- Opowiadanie: Lafran - Odraza

Odraza

Hej. Tekst na­pi­sa­łem jakiś czas temu. Zro­bi­łem kilka re­dak­cji au­tor­skich i chciał­bym po­znać Wasze zda­nie.

Dzię­ku­ję za pod­po­wie­dzi @Si­lvie, @Re­gu­la­to­rom i @Plisz­ka-Czaj­ka (Po­praw­ki od dziew­czyn (Go­to­we), po­now­ne czy­ta­nie, w celu po­pra­wy in­ter­punk­cji i dia­lo­gów (WIP))

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Odraza

Ba­żant za­skrze­czał ostrze­gaw­czo, po czym sfru­nął z ob­gry­zio­ne­go przez bobry pniaka. Po­ran­ne słoń­ce roz­ja­śni­ło brud­no­sza­re niebo nad Do­li­ną Mu­chaw­ki oraz siedleckim za­le­wem. Znaj­du­ją­ce się po dru­giej stro­nie akwe­nu domy przy Okręż­nej i osie­dle na Po­znań­skiej spało.

Paweł Wiel­gus po­ło­żył torbę ze sprzę­tem na ziemi i za­czął ener­gicz­nie po­cie­rać zmar­z­nię­ty­mi dłoń­mi. Ro­zej­rzał się za in­ny­mi węd­ka­rza­mi. Pusto. Do­strzegł je­dy­nie porannego bie­ga­cza koło Sta­ni­cy, który zaraz znik­nął za za­krę­tem. Wiel­gus skub­nął wąs, za­sta­na­wia­jąc się, czy to mróz wy­stra­szył tak ludzi. Sam prze­żył sześć­dzie­siąt lat har­tu­jąc się i ćwi­cząc, nie bał się o swoje zdro­wie. Tylko serce już nie do­ma­ga­ło.

Za­czął po­po­dzi­wiać oko­li­cę. Tafla wody de­li­kat­nie fa­lo­wa­ła, a po niej dry­fo­wa­ło kilka ma­rzann. Za ple­ca­mi miał chasz­cze oraz łąki. Roz­ma­rzył się. W dzie­ciń­stwie za­pusz­czał się w te te­re­ny i wra­cał na wie­czór brud­ny i za­bło­co­ny. Uwiel­biał to miej­sce i w życiu by się stąd nie wy­pro­wa­dził.

Wy­cią­gnął z torby skła­da­ny sto­łek, roz­ło­żył i usiadł. Po­wspo­mi­nał jesz­cze przez chwi­lę mło­dość, dając się owie­wać chłod­nej bry­zie. Szum wody oraz od­gło­sy prze­krzy­ku­ją­cych się gaw­ro­nów uspo­ka­ja­ły i re­lak­so­wa­ły. Po chwi­li po­czuł się go­to­wy do łowów. Wy­cią­gnął z po­krow­ca wędkę, a na­stęp­nie za­ło­żył przy­nę­tę na ha­czyk. Dzi­siaj miał na­dzie­ję na szcze­gól­nie dużą sztu­kę.

Chwy­cił pew­nie za rącz­kę, wziął za­mach i wy­ćwi­czo­nym ru­chem po­słał ha­czyk parę me­trów do przo­du. Za­cze­kał chwi­lę, po czym za­cząć zwi­jać żyłkę. Spła­wik pły­nął w stro­nę Wiel­gu­sa, two­rząc ślad na wo­dzie. Nagle po­czuł opór. Węd­karz szarp­nął moc­niej, niepewny, czy aby na pewno zła­pał rybę. Ostroż­nie na­cią­gał żyłkę. Im dłu­żej krę­cił kołowrot­kiem, tym bar­dziej mar­kot­niał. Gdyby zła­pał rybę ta mio­ta­ła­by się i wal­czy­ła, cią­gnąc z całej siły, a tutaj nic.

Zło­wio­ny przed­miot wy­pły­nął na po­wierzch­nię. Przy­po­mi­nał po­dar­tą ko­szu­lę przy­le­pio­ną do ludz­kich ple­ców. Po chwi­li wy­nu­rzy­ło się tro­chę wię­cej. Wiel­gus sklął wszyst­kie oko­licz­ne dzie­cia­ki, miał pew­ność, że wy­ło­wił ma­rzan­nę zro­bio­ną z ma­ne­ki­na. Powierzch­nię kukły po­kry­wa­ły plamy zie­lo­ne­go szla­mu, włosy miała skoł­tu­nio­ne i brud­ne. Lu­dzie po­głu­pie­li, po­my­ślał. – Ma­rzan­na z ma­ne­ki­na? To już szczyt!

Spro­wa­dził kukłę na brzeg i wy­cią­gnął z wody. Ma­ne­kin był ośli­zgły w do­ty­ku i śmier­dział zgni­li­zną. Wiel­gus sapał z wy­sił­ku. Chyba się prze­ce­ni­łem. Uf, ile to cho­ler­stwo waży? Wtem zdał sobie spra­wę, że coś jest nie tak, bo ma­ne­kin, nawet pełen wody, po­wi­nien być lżej­szy.

Czy to na pewno jest ma­ne­kin? Wiel­gus wpadł w pa­ni­kę. Pró­bo­wał sobie tłu­ma­czyć, że to prze­cież nie­lo­gicz­ne, aby ktoś wrzu­cił zwło­ki do za­le­wu. Chcąc się upew­nić, iż nie ma do czy­nie­nia z tru­pem, cały drżąc chwy­cił za bok le­żą­ce­go na ziemi i od­wró­cił na drugą stro­nę.

Kolor znik­nął z jego twa­rzy. Uniósł dłoń na wy­so­kość oczu i spoj­rzał na nią z od­ra­zą. Od­dech przy­spie­szył i stał się nie­rów­ny. Za­kłu­ło go w pier­si.

Ni stąd, ni zowąd, w umy­śle po­ja­wi­ły się uryw­ki wspo­mnieć z cza­sów mło­do­ści, kiedy to do za­le­wu do­pie­ro co wpusz­czo­no wodę. Coś, co wy­parł z pa­mię­ci, łu­dząc się, że nigdy nie bę­dzie mu­siał oglą­dać tej obrzy­dli­wej gęby.

Serce sześć­dzie­się­cio­lat­ka za­bi­ło moc­niej, jakby chcia­ło wy­ła­mać mo­stek. Kłu­cie zmie­ni­ło się w re­gu­lar­ne ude­rze­nia bólu. Łzy spły­wa­ły mu po po­licz­ku, a nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Padł na zie­mię trzy­ma­jąc się kur­czo­wo za pierś.

Miał zawał.

 

***

 

Czte­ry pory roku Vi­val­die­go roz­le­gły się w sy­pial­ni. Ko­mi­sarz So­wiń­ski otwo­rzył przekrwio­ne oczy i prze­krę­cił głowę w kie­run­ku szaf­ki noc­nej, mając na­dzie­ję, że dzwo­nią­cy te­le­fon tylko mu się śni.

– Od­bierz do cho­le­ry – po­wie­dzia­ła jego żona, za­kry­wa­jąc głowę koł­drą.

Jęk­nął, po czym wstał. Za­schnię­te gar­dło do­ma­ga­ło się wody, a głowa pul­so­wa­ła tępym bólem. Zła­pał ko­mór­kę i udał się do sa­lo­nu.

– So­wiń­ski, słu­cham – po­wie­dział ochry­płym gło­sem.

– Tu Leśny. Mamy ko­lej­ne­go – rzekł la­ko­nicz­nie po­li­cjant.

– Hej. Po­słu­chaj, do­pie­ro co wsta­łem. Mów wprost, kogo macie? – wark­nął rozdrażnio­ny.

– Cho­dzi o… – Leśny za­jąk­nął się. – Mamy ko­lej­ne­go sa­mo­bój­cę. Panie ko­mi­sa­rzu, będę szcze­ry, oni się chyba zmó­wi­li. Co peł­nia to ko­lej­ny.

– Gdzie teraz? – wes­tchnął. Był już zmę­czo­ny tą spra­wą.

– Za­chod­ni brzeg za­le­wu, ciało wy­ło­wił rano węd­karz.

– Będę za pół go­dzi­ny, czter­dzie­ści minut maks. Za­bez­piecz­cie teren przez ten czas, za­dzwoń do tech­ni­ków…

– Już się tym za­ją­łem – prze­rwał mu. – Pro­ku­ra­tor też wie.

– Do­brze. Już bie­gnę. – So­wiń­ski roz­łą­czył się.

Roz­su­nął za­sło­ny. Z okna roz­po­ście­rał się widok na łysy las ota­cza­ją­cy po­łu­dnio­wy brzeg za­le­wu. So­wiń­ski pró­bo­wał co­kol­wiek do­strzec, lecz od pro­mie­ni po­ran­ne­go słońca pie­kły go oczy.

Po­czuł za­wro­ty głowy. Oparł się o ścia­nę i po­szedł do ła­zien­ki. Chciał do­pro­wa­dzić sie­bie do stanu uży­wal­no­ści. Za­klął wi­dząc w lu­strze za­rost, roz­czo­chra­ne włosy i przekrwio­ne oczy. Czuł obrzy­dze­nie do sa­me­go sie­bie, nie cier­piał wy­glą­dać niechlujnie. Sięgnął ręką po ma­szyn­kę do go­le­nia, ale nie zna­lazł jej. Zer­k­nął na półkę pod lustrem i pra­wie go krew nie za­la­ła. Wszyst­kie rze­czy, za­rów­no jego jak i żony le­ża­ły po­mie­sza­ne ze sobą. Naj­chęt­niej za­du­sił­by Agę za to, ale nie miał czasu. Uło­żył kremy, dezodoran­ty, per­fu­my i inne ko­sme­ty­ki na swoje miej­sca z do­kład­no­ścią co do centymetra. Byle po­zbyć się od­ra­ża­ją­ce­go nie­po­rząd­ku. Do­pie­ro wtedy mógł ze spokojem ducha zająć się sobą.

Ża­ło­wał, że dał się na­mó­wić na wczo­raj­sze imie­ni­ny, lecz nie miał wyj­ścia. Nie mógł szwa­gro­wi od­mó­wić, tak samo kilku ko­le­jek za jego zdro­wie. Radny w ro­dzi­nie to katorga. Po­li­że taki wła­dzy i zaraz czuje się ważny i dy­ry­gu­je wszyst­ki­mi. Pie­skie życie, Sowa, pie­skie życie.

Gdy skoń­czył, prze­brał się, za­ło­żył kurt­kę, dusz­kiem wypił bu­tel­kę ke­fi­ru z lo­dów­ki i wy­szedł z miesz­ka­nia.

Cze­ka­jąc na windę, za­czął się de­ner­wo­wać. Tupał nogą, za­ci­skał pię­ści, ale to było sil­niej­sze od niego. Zro­bił obrót i po­szedł spraw­dzić, czy na pewno za­mknął za sobą drzwi. Potem drugi. Gdy po­cią­gnął klam­kę trze­ci raz z miesz­ka­nia krzyk­nę­ła żona.

– Za­mkną­łeś je!

Z czy­stym su­mie­niem mógł wyjść z bloku.

 

***

 

Sie­dl­ce nie są dużym mia­stem. Z jed­nej stro­ny to do­brze, w nie­ca­łą go­dzi­nę można przejść na pie­cho­tę, z jed­ne­go końca na drugi. Ko­mi­sarz uznał, że skoro zalew ma tuż pod nosem, to prze­spa­ce­ru­je się „dla zdro­wot­no­ści”. Nie chcia­ło mu się gonił na zła­ma­nie karku, nie­bosz­czyk prze­cież nie uciek­nie. Jed­nak­że i tak po­sta­no­wił pójść skró­ta­mi, tuż za ko­ścio­łem Bo­że­go Ciała. Znał trasę na pa­mięć i śmia­ło mógł iść na au­to­pi­lo­cie. My­ślał.

Spra­wa pod­cho­dzi­ła pod ka­te­go­rię bez­na­dziej­nych, by nie po­wie­dzieć, że pod Ar­chi­wum X. Od kilku mie­się­cy, zaraz po pełni księ­ży­ca, znaj­do­wa­li ciała z charakterystycznym po­śmiert­nym gry­ma­sem. Na pierw­sze­go za­re­ago­wa­no zgod­nie z pro­ce­du­rą, choć dzi­wi­ło, czemu stu­dent się po­ciął. Wy­kła­dow­cy i ko­le­dzy mieli o nim dobre zda­nie, otrzymywał liczne stypendia i wyróżnienia. Żad­nych symp­to­mów stre­su czy śladu za­stra­sza­nia. Nawet listu po­że­gnal­ne­go nie zo­sta­wił. Po­li­cja miała w tej sprawie kom­plet­ne zero, i przy­kle­pa­no jako sa­mo­bój­stwo. So­wiń­skie­go to po­iry­to­wa­ło. Czuł, że ist­nie­je dru­gie dno, ale z braku po­szlak od­pu­ścił.

Dru­gie­go sa­mo­bój­cę zna­le­zio­no na ob­wod­ni­cy. We­dług ze­znań świad­ków męż­czy­zna wbiegł pod nad­jeż­dża­ją­cą cię­ża­rów­kę, wrzesz­cząc, pła­cząc i dra­piąc się po twa­rzy, jakby coś się w nią wże­ra­ło i siłą to zdzie­rał wraz ze skórą. Kie­row­ca za­ha­mo­wał, ale na pokrytym szklan­ką as­fal­cie tir wpadł w po­ślizg. Na­cze­pa ude­rzy­ła w sza­leń­ca, od­rzu­ca­jąc go kilka me­trów dalej. Ciało przy­po­mi­na­ło krwa­wy na­le­śnik, z czego za­cho­wa­ła się tylko twarz. So­wiń­ski zro­zu­miał wtedy, że to nie przy­pa­dek. Ofia­ra wy­pad­ku miała iden­tycz­ny jak stu­dent sprzed mie­sią­ca gry­mas. Prze­szu­ka­li oko­li­cę, ale nic nie zna­leź­li. Spraw­dzi­li krew pod kątem nar­ko­ty­ków, ale i tu kulą w płot.

Do­pie­ro po zna­le­zie­niu trze­cie­go nie­bosz­czy­ka z od­ra­zą na twa­rzy, za­czę­to łą­czyć to z po­przed­ni­mi przy­pad­ka­mi. Otrzy­ma­li zgło­sze­nie, że czło­wiek rzu­cił się pod po­ciąg, nic spek­ta­ku­lar­ne­go. Ni­ko­go nie dzi­wi­ło sa­mo­bój­stwo na wia­duk­cie. Zda­rza­ły się parę razy w roku i służ­by przyzwyczaiły się do tego. Jed­nak gry­mas ich otrzeź­wił, mimo usil­nych sta­rań i tym razem nic nie zna­leź­li. Zdo­ła­li usta­lić je­dy­nie, że do sa­mo­bójstw do­cho­dzi­ło pod­czas lub zaraz po pełni w po­bli­żu za­le­wu.

Po pięt­na­stu mi­nu­tach do­tarł na miej­sce. Od­ci­nek brze­gu, przy któ­rym zna­le­zio­no zwło­ki, za­bez­pie­czo­no ta­śma­mi. W od­da­li ka­ret­ka pró­bo­wa­ła prze­je­chać mię­dzy tłu­mem ga­piów. So­wiń­ski prych­nął. Czar­ne pro­sto­ką­ty te­le­fo­nów wzno­si­ły się ponad ich gło­wa­mi, ni­czym pe­ry­sko­py chcą­ce co­kol­wiek do­strzec, tuż nad po­zio­mem głów. W ta­kich chwi­lach na­wie­dza­ła go myśl – Czło­wiek umarł, usza­nuj­cie go, a nie za­cho­wuj­cie się jakby to był spek­takl lub plan filmu kry­mi­nal­ne­go, daj­cie nam pra­co­wać.

Przy­wi­tał się z po­li­cjan­ta­mi, któ­rzy prze­pu­ści go pod taśmą. Koło przy­kry­te­go płach­tą ciała stała dwój­ka męż­czyzn. Jeden rosły, a drugi o głowę niż­szy. So­wiń­ski spoj­rzał na po­bli­skie przy­bo­ry węd­kar­skie zo­sta­wio­ne na ziemi, nie­rów­no i bez ja­kiej­kol­wiek se­lek­cji. Wziął parę głęb­szych od­de­chów, by sku­pić swoje myśli na pracy, a nie swo­jej ner­wi­cy na­tręctw. Tak jak uczył go te­ra­peu­ta. Uspo­ko­jo­ny pod­szedł do męż­czyzn.

– Co tam pa­no­wie w po­li­ty­ce?

– Le­piej nie gadać – rzekł aspi­rant Ba­re­ja. – Trup, gry­mas i zero po­szlak.

– Nic cie­ka­we­go ko­mi­sa­rzu. – dodał sto­ic­ko Czu­ry­ła, szef tech­ni­ków. – Ko­lej­ny, co chciał ze sobą skoń­czyć.

Sto­ją­cy obok So­wiń­skie­go Czu­ry­ła swym spo­so­bem bycia przy­po­mi­nał bar­dziej dre­sia­rza niż po­li­cjan­ta, przez co na ko­men­dzie po­stron­ni nie­raz my­li­li go z dre­sia­rzem, cze­ka­ją­cym na prze­słu­cha­nie. Lecz wie­lo­krot­nie udo­wod­nił, że ma łeb na karku, zy­sku­jąc sza­cu­nek So­wiń­skie­go. Choć jako ostat­ni nie wie­rzył w ta­jem­ni­cze sa­mo­bój­stwa pod­czas pełni.

Ba­re­ja krzy­wił się, nie ukry­wa­jąc swo­ich emo­cji. So­wiń­ski nie pytał, znał po­wo­dy we­wnętrz­ne­go roz­dar­cia aspi­ran­ta, który nie­na­wi­dził sa­mo­bój­ców. Choć wy­ko­ny­wał swoją ro­bo­tę rze­tel­nie, Ba­re­ja nie­raz przy­zna­wał, że wo­lał­by nie zaj­mo­wać się tą spra­wą.

– Dobra, co mamy. Leśny nie podał mi szcze­gó­łów i… – ko­mi­sarz przy­po­mniał sobie o pod­wład­nym i za­czął się roz­glą­dać do­oko­ła. – Gdzie wła­ści­wie Mi­siek jest?

– Prze­py­tu­je jesz­cze bie­ga­cza, który zna­lazł dwa ciała na brze­gu. W jed­nym roz­po­znał swo­je­go są­sia­da – od­po­wie­dział Ba­re­ja. – Po­dej­rze­wa­my, że to wła­śnie ów są­siad wy­ło­wił de­na­ta. To sześć­dzie­się­cio­sied­mio­let­ni Paweł Wiel­gus, eme­ryt. Nie mamy na razie jego ze­znań, ka­ret­ka za­bra­ła go do szpi­ta­la, po­dej­rze­nie za­wa­łu serca.

– W takim razie, to co za ka­ret­ka, która prze­py­cha­ła się przez ga­piów?

Czu­ry­ła uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– W tam­tej zna­la­zła się żona Pana Wiel­gu­sa. Przy­bie­gła zo­ba­czyć co się dzie­je. Wpadła w histerię, a potem z nadmiaru emo­cji ze­mdla­ła. Może to i le­piej, bo tylko prze­szka­dza­ła.

– Dobra, a co z tru­pem?

– Jacek wstęp­nie go spraw­dził. – od­po­wie­dział Ba­re­ja. – Śmierć przez wy­chło­dze­nie or­ga­ni­zmu lub uto­nię­cie. Trud­no stwier­dzić. Wy­glą­da na to, że naj­zwy­czaj­niej w świe­cie wsko­czył do wody. Ciało na­pu­chło i zo­sta­ło nad­gry­zio­ne przez ryby. Po­dej­rze­wa­my, że zda­rzy­ło się to kilka dni temu. Poza tym żad­nych śla­dów walki, sza­mo­ta­ni­ny, czy in­nych ob­ra­żeń ciał. No i… znowu ta twarz.

W tym mo­men­cie pod­biegł do nich przy­sa­dzi­sty Leśny.

– Dzień dobry, ko­mi­sa­rzu. – po­wie­dział ener­gicz­nie, po czym od­wró­cił się w kie­run­ku Barei. – Prze­ka­za­łeś już szcze­gó­ły?

– Tak, Mi­siek. Już to zro­bi­łem.

– Jeśli mogę, dla mnie to zwy­kłe sa­mo­bój­stwo lub wy­pa­dek. – Tech­nik nie prze­jął się skwa­szo­ną miną ko­mi­sa­rza. – A wra­ca­jąc do spra­wy. Denat nie miał przy sobie do­ku­men­tów, ale myślę, że do wie­czo­ra upo­ra­my się z iden­ty­fi­ka­cją.

So­wiń­ski kiw­nął głową. Nie był za­do­wo­lo­ny z eks­per­ty­zy i nie miał ocho­ty sprze­czać się z Czu­ry­łą. Czuł, że tu na­praw­dę jest dru­gie dno. Minął bez słowa po­zo­sta­łych i pod­szedł do przy­kry­te­go płach­tą ciała. Fetor zgni­li­zny i mułu uno­sił się w po­wie­trzu. Kuc­nął i od­sło­nił de­na­ta do po­ło­wy, pil­nu­jąc, by choć­by i mi­li­me­trem dłoni nie do­tknąć skóry trupa. Skoń­czy­ło­by się to dla niego kil­ku­go­dzin­ną sesją mycia rąk. Mar­twe oczy pa­trzy­ły przed sie­bie na kogoś lub coś, co go za­bi­ło. Po­li­cjant przy­po­mniał sobie o „le­gen­dzie” ja­ko­by mogły utrwa­lić ob­li­cze za­bój­cy, jak kli­sza fo­to­gra­ficz­na. Zga­nił się w my­ślach. Nie wie­rzył w pa­ra­nor­mal­ne ba­jecz­ki. Chwi­lę jesz­cze przy­glą­dał się de­na­to­wi, ale poza tym, co mówił Ba­re­ja nic nie doj­rzał. Wy­cią­gnął te­le­fon i uru­cho­mił ka­len­darz. Wszyst­ko się zga­dza­ło, nie­daw­no była peł­nia.

So­wiń­ski długo za­sta­na­wiał się, kto mógł zmu­szać ich do tak dra­stycz­ne­go kroku. Przez mo­ment po­dej­rze­wał sektę, ale od­rzu­cił to. Druga ofia­ra re­gu­lar­nie cho­dzi­ła na spo­tka­nia Oazy. Jed­nak naj­bar­dziej cie­ka­wi­ła go ge­ne­za gry­ma­su od­ra­zy na twa­rzach. Nie dało się go zmie­nić, ani za­mknąć zmar­łym oczu. Nawet bal­sa­mi­ści za­ła­my­wa­li ręce. Nikt nie po­tra­fił zna­leźć roz­sąd­ne­go wy­ja­śnie­nia tego fe­no­me­nu.

Ko­mi­sarz wes­tchnął cięż­ko, po czym za­krył ciało. Po­krę­cił głową chcąc roz­cią­gnąć zdrę­twia­łą szyję. Wtem przed oczy­ma po­ja­wił mu się obiek­tyw apa­ra­tu ośle­pia­jąc go fle­szem. So­wiń­ski stra­cił rów­no­wa­gę i upadł tył­kiem na zie­mię.

– Co do… – krzyk­nął za­kry­wa­jąc twarz dłoń­mi.

Plamy świa­tła roz­la­ły się pod po­wie­ka­mi. Ktoś do niego pod­szedł i po­mógł wstać. Do­oko­ła sły­szał krzy­ki. Ba­re­ja wrzesz­czał, do kogoś, by się za­trzy­mał.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, panie ko­mi­sa­rzu? – za­py­tał Czu­ry­ła, pod­no­sząc So­wiń­skie­go z ziemi. – Widać Szczu­rzyń­ski i pana do­rwał.

– Szczu­rzyń­ski?

– Nowy dzien­ni­karz z Lo­kal­nej Ga­ze­ty, menda ja­kich mało.

Rap­tem usły­szał głu­che ude­rze­nie kilku ciał o zie­mię. Pi­skli­wy głos krzy­czał, że „Po­li­cja media uci­sza!” i „Znisz­czy­li­ście mi obiek­tyw!” mie­szał się z for­muł­ką o pra­wie do mil­cze­nia.

So­wiń­ski za­mru­gał parę razy, plam­ki wciąż la­ta­ły mu w ką­ci­kach oczu, ale przy­naj­mniej nie prze­szka­dza­ły w wi­dze­niu. Ro­zej­rzał się i do­strzegł spraw­cę swo­jej tym­cza­so­wej śle­po­ty. Szczu­pły męż­czy­zna o wą­skiej twa­rzy sza­mo­tał się na ziemi i wy­krzy­ki­wał man­try o wol­nych me­diach. So­wiń­ski spoj­rzał na niego zimno, krzy­wiąc się z od­ra­zy.

Ko­ja­rzył na­zwi­sko Szczu­rzyń­skie­go z roz­kła­dów­ki Lo­kal­nej Ga­ze­ty oraz plo­tek. Przy kawie ko­le­dzy na­rze­ka­li, że w mie­ście po­ja­wił się nowy, na­mol­ny dzien­ni­karz, który nie daje im pra­co­wać, igno­ru­je po­le­ce­nia oraz wcho­dzi tam gdzie nie po­wi­nien. Nawet raz tra­fił na dołek, ale czter­dzie­ści osiem go­dzin w aresz­cie nie utem­pe­ro­wa­ło Szczu­rzyń­skie­go. Wciąż śle­dził po­li­cję i po­lo­wał na każdą sen­sa­cję, a So­wiń­ski wła­śnie sam się o tym prze­ko­nał.

Rap­tem te­le­fon za­czął wi­bro­wać w kie­sze­ni ko­mi­sa­rza. Spoj­rzał na wy­świe­tlacz i ode­brał po­łą­cze­nie od ko­men­dan­ta.

– So­wiń­ski, słu­cham. Tak, chło­pa­ki już tu koń­czą ro­bo­tę i wra­ca­ją. Jesz­cze nie. Do­pie­ro go zna­leź­li­śmy i pró­bu­je­my… Do­brze, przy­ja­dę.

Ko­mi­sarz roz­łą­czył się i po­ma­so­wał skroń.

– Co z nim ro­bi­my, sze­fie? – ode­zwał się Ba­re­ja wska­zu­jąc głową na le­żą­ce­go w bło­cie dzien­ni­ka­rza.

– Nie mam na niego czasu. – od­po­wie­dział chłod­no So­wiń­ski. – Puść­cie go, ale wcze­śniej za­re­kwi­ruj­cie apa­rat jako dowód rze­czo­wy. Pod­wie­zie mnie ktoś na ko­men­dę? Muszę sta­wić się na dy­wa­nik u ko­men­dan­ta.

Wtem ad­re­na­li­na ze­szła z ko­mi­sa­rza. Spoj­rzał na swoje dło­nie oraz spodnie, potem za­czął się trząść.

– Chło­pa­ki? – jęk­nął So­wiń­ski sta­ra­jąc się choć tro­chę pa­no­wać nad swoim gło­sem. – Ma ktoś może ja­kieś chu­s­tecz­ki? Bo wie­cie…

Wie­dzie­li. Zaraz po­ja­wi­ły się przed nim pacz­ki z chu­s­tecz­ka­mi hi­gie­nicz­ny­mi. Przy­jął je z wdzięcz­no­ścią i za­czął się czy­ścić z brudu.

Wy­pusz­czo­ny Szczu­rzyń­ski przy­glą­dał się mu z da­le­ka i za­sta­na­wiał się nad swoim na­stęp­nym ar­ty­ku­łem.

 

***

 

Leśny ner­wo­wo szedł ko­ry­ta­rzem sie­dlec­kiej ko­men­dy. Spo­glą­dał co chwi­la na tecz­kę w pra­wej dłoni oraz na naj­now­szy numer Lo­kal­nej Ga­ze­ty w lewej. Miał pew­ność, że żadne z nich nie ucie­szy ko­mi­sa­rza. Po­dob­nie jak więk­szość zaj­mu­ją­cych się tą spra­wą śled­czych.

Za­pu­kał do drzwi i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź wszedł do środ­ka. Ko­mi­sarz stał przed ta­bli­cą, na któ­rej w rów­nych rzę­dach wi­sia­ły na pi­nez­kach zdję­cia, kart­ki z no­tat­ka­mi, wy­ni­ki badań sek­cyj­nych po­przed­nich sa­mo­bój­ców oraz lista wszyst­kich za­gi­nio­nych bez wie­ści z ostat­nich pię­ciu lat. Mię­dzy pi­nez­ka­mi prze­bie­ga­ły czer­wo­ne nitki, każda tej samej dłu­go­ści, jakby ko­mi­sarz od­mie­rzał je wszyst­kie li­nij­ką. Jed­nak żadna z linii nie łą­czy­ła się w jeden punkt mo­gą­cy do­pro­wa­dzić ich do po­wo­dów śmier­ci czwór­ki osób.

So­wiń­ski nie zwró­cił uwagi na aspi­ran­ta, sku­pio­ny na zdję­ciu dziew­czy­ny pod­pi­sa­ne­go jako Da­nu­ta Ni­wi­ska. Bie­gła od niej tylko jedna nitka, łą­cząc ją z pierw­szym sa­mo­bój­cą. Leśny wzru­szył ra­mio­na­mi, przy­zwy­cza­jo­ny do na­wy­ków prze­ło­żo­ne­go. Ko­mi­sarz co­dzien­nie pa­trzył się w tę ścia­nę in­for­ma­cji, mę­czył się pró­bu­jąc za­wią­zać mię­dzy pi­nez­ka­mi po­je­dyn­czą nić, a potem jesz­cze raz wszyst­ko ana­li­zo­wał, szu­ka­jąc no­we­go po­łą­cze­nia. Za takie po­dej­ście Leśny go sza­no­wał. Ba­re­ja kie­dyś przy piwie wy­snuł teo­rię, że So­wiń­ski kie­ru­je się cho­rym in­stynk­tem. Jeśli czuje, że coś jest nie tak, to nie podda się póki nie za­mknie spra­wy do końca. Tyle, że zda­niem całej ko­men­dy ta nie ro­ko­wa­ła do­brze.

Leśny w mil­cze­niu po­ło­żył do­ku­men­ty i ga­ze­tę w wy­zna­czo­nych do tego miej­scach na biur­ku. Nie chciał bar­dziej draż­nić szefa tego dnia. Już miał wyjść, ale rap­tem za­dzwo­nił te­le­fon. So­wiń­ski wy­rwał się z transu i ode­brał, na­sta­wia­jąc po chwi­li na gło­śno­mó­wią­cy.

– Zo­stań Mi­chał, może Ba­re­ja zna­lazł coś no­we­go. Miał prze­słu­chać tego Wiel­gu­sa. – rzekł So­wiń­ski. – Mo­żesz już mówić Ma­ciek. Co masz?

– Sze­fie, złe wie­ści. Dzien­ni­karz był tu dziś przede mną! Już o świ­cie!

– I co? – So­wiń­ski nie od­wró­cił wzro­ku od ta­bli­cy, sku­pia­jąc teraz spoj­rze­nie na imie­niu i na­zwi­sku węd­ka­rza. – Sta­ru­szek po­wie­dział mu coś cie­ka­we­go?

– Całą, cho­ler­ną, opo­wieść. O ja­kichś tru­pach i de­mo­nach. Menda zdą­ży­ła już nawet na­pi­sać ar­ty­kuł i go opu­bli­ko­wać. W Lo­kal­nej spe­cjal­nie za­czę­li kol­por­taż tro­chę póź­niej, by to pu­ścić.

– Że co?! Cze­kaj. – So­wiń­ski od­wró­cił się i wziął z biur­ka Lo­kal­ną Ga­ze­tę, którą przy­niósł Leśny. Na pierw­szej stro­nie wy­tłusz­czo­ny­mi li­te­ra­mi wid­niał na­głó­wek „Demon z Do­li­ny Mu­chaw­ki”. Pod za­ci­ska­ją­cy­mi się pal­ca­mi So­wiń­skie­go sze­le­ścił gnie­cio­ny pa­pier – Co ci do­kład­nie Wiel­gus po­wie­dział?

Ba­re­ja za­czął re­la­cję. Po­cząw­szy od pytań o zna­le­zie­nie zwłok, po to, co chciał od niego Szczu­rzyń­ski. Dzien­ni­ka­rza in­te­re­so­wa­ły zwłasz­cza szcze­gó­ły do­ty­czą­ce nie­wy­ja­śnio­nych zja­wisk. I jak się oka­za­ło miesz­ka­ją­cy od uro­dze­nia w oko­li­cy Za­le­wu Wiel­gus wi­dząc wy­krzy­wio­ną gębę trupa przy­po­mniał sobie co nieco. Ile w tym było bajki trud­no stwier­dzić, ale trój­ka śled­czych miała ocho­tę w tym mo­men­cie za­du­sić Szczu­rzyń­skie­go.

– Dobra. Wra­caj i spisz mi ra­port. Muszę teraz prze­czy­tać ten pasz­kwil.

– Będę za dzie­sięć minut. – Ba­re­ja roz­łą­czył się.

– Mi­chał, zrób mi pro­szę her­ba­ty, zie­lo­nej.

– Już się robi sze­fie. – Leśny po­biegł do po­ko­ju so­cjal­ne­go.

So­wiń­ski usiadł i za­czął czy­tać ar­ty­kuł. Z każ­dym aka­pi­tem coraz bar­dziej czer­wie­niał na twa­rzy, wy­pusz­czał przy tym nową wią­zan­kę prze­kleństw. Leśny wi­dząc na­strój prze­ło­żo­ne­go po pro­stu po­sta­wił kubek her­ba­ty i ewa­ku­ował się. Dla ko­mi­sa­rza ar­ty­kuł był ste­kiem bzdur, który mógł utrud­ni śledz­two. So­wiń­skie­mu na samą myśl zro­bi­ło się nie­do­brze. Wypił her­ba­tę dusz­kiem, pa­rząc sobie język.

Rap­tem wstał z miej­sca i za­czął się ubie­rać. Wtedy do środ­ka wpadł Ba­re­ja.

– Już je­stem sze­fie. Zaraz za­cznę… – prze­rwał spo­glą­da­jąc na ko­mi­sa­rza – Jeśli to nie ta­jem­ni­ca, to gdzie się pan wy­bie­ra? Może pomóc?

– Do re­dak­cji Lo­kal­nej – od­po­wie­dział zimno. – Jak chcesz to cze­kam za dzie­sięć minut na par­kin­gu. Ra­port po­cze­ka.

Ba­re­ja po­ki­wał głową i po­biegł za ko­mi­sa­rzem.

– Pew­nie. Nie chcę tego prze­ga­pić.

 

***

 

Wpa­ro­wa­li do re­dak­cji jakby od­twa­rza­li kli­sze z ame­ry­kań­skich fil­mów. Mi­nę­li rząd usta­wio­nych wzdłuż ścia­ny bok­sów. So­wiń­ski przy­znał, że ina­czej wy­obra­żał sobie re­dak­cję Lo­kal­nej. W jed­nym z bok­sów do­strze­gli Szczu­rzyń­skie­go. Prze­glą­dał kse­ro­ko­pie do­ku­men­tów. Ko­mi­sarz nie sko­men­to­wał ba­ła­ga­nu na biur­ku oraz cha­otycz­nie po­przy­kle­ja­nych kar­te­czek z no­tat­ka­mi, które przy­pra­wia­ły go o gęsią skór­kę. W pew­nym mo­men­cie za­sta­no­wił się. Może zna­lazł coś wię­cej niż bajki o de­mo­nach. – Po­my­ślał.

Prze­pi­so­wo przed­sta­wi­li się. Szczu­rzyń­ski nie wy­glą­dał na za­sko­czo­ne­go.

– Przejdź­my od razu do rze­czy. Co za bujdy wy­na­la­złeś?

– To je­ste­śmy na ty? – Dzien­ni­karz uśmiech­nął się.

– Nie prze­ko­ma­rzaj się z nami tylko po­wiedz, skąd to wy­trza­sną­łeś? Nie chce mi się brać cie­bie na ko­men­dę.

– Dobra, dobra, po­wiem. Widzi pan, prze­pro­wa­dzi­łem wła­sne śledz­two. – Spo­glą­dał to na jed­ne­go, to na dru­gie­go po­li­cjan­ta, sycąc się ich uwagą. – Prze­py­ta­łem miej­sco­wych, po­gme­ra­łem w sta­rych mi­kro­fil­mach w Ar­chi­wum Pań­stwo­wym oraz Bi­blio­te­ce, po­szpe­ra­łem w in­ter­ne­cie i do­tar­łem do cie­ka­wych in­for­ma­cji. Od końca lat sześć­dzie­sią­tych, czyli mo­men­tu wy­ko­pa­nia i wpusz­cze­nia wody do za­le­wu, uto­nę­ło lub za­gi­nę­ło w oko­li­cy wiele osób. I wie­cie co? – Szczu­rzyń­ski uśmiech­nął się jak dziec­ko. – Prak­tycz­nie więk­szość z nich to byli męż­czyź­ni i tylko kilka ko­biet. To nie przy­pa­dek.

– A co to ma niby wspól­ne­go ze spra­wą lub de­mo­na­mi?

– To, że jedna z za­gi­nio­nych za­bi­ja­ja. Nie bez­po­śred­nio oczy­wi­ście.

Po­iry­to­wa­ny ko­mi­sarz za­ci­snął zęby. Czuł, że dzien­ni­karz kpi z nich. Miał wiel­ką ocho­tę ude­rzyć go pra­wym pro­stym mię­dzy oczy.

– Po­wiedz­cie, jakie sło­wiań­skie de­mo­ny zna­cie?

– Sło­wiań­skie de­mo­ny? – Ba­re­ja spoj­rzał py­ta­ją­co na So­wiń­skie­go. – Chyba nie po­dej­rze­wasz, że ja­kieś pół­noc­ni­ce, czy inne ma­mu­ny gra­su­ją po oko­li­cy?!

– Do­kład­nie tak, ale to nie pół­noc­ni­ca. – od­po­wie­dział Szczu­rzyń­ski z coraz więk­szą eks­cy­ta­cją. – To demon, tak przy­naj­mniej myślę, o któ­rym nie prze­trwa­ły żadne za­pi­ski ani po­da­nia. Albo prze­ciw­nie, to nowy twór no­wych cza­sów. Na­tu­ra, nawet ta me­ta­fi­zycz­na, nie znosi próż­ni.

– Jeśli nic nie prze­trwa­ło, to je­dy­ny wnio­sek, że sam tego de­mo­na wy­my­śli­łeś. – od­parł ko­mi­sarz. – Za­chcia­ło ci się stwo­rzyć nową miej­ską le­gen­dę i tyle.

– Ja nic nie wy­my­śli­łem – cią­gnął dalej dzien­ni­karz. – W ubie­głym ustro­ju Służ­ba Bez­pie­czeń­stwa za­no­to­wa­ła obec­ność przed­sta­wi­cie­la tego me­ta­fi­zycz­ne­go ga­tun­ku, tu w Sie­dl­cach. Z po­cząt­ku sam nie mo­głem w to uwie­rzyć. Nie zdzi­wię się gdyby oko­li­ce za­le­wu, albo sama Do­li­na Mu­chaw­ki była jed­nym z nie­wie­lu miejsc w Pol­sce, gdzie w obec­nych cza­sach mogą się jesz­cze na­ro­dzić stwo­ry znane z le­gend i folk­lo­ru, albo nawet nowe. To do­wo­dzi…

– To ni­cze­go nie do­wo­dzi – prze­rwał mu ko­mi­sarz. – Może tylko schi­zo­fre­nii. Skąd niby es­be­cy mie­li­by wie­dzieć o de­mo­nach? I gdzie do­kład­nie zna­la­złeś te bzdu­ry?

– Jak to gdzie? W IPN. SB poza ści­ga­niem opo­zy­cji i zbie­ra­niem do­no­sów od szpic­li miała jesz­cze kilka cie­ka­wych ko­mó­rek, o któ­rych ist­nie­niu do­pie­ro, co się do­wie­dzie­li­śmy. Ostat­nio od­taj­nio­no do­ku­men­ty od­dzia­łu do walki z za­bo­bo­na­mi, bar­dziej jako cie­ka­wost­kę i dowód pa­ra­noi władz ko­mu­ni­stycz­nych niż źró­dło hi­sto­rycz­ne. Prze­trwa­ło tylko kilka te­czek, resz­ta zo­sta­ła pew­nie spa­lo­na po osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że w na­szym mie­ście wy­tro­pi­li wła­śnie taką Od­ra­zę.

– Od­ra­zę? – Za­cie­ka­wił się Ba­re­ja. – Bo po­wo­do­wa­ła u ofiar takie od­czu­cia? Kur­czę, coś w tym jest, choć nie­chęt­nie to przy­zna­ję.

– Widzę, że pan aspi­rant za­czy­ta łapać. Tak na­zwa­li tego de­mo­na es­be­cy. Po­lo­wa­ła głów­nie na męż­czyzn, zmu­sza­jąc ich do sa­mo­bój­stwa. Oczy­wi­ście SB wy­tro­pi­ło ją i uni­ce­stwi­ło, przy oka­zji znaj­du­jąc zwło­ki za­gi­nio­nej ko­bie­ty. Z akt wy­ni­ka­ło, że ktoś ją pobił, po­ła­mał kości, a potem wrzu­cił do wody. Świad­kom ka­za­no mil­czeć. Po­dej­rze­wam, że mu­sia­ło stać się coś po­dob­ne­go i po­ja­wi­ła się nowa. Ostat­ni­mi czasy za­gi­nę­ło sporo mło­dych dziew­czyn, może któ­raś z nich stała się nową Od­ra­zą?

– Bred­nie – zre­zy­gno­wa­ny So­wiń­ski ob­ró­cił się na pię­cie. – Chodź­my, tra­ci­my tu czas.

Po­li­cjan­ci byli przy wyj­ściu, gdy rap­tem So­wiń­ski się za­trzy­mał.

– Panie Szczu­rzyń­ski! – krzyk­nął.

– Tak?

– Na li­tość, zrób pan po­rzą­dek na tym biur­ku, bo pa­trzeć się nie da. – rzekł ko­mi­sarz i wy­szedł na klat­kę scho­do­wą.

 

***

 

Minął mie­siąc. So­wiń­ski przy­znał się do po­raż­ki. Nie zna­leź­li żad­nych no­wych po­szlak i spra­wa sta­nę­ła w mar­twym punk­cie. Przez kilka dni nie mógł spoj­rzeć w lu­stro, wszyst­ko go iry­to­wa­ło, ner­wi­ca na­tręctw ata­ko­wa­ła moc­niej. Nie mogąc wy­trzy­mać wziął ty­dzień urlo­pu, by tro­chę od­po­cząć, ale nawet w domu nie mógł usie­dzieć spo­koj­nie. Wpadł w szał sprzą­ta­nia, byle nie my­śleć. W końcu zmę­czo­na co­dzien­ny­mi po­rząd­ka­mi żona ka­za­ła mu wyjść na spa­cer.

Chłod­ny wiatr owie­wał mu twarz. Przez chwi­lę błą­kał się po­mię­dzy blo­ka­mi na Po­mor­skiej. Myśli wró­ci­ły. Po week­en­dzie miał wró­cić do pracy i za­sta­na­wiał się jak się od­naj­dzie na ko­men­dzie oraz czy wy­trzy­ma­ją jego cho­ro­bę, bo mimo urlo­pu był świa­do­my, że mu się nie po­pra­wi­ło.

– Weź się w garść, cho­le­ro – po­wie­dział sam do sie­bie.

Stał przez chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się co ze sobą zro­bić. Za­cho­dzą­ce słoń­ce prze­bi­ja­ło się mię­dzy drze­wa­mi. So­wiń­ski ru­szył w ich stro­nę.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej szedł wzdłuż za­chod­nie­go brze­gu za­le­wu. So­wiń­ski spoj­rzał na niebo. Okrą­gła tar­cza księ­ży­ca wy­chy­li­ła się zza chmur. Peł­nia, ko­lej­na, która mogła przy­nieść tra­ge­dię.

Wtem do­strzegł, że ktoś cho­dzi po­mię­dzy krza­ka­mi przy ko­ry­cie Mu­chaw­ki. Po­stać szła wzdłuż rzeki, krę­cąc się jakby cze­goś szu­ka­ła. Po chwi­li znik­nę­ła mię­dzy drze­wa­mi. Wie­dzio­ny in­tu­icją ko­mi­sarz po­sta­no­wił to spraw­dzić.

So­wiń­ski zbli­żył się do nie­zna­jo­me­go. Szedł kilka me­trów za nim, sta­ra­jąc się ukry­wać mię­dzy pnia­mi drzew. Po­stać mam­ro­ta­ła pod nosem, rzu­ca­ła prze­kleń­stwa­mi i ki­cha­ła. Ko­mi­sarz ko­ja­rzył ten głos, ale mniej za­ka­ta­rzo­ny. Chcąc to spraw­dzić uru­cho­mił la­tar­kę w te­le­fo­nie i za­świe­cił. Rap­tem wszyst­ko stało się jasne.

Za­sko­czo­ny dzien­ni­karz od­wró­cił się za­sła­nia­jąc oczy przed świa­tłem. So­wiń­ski skrzy­wił się. Pew­nie szuka swo­ich me­ta­fi­zycz­nych bzdur. – Po­my­ślał.

– Kto to? Nie pod­chodź! Mam gaz. – za­pisz­czał dzien­ni­karz.

– Spo­koj­nie panie Szczu­rzyń­ski. Byłem po pro­stu cie­kaw, kto się po ciem­ku szla­ja mię­dzy krza­ka­mi. Zbo­cze­nie za­wo­do­we.

– Aaa, to pan. Nawet się nie spo­dzie­wa­łem spo­tkać ko­mi­sa­rza o tej porze nad za­le­wem. Pil­nu­je­cie, by nikt nie zabił się tej nocy? – Szczu­rzyń­ski uśmie­chał się iro­nicz­nie, ale rap­tem się skrzy­wił. – Pan wy­ba­czy, muszę wy­trzeć nos. Łażę tu kilka dni i zła­pa­łem katar. Może pan po­świe­cić?

So­wiń­ski nic nie od­po­wie­dział, ale ła­ska­wie speł­nił proś­bę. Dzien­ni­karz wy­cią­gnął chu­s­tecz­ki z torby i prze­tarł nos. Uwagę So­wiń­skie­go przy­kuł inny przed­miot, który odbił świa­tło la­tar­ki.

Lufa.

Ko­mi­sarz zmełł prze­kleń­stwo.

– Ale po­waż­nie, przy­szedł pan pil­no­wać oko­li­cy? A może zde­spe­ro­wa­ny rów­nież po­lu­jesz na duchy? To by­ły­by jaja, nie po­wiem.

– Przy­sze­dłem na spa­cer – od­parł chłod­no So­wiń­ski. – Waż­niej­sze, na co ci ta broń?

– Broń? Aaa to. – Dzien­ni­karz wy­cią­gnął przed­miot wy­glą­da­ją­cy ni­czym re­wol­wer. – Spo­koj­nie, to re­pli­ki ka­pi­szo­nia­ków, dzia­ła­ją­ce i le­gal­ne. Ko­le­ga mi po­ży­czył. To na wy­pa­dek na­tra­fie­nia na Od­ra­zę albo to­piel­ca. Mam rów­nież drugi, oby­dwa za­ła­do­wa­łem srebr­ny­mi ku­la­mi prze­to­pio­ny­mi z krzy­ża mojej babci, bar­dzo re­li­gij­nej zresz­tą.

So­wiń­skie­mu ręce opa­dły. Miał wra­że­nie, że roz­ma­wia z obłą­ka­nym. Na duchy z re­pli­ka­mi i srebr­ny­mi ku­la­mi. – Po­my­ślał. – Jak na ja­kie­goś pie­przo­ne­go wil­ko­ła­ka.

– I gdzie za­mie­rza pan po­lo­wać na tego de­mo­na?

– Chcę spraw­dzić część do­li­ny. Po­łą­czy­łem punk­ty, gdzie zna­le­zio­no ofia­ry Od­ra­zy i usta­li­łem śro­dek. To tam dalej – wska­zał pal­cem – przy ko­ry­cie rzeki.

– Tam ma być ta cała od­ra­za? Tak po pro­stu?

– Do­kład­nie! – Szczu­rzyń­ski uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Mam dla pana pro­po­zy­cję. Nie chce pan ze mną pójść i to spraw­dzić? Obie­cu­ję, że nie bę­dzie ko­mi­sarz ża­ło­wał.

So­wiń­ski za­sta­no­wił się. Nie miał ocho­ty bru­dzić spodni, ale rów­nież wołał przy­pil­no­wać, by Szczu­rzyń­ski nie robił głu­pot. Jak nic nie znaj­dą, to przy­naj­mniej wy­gar­nie mu, co sądzi o tym jego me­ta­fi­zycz­nych teo­riach.

– Pro­wadź. Tylko ostrze­gam, nie mam broni, więc nie za­trzy­mam agre­syw­ne­go po­two­ra – od­parł zło­śli­wie po­li­cjant.

– A to nie pro­blem – Szczu­rzyń­ski wci­snął re­pli­kę w ręce ko­mi­sa­rza. – Mam drugi, ale uwaga. Ma pan tylko jeden strzał.

Dzien­ni­karz od­wró­cił się i ru­szył wzdłuż rzeki, która kie­ro­wa­ła się w stro­nę gę­ste­go za­gaj­ni­ka.

Ko­mi­sarz stał sko­ło­wa­ny, to pa­trząc na broń, to na od­da­la­ją­ce­go się Szczu­rzyń­skie­go. Czuł się wy­ro­lo­wa­ny, ale nie po­ka­zał tego po sobie. Scho­wał pi­sto­let do kie­sze­ni kurt­ki, upew­nia­jąc się wcze­śniej czy broń jest za­bez­pie­czo­na i po­biegł za dzien­ni­ka­rzem.

Szli w mil­cze­niu. Ki­ku­ty szu­wa­rów oraz ga­łę­zie chrzęsz­cza­ły i trza­ska­ły pod ich bu­ta­mi. W tle nie­odmien­nie prze­krzy­ki­wa­ły się gaw­ro­ny. Kilka minut póź­niej do­szli do po­wa­lo­nych przez bobry pni. Sta­nę­li przy nich i po­świe­ci­li la­tar­ka­mi. So­wiń­ski ko­ja­rzył to miej­sce. Latem wy­so­ka trawa ka­mu­flo­wa­ła tu doły i ka­łu­że, w któ­rych można skrę­cić kost­kę. Po­li­cjant do­stał gę­siej skór­ki wy­obra­ża­jąc sobie za­bło­co­ne buty.

– Teraz ostroż­nie – szep­nął dzien­ni­karz.

So­wiń­ski kiw­nął głową, ale wciąż nie wie­rzył, że znaj­dą tu de­mo­na. Po­świe­cił po ko­na­rach, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek. Wtem kątem oka do­strzegł kilka me­trów od nich dziw­ny, błę­kit­ny blask na rzece. W pierw­szej chwi­li po­my­ślał, że to świa­tło księ­ży­ca, ale było zbyt wy­raź­ne i pul­so­wa­ło. Szczu­rzyń­ski rów­nież to za­uwa­żył. Wy­cią­gnął broń z torby.

Scho­wa­li się za po­bli­ski­mi drze­wa­mi, wy­chy­la­jąc nie­znacz­nie głowy, by po­ob­ser­wo­wać zja­wi­sko. Nad rzeką uno­si­ła się ko­bie­ta, wokół któ­rej roz­ta­cza­ło się owo pul­su­ją­ce świa­tło. So­wiń­ski prze­tarł oczy raz, drugi, potem za­mru­gał. Nie po­tra­fił przy­jąć do wia­do­mo­ści, tego co widzi. Rap­tem coś tknę­ło So­wiń­skie­go. Mógł przy­siąc, że gdzieś wi­dział już twarz tej ko­bie­ty. Za­my­ślo­ny nie za­uwa­żył jak Szczu­rzyń­ski wy­cho­dzi ze swo­jej kry­jów­ki i pod­cho­dzi do niej. Demon go za­uwa­żył i od­wró­cił w jego stro­nę.

Od­ra­za uśmiech­nę­ła się zimno. Pod­fru­nę­ła bli­żej, wy­cią­ga­jąc ko­ści­stą dłoń w stro­nę Szczu­czyń­skie­go. Dzien­ni­karz ze­sztyw­niał. Oczy miał wy­trzesz­czo­ne, a usta lekko uchy­lo­ne. Rę­ko­jeść pi­sto­le­tu wi­sia­ła na zdrę­twia­łych pal­cach i tylko cudem nie ze­śli­zgnę­ła się jesz­cze na zie­mię.

– Rusz się czło­wie­ku! – krzyk­nął So­wiń­ski sta­ra­jąc się za­cho­wać zimną krew. – Nie wia­do­mo, co się sta­nie, jak cię to do­tknie.

Szczu­rzyń­ski nie po­ru­szył się nawet o cen­ty­metr. Ko­mi­sarz nie wie­dział, co robić. Było to poza jego poj­mo­wa­niem. Zło­dzie­ja mógł­by aresz­to­wać, do mor­der­cy strze­lić, ale co z de­mo­na­mi? Nie ist­nia­ły na to pa­ra­gra­fy. Wtem przy­po­mniał sobie gdzie wi­dział jej twarz. W gło­wie szyb­ko po­łą­czył fakty śledz­twa z opi­sa­mi po­wsta­wa­nia Od­ra­zy i wszyst­ko stało się dla niego jasne.

Wtem twarz de­mo­na zmie­ni­ła się. Dziew­czę­ce rysy znik­nę­ły wraz ze skórą od­ry­wa­ją­cą się pła­ta­mi od czasz­ki. Ciało zie­le­nia­ło i na­pu­chło, wy­dzie­la­jąc śluz. Rząd bia­łych, rów­nych zębów po­krył się mułem, a po jed­nym z kłów pełzł biały robak, zaś na pal­cach wy­ro­sły szpo­ny. Mi­li­me­try dzie­li­ły skórę chło­pa­ka od po­twor­nych dłoni. Szczu­rzyń­ski bladł i trząsł się spa­zma­tycz­nie. Jego twa­rzy wy­krzy­wi­ła się w gry­mas iden­tycz­ny jak u sa­mo­bój­ców.

So­wiń­ski wy­cią­gną re­pli­kę, od­bez­pie­czył i ru­szył do akcji. Oflan­ko­wał zjawę z pra­wej stro­ny, wy­ce­lo­wał i strze­lił. Huk­nę­ło, srebr­ny po­cisk po­mknął przez mrok tra­fia­jąc w ramię de­mo­na. Ciało isto­ty prze­szył dreszcz, a z gar­dła wy­do­by­ła, przy­pra­wia­ją­cy o ciar­ki krzyk.

Szczu­rzyń­ski za­mru­gał parę razy, wy­cho­dząc z transu. Cof­nął się i upadł. Ogar­nię­ty pa­ni­ką za­czął się czoł­gać do tyłu.

– Strze­laj do cho­le­ry! – wrza­snął So­wiń­ski.

Szczu­rzyń­ski nie słu­chał. Czoł­gał się po ziemi i bło­cie chcąc uciec jak naj­da­lej. Ko­mi­sarz i demon pa­trzy­li na umo­ru­sa­ne­go i prze­ra­żo­ne­go dzien­ni­ka­rza z od­ra­zą, jed­nak każde z róż­nych po­wo­dów. Isto­ta le­wi­to­wa­ła w stro­nę swo­jej ofia­ry, sta­ra­jąc się go do­tknąć.

Ko­mi­sarz nie miał za­mia­ru do tego do­pu­ścić. Wal­cząc ze swoim lę­kiem sta­nął mię­dzy dzien­ni­ka­rzem, a de­mo­nem.

– Zo­staw go i bierz mnie!

Od­ra­za wy­szcze­rzy­ła zęby. Spoj­rza­ła pro­sto w oczy ko­mi­sa­rza, który do­strzegł, że jej po­strze­lo­ne ramie roz­pły­nę­ło się po­wie­trzu. Nagle So­wiń­skie­go ogar­nę­ła ciem­ność. Nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Nie mógł się ru­szać, sły­szeć, czuć. Nic.

Rap­tem z im­pe­tem wpadł do wody. Ma­cha­jąc rę­ka­mi wy­pły­nął na po­wierzch­nię. W ustach miał nie­zno­śny po­smak mułu. Spoj­rzał na swoje dło­nie. Były małe, jak u dzie­się­cio­lat­ka. Nie­da­le­ko, w brud­nej toni uno­sił się jego pies i przy­po­mniał sobie, jak to w dzie­ciń­stwie wpadł do stud­ni sta­rej Ma­cią­go­wej. Zbli­żył się do pu­pi­la, ale ten się nie ru­szał. Mały Sowa nie miał po­ję­cia co się dzie­je.

Spró­bo­wał wspiąć się po ścia­nie, ale ręce i nogi ze­śli­zgi­wa­ły się. Wołał o pomoc, ale nikt nie przy­cho­dził. Spę­dził w tej męt­nej, brud­nej wo­dzie, razem ze swoim pu­pi­lem kilka go­dzin. Gła­skał go, za­pew­niał, że wszyst­ko bę­dzie do­brze. W końcu go wy­cią­gnę­li na po­wierzch­nię, a wraz z nim psa. Nie­ste­ty Azor wpa­da­jąc do stud­ni zła­mał kark. Wie­czo­rem chło­piec mył się długo, ale miał wra­że­nie, że nie jest czy­sty. Cią­gle czuł na skó­rze plamy szla­mu i błota. Za­mknął się w ła­zien­ce na kilka go­dzin. Szo­ro­wał się pu­mek­sem, aż do krwi. Jed­nak wciąż nie chcia­ło zejść.

W tym cza­sie Od­ra­za za­mach­nę­ła się drugą dło­nią na So­wiń­skie­go, pró­bu­jąc prze­ciąć go szpo­na­mi na pół. Za­mknię­ty w swoim kosz­ma­rze ko­mi­sarz nie miał po­ję­cia, że zaraz stra­ci coś wię­cej niż chęć do życia.

Strzał, srebr­na linia prze­szy­ła Od­ra­zę. Sto­ją­cy obok dzien­ni­karz trząsł się cały z re­pli­ką w dłoni. Demon zmie­nił się w kłąb mgły, która ni­czym wąż wpeł­zła mię­dzy ko­na­ry drzew, le­żą­ce w ko­ry­cie rzeki.

So­wiń­ski padł na ko­la­na. Pa­trzył roz­trzę­sio­ny na swoje dło­nie. Były brud­ne, ale tym już mało się przej­mo­wał. Czy ta isto­ta zro­bi­ła to samo z po­zo­sta­ły­mi? – Za­py­tał się w my­ślach.

Po chwi­li od­wró­cił głowę w kie­run­ku Szczu­czyń­skie­go.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dział szep­tem ko­mi­sarz. – Na­praw­dę…

– Chodź­my le­piej stąd. – Głos Szczu­rzyń­skie­go drżał, a po po­licz­kach cie­kły mu łzy.

– Jesz­cze nie teraz. Muszę jesz­cze coś spraw­dzić. Ina­czej bę­dzie wra­ca­ła.

Dzien­ni­karz nie ro­zu­miał o co ko­mi­sa­rzo­wi cho­dzi. So­wiń­ski wstał i pod­szedł do ko­na­rów.

– Mu­si­my iść. Ogar­nąć się jakoś, prze­my­śleć, może sko­rzy­stać z wi­zy­ty u psy­chia­try. Ja tego nie za­po­mnę. Mu­si­my! – na­ci­skał Szczu­rzyń­ski.

– Nie. Zaraz chło­pa­ki się tutaj zja­wią. Za­ło­żę się o całą pen­sję, że ktoś z osie­dla już za­dzwo­nił do firmy.

Po­chy­lił się nad ko­na­ra­mi. Mimo brud­ne­go i miej­sca­mi wil­got­ne­go ubra­nia, nie czuł ty­po­we­go dla sie­bie dys­kom­for­tu. Jakby jego ner­wi­ca na­tręctw znik­nę­ła lub za­snę­ła. Pod­niósł le­żą­cą obok długą gałąź i wsa­dził ją mię­dzy ko­na­ry za­nu­rza­jąc do po­ło­wy w wo­dzie. Przez parę minut w sku­pie­niu badał dno.

Rap­tem So­wiń­ski od­rzu­cił kij i za­czął oczysz­czać to miej­sce. W oczach błysz­cza­ły mu ogni­ki, aż Szczu­rzyń­ski z lę­kiem po­my­ślał, że ten wpadł w nowy trans. Gdy po­li­cjant w końcu od­rzu­cił na boki wszyst­kie ko­wa­ry, ga­łę­zie i psia­ki, które mógł unieść po­świe­cił la­tar­ką w od­sło­nię­ty frag­ment rzeki.

– Mam – wes­tchnął z ulgą ko­mi­sarz.

– Co?!

Dzien­ni­karz pod­biegł do So­wiń­skie­go chcąc zo­ba­czyć, co zna­lazł, a ten od­wró­cił się smut­ny w stro­nę Szczu­czyń­skie­go.

– Co twoim zda­niem mo­głem zna­leźć? Źró­dło tego ca­łe­go baj­zlu, zwło­ki za­gi­nio­nej przed pa­ro­ma mie­sią­ca­mi Da­nu­ty Ni­wi­skiej, która w nie­zna­ny nam spo­sób zmie­ni­ła się w de­mo­na. Mia­łeś cho­ler­ną rację Szczu­rzyń­ski.

Oby­dwaj w mil­cze­niu za­cze­ka­li na przy­jazd po­li­cji.

Koniec

Komentarze

Sowiński, słucham. – powiedział ochrypłym głosem. 

Zapisy dialogów (interpunkcja) – polecam poradniki.

 

Trochę posypała się interpunkcja – głownie brakuje przecinków, ale czasem zdarzają się jakieś nie na swoim miejscu. 

 

Menda zdążyła już nawet napisać artykuł i go opublikował.

. W Lokalnej specjalnie zaczęli kolportaż trochę później, by to puścić.

Coś się rozsypało. 

I chyba lepiej by było napisać opublikowała – żeby było jednolicie. 

 

Albo przeciwnie, to nowy twór nowych czasów. – a mnie się wydaje, że w przeszłych wiekach to takich “duchów/demonów zemsty” było w wyobrażeniach ludzi znacznie więcej

 

Spokojnie, to repliki kapiszoniaków, działające i legalne. Kolega mi pożyczył. To na wypadek natrafienia na Odrazę albo topielca. Mam również drugi, obydwa załadowałem srebrnymi kulami przetopionymi z krzyża mojej babci, bardzo religijnej zresztą.

Ok, Sowiński twierdzi, że dziennikarz to szajbus – zgadzam się z nim. Zacytowany fragment mnie nie przekonuje i powoduje, że zamiast paranormalnego kryminału wyczuwam ślady komedyjki. 

 

 

Kilka minut później doszli do powalonych przez bobry konarów. – powalone przez bobry mogą być pnie (https://sjp.pwn.pl/sjp/konar;2472951.html)

 

Wtem kątem oka dostrzegł kilka metrów od nich błękitny blask na rzece. W pierwszej chwili pomyślał, że to światło księżyca, ale było zbyt wyraźne i pulsowało. – blask księżyca na wodzie nie jest błękitny, więc już kolor powinien zwrócić ich uwagę. 

 

Nie mógł się rusza

, słyszeć, czuć. Nic.

Tu też się coś rozsypało. 

 

Jakoś nie przekonuje mnie wywód Szczurzyńskiego o SB. Jestem w stanie przyjąć i zaakceptować naginanie realiów, ale do pewnych granic. Dla mnie to jest zbyt nierealne. 

 

Dla mnie brak w tym tekście klimatu grozy, o który aż się prosi. Historia w sumie jest prosta, bez zakrętasów i niespodzianek. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki za Twoje uwagi oraz czas. :)

Bardzo proszę :) Po to tu jestem ;) 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie wiem czy nie będzie nietaktem, że nie szukam "liteórwek" i językowych niezręcznostek, ale pozwól, że po prostu będę się cieszył Twoim dziełem takim jakim jest i podzielę się tylko wrażeniami.

 

Dla mnie to sympatyczne dzieło. Nie jest wybitne, ale powodu do wstydu też nie ma. Takie opowiadanie do przeczytania sobie w trakcie przerwy na kawę, w trakcie opalania na plaży, lekka wieczorna lektura, rozrywka w swojej intensywności porównywalna z rozwiązywaniem ciekawej krzyżówki czy podgryzaniem solonych orzeszków ziemnych (jesz, jesz, jesz… i jest fajnie). Jeśli chciałeś stworzyć coś takiego sympatycznego, niezobowiązującego, to wyszło wystarczająco przyzwoicie. 

 

A jeśli miałeś na celu stworzenie czegoś mocniejszego, to to opowiadanie powinno być "bardziej". W którąkolwiek stronę – mogłoby być bardziej horrorem, bardziej kryminałem, bardziej zabawą w składanie poszlak w logiczną całość – obojętnie. Twoje opowiadanie zdaje mi się być wszystkim po trochu, a pójście w którąkolwiek skrajność wyszłoby mu na zdrowie. 

 

Takie mam wrażenia po lekturze. Dziękuję za Twoją pracę!

Pliszka-Czajka

Dziękuję. Fakt, niezręczności i literówek niestety wszystkich nie wyłapałem. Ale cieszę się, że przynajmniej pod kątem wrażeń mi się udało. Bo faktycznie, chciałem stworzyć mieszankę gatunków do prostego poczytania, jak to opisałeś, przy kawie lub orzeszkach. Plus może napisać coś o swoim rodzinnym grodzie. :)

 

Czyli już wiem, że muszę zwracać szczególną uwagę właśnie na literówki i niezręczności językowe. :)

Zaczęło się nieźle – zaciekawiło i czytałam z niejakim zainteresowaniem, jednocześnie zastanawiając się, jak wybrniesz z tak osobliwych seryjnych samobójstw. Pojawienie się demona sprawiło, że zarysował się element baśniowo-fantastyczny, ale jednocześnie, moim zdaniem, odebrało to opowiadaniu wiarygodność. Natomiast wplątanie do sprawy SB zdało mi się mało przekonującym epizodem, mającym chyba w osobliwy sposób nawiązać do słusznie minionej przeszłości.

Nie mogę powiedzieć, że opowiadanie czytało się dobrze, bo rzuciłeś mi pod nogi kłody błędów i usterek, a te, co stwierdzam z ogromną przykrością, skutecznie utrudniły lekturę. Mam też uzasadnione podejrzenia, że po dodaniu tekstu na stronę, w ogóle go nie przeczytałeś.

 

Choć tylko serce już nie do­ma­ga­ło. ―> Albo: Choć serce już nie do­ma­ga­ło. Albo: Tylko serce już nie do­ma­ga­ło.

 

Ma­rzy­ła mu się dzi­siaj duża sztu­ka. ―> Zdaje mi się, że duża sztuka każdemu wędkarzowi marzy się zawsze.

 

Lu­dzie po­głu­pie­li.Po­my­ślał. ―> Lu­dzie po­głu­pie­lipo­my­ślał.

W końcowej części poradnika o zapisywaniu dialogów znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Uniósł dłoń na wy­so­kość oczu i spoj­rzał się na nią z od­ra­zą. ―> Uniósł dłoń na wy­so­kość oczu i spoj­rzał na nią z od­ra­zą.

 

Coś, co wy­parł z pa­mię­ci, łu­dząc się nigdy nie bę­dzie mu­siał… ―> Coś, co wy­parł z pa­mię­ci, łu­dząc się, że nigdy nie bę­dzie mu­siał…

 

– So­wiń­ski, słu­cham. – po­wie­dział ochry­płym gło­sem. ―> Zbędna kropka po wypowiedzi.

Zajrzyj do podanego wyżej poradnika, a dowiesz się, jak zapisywać dialogi.

 

Gdy po­cią­gnął za klam­kę trze­ci raz… ―> Gdy po­cią­gnął klam­kę trze­ci raz

 

pójść naj­krót­szą drogą. Skró­ta­mi tuż… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

zaraz po pełni księ­ży­ca od­naj­dy­wa­li ciała… ―> Raczej: …zaraz po pełni księ­ży­ca znaj­dowa­li ciała

By móc coś odnaleźć, trzeba tego szukać.

 

Miał dobre zda­nie ko­le­gów i wy­kła­dow­ców… ―> Raczej: Koledzy i wykładowcy mieli o nim dobre zdanie

Dobre zdanie mamy o kimś, nie u kogoś.

 

nie przy­po­mi­nał po­li­cjan­ta ani kogoś, kto mógł­by przy­po­mi­nać ste­reo­ty­po­we­go tech­ni­ka. ―> Czy to celowe powtórzenie? Jak wygląda stereotypowy technik?

 

Nie raz na ko­men­dzie po­stron­ni my­li­li go z dre­sia­rzem. Lecz nie raz udo­wod­nił… ―> Powtórzenie.

Może: Nieraz na ko­men­dzie po­stron­ni my­li­li go z dre­sia­rzem, lecz wielokrotnie udo­wod­nił

 

zy­sku­jąc sza­cu­nek So­wiń­skie­go. ―> …zy­sku­jąc sza­cu­nek So­wiń­skie­go.

Zyskujemy czyjś szacunek, nie u kogoś.

 

So­wiń­ski się nie pytał, znał po­wo­dy… ―> So­wiń­ski nie pytał, znał po­wo­dy

 

Ba­re­ja nie raz przy­zna­wał… ―> …Ba­re­ja nieraz przy­zna­wał

 

– Po­dej­rze­wa­my, że to wła­śnie owy są­siad wy­ło­wił de­na­ta. ―> – Po­dej­rze­wa­my, że to wła­śnie ów są­siad wy­ło­wił de­na­ta.

 

W wszyst­ko się zga­dza­ło, nie­daw­no mieli peł­nię. ―> Wszyst­ko się zga­dza­ło, nie­daw­no była pełania.

 

Nie dało się go zmie­nić czy za­mknąć zmar­łym oczu. ―> Raczej: Nie dało się go zmie­nić, ani za­mknąć zmar­łym oczu.

 

So­wiń­ski stra­cił rów­no­wa­gę i spadł tył­kiem zie­mię. ―> So­wiń­ski stra­cił rów­no­wa­gę i upadł tył­kiem na zie­mię.

 

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, panie Ko­mi­sa­rzu? ―> Dlaczego wielka litera?

 

Leśny wzru­szył rę­ko­ma… ―> Na czym polega wzruszenie rękoma?

A może miało być: Leśny wzru­szył ramionami

 

Ko­mi­sarz co­dzien­nie pa­trzył sięścia­nę… ―> Ko­mi­sarz co­dzien­nie pa­trzył w ścia­nę

 

sku­pia­jąc teraz swoje spoj­rze­nie na imie­niu i na­zwi­sku węd­ka­rza. ―> Zbędny zaimek – czy mógł skupić cudze spojrzenie?

 

O jakiś tru­pach i de­mo­nach. ―> O jakichś tru­pach i de­mo­nach.

 

Menda zdą­ży­ła już nawet na­pi­sać ar­ty­kuł i go opu­bli­ko­wał.

. W Lo­kal­nej spe­cjal­nie… ―> Zbędny enter.

Winno być: Menda zdą­ży­ła już nawet na­pi­sać ar­ty­kuł i go opu­bli­ko­wać. W Lo­kal­nej spe­cjal­nie

 

Dzien­ni­ka­rza w szcze­gól­no­ści in­te­re­so­wa­ły szcze­gó­ły do­ty­czą­ce… ―> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Dzien­ni­ka­rza in­te­re­so­wa­ły zwłaszcza szcze­gó­ły do­ty­czą­ce

 

Dla ko­mi­sa­rza Ar­ty­kuł był ste­kiem bzdur… ―> Dlaczego wielka litera?

 

– To, że jedna z za­gi­nio­nych za­bi­ja­ją, a druga to wła­śnie robi. ―> Nie wiem, co Szczurzyński chciał powiedzieć tym zdaniem.

 

Miał wiel­ką ocho­tę ude­rzyć go prawy pro­sty mię­dzy oczy. ―> Chyba miało być: Miał wiel­ką ocho­tę ude­rzyć go prawym pro­stym mię­dzy oczy.

 

Ba­re­ja spoj­rzał się py­ta­ją­co na So­wiń­skie­go. ―> Ba­re­ja spoj­rzał py­ta­ją­co na So­wiń­skie­go.

 

– To nic nie do­wo­dzi – prze­rwał mu ko­mi­sarz. – Może tylko schi­zo­fre­nii. ―> – To niczego nie do­wo­dzi – prze­rwał mu ko­mi­sarz. – Może tylko schi­zo­fre­nii.

 

Świad­kom ka­za­no mil­cze

. Po­dej­rze­wam, że mu­sia­ło stać się coś po­dob­ne­go i po­ja­wi­ła się nowa. ―> Coś się tu urwało, a i ener zbędny.

 

Nie zna­leź­li żad­nych no­wych po­szlak, przez co spra­wa sta­nę­ła w mar­twym punk­cie. Przez kilka dni… ―> Powtórzenie.

Może w pierwszym zdaniu: Nie zna­leź­li żad­nych no­wych po­szlak i spra­wa sta­nę­ła w mar­twym punk­cie.

 

Okrą­gła tar­cza Księ­ży­ca wy­chy­li­ła się zza chmur. ―> Okrą­gła tar­cza księ­ży­ca wy­chy­li­ła się zza chmur.

 

Rap­tem wszyst­ko stało się jasne jasne. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

– Kto to? Nie pod­chodź!. ―> Po wykrzykniku nie stawia się kropki.

 

So­wiń­skie­mu ręce mu opa­dły. ―> Całkiem zbędny zaimek.

 

wokół któ­rej roz­ta­cza­ło się owe pul­su­ją­ce świa­tło. ―> …wokół któ­rej roz­ta­cza­ło się owo pul­su­ją­ce świa­tło.

 

krzyk­nął So­wiń­ski sta­ra­jąc za­cho­wać zimną krew. ―> …krzyk­nął So­wiń­ski, sta­ra­jąc się za­cho­wać zimną krew.

 

Zło­dzie­ja mógł­by aresz­to­wać, do mor­der­cy strze­lić, ale do de­mo­na­mi? ―> Chyba miało być: Zło­dzie­ja mógł­by aresz­to­wać, do mor­der­cy strze­lić, ale do de­mo­na?­/ ale co z demonami?

 

Zro­bił krok do tyłu i upadł. Ogar­nię­ty pa­ni­ką za­czął się czoł­gać do tyłu. ―> Powtórzenie.

Proponuję w pierwszym zdaniu: Cofnął się i upadł.

 

Zbli­żył się do pu­pi­le… ―> Literówka.

 

Spró­bo­wał wspiąć się po ścia­nie, ale ręce i nogi ze­śli­zgi­wa­ły się z wil­got­nej ścia­ny. ―> Powtórzenie.

Chyba wystarczy: Spró­bo­wał wspiąć się po ścia­nie, ale ręce i nogi ze­śli­zgi­wa­ły się.

 

wpeł­zła mię­dzy ko­na­ry drzew, le­żą­cy­mi w ko­ry­cie rzeki. ―> …wpeł­zła mię­dzy ko­na­ry drzew, leżące w ko­ry­cie rzeki.

 

Mimo brud­nych i miej­sca­mi wil­got­nych ubrań… ―> Mimo brud­nego i miej­sca­mi wil­got­nego ubrania

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie, to ubranie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tekst przyjemny, i choć rzeczywiście czasem były pewne problemy z interpunkcją, czytało się nieźle. Osobiście najbardziej podobało mi się na początku, kiedy całość była kryminałem z zarysowaną w tle niewiadomą; później odarcie z tajemnicy trochę odebrało opowiadaniu uroku. No i zastanawia mnie, czemu policja, skoro wiedziała, że samobójstwa zdarzają się najczęściej w noc pełni w pobliżu zalewu, nie próbowała monitorować okolicy w feralne noce. Ale ogólnie fajna lektura, całość domknięta, a nerwica bohatera wyjaśniona. Może nie jakaś petarda, ale do poczytania w sam raz. A kiedy będą poprawione różne usterki, w tym zapis dialogów, chętnie polecę do Biblioteki.

deviantart.com/sil-vah

Silva, Regulatorze, dziękuję za przeczytanie i uwagi.

Przyznaję. Tekst jest stary, bo z 2017 roku. Druga wersja powstała w 2018, a trzecia (obecna) rok temu. Myślałem, że po przeczytaniu wtedy wyłapałem większość moich błędów. Myliłem się. Powrót na NF raczej średni, ale postaram się na przyszłość. :) Tekst mitologiczny już powstaje.

 

Poprawki do“Odrazy” wprowadzę niedługo, jak tylko będę miał wolną chwilę.

Bardzo proszę, Lafranie. Cieszę się, jeśli w czymkolwiek pomogłam. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK, jest jakaś historia. Interesujący pomysł z nowym demonem, chętnie dowiedziałabym się więcej o Odrazie. W jakich okolicznościach powstaje, jak długo grasuje… No, niby coś wiadomo – okrutnie zabita kobieta, aż do porządnego pochówku… Ale co właściwie SB w tych teczkach odnotowało?

Jak dla mnie odrobinę za dużo szczegółów – czy to naprawdę ważne, że kefir był z lodówki?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka