziemi. Wtem, z jego obu stron wyskoczyło paru współbraci, rozglądając się nerwowo. Jeden z nich spojrzał wprost na mnie, zaryczał, żeby zwrócić uwagę pozostałych i rzucił się w moją stronę. zacząłem uciekać.

– O ŻESZ KU…….

 

***************************

 

– ……… A MAĆ!!!!!

Wszystkie głowy zwróciły się w stronę dochodzącego krzyku. W gęstwinie nie było nic widać, jednak krzyk, którego początek ginął gdzieś w oddali brzmiał przerażająco.

– Myślisz, że to młody Halok, rzucił jakieś zaklęcię, żeby pomogło mu odnaleźć Nataliusa?

– Brzmi to bardziej na jego rytualny okrzyk ucieczki.

Wyszli z ruin. Spojrzeli w lewo… krzaki… w prawo… krzaki… znowu w lewo… dalej to samo…. na wprost. A tam widok niesamowity:

Najpierw biegnie młody Halok. Do połowy ubrany, język na wierzchu, szaleństwo w oczach, piana w ustach, miecz, który już jakiś czas temu musiał wysunąć się z pochwy, ciągnie za sobą, przedziera się przez chaszcze z subtelnością walca drogowego. Za nim banda Otrębuczów, z taką samą pianą i tylko bardziej pożądliwą odmianą szaleństwa w oczach… przebiegli zaledwie dwadzieścia metrów przed nimi. Po chwili z krzaków wybiega Natalius, kuśtykając na wpół dojedzoną nogą, krzycząc w niebogłosy, Bodajże o sosie vinegred. Biegnie za nimi. Zaraz za nią wybiega stado przerośniętych lemingów, każdy z natką pietruszki w ręce ( I daliby sobie głowę uciąć, że jeden miał wibrator na plecach), krzycząc coś o obiedzie.

– Powiem Ci szczerze, wyczuwam bliskość Sosnowca.

 

***********************

 

Halok nie zastanawiając się długo rzucił się za nimi. Przedzierając przez zarośla dogonił najpierw surykatki. Zręcznie je ominął, gdy dobiegł do Nataliusa, po prostu popchnął go w krzaki i z krzykiem rzucił się w stronę Otrębuczy. Te jakby na komendę zatrzymały się, odwróciły w jego stronę i rzuciły do ataku.

– O cholera! – krzyknął, odwrócił się na pięcie i pobiegł z powrotem w stronę ruin. Gdy dobiegł do dźwigającego się z ziemi Nataliusa, przeskoczył nad nią i pognał przed siebie. Otrębucze wyczuwając krew z nadjedzonej nogi rzuciły się na nią. Wśród odgłosów warczenia i mlaskania rozpoczęły ucztę. Zdezorientowane sytuacją małe stworki na ten widok zaczęły wycofywać się i wracać na swoje tereny. Halok, gdy dobiegł do zostawionego Paulajnera i nieszczęsnego ducha, zdążył tylko krzyknąć "Chodu! "

Tamci, nie zastanawiając się pobiegli za nim, okrążając budynek i biegnąc w stronę, gdzie uciekł młody Halok. Po kilku minutach biegu, duch bębniarza zatrzymał się w powietrzu:

– Zalaz, psecież mnie nie zjedzą… w ogóle zalaz, ja psecież nie umiem biegać!

 

**************

Kamienna postać, tkwiąca do tej pory nieruchomo na swoim tronie lekko zadrżała. Wyczuwał zew krwi swoich sług. Czuł okropny smak Nataliusa, strach ludzi i jakichś dziwnych przerośniętych chomików. I delikatną, eteryczną wręcz aurę ducha. Tak… ten sam, który kiedyś bluźnił w koślawy sposób przeciwko niemu. Nie kojarzył trójki ludzi, którzy byli z nim. Dwóch mężczyzn i kobieta, w której tkwiła jeszcze resztka wirusa gorolusa. Tak. może uda się to wykorzystać…

 

**************

 

– A co jak zjedzą tablicę, w której byłeś zamknięty?

– A nic, jestem jus wolnym duchem

– To się ciesz.

 

Rozbili obóz daleko od świątyni, próbując zregenerować choć troszkę siły. Halok wyciągnął tyskie many i sącząc spokojnie, odzyskiwał siłę i równowagę.

 

– Chcesz Kochanie? – podał butelkę Paulajnerowi, z uśmiechem, który miał dodać otuchy, lecz w oczach widać było, że woli, żeby odmówiła i więcej zostało dla niego – to Ci pomoże

– Nie dziękuję, wiesz, że skutki takich napojów szkodzą na tutejszych ludzi, a sama nie wiem, jak bardzo wyleczona jestem.

 – Obawiam się, że nie powiedziałem wam jesce wsystkiego. W walce z Bogami użyto potężnej bloni, tak zwanego wojskalibula. Miecz ten posiada niesamowite właściwości. Legendalne zapiski mówią o odpowiedniej broni, uzytej przez odpowiedniego cłowieka. Tylko w taki sposób mozna pokonać przebudzonego i zatrzymać gorolusa.

– Mamy taki miecz. A raczej mieliśmy, bo młody Halok gdzieś uciekł. Miecz ten wyraźnie do niego przylgnął. Czyli mamy i odpowiednią broń i odpowiedniego człowieka. Pomyśleć, tyle lat poszukiwań, wreszcie zakończonych powodzeniem.

 Halok otworzył kolejne tyskie many i spojrzał na Paulajnera.

– Trzeba tylko odnaleźć tą sierotę.

 

 

****************

 

W tak zwanym między czasie Młody Halok dochodził, do przerażających wniosków, że w tej krainie jedynym stałym elementem są krzaczory i ich rodzeństwo.

Znowu się przedzieram. W dodatku zgubiłem się. Idę w stronę chyba Sosnowca, jednak nie wiem, gdzie podziała się reszta mojej drużyny. Dobrze, że chociaż miecza nie zgubiłem.

Na dodatek robi się ciemno. Ostatnie promyki słońca rzucają przedziwne cienie. Mogłem nie uciekać w te dzikie odstępy. W ogóle nie porzucać cywilizacji. Że też zachciało mi się okraść jednego z najbardziej wpływowych ludzi Śląska.

Walcząc z własnymi myślami, młody bohater wyszedł z gęstwiny na niewielką polankę. Po pobieżnym przeszukaniu okolic rozbił obóz (Przykrył się bluzą, pod głowę dał Wojskalibur) i zasnął.

 

Rozdział 4 dalsza wędrówka

 

Boże moja głowa. Boże moje nogi i ręce. Wszystko mnie boli. Muszę zmusić się do otwarcia oczu. Na trzy… raz… dwa …trzy!

– Dzień dobry!

– O żesz, ktoś ty?

Nad nim stał tyczkowaty, strasznie wysoki facet, z kawałkami liści we włosach i zapachu przypominającym tyłek łosia.  

– Zwą mnie Olszon. Przemierzam te tereny w poszukiwaniu wiedzy. Wierzę, że jest gdzieś ukryta w tych drzewach.

– Mądrość i wiedza w drzewach powiadasz

– Tak, powiedziały mi o Twoim przybyciu. Spodziewałem się Ciebie. Jesteś tym, co dzierży Wojskalibur. Choć myślałem, że… a nie ważne. Wyglądasz na zmęczonego. Chodźmy do mnie, zjesz coś, odpoczniesz i opowiem Ci o wszystkim dokładnie.

Wiedziałem, że żyją tu dziwne osobniki. Ale nie przypuszczałem, że aż tak. Ten gość gdzieś mnie prowadzi. Nie wygląda na niebezpiecznego, ale jest, co najmniej walnięty. Nie dość, że przy co drugim kroku drapał się po miejscu intymnym, to dosłownie czerpał wiedzę z drzew. Myślałem, że będzie tą łagodną odmianą wariata, który mamrocze coś do siebie przytulając drzewo, a on.. z nimi gada. Prawie każde z mijanych po drodze miało imię. Fred, Zdzich, Moczymorda czy Puszkin. Mijając je, pozdrawiał, kłaniał się, jednemu nawet opowiedział dowcip o kobzie i ośmiornicy. Chyba jednak powinienem się go bać.

– Zaraz dotrzemy na miejsce. O cześć Becia – krzyknął do wierzby płaczącej – jak widzę dalej w łzawym nastroju. Spodoba Ci się u mnie – to mówił już chyba do mnie – jest tak zdrowo.

– Zdrowo?

– No naturalnie.

– To się wkopałem….

Nie wiedząc, co ma na myśli i bojąc się tego, co mogę ujrzeć, opuściłem głowę i szedłem zrezygnowany za tym szaleńcem. W brzuchu już mi burczało i było mi obojętne, gdzie dotrzemy, byle coś zjeść. Na dodatek ostatni Rompuś się skończył i czułem się od jakiegoś czasu dziwnie otępiały i osłabiony.

Po jakimś pół godziny dotarliśmy na miejsce. To, co zobaczyłem, może nie powaliło mnie z nóg , ale i tak mocno mnie zszokowało.

Na środku pagórka rosło ogromne drzewo, a wokół niego zbudowano budynek. I to nie jakąś byle lepiankę, tylko porządny gmach, z balkonami, wieżą, bramą i fosą, w której pływało coś przypominające krzyżówkę dżdżownicy z ropuchą.

– Nieźle się tu urządziłeś, muszę przyznać

– Buduję dom od wielu lat, używając naturalnych składników.

Już miałem zapytać, jakie to składniki, ale gdy podszedłem bliżej uderzył we mnie ogromny odór. Kojarzył mi się z zatkanym kiblem w WC publicznym, po strajku generalnym babci klozetowej.

– Czy ty zrobiłeś to z …..

– Tak, piasku, gałęzi i naturalnych ludzkich odchodów. Właściwie to swoich – dało się wyczuć ogromną dumę w głosie – dzięki biegunce po ostatniej zarazie istnieje lewa flanka, wraz z balkonem.

– O boże – co innego miałem powiedzieć – wiesz co… jednak zostanę może przed na słoneczku – odwróciłem wzrok i zobaczyłem coś a’la gruszki budowlanej z wyciętym serduszkiem – a to domyślam się Twój kibelek?

 

**************************

 

– Czyli pozostaje nam odnaleźć Młodego, wraz z jego mieczem i dotrzeć do centrum Sosnowca i spotkać, kogo właściwie?

– Nazwaliśmy go Panem. Podcas buntu Bogów, to on wypełniał ich wolę. Zsedł tutaj, jakby z niebios, niosąc zagładę i zniscenie. To jego czyny spustosyły te krainy, niscąc wszystko, co się dało. Pod koniec zesłał na nas wirus gorolusa i jeśli wiezyć legendom, osiadł na swym tronie i dopóki żyje, panować tu będzie chaos i mętlik. 

– I gorolusa

– Otós to

 

 

 

*******************

 

Jak zapewne można się było domyślić, do jedzenia dostałem coś naturalnego. Nie mam właściwie nic przeciwko naturze, ale nie lubię jak ucieka mi z talerza, na dodatek patrząc na mnie, jak na jakiegoś zboczeńca. Mimo, że okolica była ładna, mój nowy kompan w ostateczności okazał się nawet sympatyczny

Gdyby pominąć fakt, że co drugie zdanie zwracał do drzewa rosnącego obok, i że jego lewa ręka co trzecie sięgała pod szatę, żeby się podrapać, był nawet ciekawą istotą .

– I wiesz, cała kraina tutaj na coś oczekuje. Całą przyroda jest jakby skoncentrowana na oczekiwaniu, na moment, w którym wreszcie uwolni się spod wpływu złej magii. Prawda Leonardzie? – zwrócił się do drzewa – też to czujesz. Opowiadałeś mi o tym tamtej nocy, kiedy no wiesz….

– Ale co słyszałeś o mnie – przerwałem mu, żeby nie słuchać o jego nocach wśród drzew – i o tej broni?

– Wojskaliobur. Stworzony pod górami w okolicy słynącej z tego, że jest najnudniejszym i najbardziej płaskim odcinkiem wszechświata. Tylko odpowiedni człowiek oraz broń pochodząca z tego miejsca mogą przezwyciężyć zło.

– Czyli tak naprawdę jedynie co, to muszę dostać się do centrum tego bałaganu i pokonać jakiegoś starucha z tronu?

– Nie jest to już teraz takie proste. On już wie. Nie pozwoli Ci się tak łatwo dostać w jego okolice. Szanse na przeżycie masz mniej więcej jak gryzoń w fabryce pułapek na myszy.

*************

 

– Znając młodego, na pewno ruszył dalej w stronę Sosnowca. Trzeba tylko iść w tą samą, a na pewno gdzieś się spotkamy. Tylko musimy zacząć naprawdę uważać, Otrębucze są w okolicy.

– No wiesz, był raptem trzy, zajęły się Nataliusem, co daje im kilka dni posiłku, nawet zakładając, że będzie się z nimi sobą dzielić i da im czasem gryza.

– No nie wiem, w ostatnich miesiącach faszerowałem ją wieloma środkami, próbując cofnąć gorolusa. Nie wiadomo, jak bardzo to na nią wpłynęło.

– Znaczy myślisz o jakiś super mocach? – Paulajner wyraźnie zaczęła się irytować – i niby co zrobi? Walnie cyckiem i każdy z nich polegnie? Aż tak dużych, to ona nie ma.

– Nie, chodzi o to, że …. O cholera, słyszycie?

– Chciałem Wam o tym powiedzieć, ale nie chciałem pzeskadzać, Gołąbecki. Za tymi ksakami coś się cai.

Zbliżyli się powoli. Pomimo wczesnego poranka, słońce mocno świeciło już na nieboskłonie, zalewając wszystko ostrym światłem. Wiatr mimo, iż lekki, huczał wśród liści, tłumiąc ich kroki.

Niepewnie zbliżyli się do źródła hałasu. Podchodząc, wiedzieli, że coś, co tak dziwnie hałasuje czai się za głazem. Ostrożnie, żeby nie wydać najmniejszego dźwięku, podeszli do niego i wyjrzeli. A tam….

…. Pośrodku krwi, osocza i strzępków ciał, siedział Natalius. Wokół niej porozrzucane leżały resztki Otrębuczów. Ona sama kończyła żuć kawałek udźca. Dźwignęła kawałek kości żebrowej i zaczęła używać jak wykałaczki. Jak okiem sięgnąć, dookoła panował chaos i spustoszenie. Sądząc po kościach i resztkach, były to kiedyś dwa dorodne Otrębucze i co najmniej stado królików.

– To jednak ona – ze zgrozą powiedziała Paulajner.

– Ale gdzie tzeci Otlębuc?

– Nie uwierzysz. Spójrz na drzewo przed Nataliusem.

 I faktycznie. Mniej więcej w połowie jego wysokości znajdował się trzeci, krwiożerczy potwór. Jednak nie wyglądał groźnie, a raczej żałośnie. Trzymał się kurczowo gałęzi, spoglądał w dół na Nataliusa pełnymi opętańczego strachu oczami. Sprawiał wrażenie, że gdyby tylko potrafił, to wtopił by się w korę, a nawet wlazł do małej dziupli .

– Czy myślicie o tym samym, co ja? – zapytał Halok

– Zepchniemy na nią ten głaz?

– Nie, mamy naturalną broń przeciwko Otrębuczom. Z jej pomocą dużo łatwiej będzie nam dotrzeć do centrum Sosnowca. Musimy tylko ją jakoś do siebie oswoić, ale myślę, że jest do nas dość przywiązana. Tylko nie mamy klatki, ani powozu. Trzeba coś wymyślić.

 

 

********************

Nie wiedziałem, jak od niego uciec, żeby nie urazić tej wątłej psychicznie osoby. Postanowiłem zrobić to po kryjomu, w nocy, kiedy będzie spał. I zostawię mu kartkę stylu „pożarły mnie wilki” albo coś. Jednak póki co, zmuszony jestem słuchać jego wywodów. Najgorsze, jak doszedł do pozycji seksualnych drzew. Z odmętów pamięci pamiętam lekcje biologii, było tam coś o pyłkach, nasionkach i szyszkach, ale ten typ tutaj doprowadził życie seksualne drzew do niemal perfekcji, przy której sodoma i gomora wydają się katolicką szkołą podstawową. I nie przeszkadzało mu, że to nie powinno działać, bo drzewa nie mają pełnej świadomości swoich powinności i tego, co im wolno, a co nie.

Kolejny efekt choroby pogorolusowej. Choć muszę przyznać, że przy takich Otrębuczach działanie wirusa obeszło się z nim nad wyraz lekko. Dopiero, gdy doszedł w swoich opowiadaniach do demona Wojkowic, czyli potężnej wiedźmie, która zniewalała wszystko dookoła i wysysała z każdej żyjącej istoty energię życiową, wróciło moje zainteresowanie.

– Dżony mi mówił, że w gęstwinach na pograniczu Wojkowic ma swoją lożę. Wszyscy, którzy zbliżyli się w te okolice nigdy już nie wrócili. Jest potężna. Moc, którą dysponuje pochodzi ponoć z samego serca Sosnowca. Dlatego też pilnie strzeże drogi, która tam prowadzi. Nie będzie Co łatwo tam dotrzeć.

– Sam na pewno nie dam rady – młody Halok za wszelką cenę starał się nie spoglądać na non stop drapiącego się towarzysza – muszę odnaleźć resztę bandy.

– Niech zgadnę, parę, ducha i przedstawiciela tutejszej rasy?

– Skąd wiesz?

– Też od Dżonego. Idą w stronę jej siedziby. Lepiej się pośpiesz, bo może z nich nic nie zostać.

– O żesz. Którędy tam trafić?

 

 

********

 

– Mówiłam Ci, że się zgubiliśmy.

– No nie możliwe.

– Tak! Było słuchać tego czuba bez nóg?

– Ej, wyprasam sobie takie ataki!

– Sam mówiłeś, teraz w lewo!

– Ale nie o te lewo mi chodziło

– Jak baba

– Co?!

– Nic Skarbie…

– A ja wiem, co powiedział

– Zamknij się!

 

Grupa bohaterów, ciągnąc skakającą z tyłu Nataliusa na grubym sznurze, brnęła dzielnie do przodu. O ile można określić do przodu przesuwanie się tempem ślimaka rozpłodowego w dowolnie wybranym kierunku.

Krajobraz zmienił się nie co, od tego, do czego byli przyzwyczajeni . Zrobiło się wilgotno, ziemia pod stopami coraz bardziej mlaskała, chłód i wilgoć była coraz bardziej wyczuwalna w powietrzu, Wyraźnie opuszczali już Wojkowice. Czy to dobrze, czy źle, miało się dopiero okazać. Od kilku godzin wędrowali, mając wrażenie, że nie posunęli się nawet o krok do odnalezienia najmłodszego z towarzyszy. Jego i miecza. Duetu, który miał przyczynić Siudo uwolnienia tej dzikiej krainy. Kilkakrotnie odkąd wyruszyli, słyszeli głosy tubylców, pochrząkiwania jakiś zwierząt, nawet raz coś co przypominało kopulację Otrębuczy, jednak za każdym razem mijali takie miejsca szerokim łukiem, A w tej dziko porośniętej okolicy nie było to najłatwiejsze zajęcie. Zwłaszcza, że Natalius od ładnych kilku godzin nie jadła i coraz trudniej było ją utrzymać. Halok doszedł do wniosku, że jej system trawienny miał wiele wspólnego z krową, choć o ile ta ma kilka żołądków w brzuchu, w przypadku ich broni na Otrębucze miejsce ostatniego z nich miało miejsce najprawdopodobniej w głowie zamiast ośrodka myślenia. I tak brnęli, kierując się intuicyjnie w stronę Sosnowca, mając nadzieję, że spotkają dzierżącego broń. Nie poprawiał im nastroju fakt, że przez cały czas czuli się obserwowani. Nawet nagłe zatrzymanie się, z szybkim obrotem i okrzykiem „Aha!” nie działało, gdyż za każdym razem nikogo za nimi nie było. Szli więc dalej. Najgorsze, że czuli się zagubieni, zmęczeni i zrezygnowani. Na dodatek Paulajnera towarzystwo Nataliusa irytowało coraz bardziej i bardziej. Czułą się słabo. Jednak wszelkie próby wypytania o istniejący stan rzeczy kończyły się na zdawkowym „nic mi nie jest”. A wyraźnie coś ją dręczyło.

Zaczepiony przez Ducha Bębniarza o to Halok, stwierdził, że najprawdopodobniej to któryś z jej okresów.

I tak niczym nie zmącona wędrówka osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Zgubili się. I to na amen.

– Tylko spokojnie, musimy pomyśleć, zrobimy postój i zaplanujemy co dalej.

– Na tej mokrej ziemi? Już teraz moje najlepsze, a przez tą głupią ucieczkę z domu, jedyne buty są całe przemoczone! Jak wy sobie to wyobrażacie? Ty w jednej parze chodzisz, dopóki się nie rozlecą, duch nie korzysta z takich rzeczy, a tej pokrace w ogóle coś takiego nie jest potrzebne, bo ma już jedną nogę! Załamię się zaraz.

 

 

 

Rozdział 5 Walka

 

Ostatnią wioskę tubylców minęli już jakiś dawno temu. Niepokojący był ten brak ludzi w okolicach, nawet tych dziwacznych wojkowickich. Szli przez mokradła już na tyle długo, że powinni natknąć się na jakieś ślady życia. A tu niestety nic.

Halok zaczął się zastanawiać na sensem dalszej wędrówki w tą stronę. No bo plan zakłądał doarcie w okolice centrum Sosnowca, a nie szwendanie się na nieznanych, opuszczonych ternach. Jego rozmyślania przerwał cichy szept Paulajnera:

– Zobacz, tam dalej, wygląda na wioskę. Tylko jakoś dziwnie pustą.

Zbliżyli się ostarożnie. Już dochodząc do prowizorycznych zabudowań wiedzieli, że cośjest nie tak. Zero zwierząt, kszątaniny tubylców, śladów dymu, resztek, nawet ptaków nie było słychać.

– Musimy rozejrzeć się. Tylko naprawdę ostrożnie.

Przywiązali linę z Nataliusem do pobliskiego drzewa, duch bębniarza został na warcie, podczas, gdy oboje zbliżyli się do granic wioski. Wciąż panowała śmiertelna wręcz cisza.

Wioseczka należała do tych niewielkich, mogących pomieścić góra kilkadziesiąt osobników z Wojkowic. Gdy dotarli do tylnej ściany pierwszej lepianki, poczuli charakterystyczny smród. Psującego się mięsa. Halok ostrożnie wyjrzał za ścianę. Niczego nie dostrzegł. Cichutko, rozglądając się na boki, weszli do centrum. Stała tam studnia, zabudowana cegłami. Jednak lina, na której powinno wisieć wiadro, zwisała urwana z żerdzi, poruszając się tylko od czasu do czasu przez dmuchający, lekki wiatr.

Dookoła panowała pustka. Halok ostrożnie odszedł do drzwi wejściowych chatki, za którą została Paulajner. Delikatnie otworzył drzwi i zajrzał do środka. Przez brak okien, panował tam mrok. Uchylił szerzej drzwi, żeby choć trochę światła dziennego wpadło do środka. Bojąc sie, co może zobaczyć, Halok powoli wsunął głowę do środka, a tam… pusto.

Rozejrzał się, ale poza niedojedzonymi resztkami różnych zwierząt i paroma prymitywnymi sprzętami domowymi nie było nic. Co było dziwne, gdyż mieszkańcy tych okolic jedli na zasadzie aligatorów . Wciągnął nosem powietrze i nie wyczuł nic, co dało się czuć na zewnątrz. Powolutku się wycofał i podszedł do następnej chatki. Efekt przeszukania był taki sam. Sytuacja powtórzyła się we wszystkich mieszkaniach. A jednak nad wioską unosił się trupi zapach. Jednak teraz, gdy przestało na chwile wiać, zcentralizował się na środku wioski, właśnie jakby ze studni.

Halok machnięciem ręki przywołał Paulajnera.

– Wszystko puste. A ten smród dochodzi ze studni. Stań tutaj i obserwuj, czy wszystko w porządku.

Zaczął zbliżać się do wodopoju. Kiedy był w połowie drogi wiatr znowu zaczął swoje dzikie wycie pomiędzy konarami drzew, jednak jego kierunek szedł prosto na niego, mijając po drodze tą nieszczęsną studnie. Woń, jaka go ogarnęła wręcz wycisnęła łzy z jego oczu, a nozdrza sprawiały wrażenie, jakby na chama próbowały się zamknąć. Owinął twarz chustą i szedł powoli dalej, z każdą chwilą będąc bardziej napiętym. Gdy był już kilka metrów od studni zauważył pierwsze niepokojące oznaki.

Ślady krwi. W promieniu kilku kroków wokół studni ziemia maiła charakterystyczny odcień wsiąkniętej już jakiś czas temu krwi. Rdzawe ślad były tutaj bardzo gęste, jednak z dalszej odległości zupełnie nie widoczne. Gdy zbliżył się bardziej, dostrzegł kolejny złowieszczy znak. Na brzegu studni jakby zaciśnięte palce. i to ewidentnie trzymające się kurczowo już długo po śmierci, gdyż skóra zeszłą z nich prawie całkowicie, a resztki gnijącego mięsa już prawie odklejały się od kości. Widział tyko końcówki trzech z nich, reszta była pewnie po drugiej stronie murka.

Ze strachem paraliżującym nogi podszedł i zajrzał do studni. W gęstym mroku widział zarysy wielu ciał. Gnijących, nienaturalnie powykręcanych, upchanych prawie po brzeg studni. Wszystkie były już w mocnym etapie rozkładu. Ręka należąca do widocznych wcześniej palców wisiała urwana w okolicy łokcia, zaciskając kurczowo dłoń na cegle. Reszta ciała była najprawdopodobniej wymieszana ze wszystkimi innymi w środku. Halok stwierdził, że nie ma sensu badań dogłębnie żadnych trupów, gdyż to, co je tak urządziło mógł jeszcze być w okolicy. I na pewno nie były to Otrębucze, gdyż one może i prymitywne, jednak polowały i zjadały swoje ofiary, a nie masakrowały i porzucały. Wtem, jakby dało się słyszeć coś w krzakach. Odległy szelest niepewnych kroków. Halok zaczął delikatnie wycofywać się. Ręką dał znak Paulajnerowi, żeby uczyniła to samo. Nie spuszczając wzroku z miejsca, skąd dochodził coraz wyraźniejszy odgłos delikatnych kroków. Paulajner zdążyła już praktycznie dotrzeć do miejsca, gdzie zostawili Bębniarza i teraz w pośpiechu odwiązywała Nataliusa, podczas ,gdy Halok zrównał się dopiero z ostatnim z domków, za którym wcześniej się schowali.

Kroki był już wyraźne. Napięty jak struna Halok wiedział, ze w razie czego rzuci się do ucieczki w inną stronę, niż Paulajner, zęby chociaż ich osłonić. Zamarł w pół kroku, kiedy z krzaków wynurzyła się… głowa Młodego.

Odetchnął z ulgą i już miał krzyknąć, kiedy zobaczył, że tamten patrzy na niego i trzyma palec na ustach dając do zrozumienia, żeby zachował ciszę.

Nie wiedząc jak się zachować Halok schował się za zabudowaniem i czekał. Po chwili usłyszał ciche kroki i pojawił się młody w towarzystwie jakiegoś dziwnego typa, który nawet na chwilę nie przestawał się drapać.

– Potem Ci opowiem – wyszeptał – musimy uciekać stąd, o tym też potem.

Zaczęli cofać się w stronę reszty. Kiedy byli już kilka kroków od nich coś przeraźliwie zawyło od strony wioski. Dał się słyszeć potworny, nieludzki ryk. W oszołomieniu patrzyli jak zza chatki wyłaniają się pokraczne stwory. Miały chude,

ale bardzo długie przednie łapy, z postury przypominały szympansy, lecz na tym podobieństwo się kończyło. Ogromny róg, sterczący na środku czoła, wielkie, czerwone oczy i kły, zakrzywione niczym ogromne sierpy wystawały pośród paskudnej śliny.

Zwróciły się w ich stronę i ruszyły pędem.

– Uciekajcie!

– To oni. Wysłannicy! – krzyknął drzewny pustelnik – tylko dwa, znaczy zwiadowcy. Za chwilę może przybyć reszta!

Młody Halok dzielnie stanął, obnażając Wojskalibura. Na widok tej broni, człekopodobne istoty zatrzymały się i wpatrywały tempo w ostrze, odbijające światło słoneczne.

Mocniej chwycił rękojeść i rzucił się w ich stronę. Te otrzęsły się z pierwszego szoku i również skoczyły do ataku z rykiem. W kilka sekund pokonały odległość dzielącą od potencjonalnej zdobyczy i zaatakowały.

Młody uchylił się przed pierwszym ciosem strasznej łapy i ciął na odlew. Potwór jednak uniknął dźgnięcia, przeturlał się i szybko stanął na nogi. W tym czasie druga poczwara rzuciła się na bohatera. Odbił mieczem pełną pazurów rękę, kopnął na odlew, potwór potoczył się do tyłu.

Pierwszy z przeciwników już miał rzucić się na plecy Młodego, kiedy stanął nagle dęba i osunął się na ziemię. Z pękniętej czaszki popłynęła strużka krwi. Halok podszedł bliżej, chwycił dopiero co rzucony wielki kamień i przyłożył tej istocie jeszcze raz i jeszcze, dopóki z głowy nie zostały ociekające posoką resztki.

Drugi z przeciwników pozbierał się już i widząc, co się dzieje, rzucił do ucieczki.

– Gońcie go, zawiadomi resztę!

Młody Halok niewiele myśląc rzucił się w pogoń. Tamta istota jednak była dużo szybsza. Zanim dobiegł do wioski, zniknęła w gęstwinie.

 

***********************

 

– No to mamy problem.

– Trzeba jak najszybciej odejść stąd – Olszon wydawał się bardzo zdenerwowany – za niedługo ściągnie tu cała reszta tych poczwar.

– Kim Ty w ogóle jesteś?

– To jest Olszon. Mieszka na obrzeżach tych mokradeł. Dzięki niemu tutaj dotarłem. Ostrzegł mnie przed Panią, władczynią tej okolicy. To, co widzieliśmy, to jej dzieło. Otacza się nimi, a ona żywi się energią z upolowanych przez nie ofiar,

– Legenda mówi, że to przez to, że była w samym epicentrum wybuchu Gorolusa. Większość będących tak blisko tego nie przeżyła, lecz ci co ocaleli, zmienili się nie do poznania. Zyskali nadludzkie moce, ale zatracili istotę człowieczeństwa.

Uciekali. A raczej odchodzili w pośpiechu starannie zacierając za sobą ślady, żeby te ohydne stwory nie zwęszyły tropu. Nie byli pewni, czy zda to egzamin, jednak lepszych pomysłów nie mieli. Wreszcie, po kilku godzinach szybkiego marszu zatrzymali się w troszkę bardziej suchym miejscu nad strumieniem i rozbili prowizoryczny obóz.

Przy blasku ogniska o zachodzie słońca mogli wreszcie na spokojnie usiąść i porozmawiać. Jedynie Paulajner poszła nad brzeg potoczku odświeżyć się po trudach ostatniej wędrówki.

Czuła się brudna i śmierdząca. Odeszła kawałek od obozu , rozebrała się i zaczęła myć. Długie włosy całe w kołtunach ledwo była w stanie doprowadzić do ładu, reszta ciała wymagała wielominutowego szorowania. No i najważniejsze, wyczyściła twarz, gdzie parudniowy brud zaczął tworzyć nową warstwę

 

 

**********************

 

Postać nieznacznie poruszyła się na swoim tronie. Wiedział, że obcy szli wprost w objęcia Wiedźmy Wojkowic, jednakże zanim wpadli w pułapkę, wycofali się. Nie potrafił ich zlokalizować. Jedyna osoba, dzięki której mógł to uczynić była w nieznany mu sposób zabezpieczona . Aż do tej pory. Nagle poczuł, że ponownie otwiera się przed nim wizja wędrowców. A więc tutaj poszli. Groghule, które cały dzień węszyły za nimi bezskutecznie, teraz mogły podjąć pościg. Szybko wysłał impuls do Wiedźmy, podając miejsce, gdzie może szukać swoich kolejnych ofiar.

Miecz, który dzierżył jeden z nich budził w nim grozę, wiedział, że może nie podołać w walce z kimś, kto go posiadał. Ogólnie cała ta grupka była niebezpieczna i trzeba było ją jak najszybciej usunąć.

 

*******************

– Wyglądało to strasznie. Już wcześniej były zatargi z Bogami, jeden śmiałek, zwany wtedy wybawicielem, stanął im naprzeciw. Udał się w samo centrum Sosnowca, w pobliże wulkanu i jął wyzywać ich na pojedynek. Z tego, co można się domyślić, przyjęli go i na dodatek przegrali.

 W pewnym momencie niebo zasnuły gęste chmury. Zerwał się wiatr, rozległy grzmoty. I w pewnym momencie pojawił się błysk. Na kilkanaście sekund wszyscy oślepliśmy. Rozległ się przeciągły pisk i wokół rozpoczęła się wrzawa. Odgłosy, które słyszałem, był przerażające. Słyszałem krzyki. Mnóstwo krzyków. Sam chyba nawet krzyczałem.

Czułem gorąc i podmuchy parnego wiatru. I nic nie widziałem. Wszystko urwało się nagle, jak ręką odjął. To chyba było najgorsze. Z bezkresnego chaosu prosto w przerażającą, pustą i beznamiętną ciszę. Trochę trwało zanim odzyskałem wzrok. Chyba klęczałem. Już teraz nie pamiętam. Gdy wreszcie zacząłem widzieć, dookoła mnie leżały same trupy.

Z zabudowań zostały ruiny, wszędzie panowała cisza. Oszołomiony nie umiałem się ruszyć.

Jak okiem sięgnąć tylko spustoszenie. Klęczałem w cieniu wielkiego dębu. Jedynie on został stać. Wtedy powiedział mi, że mam uciekać. Odejść stąd, poszukać jego braci w głębi Zagłębia i czekać na odpowiedni moment do powrotu.

– Drzewo powiedziało?…

– E tak, on rozmawia z drzewami. I nie tylko. Nie pytaj, ale mam wrażenie, że one rzeczywiście mu odpowiadają. Nawet jeśli to jakieś zaburzenie, to jest na tyle silne, że działa na osoby trzecie, w tym przypadku na drzewa.

– Znaczy, że można być tak chorym psychicznie, żeby zarażać innych? lepiej trzymać się od niego z dala

– To nie tak – przerwał Olszon – wcześniej byłem prostym chłopem, drzewa traktowałem maksymalnie jako pisuar. Jednak po tym wybuchu całą przyroda dla mnie ożyła. Dzięki niej bezpiecznie uciekłem i osiadłem tam, gdzie młody Halok mnie odwiedził.

Halok niecierpliwie rozglądał się na boki

– Coś Cię martwi?

– Nie lubię , kiedy Paulajner za długo przebywa sama. A zwłaszcza w obcym miejscu.

– Nic jej nie powinno grozić. Jesteśmy daleko od wiosek tubylców, te dziwne stwory zgubiły najwyraźniej nasz trop, a Natalius śpi przywiązany do drzewa

– Do drzewa?! – Olszon z rozpaczą rzucił się w stronę starego świerku – O Boże Zagłębia! Obgryzła całą korę i pomniejsze gałązki! Biedny!

– Spokojnie, jesteśmy daleko od Twoich drzew

– Ale no wiesz…

W tym momencie usłyszeli krzyk. Ewidentnie Paulajnera. Szybko rzucili się w stronę, z którego dobiegł. Młody Halok już w biegu wyjął Wojskalibura. Wypadli zza wzniesienia i zobaczyli Paulajnera otoczoną przez kilka tych samych okropnych stworów, przed którymi uciekali.

Oba Haloki nawet nie zastanawiając się rzucili do ataku. Zaskoczone potwory wpierw skamieniały, jednak szybko się opamiętały i rzuciły na atakujących. Rozgorzałą prawdziwa bitwa. Młody zadawał ciosy , robił uniki i powalał przeciwników. Halok, większy tradycjonalista atakował pięściami uzbrojonymi w kastet.

Wszędzie lała się posoka demonicznych istot. Mimo, że miały przewagę liczebną, szybko przestały stawiać opór. Młody Właśnie przeciął prawie na pół kolejnego z przeciwników, kiedy jak na komendę pozostałe przy życiu zaczęły uciekać. 

– Kochana, nic Ci nie jest? – starszy podbiegł do wybranki

– Nie, ale przestraszyłam się. Jak nas odnalazły?

– Boże co z Twoją twarzą! Jezu, gdzie masz makijaż?

– Słucham? Nie podobam Ci się!?

– Nie o to chodzi, bez tego stajesz się podatna na wszystko, a na dodatek to chyba dlatego Cię odnalazły! Musisz się ponownie pomalować i to szybko, tutejsze kobiety bez takiej warstwy ochronnej są zagrożeniem dla reszty! A Ciebie ledwo udało mi się wyleczyć z gorolusa! – Halok biegiem ruszył do obozowiska i po chwili wrócił z plecakiem – Masz, szybko nałóż warstwę ochronną i uciekamy, one wrócą!

Nie zdążyli nawet dobiec do obozu, kiedy potwory uderzyły ponownie. Tym razem sprawiały wrażenie bardziej zdesperowanych i wściekłych . Okrążyły ich i od razu rzuciły Siudo ataku. Rozgorzała zaciekłą walka. We cztery rzuciły się na raz na młodego, który odbijał ciosy pazurów, uskakiwał i atakował na zmianę, jednak na miejsce każdego powalonego, pojawiał się następny. Halok dzielnie rozdając ciosy kastetem został okrążony i przyparty do drzewa. Paulajner w panice podbiegła do przywiązanego Nataliusa, odwiązała ją i napuściła na goniących ją przeciwników. Duch Bębniarza okładał każdego, który mu się nawinął własną mistyczną tablicą, a Olszon… po prostu walczył. Jednak przeciwników było bardzo dużo, a ich siły słabły. Młody miał juz pełno krwawych szram na całym ciele, Halok coraz słabiej się bronił. Dzięki Nataliusowi Paulajner była w miarę bezpieczna, lecz nawet ona zaczynała zauważać bezsensowność ich położenia. Tylko Duch Bębniarza nie zauważył niczego, gdyż każdy potwór, który się na niego rzucał, przelatywał przez jego eteryczne ciało i dostawał mistyczną, starożytną, a przede wszystkim kamienną kaligrafią . Młody zadał kolejny cios, odcinając głowę stworowi, jednak kolejny przejechał szponem po jego prawej ręce i uchwyt na Wojskaliburze osłabł. Teraz już tylko odparowywał ciosy, nie kontratakując. A przeciwników przebywało. Halok zamachnął się uzbrojoną pięścią, miażdżąc szczękę najbliższemu przeciwnikowi, od razu przechodząc do porządnego kopniaka, który zmiótł kolejnego. Jednak kolejne stwory szykowały się już do ataku.

 

 

Rozdział 6 Śląsk

 

– Jak to Wam uciekł?

– No normalnie, goniliśmy drania aż do granic Śląska, kiedy on nagle skręcił i wjechał na teren Wojkowic, nie mogliśmy za nim podążać.

– Czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz? Gdzie byliście do tego czasu? Żadnych wieści, żadnego kontaktu, jakbyście się pod ziemie zapadli. I gdzie reszta Twoich ludzi?

– Nie żyją. Kiedy tylko zbliżyliśmy się do granicy, wybiegło na nas stado tych zmutowanych saren, ledwo daliśmy radę je odeprzeć, jednak kilku z nas zostało rannych. Postanowiliśmy wracać, jednak ludzie w pobliskich wioskach widząc, jak osłabieni jesteśmy, zaczęli nas atakować. Tylko mnie się udało zbiec.

– Mam dość tego buntu, jak oni śmieją sprzeciwiać się władcy Śląska. Trzeba będzie się z nimi rozprawić krótko i porządnie, jednak najważniejsze jest odnalezienie młodego Haloka, żywego, gdyż chce osobiście go wykończyć, za to co zrobił.

– Nie chce Cię martwić Panie, ale będziemy mieli problem. Wiesz, że w tamtych dzikich ostępach nie działa nic z techniki, telefony padają, samochody się wyłączają i stają, nawet staromodne kompasy wariują. Żeby go odnaleźć musielibyśmy wysłać oddział rodem z średniowiecza. Tylko broń biała. A i tak jest to raczej misja samobójcza.

– Czyli musimy wysłać kogoś, kto sprawia nam kłopoty.

– Chyba nawet wiem kogo.

 

********************

 

Znowu obieranie ziemniaków. Jak co wieczór. Ponoć to kara. Niby za co? Za myślenie i wyrażanie swoich poglądów? Życie w prywatnej armii Hrabiego miało wyglądać inaczej. Atrakcyjny żołd, czasem jakieś misje specjalne, na co dzień lenistwo. Ale nie, budzą rano, apel, ćwiczenia, przerwa na obiad i znowu . Dopiero wieczorem czas wolny, ale ja muszę non stop przy tych pieprzonych ziemniakach siedzieć. Po cholerę przybyłem do Bytomia? Po raz setny zadawał sobie to samo pytanie

Sławcian niemrawym ruchem noża przejechał po ziemniaku, okrajając ze skórką dość grubą jego część. W tym momencie otworzyły się z trzaskiem drzwi i do środka wszedł jego kapitan.

– Co Ty do jasnej cholery robisz? Ziemniaki obiera się ze skórki, ale nie razem z jego połową! Splajtujemy przez Ciebie!

– Melduje posłusznie, że obierając cienko straciłbym na to dwa razy więcej czasu, podczas, gdy żołnierz musi nauczyć się oszczędzać jak najbardziej czas. Działać szybko i pewnie, a taka nic nie znacząca czynność jak te obieranie nie powinno go odrywać od prawdziwego przeznaczenia.

– Co Ty piep…

– Ależ tak. Codziennie gdybym obierał je według Pana instrukcji, traciłbym koło godziny dłużej, czyli po tygodniu mam 7 godzin w plecy, co za tym idzie po miesiącu 210, podczas gdy nie od tego tu jesteśmy. Sir!

– A wiesz dlaczego tu siedzisz wieczorami?

– Nie do końca.

– Bo przez cały czas tak gadasz. Ostatnio na ćwiczeniach nie chciałeś pełznąć pod drutem kolczastym, twierdząc, że po co to robić, skoro można obejść je bokiem! I że dzięki temu oszczędzimy na praniu, a Ty zachowasz więcej energii na co innego! Przez Ciebie cały oddział zaczął kombinować! A moich rozkazów się nie podważa. Gdybym kazał Ci srać obok klozetu, prosto na podłogę, masz to wykonać bez gadania!

– No ale wtedy raz, że trzeba by to sprzątać, dwa niepotrzebnie by mi zmęczyło nogi, a trzy przeznaczeniem toalet jest przyjmowanie…

– Koniec! Nie przyszedłem tutaj słuchać Twoich nonsensów! Baczność! Jesteś wezwany do gabinetu dowódcy, natychmiast.

– Tak jest, pędzę !

Sławcian rzucił się biegiem w stronę drzwi.

– Ale zostaw tego zmaltretowanego ziemniaka tutaj!

 

*********************

Gdy wszedł do gabinetu przywódcy zauważył, że jest tu jeszcze 4 żołnierzy z jego oddziału. Pierwsze co mu przyszło na myśl to, to że coś jest bardzo nie w porządku. Jeden z nich jest najgorszym żołnierzem chyba na całym świecie, drugi największym ściemniaczem, a pozostała dwójka to typy o wyjątkowo brutalnych i tępych metodach podchodzenia do właściwie czegokolwiek. Już mu się to nie podobało.

– Witajcie. Zostaliście wezwani do mnie o tak dziwnej porze, gdyż właśnie dostaliśmy wiadomość o misji o wyjątkowo ważnym znaczeniu dla właściciela całego tego bajzlu. To zaszczyt dla Was, że zostaliście wybrani właśnie Wy! Okryjecie się chwałą i przysłużycie nam w stopniu, jaki sobie nie wyobrażacie. Zrozumieliście póki co?

 – Tak jest!

Dowódca rozsiadł się wygodniej w fotelu, odpalił grube cygaro, po czym kontynuował.

– Jak zapewne słyszeliście, córka Wielkiego Imperatora Śląska zakochała się w pewnym człowieku. I pomimo zakazu ojca spotykała się z nim potajemnie. Po niedługim czasie on nie tylko ją zostawił, ale również ukradł mnóstwo złota i uciekł. Ekipa, która go ścigała nie wykonała swojego zadania, a on zbiegł na tereny Wojkowic. O dziwo Imperator nawet nie tyle jest zły o to, ile kosztowała go cała ta sytuacja, o tyle na fakt, że jego jedyna córeczka utraciła dziewictwo zanim została wydana porządnie za mąż.

– Sir, bez urazy słyszeliśmy o tym, ale ona twierdzi, że jest dziewicą, że wszystko co zaszło między nimi było… e w inną dziurkę…

– Zamknij się, Sławcian, nie Tobie komentować tą sytuację! 

– Tak jest!

– Jednym słowem udacie się na tereny Wojkowic, odnajdziecie tego gwałciciela i złodzieja i żywego przyprowadzicie tutaj.

– Toż to samobójstwo, sir!

– Jak nie umiecie sobie poradzić to pewnie tak. Jednak nie będzie to dla naszej armii wielką stratą. No cóż, jeśli Wam się uda, odkupicie to, co tu wyczyniacie. Ty Sławcian zostajesz przywódcą grupy, jako że byłeś już kiedyś na tych terenach i przeżyłeś. Wasze szkolenia obejmowały cały szereg walk bronią białą oraz kuszami, więc nie pójdziecie tam z gołymi rękami. Jutro rano stawicie się w magazynie, wybierzecie sobie co tam chcecie, wymarsz po południu. Koniec spotkania, rozejść się!

– Tak jest!

 

Rozdział 7 Demon Wojkowic

 

Zdałem nagle sobie sprawę, że walka nie ma sensu. Nie odeszliśmy nawet daleko od dawnego Morcinka, a już hordy potworów zdawały się nie słabnąć. Może lepiej było dać się pojmać jeszcze na Śląsku? Przecież tam po prostu by mnie ścięto…

Młody Halok automatycznie parując cios szponiastej łapy kolejnego potwora zapadał się coraz bardziej w odmęty własnej depresji.

Słabym wzrokiem powiódł po walczących towarzyszach. Pole bitwy było straszne. Broniący się ludzie chwytali się każdego tricku, jaki mieli na podorędziu. Widział, jak Halok wymachując uzbrojoną w kastet pięścią rozdaje ciosy na lewo i prawo. Tyle, że nie celował już w te paskudne gęby, a bardziej w okolice, gdzie uda łączyły się z pasami. Natalius widać, że przejedzony dalej odgryzał członki atakujących, ale już z jakąś mniejszą werwą niż na początku. Olszon machał jakąś dziwną gałęzią, ale za każdym razem, jak trafiał przeciwnika, to ją przepraszał. A Paulajner… najwyraźniej walnęła focha i zbita wokół niej grupa potworów próbowała ją udobruchać, żeby ta znowu stanęła do walki… Duch Bębniarza wisiał w powietrzu i ciężko dychał, ale ten miał ogólnie wszystko gdzieś, bo atakujące go monstra po prostu przenikały przez niego.

Wszyscy najwyraźniej słabli. Coraz bardziej docierała do niego beznadziejność sytuacji.

Wtem niebo znowu przysłoniły gęste chmury, jednak tym razem nieśmiało, ale konsekwentnie zaczęły zalewać świat wodą. Kontakt ze spadającymi kroplami sprawił, że poczuł dodatkowy przypływ energii. Defetyzm opuścił go, zastąpiony przez dziką determinację.

Rozłupał na pół najbliższego potwora po czym skoczył do przodu prosto pomiędzy następne.

Nagle na ciemnym już niebie powstała wyrwa i snop światła zalał walczących. Rozległ się grzmot, a zaraz za nim, jakby kontynuując jego pomruk odezwał się dziwny, władczy głos:

– PADA DESZCZ! GDZIE MACIE CZAPKI?!

Potwory na chwilę się zatrzymały. Władczość bijąca od tej wypowiedzi automatycznie uruchomiła w nich neurony odpowiedzialne za posłuszeństwo. Wyprężyły swoje chude klatki piersiowe i zaczęły w panice zakładać różne rzeczy na swe zmutowane głowy.

A że wybór miały niewielki, to wyglądało to niemal dziwacznie. Jeden dźwignął leżącą na ziemi wcześniej odciętą rękę, drugi nogę. Pozostałe w panice szukały czegokolwiek, żeby tylko spełnić żądanie głosu. Któryś nawet błagał Olszona o trzymaną przez niego gałąź.

Szybko sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem mojego ostatniego Rompusia Przetrwania. Psstt… rozległo się wyjątkowo głośno w ciszy, która zapanowała dookoła. Widziałem jak reszta drużyny na swój sposób starała się obeznać w sytuacji. Paulajner nakładała nowy pancerz Ma-kij-aż. Halok z butelką Tyskiego Many w ręce rozglądał się chwilę niepewnie i podszedł do stojącego z opadniętą szczęką NAtaliusa. Rozległ się kolejny dźwięk otwieranego napoju, kiedy zahaczył szyjką o jej żuchwę. Ta jednak nie zwróciła na to uwagi.

Tylko duch bębniarza wydawał się nie przejmować zaistniałą sytuacją. Posadził swój ektoplazmatyczny tyłek na kamieniu i najwyraźniej szukał czegoś w swojej widmowej kieszeni.

Podszedłem do niego, mijając na wszelki wypadek dalej stojące w miejscu potwory

– Co to jest? – zapytałem

– Demon Wojkowic – odparł spokojnie – Wiesz, dla potfolów i istot tutaj zyjących jest usposobieniem władzy. Każdy, kto ulodził się na tych telenach od małego poddawany był jego wpływowi. Spójz na Nataliusa.

Odwróciłem wzrok we wskazaną przez niego stronę, i widziałem, że ta właśnie włożyła sobie na głowę jednego z mutantów. Pośladkami. Rozległ się cichutki pisk.

– O Boże… – nie zdążyłem dokończyć, kiedy głos znowu przemówił.

– CO TO ZA BIEGANIE! TY! STASIU, PRZEPROŚ KOLEGĘ, NIE WOLNO ZABIERAĆ JEGO NOGI!

Jeden z potworów najwyraźniej zamieszany, oddał pobratymcowi trzymaną nad głową kończynę.

– ZEBRAĆ MI SIĘ W GRUPĘ, TY, POPRAW OPASKĘ, PYSIOR CI WYSTAJE! – głos najwyraźniej był wściekły – CO TO ZA ATAKOWANIE! NA DZISIAJ MIELIŚCIE ZROBIĆ RYCINY PRZEDSTAWIAJĄCE SKŁADANIE OFIAR! NIE WIDZĘ ŻADNEJ!

Przerażone istoty jakby w tym momencie odzyskały rezon. Rzuciły się panicznie na boki i uciekły w las, potykając się o siebie nawzajem.

– Nieźle – skwitowałem

– Tak.. jesteśmy na telenie dawnego oślodka wychowawcego. To tutaj pzed laty skolono tubylców. Ucono składania ofial i innych klwawych obządków.

Powiedziałbym, że poczułem ulgę, ale widok niepewnej miny Haloka od razu wzmógł moją czujność. Podszedłem do niego i prawie szeptem zapytałem:

– Halocku, co jest?

– Demon Wojkowic. Nieprzewidywalna istota, która albo karze albo nagradza. I zastanawiam się co postanowił zrobić z nami.

Poczułem dreszcz na plecach. Łyknąłem ostatni raz z puszki i cisnąłem ją w trawę.

– CO TO ZA ŚMIECENIE! CHCESZ IŚĆ DO KĄTA!?

Poczułem jakbym stracił kontrolę nad własnym ciałem. Bez udziału myśli moje nogi poszły w stronę rzuconego przedmiotu, a ręce dźwignęły go. Oczy odruchowo szukały śmietnika. Zaraz? Jakiego śmietnika? Od kiedy w postapokaliptycznej rzeczywistości stały kosze?

Nagle z pomiędzy chmur wyszła ręka, a palce jej dłoni wskazywały w jakiś punkt za stertą gruzu. Podszedłem w tamto miejsce i okazało się, że stał tam kubeł z napisem SP nr 1 w Wojkowicach. Pełen przerażenia, ale i posłuszny rozkazowi wrzuciłem śmieć do środka.

– BARDZO DOBRZE! ZASŁUGUJESZ NA UŚMIECHNIĘTE SŁONECZKO!

Chmury rozstąpiły się i twarz zalały mi ciepłe promienie.

 

Koniec części pierwszej

Koniec

Komentarze

Opowieść pisana dla zabawy. Może zawierać błędy;)

Obawiam się, Haloczki, że tak długi fragment, pisany dla zabawa i zawierający błędy, może nie znaleźć wielu czytelników… I dlaczego, skoro uprzedzasz, że w tekście mogą być błędy, nie postarałaś się, aby ich nie było?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze nie skończyłem lektury, ale już pozwolę sobie zadać to pytanie. Autorze: wolisz recenzję/komentarz delikatny czy bezpośredni?

Bezposredni????

Kurde. Nie chcę się za bardzo wyzłośliwiać, ale jak wolisz po męsku i bezpośrednio, to po męsku i bezpośrednio. Czytałem to opowiadanie bez przyjemności i choć naprawdę dawałem mu szansę, odpadłem gdzieś w połowie tekstu. Szczegółowe wypisywanie wszystkich błędów uczyniłoby ten komentarz niewiele krótszym od samego opowiadania. Ono wymaga korekty i to korekty gruntownej. Niemniej, każdy pojedynczy błąd jenzykowy, litreówkę czy źle postawiony, przecinek byłbym w stanie wybaczyć, gdyby fabuła była dobra – a nie była. Ona też wymaga remontu generalnego.

Lekturę powyższego opowiadania sponsorowały literki: WTF. Oto jakie odnosiłem wrażenia w trakcie lektury:

1. Początek zapowiadał typowe fantasy – oni go gonią, on ucieka, oni nie odpuszczają, więc on ucieka gdzieś, gdzie czeka go pewna śmierć. No dobra, sztampowo, styl na razie trochę niezgrabny, no ale może nadrobi jakimś ciekawym pomysłem, nie skreślajmy jeszcze tego opowiadania.

2. WTF?! Sarny Śmierci? Motylki Apokalipsy? Hm. Znaczy się opowiadanie należy przyjąć z przymrużeniem oka. No to przymrużamy.

3. Czekaj, czekaj, wróć. WTF? Żabki? Tyskie? Netto? Przecież mamy średniowiecze, prawda? Konie, miecze, pościgi… No dobrze, czyli post-apo. Post-apo z przymrużeniem oka. Wprawdzie do post-apo lepiej pasowałby pistolety-samoróbki, łańcuchy, noże z wycinane z blachodachówki szwedzkiej i tak dalej, no ale nie narzekajmy. Jedziemy dalej.

4. WTF? "gorolus kretynus"? Ta nazwa jakoś mnie mierzi.

5. "Ni huja?". Spacje przed znakami przestankowymi, językowe niezręczności: wszystko wybaczam. No ale "huj" przez samo “h”? Według mnie, to właśnie "c" w "chuju" nadaje mu wyrazu. Jeśli "chuj" – to tylko przez "ch". #teamchuj

6. Alkohol jako magiczny napój? Nie wiem jak wielka apokalipsa musiałaby spotkać Polskę, aby ludzie zapomnieli czym jest alkohol i zaczęli traktować go jako magię. Ani ten pomysł mnie nie kupił, ani ja nie kupiłem go. Strasznie mnie mierził ten motyw przez całą dalszą lekturę.

7. "nade mną pochylał się Paulajner". Czekaj, czekaj, to ona nie była kobietą? A nie, jednak jest. Sok pomarańczowy na kaca? Jako prewencja przed snem – tak. Jako lekarstwo – nie. Aż dziw, że gospodarz nie zaaplikował Pawłowi klina.

9. Gorolus. Natalius Problemus. Nazwy chyba miały być stylizowane na pseudołacinę, wyszedł litewski. Mierzi.

10. Oho, czyli wyruszamy na Świętą Misję, czyli poszukiwanie lekarstwa na Gorolusa. Podjęcie decyzji miałkie strasznie. Zaatakowało nas jakieś zwierzę z Sosnowca, więc idziemy do Sosnowca spuścić komuś wpierdol. No bo to logiczne, że jak zaatakowało zwierzę z Sosnowca, to lek też musi być w Sosnowcu, prawda?

11. O, Otrębucz. Szkoda, że nie wiem co to do końca jest. Termin zupełnie mi obcy, dobrego opisu brak. Trochę dziwna scena.

12. Motyw z makijażem wywołał kolejne nieprzyjemne "WTF".

(Nie było punktu 8)

 

I tak dalej, i tak dalej, nie znęcajmy sie już zbyt szczegółowo. Doczytałem jeszcze do motywu dziwnych ludzików, którzy chcieli ugotować głównego bohatera, a ten jakoś się wygadał z opresji. Dalszą lekturę już odpuściłem, nie widziałem nadziei na to, bym mógł się nią cieszyć.

Największym grzechem Twojego opowiadania nie jest styl czy techniczne niedociągnięcia (choć są mocno niedoskonałe). To opowiadanie po prostu nie wie, czym do końca chce być. Za mało zabawne na satyrę, za mało zręczne na groteskę, za mało wciągające na opowiadanie przygodowe; wyszła jakaś taka gorolska podróbka Jakuba Wędrowycza, zupełnie pozbawiona kunsztu Andrzeja Pilipiuka.

 

Jeśli chcesz merytorycznych rad:

1. Nie zniechęcaj się. Aby napisać dobry tekst, najpierw trzeba napisać dziesięć słabych. Przynajmniej dziesięć. Drogi na skróty nie ma.

2. Pomysł nie jest zupełnie do wyrzucenia – ale remontu generalnego. Śluńskie post-apo? Czemu nie! Ale niech będzie nieco logiczniejsze, niech ten świat będzie nieco spójniejszy. Można zrobić to dobrze, tylko trzeba nad tym dużo pracy.

3. Zostaw ten tekst na miesiąc lub dłużej, nabierz do niego dystansu i już na chłodno go sobie przeanalizuj. Rada oczywista, sztampowa wręcz – ale skuteczna. Wszystkie błędy staną się nagle widoczne jak na dłoni. Myślę, że tubylcy to potwierdzą.

4. Spróbuj opublikować tu coś krótszego. Kolosa na prawie 80 tysięcy znaków ciężko ogarnąć szczegółową analizą – a taka będzie Ci potrzebna, abyś wiedział jak udoskonalić swój warsztat pisarski.

 

To tyle. Jeśli masz uwagi do uwag, pisz. Przepraszam, jeśli wyszło zbyt ostro. Pamiętaj, nie krytykuję Ciebie jako autora, a tylko i wyłącznie Twoje dzieło. Z nadzieją na to, że jako autor będziesz dzięki temu lepszy.

Dziękuje za krytykę, jeśli mam być szczery to właśnie był jeden z pierwszych tekstów jakie napisałem. Właściwie było mi po wrzuceniu go troszkę głupio, bo zdaję sobie sprawę z jego… hmmm… chaotyczności i błędów. Dlatego też jeszcze w ten sam dzień wrzuciłem drugi, nad którym kończę pracę (też fragment, tylko krótszy), żeby nie wyjść na jakiegoś rodzaju… “zajmowacza” miejsca;D NAzwałęm go roboczo “ Zbyt szybko. Pozdrawiam i dzięki;D

Więc jeśli nie zraziłem Cię do swojej osoby, jako autora, to zapraszam do przeczytania, bo rzeczywiście człowiek musi zacząć od czegoś złego, głupiego albo po prostu.. “niedorobionego” by potem móc iść dalej. Choć mówią” jaki początek, tak i reszta”, ale śmiem się nie zgodzić;D pozdrawiam

Nie wiem jak mam się do Ciebie zwracać, bo na profilu jest “kobieta”, a odpisujesz w formie męskiej. :P

Nie mniej, Haloczki, człowiek nie musi zaczynać od czegoś złego i głupiego. Nie przeczytałem tekstu, nie dlatego, że był bardzo długi, tylko dlatego, że jak przeglądałem go pobieżnie to było dużo elementów które wskazywały na jego słabość niestety. Pliszka-Czajka wskazał już te błędy.

Daj sobie czas na proces twórczy, napisz może coś krótszego, by móc ogarnąć tekst lepiej, odłóż go na jakiś czas i daj do bety. Wrażenia czytelnika będą lepsze. Postaram się wtedy przeczytać następne opowiadanie, więc powodzenia w dalszym pisaniu!

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nowa Fantastyka