– Co robisz?
– Sadzę drzewo.
– Co?!
– Dąb. Pomyśl tylko – rozmarzył się Gustaw – zasadzę sobie drzewko. Ono wykiełkuje, a ja będę o nie dbał. Za jakieś dwa lata będzie całkiem wysokim drzewkiem. Za dziesięć będziemy już mogli chronić się w jego cieniu. Za jakieś dwadzieścia będzie już na tyle grube, że będziemy mogli zbudować na nim domek. Nasze dzieci będą przesiadywać w nim całymi…
– Gucio, to nie ma sensu!
– …całymi dniami. Nie mów mi, że nigdy nie marzyłaś o własnej bazie, kryjówce na drzewie, kiedy byłaś mała.
– Przestań, do cholery! Przecież zginiemy za dwa, może trzy dni! To-nie-ma-sensu!
Wszyscy zginą. W końcu doczekaliśmy się zagłady świata.
Za młodu, jak każda wojująca ateistka, czytywałam Biblię. Zazwyczaj omijałam jej ostatnie kartki: Apokalipsę św. Jana. Wizje końca nigdy nie robiły na mnie wrażenia. Ot, dużo fajerwerków i efektów specjalnych, wojny, ucisk, umarli wstający z grobów, Sąd Ostateczny – nie kupowałam tego. I miałam rację.
Nie zjawił się żaden smok, siedem głów i dziesięć diademów mający. Trzecia część gwiazd nie spadła z nieba, brat nie powstał przeciw bratu, nikt nie czyhał na żadną dziewicę ani dziecko, nie było bestii, aniołów, diabłów… jeźdźcy apokalipsy również spóźnili się na przedstawienie. No, z jednym wyjątkiem: zaraza dotarła na czas.
Nie zabiły nas rakiety ani bomby atomowe. Wystarczyła cicha wojna biologiczna. Świata nie zniszczyli groźni żołnierze, szwadrony śmierci ubrane w czarne kombinezony, tylko drobni naukowcy w białych kitlach. Któryś kraj wypuścił wszystko, co miał, potem w odwecie swój arsenał opróżnił drugi, potem kolejne i nie było już odwrotu. Kto zaczął, po co, kto skończył? Teraz nie ma to najmniejszego znaczenia.
Jajogłowi mieli naprawdę interesujące pomysły. W powietrzu krążyły zmienione wiriony HIV, które zamiast niszczenia białych krwinek, ostro hamowały całą hematopoezę. Krew chorych była pusta, bezużyteczna. I różowa, jak guma balonowa. Umieraliśmy od nadzwyczaj antybiotykoopornych szczepów bakterii gruźlicy, trądu czy zapalenia płuc. Grzybice wżerały się w skórę, nadając jej interesujące barwy. Sama byłam zarażona zmodyfikowanym ortomyksoczymś, które zapychało mi wszystkie naczynia limfatyczne. Cała byłam opuchnięta. W moich żyłach krążyło pewnie sto innych chorób, każda była śmiertelna. Ale po cóż wymieniać – nieważne jakie gwoździe trzymają mnie w trumnie, i tak leżę.
Ludzie próbowali z początku walczyć, leczyć się, ale szybko sobie darowali. Byli bezradni. Weźmiesz antybiotyk na jedną bakterię, wykończy cię druga. Weźmiesz dwa antybiotyki – wykończy cię grzybica. Weźmiesz wszystkie możliwe leki – wykończy cię leczenie.
Wbrew deklaracjom składanym masowo chociażby przed 2012, ludzie nie korzystali z ostatnich dni pełnią życia. Nikt nie miał siły uprawiać seksu do upadłego w systemie każdy z każdym, ni upijać się, ni tańczyć aż do śmieci. Zwyczajnie nie było na to siły i ochoty. Ludzie snuli się po swoich domach, ulicach, patrzyli przed siebie niewidzącym wzrokiem. Widok makabryczny – setki nadgniłych, zdeformowanych ludzi łaziło po drogach czy leżało na schodach przedwojennych kamienic. Wypisz-wymaluj: zombie. Brakowało jedynie, by wołali „móóózg” i zjadali siebie nawzajem. Miast tego, ktoś od czasu do czasu kogoś objął, wymienił błahą uwagę, pogadał, poklepał po plecach. Szkoda, że przed apokalipsą nie byliśmy dla siebie tak mili jak teraz, gdy wszyscy jesteśmy żywymi trupami.
Nie było dla nas nadziei. A ten idiota sadził sobie teraz drzewo!
– Guciu, kochanie. Daj już sobie spokój. Nie ma przyszłości.
On zaś zdawał się być zupełnie głuchy.
– Spójrz na niebo, Sara. Jutro, najdalej pojutrze będziemy mieli burzę. Usiądziemy na ganku naszego domu, otworzymy wino i będziemy się nim raczyć, obserwując pioruny. Uwielbiam taką pogodę.
– PRZESTAŃ!
– Teraz wezmę się za malowanie płotu. W garażu mam ładny, hebanowy drewnochron. Spodoba ci się jego kolor. – Zakaszlał ciężko, wytarł krew w spodnie.
Zrozumiałam. Mój mąż nie chciał przyjąć do wiadomości, że umrze. Chciał być twardszy od apokalipsy. Ot, nic nieznaczące moralne zwycięstwo. Z drugiej strony…
Czułam, że łzy napływają mi do oczu. Co za idiota. Co za idiota!
– Guciu, kocham cię.
– Kocham cię, Saro.
Jego usta miały paskudnie krwisty smak.
***
Burza nadeszła pojutrze wieczorem. Mój mąż… mój mąż sobie spał. Zasnął. Leżał na schodach w zabawnej pozie. Ach, jaki on biedny, zmęczony, nawet nie dowlókł się do łóżka. Nie chciałam go budzić. Jak pioruny go nie obudzą, to ja tym bardziej nie dam rady. Wzięłam wino z barku, ale nie miałam sił go otworzyć. Trudno. Jak Gucio wstanie, to otworzy.
Siedziałam w oknie. Patrzyłam na pomalowany w połowie płot. Jutro Gustaw dokończy malowanie. Wzięłam nić, szydełko i zaczęłam tworzyć serwetkę. Będzie piękną ozdobą pod wazon przy telewizorze. Jak będę dziergać ją godzinę dziennie, uwinę się w tydzień.
Rozpadało się na dobre. Błyskawice błyskały raz po raz, oświetlając ulice pełne przechodniów. Twarze naznaczone guzami i plamami, oczy ociekające krwią. Sara, przestań! Zwyczajne twarze zwyczajnych ludzi. Wałęsali się, rozmawiali. Wesołe żywe trupy.
Nie, nie, co ja gadam. Wszystko u nich w porządku. Patrzcie, tam przecież idzie burmistrz. Hej, panie burmistrzu, dlaczego pan nie w ratuszu? Upadł na ziemię. Och, pewnie się potknął. Odwróciłam wzrok. Oczka w serwetce wychodziły mi troszkę nierówno.
Czułam się źle, bardzo źle. Skaleczyłam się szydłem. Na palcu pojawiła się różowa krew. Jaki piękny kolor. Jak urodzi mi się kiedyś córka, cały pokój pomalujemy jej na różowo. W kącie będzie stał różowy konik na biegunach, a na suficie przykleimy fosforyzujące gwiazdki. Będzie zachwycona.
Drżałam na całym ciele. Pewnie ze szczęścia. Czułam, że za chwilę, że zaraz… czułam się bardzo śpiąca. Chyba czas położyć się spać. Dowlokłam się do schodów, tuż obok Gustawa i zamknęłam oczy.
Kolorowych snów, skarbie.