Bażant zaskrzeczał ostrzegawczo, po czym sfrunął z obgryzionego przez bobry pniaka. Poranne słońce rozjaśniło brudnoszare niebo nad Doliną Muchawki oraz siedleckim zalewem. Znajdujące się po drugiej stronie akwenu domy przy Okrężnej i osiedle na Poznańskiej spało.
Paweł Wielgus położył torbę ze sprzętem na ziemi i zaczął energicznie pocierać zmarzniętymi dłońmi. Rozejrzał się za innymi wędkarzami. Pusto. Dostrzegł jedynie porannego biegacza koło Stanicy, który zaraz zniknął za zakrętem. Wielgus skubnął wąs, zastanawiając się, czy to mróz wystraszył tak ludzi. Sam przeżył sześćdziesiąt lat hartując się i ćwicząc, nie bał się o swoje zdrowie. Tylko serce już nie domagało.
Zaczął popodziwiać okolicę. Tafla wody delikatnie falowała, a po niej dryfowało kilka marzann. Za plecami miał chaszcze oraz łąki. Rozmarzył się. W dzieciństwie zapuszczał się w te tereny i wracał na wieczór brudny i zabłocony. Uwielbiał to miejsce i w życiu by się stąd nie wyprowadził.
Wyciągnął z torby składany stołek, rozłożył i usiadł. Powspominał jeszcze przez chwilę młodość, dając się owiewać chłodnej bryzie. Szum wody oraz odgłosy przekrzykujących się gawronów uspokajały i relaksowały. Po chwili poczuł się gotowy do łowów. Wyciągnął z pokrowca wędkę, a następnie założył przynętę na haczyk. Dzisiaj miał nadzieję na szczególnie dużą sztukę.
Chwycił pewnie za rączkę, wziął zamach i wyćwiczonym ruchem posłał haczyk parę metrów do przodu. Zaczekał chwilę, po czym zacząć zwijać żyłkę. Spławik płynął w stronę Wielgusa, tworząc ślad na wodzie. Nagle poczuł opór. Wędkarz szarpnął mocniej, niepewny, czy aby na pewno złapał rybę. Ostrożnie naciągał żyłkę. Im dłużej kręcił kołowrotkiem, tym bardziej markotniał. Gdyby złapał rybę ta miotałaby się i walczyła, ciągnąc z całej siły, a tutaj nic.
Złowiony przedmiot wypłynął na powierzchnię. Przypominał podartą koszulę przylepioną do ludzkich pleców. Po chwili wynurzyło się trochę więcej. Wielgus sklął wszystkie okoliczne dzieciaki, miał pewność, że wyłowił marzannę zrobioną z manekina. Powierzchnię kukły pokrywały plamy zielonego szlamu, włosy miała skołtunione i brudne. Ludzie pogłupieli, pomyślał. – Marzanna z manekina? To już szczyt!
Sprowadził kukłę na brzeg i wyciągnął z wody. Manekin był oślizgły w dotyku i śmierdział zgnilizną. Wielgus sapał z wysiłku. Chyba się przeceniłem. Uf, ile to cholerstwo waży? Wtem zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, bo manekin, nawet pełen wody, powinien być lżejszy.
Czy to na pewno jest manekin? Wielgus wpadł w panikę. Próbował sobie tłumaczyć, że to przecież nielogiczne, aby ktoś wrzucił zwłoki do zalewu. Chcąc się upewnić, iż nie ma do czynienia z trupem, cały drżąc chwycił za bok leżącego na ziemi i odwrócił na drugą stronę.
Kolor zniknął z jego twarzy. Uniósł dłoń na wysokość oczu i spojrzał na nią z odrazą. Oddech przyspieszył i stał się nierówny. Zakłuło go w piersi.
Ni stąd, ni zowąd, w umyśle pojawiły się urywki wspomnieć z czasów młodości, kiedy to do zalewu dopiero co wpuszczono wodę. Coś, co wyparł z pamięci, łudząc się, że nigdy nie będzie musiał oglądać tej obrzydliwej gęby.
Serce sześćdziesięciolatka zabiło mocniej, jakby chciało wyłamać mostek. Kłucie zmieniło się w regularne uderzenia bólu. Łzy spływały mu po policzku, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Padł na ziemię trzymając się kurczowo za pierś.
Miał zawał.
***
Cztery pory roku Vivaldiego rozległy się w sypialni. Komisarz Sowiński otworzył przekrwione oczy i przekręcił głowę w kierunku szafki nocnej, mając nadzieję, że dzwoniący telefon tylko mu się śni.
– Odbierz do cholery – powiedziała jego żona, zakrywając głowę kołdrą.
Jęknął, po czym wstał. Zaschnięte gardło domagało się wody, a głowa pulsowała tępym bólem. Złapał komórkę i udał się do salonu.
– Sowiński, słucham – powiedział ochrypłym głosem.
– Tu Leśny. Mamy kolejnego – rzekł lakonicznie policjant.
– Hej. Posłuchaj, dopiero co wstałem. Mów wprost, kogo macie? – warknął rozdrażniony.
– Chodzi o… – Leśny zająknął się. – Mamy kolejnego samobójcę. Panie komisarzu, będę szczery, oni się chyba zmówili. Co pełnia to kolejny.
– Gdzie teraz? – westchnął. Był już zmęczony tą sprawą.
– Zachodni brzeg zalewu, ciało wyłowił rano wędkarz.
– Będę za pół godziny, czterdzieści minut maks. Zabezpieczcie teren przez ten czas, zadzwoń do techników…
– Już się tym zająłem – przerwał mu. – Prokurator też wie.
– Dobrze. Już biegnę. – Sowiński rozłączył się.
Rozsunął zasłony. Z okna rozpościerał się widok na łysy las otaczający południowy brzeg zalewu. Sowiński próbował cokolwiek dostrzec, lecz od promieni porannego słońca piekły go oczy.
Poczuł zawroty głowy. Oparł się o ścianę i poszedł do łazienki. Chciał doprowadzić siebie do stanu używalności. Zaklął widząc w lustrze zarost, rozczochrane włosy i przekrwione oczy. Czuł obrzydzenie do samego siebie, nie cierpiał wyglądać niechlujnie. Sięgnął ręką po maszynkę do golenia, ale nie znalazł jej. Zerknął na półkę pod lustrem i prawie go krew nie zalała. Wszystkie rzeczy, zarówno jego jak i żony leżały pomieszane ze sobą. Najchętniej zadusiłby Agę za to, ale nie miał czasu. Ułożył kremy, dezodoranty, perfumy i inne kosmetyki na swoje miejsca z dokładnością co do centymetra. Byle pozbyć się odrażającego nieporządku. Dopiero wtedy mógł ze spokojem ducha zająć się sobą.
Żałował, że dał się namówić na wczorajsze imieniny, lecz nie miał wyjścia. Nie mógł szwagrowi odmówić, tak samo kilku kolejek za jego zdrowie. Radny w rodzinie to katorga. Poliże taki władzy i zaraz czuje się ważny i dyryguje wszystkimi. Pieskie życie, Sowa, pieskie życie.
Gdy skończył, przebrał się, założył kurtkę, duszkiem wypił butelkę kefiru z lodówki i wyszedł z mieszkania.
Czekając na windę, zaczął się denerwować. Tupał nogą, zaciskał pięści, ale to było silniejsze od niego. Zrobił obrót i poszedł sprawdzić, czy na pewno zamknął za sobą drzwi. Potem drugi. Gdy pociągnął klamkę trzeci raz z mieszkania krzyknęła żona.
– Zamknąłeś je!
Z czystym sumieniem mógł wyjść z bloku.
***
Siedlce nie są dużym miastem. Z jednej strony to dobrze, w niecałą godzinę można przejść na piechotę, z jednego końca na drugi. Komisarz uznał, że skoro zalew ma tuż pod nosem, to przespaceruje się „dla zdrowotności”. Nie chciało mu się gonił na złamanie karku, nieboszczyk przecież nie ucieknie. Jednakże i tak postanowił pójść skrótami, tuż za kościołem Bożego Ciała. Znał trasę na pamięć i śmiało mógł iść na autopilocie. Myślał.
Sprawa podchodziła pod kategorię beznadziejnych, by nie powiedzieć, że pod Archiwum X. Od kilku miesięcy, zaraz po pełni księżyca, znajdowali ciała z charakterystycznym pośmiertnym grymasem. Na pierwszego zareagowano zgodnie z procedurą, choć dziwiło, czemu student się pociął. Wykładowcy i koledzy mieli o nim dobre zdanie, otrzymywał liczne stypendia i wyróżnienia. Żadnych symptomów stresu czy śladu zastraszania. Nawet listu pożegnalnego nie zostawił. Policja miała w tej sprawie kompletne zero, i przyklepano jako samobójstwo. Sowińskiego to poirytowało. Czuł, że istnieje drugie dno, ale z braku poszlak odpuścił.
Drugiego samobójcę znaleziono na obwodnicy. Według zeznań świadków mężczyzna wbiegł pod nadjeżdżającą ciężarówkę, wrzeszcząc, płacząc i drapiąc się po twarzy, jakby coś się w nią wżerało i siłą to zdzierał wraz ze skórą. Kierowca zahamował, ale na pokrytym szklanką asfalcie tir wpadł w poślizg. Naczepa uderzyła w szaleńca, odrzucając go kilka metrów dalej. Ciało przypominało krwawy naleśnik, z czego zachowała się tylko twarz. Sowiński zrozumiał wtedy, że to nie przypadek. Ofiara wypadku miała identyczny jak student sprzed miesiąca grymas. Przeszukali okolicę, ale nic nie znaleźli. Sprawdzili krew pod kątem narkotyków, ale i tu kulą w płot.
Dopiero po znalezieniu trzeciego nieboszczyka z odrazą na twarzy, zaczęto łączyć to z poprzednimi przypadkami. Otrzymali zgłoszenie, że człowiek rzucił się pod pociąg, nic spektakularnego. Nikogo nie dziwiło samobójstwo na wiadukcie. Zdarzały się parę razy w roku i służby przyzwyczaiły się do tego. Jednak grymas ich otrzeźwił, mimo usilnych starań i tym razem nic nie znaleźli. Zdołali ustalić jedynie, że do samobójstw dochodziło podczas lub zaraz po pełni w pobliżu zalewu.
Po piętnastu minutach dotarł na miejsce. Odcinek brzegu, przy którym znaleziono zwłoki, zabezpieczono taśmami. W oddali karetka próbowała przejechać między tłumem gapiów. Sowiński prychnął. Czarne prostokąty telefonów wznosiły się ponad ich głowami, niczym peryskopy chcące cokolwiek dostrzec, tuż nad poziomem głów. W takich chwilach nawiedzała go myśl – Człowiek umarł, uszanujcie go, a nie zachowujcie się jakby to był spektakl lub plan filmu kryminalnego, dajcie nam pracować.
Przywitał się z policjantami, którzy przepuści go pod taśmą. Koło przykrytego płachtą ciała stała dwójka mężczyzn. Jeden rosły, a drugi o głowę niższy. Sowiński spojrzał na pobliskie przybory wędkarskie zostawione na ziemi, nierówno i bez jakiejkolwiek selekcji. Wziął parę głębszych oddechów, by skupić swoje myśli na pracy, a nie swojej nerwicy natręctw. Tak jak uczył go terapeuta. Uspokojony podszedł do mężczyzn.
– Co tam panowie w polityce?
– Lepiej nie gadać – rzekł aspirant Bareja. – Trup, grymas i zero poszlak.
– Nic ciekawego komisarzu. – dodał stoicko Czuryła, szef techników. – Kolejny, co chciał ze sobą skończyć.
Stojący obok Sowińskiego Czuryła swym sposobem bycia przypominał bardziej dresiarza niż policjanta, przez co na komendzie postronni nieraz mylili go z dresiarzem, czekającym na przesłuchanie. Lecz wielokrotnie udowodnił, że ma łeb na karku, zyskując szacunek Sowińskiego. Choć jako ostatni nie wierzył w tajemnicze samobójstwa podczas pełni.
Bareja krzywił się, nie ukrywając swoich emocji. Sowiński nie pytał, znał powody wewnętrznego rozdarcia aspiranta, który nienawidził samobójców. Choć wykonywał swoją robotę rzetelnie, Bareja nieraz przyznawał, że wolałby nie zajmować się tą sprawą.
– Dobra, co mamy. Leśny nie podał mi szczegółów i… – komisarz przypomniał sobie o podwładnym i zaczął się rozglądać dookoła. – Gdzie właściwie Misiek jest?
– Przepytuje jeszcze biegacza, który znalazł dwa ciała na brzegu. W jednym rozpoznał swojego sąsiada – odpowiedział Bareja. – Podejrzewamy, że to właśnie ów sąsiad wyłowił denata. To sześćdziesięciosiedmioletni Paweł Wielgus, emeryt. Nie mamy na razie jego zeznań, karetka zabrała go do szpitala, podejrzenie zawału serca.
– W takim razie, to co za karetka, która przepychała się przez gapiów?
Czuryła uśmiechnął się nieznacznie.
– W tamtej znalazła się żona Pana Wielgusa. Przybiegła zobaczyć co się dzieje. Wpadła w histerię, a potem z nadmiaru emocji zemdlała. Może to i lepiej, bo tylko przeszkadzała.
– Dobra, a co z trupem?
– Jacek wstępnie go sprawdził. – odpowiedział Bareja. – Śmierć przez wychłodzenie organizmu lub utonięcie. Trudno stwierdzić. Wygląda na to, że najzwyczajniej w świecie wskoczył do wody. Ciało napuchło i zostało nadgryzione przez ryby. Podejrzewamy, że zdarzyło się to kilka dni temu. Poza tym żadnych śladów walki, szamotaniny, czy innych obrażeń ciał. No i… znowu ta twarz.
W tym momencie podbiegł do nich przysadzisty Leśny.
– Dzień dobry, komisarzu. – powiedział energicznie, po czym odwrócił się w kierunku Barei. – Przekazałeś już szczegóły?
– Tak, Misiek. Już to zrobiłem.
– Jeśli mogę, dla mnie to zwykłe samobójstwo lub wypadek. – Technik nie przejął się skwaszoną miną komisarza. – A wracając do sprawy. Denat nie miał przy sobie dokumentów, ale myślę, że do wieczora uporamy się z identyfikacją.
Sowiński kiwnął głową. Nie był zadowolony z ekspertyzy i nie miał ochoty sprzeczać się z Czuryłą. Czuł, że tu naprawdę jest drugie dno. Minął bez słowa pozostałych i podszedł do przykrytego płachtą ciała. Fetor zgnilizny i mułu unosił się w powietrzu. Kucnął i odsłonił denata do połowy, pilnując, by choćby i milimetrem dłoni nie dotknąć skóry trupa. Skończyłoby się to dla niego kilkugodzinną sesją mycia rąk. Martwe oczy patrzyły przed siebie na kogoś lub coś, co go zabiło. Policjant przypomniał sobie o „legendzie” jakoby mogły utrwalić oblicze zabójcy, jak klisza fotograficzna. Zganił się w myślach. Nie wierzył w paranormalne bajeczki. Chwilę jeszcze przyglądał się denatowi, ale poza tym, co mówił Bareja nic nie dojrzał. Wyciągnął telefon i uruchomił kalendarz. Wszystko się zgadzało, niedawno była pełnia.
Sowiński długo zastanawiał się, kto mógł zmuszać ich do tak drastycznego kroku. Przez moment podejrzewał sektę, ale odrzucił to. Druga ofiara regularnie chodziła na spotkania Oazy. Jednak najbardziej ciekawiła go geneza grymasu odrazy na twarzach. Nie dało się go zmienić, ani zamknąć zmarłym oczu. Nawet balsamiści załamywali ręce. Nikt nie potrafił znaleźć rozsądnego wyjaśnienia tego fenomenu.
Komisarz westchnął ciężko, po czym zakrył ciało. Pokręcił głową chcąc rozciągnąć zdrętwiałą szyję. Wtem przed oczyma pojawił mu się obiektyw aparatu oślepiając go fleszem. Sowiński stracił równowagę i upadł tyłkiem na ziemię.
– Co do… – krzyknął zakrywając twarz dłońmi.
Plamy światła rozlały się pod powiekami. Ktoś do niego podszedł i pomógł wstać. Dookoła słyszał krzyki. Bareja wrzeszczał, do kogoś, by się zatrzymał.
– Wszystko w porządku, panie komisarzu? – zapytał Czuryła, podnosząc Sowińskiego z ziemi. – Widać Szczurzyński i pana dorwał.
– Szczurzyński?
– Nowy dziennikarz z Lokalnej Gazety, menda jakich mało.
Raptem usłyszał głuche uderzenie kilku ciał o ziemię. Piskliwy głos krzyczał, że „Policja media ucisza!” i „Zniszczyliście mi obiektyw!” mieszał się z formułką o prawie do milczenia.
Sowiński zamrugał parę razy, plamki wciąż latały mu w kącikach oczu, ale przynajmniej nie przeszkadzały w widzeniu. Rozejrzał się i dostrzegł sprawcę swojej tymczasowej ślepoty. Szczupły mężczyzna o wąskiej twarzy szamotał się na ziemi i wykrzykiwał mantry o wolnych mediach. Sowiński spojrzał na niego zimno, krzywiąc się z odrazy.
Kojarzył nazwisko Szczurzyńskiego z rozkładówki Lokalnej Gazety oraz plotek. Przy kawie koledzy narzekali, że w mieście pojawił się nowy, namolny dziennikarz, który nie daje im pracować, ignoruje polecenia oraz wchodzi tam gdzie nie powinien. Nawet raz trafił na dołek, ale czterdzieści osiem godzin w areszcie nie utemperowało Szczurzyńskiego. Wciąż śledził policję i polował na każdą sensację, a Sowiński właśnie sam się o tym przekonał.
Raptem telefon zaczął wibrować w kieszeni komisarza. Spojrzał na wyświetlacz i odebrał połączenie od komendanta.
– Sowiński, słucham. Tak, chłopaki już tu kończą robotę i wracają. Jeszcze nie. Dopiero go znaleźliśmy i próbujemy… Dobrze, przyjadę.
Komisarz rozłączył się i pomasował skroń.
– Co z nim robimy, szefie? – odezwał się Bareja wskazując głową na leżącego w błocie dziennikarza.
– Nie mam na niego czasu. – odpowiedział chłodno Sowiński. – Puśćcie go, ale wcześniej zarekwirujcie aparat jako dowód rzeczowy. Podwiezie mnie ktoś na komendę? Muszę stawić się na dywanik u komendanta.
Wtem adrenalina zeszła z komisarza. Spojrzał na swoje dłonie oraz spodnie, potem zaczął się trząść.
– Chłopaki? – jęknął Sowiński starając się choć trochę panować nad swoim głosem. – Ma ktoś może jakieś chusteczki? Bo wiecie…
Wiedzieli. Zaraz pojawiły się przed nim paczki z chusteczkami higienicznymi. Przyjął je z wdzięcznością i zaczął się czyścić z brudu.
Wypuszczony Szczurzyński przyglądał się mu z daleka i zastanawiał się nad swoim następnym artykułem.
***
Leśny nerwowo szedł korytarzem siedleckiej komendy. Spoglądał co chwila na teczkę w prawej dłoni oraz na najnowszy numer Lokalnej Gazety w lewej. Miał pewność, że żadne z nich nie ucieszy komisarza. Podobnie jak większość zajmujących się tą sprawą śledczych.
Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka. Komisarz stał przed tablicą, na której w równych rzędach wisiały na pinezkach zdjęcia, kartki z notatkami, wyniki badań sekcyjnych poprzednich samobójców oraz lista wszystkich zaginionych bez wieści z ostatnich pięciu lat. Między pinezkami przebiegały czerwone nitki, każda tej samej długości, jakby komisarz odmierzał je wszystkie linijką. Jednak żadna z linii nie łączyła się w jeden punkt mogący doprowadzić ich do powodów śmierci czwórki osób.
Sowiński nie zwrócił uwagi na aspiranta, skupiony na zdjęciu dziewczyny podpisanego jako Danuta Niwiska. Biegła od niej tylko jedna nitka, łącząc ją z pierwszym samobójcą. Leśny wzruszył ramionami, przyzwyczajony do nawyków przełożonego. Komisarz codziennie patrzył się w tę ścianę informacji, męczył się próbując zawiązać między pinezkami pojedynczą nić, a potem jeszcze raz wszystko analizował, szukając nowego połączenia. Za takie podejście Leśny go szanował. Bareja kiedyś przy piwie wysnuł teorię, że Sowiński kieruje się chorym instynktem. Jeśli czuje, że coś jest nie tak, to nie podda się póki nie zamknie sprawy do końca. Tyle, że zdaniem całej komendy ta nie rokowała dobrze.
Leśny w milczeniu położył dokumenty i gazetę w wyznaczonych do tego miejscach na biurku. Nie chciał bardziej drażnić szefa tego dnia. Już miał wyjść, ale raptem zadzwonił telefon. Sowiński wyrwał się z transu i odebrał, nastawiając po chwili na głośnomówiący.
– Zostań Michał, może Bareja znalazł coś nowego. Miał przesłuchać tego Wielgusa. – rzekł Sowiński. – Możesz już mówić Maciek. Co masz?
– Szefie, złe wieści. Dziennikarz był tu dziś przede mną! Już o świcie!
– I co? – Sowiński nie odwrócił wzroku od tablicy, skupiając teraz spojrzenie na imieniu i nazwisku wędkarza. – Staruszek powiedział mu coś ciekawego?
– Całą, cholerną, opowieść. O jakichś trupach i demonach. Menda zdążyła już nawet napisać artykuł i go opublikować. W Lokalnej specjalnie zaczęli kolportaż trochę później, by to puścić.
– Że co?! Czekaj. – Sowiński odwrócił się i wziął z biurka Lokalną Gazetę, którą przyniósł Leśny. Na pierwszej stronie wytłuszczonymi literami widniał nagłówek „Demon z Doliny Muchawki”. Pod zaciskającymi się palcami Sowińskiego szeleścił gnieciony papier – Co ci dokładnie Wielgus powiedział?
Bareja zaczął relację. Począwszy od pytań o znalezienie zwłok, po to, co chciał od niego Szczurzyński. Dziennikarza interesowały zwłaszcza szczegóły dotyczące niewyjaśnionych zjawisk. I jak się okazało mieszkający od urodzenia w okolicy Zalewu Wielgus widząc wykrzywioną gębę trupa przypomniał sobie co nieco. Ile w tym było bajki trudno stwierdzić, ale trójka śledczych miała ochotę w tym momencie zadusić Szczurzyńskiego.
– Dobra. Wracaj i spisz mi raport. Muszę teraz przeczytać ten paszkwil.
– Będę za dziesięć minut. – Bareja rozłączył się.
– Michał, zrób mi proszę herbaty, zielonej.
– Już się robi szefie. – Leśny pobiegł do pokoju socjalnego.
Sowiński usiadł i zaczął czytać artykuł. Z każdym akapitem coraz bardziej czerwieniał na twarzy, wypuszczał przy tym nową wiązankę przekleństw. Leśny widząc nastrój przełożonego po prostu postawił kubek herbaty i ewakuował się. Dla komisarza artykuł był stekiem bzdur, który mógł utrudni śledztwo. Sowińskiemu na samą myśl zrobiło się niedobrze. Wypił herbatę duszkiem, parząc sobie język.
Raptem wstał z miejsca i zaczął się ubierać. Wtedy do środka wpadł Bareja.
– Już jestem szefie. Zaraz zacznę… – przerwał spoglądając na komisarza – Jeśli to nie tajemnica, to gdzie się pan wybiera? Może pomóc?
– Do redakcji Lokalnej – odpowiedział zimno. – Jak chcesz to czekam za dziesięć minut na parkingu. Raport poczeka.
Bareja pokiwał głową i pobiegł za komisarzem.
– Pewnie. Nie chcę tego przegapić.
***
Wparowali do redakcji jakby odtwarzali klisze z amerykańskich filmów. Minęli rząd ustawionych wzdłuż ściany boksów. Sowiński przyznał, że inaczej wyobrażał sobie redakcję Lokalnej. W jednym z boksów dostrzegli Szczurzyńskiego. Przeglądał kserokopie dokumentów. Komisarz nie skomentował bałaganu na biurku oraz chaotycznie poprzyklejanych karteczek z notatkami, które przyprawiały go o gęsią skórkę. W pewnym momencie zastanowił się. Może znalazł coś więcej niż bajki o demonach. – Pomyślał.
Przepisowo przedstawili się. Szczurzyński nie wyglądał na zaskoczonego.
– Przejdźmy od razu do rzeczy. Co za bujdy wynalazłeś?
– To jesteśmy na ty? – Dziennikarz uśmiechnął się.
– Nie przekomarzaj się z nami tylko powiedz, skąd to wytrzasnąłeś? Nie chce mi się brać ciebie na komendę.
– Dobra, dobra, powiem. Widzi pan, przeprowadziłem własne śledztwo. – Spoglądał to na jednego, to na drugiego policjanta, sycąc się ich uwagą. – Przepytałem miejscowych, pogmerałem w starych mikrofilmach w Archiwum Państwowym oraz Bibliotece, poszperałem w internecie i dotarłem do ciekawych informacji. Od końca lat sześćdziesiątych, czyli momentu wykopania i wpuszczenia wody do zalewu, utonęło lub zaginęło w okolicy wiele osób. I wiecie co? – Szczurzyński uśmiechnął się jak dziecko. – Praktycznie większość z nich to byli mężczyźni i tylko kilka kobiet. To nie przypadek.
– A co to ma niby wspólnego ze sprawą lub demonami?
– To, że jedna z zaginionych zabijaja. Nie bezpośrednio oczywiście.
Poirytowany komisarz zacisnął zęby. Czuł, że dziennikarz kpi z nich. Miał wielką ochotę uderzyć go prawym prostym między oczy.
– Powiedzcie, jakie słowiańskie demony znacie?
– Słowiańskie demony? – Bareja spojrzał pytająco na Sowińskiego. – Chyba nie podejrzewasz, że jakieś północnice, czy inne mamuny grasują po okolicy?!
– Dokładnie tak, ale to nie północnica. – odpowiedział Szczurzyński z coraz większą ekscytacją. – To demon, tak przynajmniej myślę, o którym nie przetrwały żadne zapiski ani podania. Albo przeciwnie, to nowy twór nowych czasów. Natura, nawet ta metafizyczna, nie znosi próżni.
– Jeśli nic nie przetrwało, to jedyny wniosek, że sam tego demona wymyśliłeś. – odparł komisarz. – Zachciało ci się stworzyć nową miejską legendę i tyle.
– Ja nic nie wymyśliłem – ciągnął dalej dziennikarz. – W ubiegłym ustroju Służba Bezpieczeństwa zanotowała obecność przedstawiciela tego metafizycznego gatunku, tu w Siedlcach. Z początku sam nie mogłem w to uwierzyć. Nie zdziwię się gdyby okolice zalewu, albo sama Dolina Muchawki była jednym z niewielu miejsc w Polsce, gdzie w obecnych czasach mogą się jeszcze narodzić stwory znane z legend i folkloru, albo nawet nowe. To dowodzi…
– To niczego nie dowodzi – przerwał mu komisarz. – Może tylko schizofrenii. Skąd niby esbecy mieliby wiedzieć o demonach? I gdzie dokładnie znalazłeś te bzdury?
– Jak to gdzie? W IPN. SB poza ściganiem opozycji i zbieraniem donosów od szpicli miała jeszcze kilka ciekawych komórek, o których istnieniu dopiero, co się dowiedzieliśmy. Ostatnio odtajniono dokumenty oddziału do walki z zabobonami, bardziej jako ciekawostkę i dowód paranoi władz komunistycznych niż źródło historyczne. Przetrwało tylko kilka teczek, reszta została pewnie spalona po osiemdziesiątym dziewiątym. Nie zmienia to jednak faktu, że w naszym mieście wytropili właśnie taką Odrazę.
– Odrazę? – Zaciekawił się Bareja. – Bo powodowała u ofiar takie odczucia? Kurczę, coś w tym jest, choć niechętnie to przyznaję.
– Widzę, że pan aspirant zaczyta łapać. Tak nazwali tego demona esbecy. Polowała głównie na mężczyzn, zmuszając ich do samobójstwa. Oczywiście SB wytropiło ją i unicestwiło, przy okazji znajdując zwłoki zaginionej kobiety. Z akt wynikało, że ktoś ją pobił, połamał kości, a potem wrzucił do wody. Świadkom kazano milczeć. Podejrzewam, że musiało stać się coś podobnego i pojawiła się nowa. Ostatnimi czasy zaginęło sporo młodych dziewczyn, może któraś z nich stała się nową Odrazą?
– Brednie – zrezygnowany Sowiński obrócił się na pięcie. – Chodźmy, tracimy tu czas.
Policjanci byli przy wyjściu, gdy raptem Sowiński się zatrzymał.
– Panie Szczurzyński! – krzyknął.
– Tak?
– Na litość, zrób pan porządek na tym biurku, bo patrzeć się nie da. – rzekł komisarz i wyszedł na klatkę schodową.
***
Minął miesiąc. Sowiński przyznał się do porażki. Nie znaleźli żadnych nowych poszlak i sprawa stanęła w martwym punkcie. Przez kilka dni nie mógł spojrzeć w lustro, wszystko go irytowało, nerwica natręctw atakowała mocniej. Nie mogąc wytrzymać wziął tydzień urlopu, by trochę odpocząć, ale nawet w domu nie mógł usiedzieć spokojnie. Wpadł w szał sprzątania, byle nie myśleć. W końcu zmęczona codziennymi porządkami żona kazała mu wyjść na spacer.
Chłodny wiatr owiewał mu twarz. Przez chwilę błąkał się pomiędzy blokami na Pomorskiej. Myśli wróciły. Po weekendzie miał wrócić do pracy i zastanawiał się jak się odnajdzie na komendzie oraz czy wytrzymają jego chorobę, bo mimo urlopu był świadomy, że mu się nie poprawiło.
– Weź się w garść, cholero – powiedział sam do siebie.
Stał przez chwilę, zastanawiając się co ze sobą zrobić. Zachodzące słońce przebijało się między drzewami. Sowiński ruszył w ich stronę.
Dwadzieścia minut później szedł wzdłuż zachodniego brzegu zalewu. Sowiński spojrzał na niebo. Okrągła tarcza księżyca wychyliła się zza chmur. Pełnia, kolejna, która mogła przynieść tragedię.
Wtem dostrzegł, że ktoś chodzi pomiędzy krzakami przy korycie Muchawki. Postać szła wzdłuż rzeki, kręcąc się jakby czegoś szukała. Po chwili zniknęła między drzewami. Wiedziony intuicją komisarz postanowił to sprawdzić.
Sowiński zbliżył się do nieznajomego. Szedł kilka metrów za nim, starając się ukrywać między pniami drzew. Postać mamrotała pod nosem, rzucała przekleństwami i kichała. Komisarz kojarzył ten głos, ale mniej zakatarzony. Chcąc to sprawdzić uruchomił latarkę w telefonie i zaświecił. Raptem wszystko stało się jasne.
Zaskoczony dziennikarz odwrócił się zasłaniając oczy przed światłem. Sowiński skrzywił się. Pewnie szuka swoich metafizycznych bzdur. – Pomyślał.
– Kto to? Nie podchodź! Mam gaz. – zapiszczał dziennikarz.
– Spokojnie panie Szczurzyński. Byłem po prostu ciekaw, kto się po ciemku szlaja między krzakami. Zboczenie zawodowe.
– Aaa, to pan. Nawet się nie spodziewałem spotkać komisarza o tej porze nad zalewem. Pilnujecie, by nikt nie zabił się tej nocy? – Szczurzyński uśmiechał się ironicznie, ale raptem się skrzywił. – Pan wybaczy, muszę wytrzeć nos. Łażę tu kilka dni i złapałem katar. Może pan poświecić?
Sowiński nic nie odpowiedział, ale łaskawie spełnił prośbę. Dziennikarz wyciągnął chusteczki z torby i przetarł nos. Uwagę Sowińskiego przykuł inny przedmiot, który odbił światło latarki.
Lufa.
Komisarz zmełł przekleństwo.
– Ale poważnie, przyszedł pan pilnować okolicy? A może zdesperowany również polujesz na duchy? To byłyby jaja, nie powiem.
– Przyszedłem na spacer – odparł chłodno Sowiński. – Ważniejsze, na co ci ta broń?
– Broń? Aaa to. – Dziennikarz wyciągnął przedmiot wyglądający niczym rewolwer. – Spokojnie, to repliki kapiszoniaków, działające i legalne. Kolega mi pożyczył. To na wypadek natrafienia na Odrazę albo topielca. Mam również drugi, obydwa załadowałem srebrnymi kulami przetopionymi z krzyża mojej babci, bardzo religijnej zresztą.
Sowińskiemu ręce opadły. Miał wrażenie, że rozmawia z obłąkanym. Na duchy z replikami i srebrnymi kulami. – Pomyślał. – Jak na jakiegoś pieprzonego wilkołaka.
– I gdzie zamierza pan polować na tego demona?
– Chcę sprawdzić część doliny. Połączyłem punkty, gdzie znaleziono ofiary Odrazy i ustaliłem środek. To tam dalej – wskazał palcem – przy korycie rzeki.
– Tam ma być ta cała odraza? Tak po prostu?
– Dokładnie! – Szczurzyński uśmiechnął się szeroko. – Mam dla pana propozycję. Nie chce pan ze mną pójść i to sprawdzić? Obiecuję, że nie będzie komisarz żałował.
Sowiński zastanowił się. Nie miał ochoty brudzić spodni, ale również wołał przypilnować, by Szczurzyński nie robił głupot. Jak nic nie znajdą, to przynajmniej wygarnie mu, co sądzi o tym jego metafizycznych teoriach.
– Prowadź. Tylko ostrzegam, nie mam broni, więc nie zatrzymam agresywnego potwora – odparł złośliwie policjant.
– A to nie problem – Szczurzyński wcisnął replikę w ręce komisarza. – Mam drugi, ale uwaga. Ma pan tylko jeden strzał.
Dziennikarz odwrócił się i ruszył wzdłuż rzeki, która kierowała się w stronę gęstego zagajnika.
Komisarz stał skołowany, to patrząc na broń, to na oddalającego się Szczurzyńskiego. Czuł się wyrolowany, ale nie pokazał tego po sobie. Schował pistolet do kieszeni kurtki, upewniając się wcześniej czy broń jest zabezpieczona i pobiegł za dziennikarzem.
Szli w milczeniu. Kikuty szuwarów oraz gałęzie chrzęszczały i trzaskały pod ich butami. W tle nieodmiennie przekrzykiwały się gawrony. Kilka minut później doszli do powalonych przez bobry pni. Stanęli przy nich i poświecili latarkami. Sowiński kojarzył to miejsce. Latem wysoka trawa kamuflowała tu doły i kałuże, w których można skręcić kostkę. Policjant dostał gęsiej skórki wyobrażając sobie zabłocone buty.
– Teraz ostrożnie – szepnął dziennikarz.
Sowiński kiwnął głową, ale wciąż nie wierzył, że znajdą tu demona. Poświecił po konarach, szukając czegokolwiek. Wtem kątem oka dostrzegł kilka metrów od nich dziwny, błękitny blask na rzece. W pierwszej chwili pomyślał, że to światło księżyca, ale było zbyt wyraźne i pulsowało. Szczurzyński również to zauważył. Wyciągnął broń z torby.
Schowali się za pobliskimi drzewami, wychylając nieznacznie głowy, by poobserwować zjawisko. Nad rzeką unosiła się kobieta, wokół której roztaczało się owo pulsujące światło. Sowiński przetarł oczy raz, drugi, potem zamrugał. Nie potrafił przyjąć do wiadomości, tego co widzi. Raptem coś tknęło Sowińskiego. Mógł przysiąc, że gdzieś widział już twarz tej kobiety. Zamyślony nie zauważył jak Szczurzyński wychodzi ze swojej kryjówki i podchodzi do niej. Demon go zauważył i odwrócił w jego stronę.
Odraza uśmiechnęła się zimno. Podfrunęła bliżej, wyciągając kościstą dłoń w stronę Szczuczyńskiego. Dziennikarz zesztywniał. Oczy miał wytrzeszczone, a usta lekko uchylone. Rękojeść pistoletu wisiała na zdrętwiałych palcach i tylko cudem nie ześlizgnęła się jeszcze na ziemię.
– Rusz się człowieku! – krzyknął Sowiński starając się zachować zimną krew. – Nie wiadomo, co się stanie, jak cię to dotknie.
Szczurzyński nie poruszył się nawet o centymetr. Komisarz nie wiedział, co robić. Było to poza jego pojmowaniem. Złodzieja mógłby aresztować, do mordercy strzelić, ale co z demonami? Nie istniały na to paragrafy. Wtem przypomniał sobie gdzie widział jej twarz. W głowie szybko połączył fakty śledztwa z opisami powstawania Odrazy i wszystko stało się dla niego jasne.
Wtem twarz demona zmieniła się. Dziewczęce rysy zniknęły wraz ze skórą odrywającą się płatami od czaszki. Ciało zieleniało i napuchło, wydzielając śluz. Rząd białych, równych zębów pokrył się mułem, a po jednym z kłów pełzł biały robak, zaś na palcach wyrosły szpony. Milimetry dzieliły skórę chłopaka od potwornych dłoni. Szczurzyński bladł i trząsł się spazmatycznie. Jego twarzy wykrzywiła się w grymas identyczny jak u samobójców.
Sowiński wyciągną replikę, odbezpieczył i ruszył do akcji. Oflankował zjawę z prawej strony, wycelował i strzelił. Huknęło, srebrny pocisk pomknął przez mrok trafiając w ramię demona. Ciało istoty przeszył dreszcz, a z gardła wydobyła, przyprawiający o ciarki krzyk.
Szczurzyński zamrugał parę razy, wychodząc z transu. Cofnął się i upadł. Ogarnięty paniką zaczął się czołgać do tyłu.
– Strzelaj do cholery! – wrzasnął Sowiński.
Szczurzyński nie słuchał. Czołgał się po ziemi i błocie chcąc uciec jak najdalej. Komisarz i demon patrzyli na umorusanego i przerażonego dziennikarza z odrazą, jednak każde z różnych powodów. Istota lewitowała w stronę swojej ofiary, starając się go dotknąć.
Komisarz nie miał zamiaru do tego dopuścić. Walcząc ze swoim lękiem stanął między dziennikarzem, a demonem.
– Zostaw go i bierz mnie!
Odraza wyszczerzyła zęby. Spojrzała prosto w oczy komisarza, który dostrzegł, że jej postrzelone ramie rozpłynęło się powietrzu. Nagle Sowińskiego ogarnęła ciemność. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie mógł się ruszać, słyszeć, czuć. Nic.
Raptem z impetem wpadł do wody. Machając rękami wypłynął na powierzchnię. W ustach miał nieznośny posmak mułu. Spojrzał na swoje dłonie. Były małe, jak u dziesięciolatka. Niedaleko, w brudnej toni unosił się jego pies i przypomniał sobie, jak to w dzieciństwie wpadł do studni starej Maciągowej. Zbliżył się do pupila, ale ten się nie ruszał. Mały Sowa nie miał pojęcia co się dzieje.
Spróbował wspiąć się po ścianie, ale ręce i nogi ześlizgiwały się. Wołał o pomoc, ale nikt nie przychodził. Spędził w tej mętnej, brudnej wodzie, razem ze swoim pupilem kilka godzin. Głaskał go, zapewniał, że wszystko będzie dobrze. W końcu go wyciągnęli na powierzchnię, a wraz z nim psa. Niestety Azor wpadając do studni złamał kark. Wieczorem chłopiec mył się długo, ale miał wrażenie, że nie jest czysty. Ciągle czuł na skórze plamy szlamu i błota. Zamknął się w łazience na kilka godzin. Szorował się pumeksem, aż do krwi. Jednak wciąż nie chciało zejść.
W tym czasie Odraza zamachnęła się drugą dłonią na Sowińskiego, próbując przeciąć go szponami na pół. Zamknięty w swoim koszmarze komisarz nie miał pojęcia, że zaraz straci coś więcej niż chęć do życia.
Strzał, srebrna linia przeszyła Odrazę. Stojący obok dziennikarz trząsł się cały z repliką w dłoni. Demon zmienił się w kłąb mgły, która niczym wąż wpełzła między konary drzew, leżące w korycie rzeki.
Sowiński padł na kolana. Patrzył roztrzęsiony na swoje dłonie. Były brudne, ale tym już mało się przejmował. Czy ta istota zrobiła to samo z pozostałymi? – Zapytał się w myślach.
Po chwili odwrócił głowę w kierunku Szczuczyńskiego.
– Dziękuję – powiedział szeptem komisarz. – Naprawdę…
– Chodźmy lepiej stąd. – Głos Szczurzyńskiego drżał, a po policzkach ciekły mu łzy.
– Jeszcze nie teraz. Muszę jeszcze coś sprawdzić. Inaczej będzie wracała.
Dziennikarz nie rozumiał o co komisarzowi chodzi. Sowiński wstał i podszedł do konarów.
– Musimy iść. Ogarnąć się jakoś, przemyśleć, może skorzystać z wizyty u psychiatry. Ja tego nie zapomnę. Musimy! – naciskał Szczurzyński.
– Nie. Zaraz chłopaki się tutaj zjawią. Założę się o całą pensję, że ktoś z osiedla już zadzwonił do firmy.
Pochylił się nad konarami. Mimo brudnego i miejscami wilgotnego ubrania, nie czuł typowego dla siebie dyskomfortu. Jakby jego nerwica natręctw zniknęła lub zasnęła. Podniósł leżącą obok długą gałąź i wsadził ją między konary zanurzając do połowy w wodzie. Przez parę minut w skupieniu badał dno.
Raptem Sowiński odrzucił kij i zaczął oczyszczać to miejsce. W oczach błyszczały mu ogniki, aż Szczurzyński z lękiem pomyślał, że ten wpadł w nowy trans. Gdy policjant w końcu odrzucił na boki wszystkie kowary, gałęzie i psiaki, które mógł unieść poświecił latarką w odsłonięty fragment rzeki.
– Mam – westchnął z ulgą komisarz.
– Co?!
Dziennikarz podbiegł do Sowińskiego chcąc zobaczyć, co znalazł, a ten odwrócił się smutny w stronę Szczuczyńskiego.
– Co twoim zdaniem mogłem znaleźć? Źródło tego całego bajzlu, zwłoki zaginionej przed paroma miesiącami Danuty Niwiskiej, która w nieznany nam sposób zmieniła się w demona. Miałeś cholerną rację Szczurzyński.
Obydwaj w milczeniu zaczekali na przyjazd policji.