- Opowiadanie: dogsdumpling - Ogród pani Aberdot

Ogród pani Aberdot

Opowiadanie zdobyło wyróżnienie w konkursie im. K. Kwiatkowskiej w 2018 roku.

Pozwolę sobie nie wyjaśniać w komentarzach, o co chodzi w tekście. Mam nadzieję, że czytelnicy nie będą mieli mi tego za złe.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ogród pani Aberdot

– Obudził ją krzyk. Tak powinna zacząć się ta historia. Ale przecież nie spała. „Kuuuuuuurwa!!” dobiegło jej uszu z oddali. Dwieście pięćdziesiąt metrów, wyszeptała. „Kuuuuuuuuuuuurwa!!!” Dwieście. „Do chuuuujaaaa!” Sto. „Kuuuuuuuuuuuuurwa!!!” Pięćdziesiąt metrów. Jęk furtki. Szczęk kluczy. „Jebana jego mać”. Kopniak w drzwi. Raz. Dwa i trzy. „Kuuuuuuurwa!!!”

– Luiza, śniadanie!

– Idęęę! – krzyknęła dziewczynka i kopnęła ze złością domek dla lalek. Drewniane mebelki rozsypały się kolorami po wyblakłym dywanie.

W kuchni pani Aberdot nakładała owsiankę do miski.

– Znowu – jęknęła Luiza, sadowiąc się na brzydkim krześle, z którego schodziła farba.

Dziewczynka nie cierpiała owsianki.

– Mogę konfiturę?

– Skończyła się – powiedziała pani Aberdot, stawiając na stole pojemniczek ciemnego syropu.

– Blee. – Luiza odsunęła z obrzydzeniem talerz i poszła zanurkować do spiżarni. – Ale z ciebie kłamczucha – rzuciła z wyrzutem, wyciągając słoik pełen słonecznych brzoskwiń.

– Zachowuj się – ofuknęła dziewczynkę pani Aberdot. – Brzoskwinie są do ciasta.

– Już nie – odparła Luiza i wybiegła z kuchni.

*

– Jak wygląda kurwa? – Pytanie pojawiło się na kuchennym blacie razem ze słoikiem z niedojedzoną brzoskwinią.

Pani Aberdot przez chwilę milczała.

– Kurwa to inaczej kurtyzana. Kobieta, która sprawia innym cielesną przyjemność.

– Przyjemność? Nie o taką kurwę chodzi. Na niczym się nie znasz. Idę do sadu – rzuciła Luiza i zniknęła w ogrodzie.

Przeciągłe westchnienie wyrwało się z piersi pani Aberdot. Ile to już kilogramów owsianki od chwili, kiedy dostała dziewczynkę pod opiekę? Jej rola sprowadzała się do gotowania, dbania o dom i udzielania odpowiedzi na pytania. Czy tym razem udzieliła złej? Skóra pod lewym okiem zapiekła. Znamię nawet nie zaczęło się wybarwiać. W słoneczne dni dostrzegała ledwo rysujący się pod skórą kontur skrzydeł. Pani Aberdot potarła policzek, wydłubała ostatnią brzoskwinię ze słoika i wsunęła do ust. Mała miała rację – szkoda ich było do ciasta.

*

– Kurwa, kurwa, kurwa… Jaki masz kolor, co? – zastanawiała się Luiza, rozsiadając się na gałęzi jabłoni, najstarszego drzewa w sadzie. – Złość jest z reguły czerwona, czasem zielona. Fiolet też nie pasuje. A czerń? Zaraz, zaraz, już wiem. – Dziewczynka uderzyła się otwartą dłonią w czoło. – Nie chodzi o kolor. Ta złość jest gorzka. Jak przypalona owsianka z dna garnka pani Aberdot. Nareszcie! Jest szansa, że jutro na śniadanie będzie co innego – powiedziała z zadowoleniem Luiza i zamknęła oczy. Szkoda, że mamy tylko jedną jabłonkę – za mało na jabłkowy miód, pomyślała z żalem, zapadając w sen. Brzęczenie pszczół działało jak najlepsza kołysanka.

Przez otwarte kuchenne okno pani Aberdot patrzyła na swoją podopieczną śpiącą wśród kwiatów jabłoni. Ich pierwsze wspólne lato w ogrodzie. Żywiła nadzieję, że razem doczekają jesieni.

Co ta mała ma w głowie? zadumała się, wkładając garnek do zlewu. Może wreszcie uda się jej doczyścić przypalone dno.

*

Słońce leniwie wyłaniało się z miękkiego chłodu świtu, gdy pani Aberdot poczuła na sobie wzrok Gii.

– Nie możesz spać? – spytał, wpatrując się w kawałek papieru w jej ręku.

– Dopiero się obudziłam – skłamała i delikatnie wsunęła postrzępione zdjęcie pod poduszkę.

– Cały czas za nim tęsknisz?

– Przecież wiesz, to silniejsze ode mnie – odpowiedziała, wstając.

Podeszła do okna. Obsypana kwiatami jabłoń nawet z daleka przyciągała wzrok. Lato w pełni – jak zawsze. Zapowiadał się kolejny upalny dzień.

– Nie zamknęłaś wtedy oczu.

– Nie zamknęłam oczu – potwierdziła mechanicznie, dotykając policzka.

Nie pierwszy raz prowadzili tę rozmowę.

– Dlaczego zawsze patrzysz, kiedy odchodzą? Za każdym razem.

– To silniejsze ode mnie – powtórzyła. – Luiza, z nią będzie inaczej.

Pani Aberdot niemal czuła gniew Gii unoszący się w powietrzu. Gdy się obejrzała, pokój był jednak pusty.

Czasami wydawało się jej, że przed Gii nie było nikogo i niczego. A przecież kiedyś istniał jeszcze chłopiec, nawet jeśli nie pamiętała już jego twarzy, śmiechu, słów czy gestów, a imię dawno skradł czas.

Ile jesieni, zim, wiosen i lat spędzili razem, zanim jej towarzysz odszedł? Ile czasu upłynęło od dnia, w którym zobaczyła go ostatni raz, płaczącego pod prastarym drzewem wśród nadgniłych owoców, przedwcześnie strąconych przez wiatr?

Nie wiedziała, ale dawno już zdążyła zapomnieć dotyk chłodnych płatków śniegu na skórze, zapach budzącej się do życia wilgotnej ziemi i szelest martwych liści. Pamiętała tylko nagłą ciszę oraz woń krwi i rozkładu, unoszącą się w powietrzu, zanim nadeszła burza. Następnego dnia obudziło ją ciche brzęczenie pszczół uwijających się wśród kwiatów jabłoni, a nagrzane słońcem powietrze pachniało latem.

Fotografia pomagała jej pamiętać. Dlaczego Gii nie chciał tego zrozumieć? Potarła policzek i szybkim krokiem wyszła z pokoju.

*

– Luiza! – Pani Aberdot szarpnęła dziewczynkę za ramię. Z dziecięcej dłoni wypadł fragment szkła.

– Chciałam zobaczyć, co jest w środku – powiedziała słabo Luiza. – Dlaczego chciałam zobaczyć, co jest w środku? – spytała zdziwiona, patrząc na żabę nieporadnie próbującą przewrócić się na brzuch. – Dlaczego chciałam zobaczyć, co jest w środku? – powtórzyła głośniej i dodała: – Jesteś do niczego. Prawie ją… Prawie ją… Jesteś do niczego. Idę do sadu.

Gdy dziewczynka zniknęła wśród owocowych drzew, kobieta bezwiednie potarła lewy policzek. Nie powinna była interweniować. Nie na tym polegała jej rola. Spojrzała na żabę, wciąż leżącą na grzbiecie, wzięła stworzenie na ręce i zaniosła nad brzeg strumienia.

– Głupia pani Aberdot – mamrotała Luiza, sadowiąc się na ulubionej gałęzi.

Pewne rzeczy musiały się wydarzyć. A poza tym każda żaba musi kiedyś… musi kiedyś… musi… Luiza właściwie nie wiedziała, co każda żaba musi, ale coś na pewno. Tylko dlaczego tak bardzo chciała zobaczyć, co jest w środku? Przynajmniej już wiedziała, do czego służy słowo „głupi”. Pasowało do pani Aberdot idealnie! Dziewczynka zrobiła się nagle senna, a jej myśli rozpierzchły się jak myszy, które wyczuły zbliżającego się drapieżnika. Ciekawe, co będzie na śniadanie, głupia…

*

Na długo zanim słońce stanęło w zenicie, pani Aberdot postawiła przed Luizą miskę panierowanych żabich udek.

– Co to? – spytała dziewczynka, podejrzliwie trącając najbliższy kawałek widelcem.

– Żabie udka.

– Nie podoba mi się ta nazwa. – Luiza zmarszczyła nos, pochylając się nieznacznie nad talerzem. – Pachnie dziwnie.

– Są bardzo smaczne. Zresztą i tak nic innego nie ma. Owsianka już się skończyła.

– I dobrze. Jednak nie chcę. – Dziewczynka odepchnęła naczynie na środek stołu. – Idę do sadu.

Gdy tylko mała znalazła się między drzewami, za plecami pani Aberdot rozległ się szelest.

– Nie tym razem, Gii. Ona poleci.

– Skoro tak twierdzisz – zaśmiał się Gii, błysnął przekrwionymi białkami i podążył za Luizą do ogrodu.

*

Lalki stały w równym szeregu pod ścianą, niedaleko piętrzyły się połamane drewniane krzesełka i leżał stół-zabawka z wyłamaną nogą.

– Ty jesteś Abel, ty Lo, a ty… hmmm… ty jeszcze nie masz imienia, ale to nie jest twoja kolej – powiedziała na głos Luiza.

Tej nocy przyśniło jej się nowe imię – Diabeł. Myślała, że może będzie pasowało do jednej z lalek, ale żadna z nich nie wyglądała na Diabła. Mogłaby którejś zmienić imię, ale nie podobał jej się ten pomysł. Można być albo Ablem, albo Diabłem, prawda?

– Jaki powinieneś być? – zastanawiała się, leżąc na wznak na starym dywanie. Może imię będzie pasowało do któregoś ze zwierząt? pomyślała i udała się do kuchni. Zbliżała się pora śniadania.

– Można mieć dwa imiona? – zapytała, wchodząc, i zaraz dodała: – Nie lubię fasoli.

Pani Aberdot zajęta była wyłuskiwaniem ziaren z długich strąków.

– Będzie fasola – odrzekła, nie przerywając pracy.

– Czy można mieć dwa imiona? – powtórzyła pytanie dziewczynka, otwierając drzwiczki do spiżarni.

– To zależy – odpowiedziała pani Aberdot, nie podnosząc głowy znad miski. – Nie ma już brzoskwiń.

– Ale są truskawki. Od czego zależy?

– Nie od czego, a od kogo. Od tego, kto nazywa. Truskawki są na jesień.

– Ale teraz jest lato, a ja nie lubię fasoli. A co jeśli rzecz nie chce mieć dwóch imion? – Luiza postawiła stopy na dolnej półce i wyciągnęła rękę, próbując dosięgnąć słoika z błyszczącą konfiturą.

– Rzeczy nie mogą chcieć albo nie chcieć. Fasola jest zdrowa.

– Oczywiście, że mogą. Truskawki też. A Abel nie chce mieć drugiego imienia. Lo też nie. I teraz nie wiem, co zrobić z Diabłem. Muszę… muszę… sama nie wiem… Coś musi się tak nazywać. – Drobne palce musnęły słoik.

Kobieta wstała i zdecydowanym ruchem zdjęła podopieczną z półki.

– Truskawki są na jesień. Dzisiaj będzie fasola – powiedziała i wystawiła Luizę ze spiżarki.

– I tak nie zjem!

Pani Aberdot zobaczyła wysunięty w swoją stronę język, na chwilę zanim jego właścicielka zniknęła w ogrodzie.

*

– Luiza! – Pani Aberdot usiadła gwałtownie na łóżku, z wyciągniętą przed siebie dłonią. Znowu nie dałam rady, pomyślała w panice, zanim uświadomiła sobie, że to tylko koszmar. Jej wzrok padł na Gii śpiącego obok.

– Przecież zamknęłam drzwi. Do cholery! Jak…

– Oknem – wymamrotał Gii.

Posłała mu wściekłe spojrzenie i przeniosła się na parapet. Chłód zbliżającego się poranka lizał jej stopy, kiedy otulona kocem wypatrywała świtu. Czuła za plecami obecność Gii, spokój bezgłośnego oddechu. Jego sny – jej koszmary, jej sny – jego koszmary. Sprzeciwił się światu i pozwolił jej dorosnąć, za co oboje wciąż płacili wysoką cenę. Nigdy się nie skarżył, kiedy śniła o lataniu, ona bała się nocą jego mroku.

Zerknęła za siebie i zacisnęła pięści. Blizny na całej długości smukłego ciała napawały ją gniewem. Odwróciła głowę, spuchnięty policzek niewyraźnie odbijał się w szybie. Znamię nabierało kształtu.

*

– Możemy go zatrzymać? – spytała Luiza, ciągnąc za sobą dużego, brązowego psa, który najwyraźniej nie zamierzał poddać się rygorowi sznurka.

Kobieta przyjrzała się zwierzęciu. Nie na tym polegała jej praca. Miała odpowiadać na pytania, a nie podejmować decyzje. Śmiech Gii zadzwonił jej w głowie. Tym razem się uda, pomyślała twardo i potarła policzek.

– Decyzja należy do ciebie.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – powiedziała dziewczynka. – Możemy go zatrzymać? – powtórzyła.

Pani Aberdot przełknęła ślinę.

– Tak, możemy go zatrzymać.

*

– To krew jest czerwona? – bardziej stwierdziła, niż spytała Luiza, przyglądając się kapiącym z palca kroplom. – Myślałam, że jest niebieska i słodka, jak jagody na polanie. A ona smakuje… jak… jak zardzewiałe gwoździe – dokończyła zdziwioną myśl dziewczynka, oblizawszy palec.

Pani Aberdot wolała nie dociekać, skąd Luiza wiedziała, jak smakują gwoździe.

– Krew zawiera żelazo, substancję, z której robi się gwoździe. Dlatego to nie krew smakuje jak gwoździe ani gwoździe jak krew, tylko i krew i gwoździe smakują żelazem – wyjaśniła.

– Dziwne – stwierdziła Luiza i pomachała zranioną dłonią. – Już nie leci. Idę do sadu poszukać Daktyla.

Kobieta spojrzała na swoje dłonie poprzecinane fioletem żył.

– Gdybyś mnie wtedy zabił, wszystko mogłoby zacząć się ponownie. Tak jak powinno.

– Tego nie wiesz – odezwał się Gii, ukazując się w drzwiach.

– Wiem.

– Płakałaś.

– Nie tylko ja.

Oczy Gii pociemniały.

– Zostałbym sam – wysyczał.

– Wiem – powiedziała cicho i powiodła palcem po jego zniekształconej skórze. – Wiem, Gii. – Cofnęła dłoń.

– Nie przestawaj. Lubię wyobrażać sobie twój dotyk.

*

– Daktyl zniknął – zakomunikowała Luiza, wchodząc do kuchni. – Co na śniadanie?

– Daktyl? Masz na myśli psa?

Dziewczynka przytaknęła, rozsiadając się na odrapanym krześle.

– Co na śniadanie?

– Przykro mi. Jeszcze nie ma.

– Nie rozumiem.

– Będzie za pół godziny.

– Nie tego. Co znaczy przykro?

– Przykro to takie trochę smutno – wyjaśniła pani Aberdot.

– Smutno ci, że śniadanie będzie za pół godziny? – Luiza zmarszczyła brwi.

– Oczywiście, że nie. Mówiłam o psie.

– Jest ci smutno, że Daktyl zniknął?

– Nie. Ale pomyślałam, że tobie może być. To wszystko.

– Hmm… Chyba jest. Może on po prostu nie nazywał się Daktyl?

– Bardzo możliwe.

– Co będzie na śniadanie?

– Kasza. Za pół godziny – powiedziała pani Aberdot i wskazała na drzwi.

Dziewczynka westchnęła głośno, zwracając oczy ku niebu, i opuściła kuchnię.

– Hy choć raz nie może być na śniaanie coś no-mal-nego – wysepleniła kilka minut później, sadowiąc się na gałęzi jabłoni, po czym wyjęła marchewkę z ust. Gdyby nie warzywnik pani Aberdot, już dawno umarłaby z głodu. Umarłaby? Musi się zapytać, co to znaczy.

– Ale to pooootem… – ziewnęła i zamknęła oczy.

*

– Luiza, śniadanie! – zawołała pani Aberdot po raz trzeci i energicznym krokiem wyszła z kuchni. – Ile można wołać – sarknęła, wchodząc na piętro. – Luiza, śniadanie…

Dziewczynka siedziała na parapecie, a u jej stóp nieporadnie poruszał się niewielki owad.

– Co ty robisz?

– Patrzę.

– Dlaczego on nie ma skrzydeł? – spytała pani Aberdot, rozpoznając korpus motyla.

– Znalazłam go na podłodze.

– Bez skrzydeł?

– I tak nie latał. – Luiza wzruszyła ramionami. – Jest już śniadanie?

Pani Aberdot nabrała powietrza i powoli je wypuściła.

– W kuchni – rzuciła.

Dziewczynka zeskoczyła z parapetu i skierowała kroki na korytarz.

– To jest złe – mruknęła do siebie pani Aberdot, zgniatając motyla w palcach.

Poranne niebo przecięła nitka błyskawicy. Kobieta obejrzała się szybko. Luiza stała w drzwiach z na wpół otwartymi ustami, motyle skrzydła opadły miękko na podłogę u jej stóp.

– Luiza? – wyszeptała pani Aberdot.

Oddech dziecka stał się szybszy i płytszy. Dziewczynka przyłożyła dłonie do uszu i zaczęła krzyczeć.

Gdy pani Aberdot się ocknęła, Luizy nigdzie nie było. W ogrodzie szalała burza. Kobieta zerwała się z podłogi i wybiegła z pokoju.

– Luiza! Gdzie jesteś?! Luiza! Gii, proszę, nie… Jeszcze nie… Proszę… Nie tym razem. Ja nie chciałam. Ona zrozumie. Pozna różnicę… Obiecuję… – Strumienie wody lały się po twarzy pani Aberdot, policzek palił żywym ogniem, gdy biegła ścieżką wśród drzew.

Zobaczyła ich u stóp prastarego drzewa. Jakby ktoś postawił przed nią lustro czasu. Nie musiała słyszeć słów, by wiedzieć, co mówi Gii. Znała je na pamięć.

– Wszystko będzie dobrze – szeptał do uszu śpiącej. – Nie płacz, moja maleńka, śpij. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – powtórzył Gii, spoglądając pani Aberdot prosto w oczy.

To się nigdy nie skończy, pomyślała i rzuciła się do ucieczki.

*

– Co na śniadanie? – Luiza wmaszerowała do kuchni z pierwszymi tego dnia promieniami słońca.

– Ryż.

– Z mlekiem?

– Tak – powiedziała pani Aberdot, stawiając garnuszek na stole.

Spojrzała na podopieczną, szukając jakichś śladów wydarzeń dnia poprzedniego. Luiza zachowywała się jednak jak zwykle. Kobieta dotknęła rozpalonego policzka.

– Fuuuuj, kożuch. Nie będę jeść. Idę do sadu – rzuciła dziewczynka, zajrzawszy do naczynia, i pobiegła do ogrodu.

Pani Aberdot usiadła przy stole i zamknęła oczy. Po chwili poczuła obecność Gii.

– Zostaw mnie, proszę – powiedziała.

Posłuchał.

*

– Mam dość tego obrzydliwego kleiku! Dość! Ile można! Tylko kleik i kleik! Myślałam, że z owsianką ci odbiło, ale teraz to już naprawdę przesadziłaś!

Rozbryzgi rozgotowanego ryżu znaczyły stół, krzesła i szafki. Pani Aberdot stała nad lepką, szklistobiałą kałużą i patrzyła na zaciśnięte usta.

– Nic innego nie będzie.

– Idę do sadu.

– Nie.

Luiza zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na stojącą przed sobą kobietę. Promienie przedpołudniowego słońca tańczyły wokół jej twarzy miękką pajęczyną.

– Nic mi nie zrobisz! – krzyknęła, zakładając ręce na piersiach.

– Nie pójdziesz do sadu. Ani do ogrodu. Nie wyjdziesz dzisiaj z domu i nie opuścisz kuchni, dopóki nie posprzątasz.

Jeszcze długo po tym, jak plecy pani Aberdot zniknęły wśród drzew, Luiza stała na środku kuchni, wpatrując się w otwarte na roścież drzwi.

– Bleee, co za paskudztwo! I ja to miałam zjeść. Wygląda jak sperma – wymamrotała w końcu, przyklękając ze ścierką w dłoni.

I kogo miała teraz zapytać, co to jest sperma? Głupia pani Aberdot! Nawet tej jednej rzeczy nie potrafiła zrobić, jak trzeba. Miała odpowiadać na pytania, a nie zostawiać ją samą w kuchni. Głupia kurwa! Tego też jej dobrze nie wyjaśniła. Nic nie wiedziała. I co Luiza miała zrobić z Diabłem?! Jeszcze nie znalazła właściwej rzeczy do nazwania. Tyle pytań i znikąd odpowiedzi.

*

– Gdzie jesteś, Gii? – Pani Aberdot szła przez sad znajomą ścieżką, towarzyszył jej szum wiatru, mieszający się z cichym brzęczeniem pszczół. Skorupy jaj ze splądrowanego nieopodal przepiórczego gniazda poddały się z cichym chrzęstem pod jej stopami.

– Gii, jesteś?

Gdy przytuliła twarz do porowatej kory prastarego drzewa, w sadzie ucichło.

– Co ja mam robić? – spytała, wiedząc, że nie usłyszy odpowiedzi. – Co ja mam robić, Gii? – powtórzyła szeptem.

*

Strych lśnił czystością. Żadnego zalegającego kurzu czy pajęczyn. Częściowo przykryta, stara klatka na ptaki wielkości dorosłego człowieka i różnego rozmiaru worki z ziarnem stanowiły całą zawartość rozległego pomieszczenia.

– Proso, gryka, żyto, orkisz, groch, ryż – wyrecytowała Luiza, dotykając poszczególnych worków, i zmarszczyła nos. Jadłospis na bliższy i dalszy czas nie zapowiadał się zachęcająco.

Obeszła klatkę. W środku smętnie zwisała uszkodzona huśtawka, a u podstawy ktoś wydrapał napis. „…am” – tylko tyle udało się Luizie odczytać. Dużo wyrazów się tak kończy, pomyślała z niechęcią i szarpnęła za klamkę. Wystraszony ptak zatrzepotał skrzydłami pod sklepieniem klatki.

– Aaa! – wrzasnęła Luiza, odskakując w tył, i przewracając się o jeden z worków.

Aromat ziół rozsypał się po podłodze perełkami nasion i wypełnił nagrzane przedpołudniowym słońcem powietrze.

– Tfu! Gorczyca – rzuciła Luiza, wypluwając ziarna, i podnosząc się niezgrabnie. – Głupi ptak – dodała, spoglądając spod oka na wystraszone stworzenie.

Z przewróconego worka wystawał kanciasty przedmiot, który po bliższych oględzinach okazał się być starym albumem ze zdjęciami. Na podniszczonej okładce połyskiwały resztki złotego napisu.

– „Ab ovo” – odczytała z trudem dziewczynka i otworzyła album.

Po pierwszej stronie zostały tylko strzępy papieru. Na kolejnych kartach widniały zdjęcia martwych ptaków. Pod każdym z nich ktoś wykaligrafował imię: Kain, Ana, Sara, Tekla, Dawid, Lea i wiele innych.

Luiza nie pamiętała, żeby pani Aberdot kiedykolwiek wspominała o trzymaniu ptaków, czy chociażby wykazała zainteresowanie którymś z tych żyjących w ogrodzie. Z drugiej strony, pomyślała, wertując album, nic dziwnego. Sądząc po liczbie zdjęć, żaden ze skrzydlatych podopiecznych długo nie pożył. Ptaszysko w klatce też nie wyglądało najlepiej.

Oprócz albumu i ptaka na strychu nie było nic ciekawego.

– Niech se głupia pani Aberdot sama posprząta! – burknęła Luiza i kopnęła najbliższy worek, po czym opuściła poddasze. Dość się już dziś napracowała.

*

Pani Aberdot siedziała na nagrzanych słońcem deskach i zagarniała szczupłymi dłońmi gorczycę. Po policzku spływała krew, mieszając się z ziarnami na podłodze. „Nie tym razem, Gii. Nie tym razem…” Krew nabrała słonego smaku. „Nie tym razem…”

Gdy ostatnie ziarenko gorczycy znalazło się w worku, pani Aberdot otworzyła klatkę, wzięła do ręki album i położyła obok stygnącego ciałka. Pogładziła palcem miękkie pióra.

– Przepraszam – szepnęła.

Zamknęła strych na klucz. W łazience zmyła zaschniętą krew i dokładnie osuszyła twarz ręcznikiem. Kolejny martwy ptak, kobieta przyłożyła dłoń do lustra, zakrywając znamię. Już czas przygotować pokój na przybycie nowego dziecka.

„– Nie pozwalasz im dorosnąć.

Nieprawda.

Ja nigdy nie odlecę. Zostanę z tobą na zawsze”.

Rozmowa odbijała się echem w głowie pani Aberdot, gdy patrzyła z okna na piętrze, jak Gii pełznie po pniu prastarej jabłoni w kierunku śpiącej.

– Nieprawda – powtórzyła głośno, odwracając wzrok od przeoranego bliznami ciała węża. – Nieprawda, Gii.

*

Wspomnienie

– One zawsze odchodzą. A ja zawsze je zawodzę. Kimkolwiek by nie miały się stać.

– Wolałabyś patrzeć, jak zostają i zajmują twoje miejsce?

– Nie wiem, Gii. Kiedy więzienie stało się domem?

– Nie rozumiem. Przecież to jedno i to samo.

– Masz rację. Jedno i to samo.

– Kocham cię.

– Wiem.

– Zawsze będę cię kochał, Ewo. Byłaś pierwsza.

Koniec

Komentarze

Kliknąłem bibliotekę.

 

Dalej mogą być Spojlery.

 

 

Nie powiem żebym wszystkie biblijne wątki pospinał i dopiął na cacy, ale nawet za nimi nie przepadam aż tak bardzo, więc i nie ciekawiły mnie zbytnio. Moim zdaniem na końcu “Ewa” pada niepotrzebnie, ale jak pada to pada. Można się połapać co jest co, drzewo, ogród, wąż, pani Aberdot itd…

ALE

Dla mnie to wszystko było tłem. Bo tutaj na pierwszym planie jest zabawa dialogiem. Ping-pong pomiędzy panią Aberdot i Luizą, zabawnie brzmiące wypowiedzi itp. Bawisz się wulgaryzmami, kontrowersyjnymi słowami, koncepcją, dialogiem i to wszystko kupuję bo jest cieakwe, zajmujące i dobrze napisane. Sprawia przyjemność. Zaskakuje.

To nie piewrwszy Twój tekst oparty na dialogach i nie pierwszy udany. Bardziej pokazówka dla umiejętnego odbijania tej słownej piłeczki niż historia z krwi i kości, chociaż nie… bo ta historia jest, ale nie jest aż tak zajmująca, przynajmniej nie wszystkie jej aspekty. Ale bohaterki, są miodzio i funkcja odpowiadania na pytania “dziecka” poznającego świat też fajna :)

 

Mi się podobało. :)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Hmmm. A ja się pogubiłam. Wszystko nie chce mi się spinać w jedną całość. Znaczy, nawiązania biblijne są jasne. Ale… Kim był Gii – diabłem/wężem czy Bogiem? Dlaczego żarcie takie podłe? O co chodzi z martwymi ptakami? Kim właściwie są bohaterki?

Nie rozumiem tego tekstu na głębszym poziomie.

Babska logika rządzi!

Podobał mi się rytm, w którym co chwilę pojawiało się to stwierdzenie “Idę do sadu”, po prostu ma coś w sobie. Bardzo chciałam wyobrazić sobie Gii, ale do momentu jak przybrał formę węża, nie potrafiłam stwierdzić, jaki jest. Również nie rozumiem kwestii z ptakami, czy ziarnem. Mamy Ewę, a co z Adamem? Poza tym cała historia jako jedna wielka metafora jest ciekawym pomysłem w dodatku technicznie świetnie napisanym – dialogi są ciekawe, dobrze rozpracowane. Super! :) 

 

Mytriksie,

dzięki za wizytę, obszerny komentarz i klik :-). Ten tekst powstał w czasie mojego zachłyśnięcia się dialogiem i z jednej strony dialog jest tu dla mnie środkiem do przekazania historii, z drugiej takie pisanie rzeczywiście sprawia mi dużo frajdy, choć nie miało być popisywaniem się ;-D. A że dzieci i wulgaryzmy i nowe słowa to połączenie dające interesujące efekty, postanowiłam trochę literacko poeksplorować.

Co do końcówki to raczej chodziło o podsumowanie relacji Gii i pani Aberdot i pokazanie jej natury, a nie zaskakiwanie czytelnika. Bardzo fajnie jest zobaczyć cudze spojrzenie na tę kwestię.

Cieszę się, że się podobało :-).

 

Finklo,

witaj :-)

Kim był Gii?

 

gdy patrzyła z okna na piętrze, jak Gii pełznie po pniu prastarej jabłoni w kierunku śpiącej.

– Nieprawda – powtórzyła głośno, odwracając wzrok od przeoranego bliznami ciała węża. – Nieprawda, Gii.

 

Kim była pani Aberdot – ostatnia linijka tekstu.

 

Dlaczego żarcie takie podłe?

Takiego pytania się nie spodziewałam ;-D. Żarcie nie miało być podłe, choć rzeczywiście jest nieprzypadkowe. Owsianka potrafi być bardzo smaczna! Kasza też :P

 

Szkoda, że tekst odebrałaś jako niezrozumiały, ale zdaję sobie sprawę, że nie jest on interpretacyjnie najprzystępniejszy. Tym bardziej dziękuję za poświęcenie czasu na jego przeczytanie :-)

 

Charlise,

dzięki za wizytę, komentarz i miłe słowa. Co do Adama, to jest o nim trochę w tekście w kilku miejscach, tylko że nie wprost. W każdym razie nic dobrego go nie spotkało ;-).

Super, że się podobało :-)

 

It's ok not to.

No, niby tak. Podany cytat, ostatnia linijka. Ale. Jeśli on jest wężem, to dlaczego wydaje się mieć moc decydowania? Odniosłam wrażenie, że w którymś momencie pani Aberdot go o coś błaga. Węży się nie błaga.

A jeśli ostatnia linijka, to dlaczego pani A. ma odpowiadać na pytania? No, ja w którymś momencie myślałam, że ona jest personifikacją Drzewa Poznania. Bo skoro ma wiedzę… A jeśli nie ma, to jak ma odpowiadać? A jeśli ostatnia linijka jest prawdą i pani A. ma wiedzę, to już zjadła jabłuszko i co ona robi w ogrodzie?

Widzisz, na takim poziomie mi się to nie skleja – jeden akapit wydaje się przeczyć drugiemu.

Podłość żarcia. Jeśli jesteś zmuszona dzień po dniu jeść to samo, to obrzydnie. Nawet kawior i lody się znudzą.

Babska logika rządzi!

Węży się nie błaga.

Yyy… Dlaczego i od kiedy?

Czy Gii ma moc decydowania – tu sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Oboje funkcjonują w obrębie zasad rządzących rajem. Więc w tym sensie – nie. Ale to on zabija dziewczynkę (inna sprawa dlaczego) – więc błaganie go, żeby tego nie robił, ma sens.

 

A jeśli ostatnia linijka jest prawdą i pani A. ma wiedzę, to już zjadła jabłuszko i co ona robi w ogrodzie?

I to jest bardzo ważne pytanie. Dlaczego ona wciąż jest w ogrodzie, skoro zna różnicę między dobrem i złem.

 

Nawet kawior i lody się znudzą.

Podejrzewam, że kawior nawet dość szybko. Z lodami to może trochę potrwać XD.

It's ok not to.

Yyy… Dlaczego i od kiedy?

Hmmm. Błaganie to, IMO, odwoływanie się do wyższych uczuć danej istoty – współczucia, litości, wielkoduszności… Węże nie kojarzą mi się z bytami obdarzonymi takimi zaletami.

Uczciwy Szatan nie ma mocy podejmowania decyzji – może kusić, namawiać, kłamać, ale cyrograf człowiek podpisuje sam. W przeciwnym wypadku znika wolna wola. A i nie wiadomo, gdzie w tym wszystkim podziewa się Bóg.

Babska logika rządzi!

Hmmm. Błaganie to, IMO, odwoływanie się do wyższych uczuć danej istoty – współczucia, litości, wielkoduszności… Węże nie kojarzą mi się z bytami obdarzonymi takimi zaletami.

Samo odwoływanie się do takich uczuć nie oznacza, że istota do której zwraca się błagający je posiada. Nie sądzę, aby błagający zawsze kalkulował czy błagany te cechy posiada, a częściej kieruje się swoim własnym pragnieniem/ potrzebą/ nadzieją/ desperacją. Można też kogoś o coś błagać, zdając sobie sprawę, jak beznadziejne jest to działanie i że nie przyniesie pożądanych skutków.

It's ok not to.

Czytałam i właściwie nie wiedziałam, co czytam. Dopiero, kiedy wyjaśniłaś kim jest Gii, coś mi zaczęło świtać.

Do końca mi się to opko nie składa, choć skojarzenia szły mi w nieco inną stronę, niż Finkli. Mam wrażenie, że pani Aberdot założyła własny ogród, na wzór i podobieństwo tamtego. Choć oczywiście do ideału mu daleko: burza, gnijące jabłka. Mam wrażenie, że próbuje odkupić swoją winę, albo, psiakostka, sama nie wiem.

Z kolei wąż namawia do złego, niekoniecznie do sięgnięcia po jabłuszka, ale na przykład do wyrwania skrzydełek motylowi, albo zajrzenia do środka żaby. Pani A. stara się do tego nie dopuścić. Może, ponieważ jej odmówiono zaspokojenia ciekawości, doszła do wniosku, że odpowiadając na pytania, zapobiegnie zwycięstwu węża. Nie udaje jej się. Patrzy, jak dziewczynki, którymi się opiekuje odchodzą i widać, że z Laurą też jej nie wyjdzie.

Natomiast zupełnie nie rozumiem jej zafiksowania na tych odpowiedziach, jakby w ogóle nie uczyła się na własnych błędach. Podłości żarcia też nie rozumiem, podobnie jak mrtwych ptaków, czy ziarna na strychu. No, i skąd te dzieciaki się tam biorą. Dalej, niby odpowiada Laurze na pytania, ale mam wrażenie, że dziewczynka nie ma żadnej wiedzy o świecie, jakby stale była od niego odizolowana. Pewnych rzeczy się uczysz po prostu obserwując, a Laurze tej wiedzy brakuje.

Zostało mi zbyt dużo pytań i pewnie dlatego nie wiem, co właściwie chciałaś opowiedzieć.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko,

dziewczynka nazywała się Luiza…

Szkoda, że opko zostawiło Cię z samymi pytaniami. Dzięki za przeczytanie i obszerny komentarz.

It's ok not to.

Dog, przepraszam, nie wiem skąd wzięła mi się Luiza.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko,

wzięła Ci się Laura, nie Luiza. A skąd, nie mam pojęcia wink.

It's ok not to.

Ups, zafiksowalam sie

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ech, przeczytałam i to wszystko, do czego mogę się przyznać. Opowiadania, niestety, nie udało mi się zrozumieć. :(

 

Co ta mała ma w gło­wie?, za­du­ma­ła się… ―> Po pytajniku nie stawia się przecinka.

 

Ob­sy­pa­na kwia­ta­mi ja­błoń nawet z da­le­ka przy­cią­ga­ła wzrok. Lato w pełni – jak za­wsze. ―> Dlaczego jabłoń kwitnie w pełni lata, a nie wiosną?

 

Może imię bę­dzie pa­so­wa­ło do któ­re­goś ze zwie­rząt?, po­my­śla­ła… ―> Po pytajniku nie stawia się przecinka.

 

Od­wró­ci­ła głowę, spuch­nię­ty i na­brzmia­ły po­li­czek… ―> Spuchniętynabrzmiały to synonimy, znaczą to samo.

 

do­koń­czy­ła zdzi­wio­ną myśl dziew­czyn­ka… ―> W jaki sposób myśli się dziwią?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Aaa. Ciekawe. Bardzo zajmująco poprowadziłaś historię przez dialogi. To jest trudne, powtórzę za Mytrixem, a Ty świetnie to robisz, bo wciąga, bo naturalne, bo w napięciu czekam jako czytelnik na kolejny, a dalej napiszę już o swoich odczuciach.

Po przeczytaniu, moje pierwsze, w zasadzie techniczne, odczucie było, ale eleganckie pisanie. W dodatku zestawienie wulgaryzmów dziewczynki, jej zła (takiego bezosobowego, neutralnego, bez emocjonalnego harmidru) z estetycznym, minimalistycznym zapisem robi wrażenie.

Fabularnie najbardziej zainteresowała mnie kwestia słów, nazywania. Co się stanie, stałoby, gdyby otrzymywała odpowiedzi na swoje pytania? Czy świat, rzeczy można „uwięzić”, okiełznać przez poznanie imienia? Hmm, można też byłoby pomyśleć o zatrzymaniu kobiety w grzechu, o uczynieniu jej nieśmiertelną. Gdyby pociągnąć dalej, czy dzieje się tak przez słowa? Czy one to robią? Czy przez miłość, pytanie czyją i do kogo? Tu język węża staje się rozdwojony: on, ona, dzieci. Co jest prawdziwe, a co buduje pułapkę, w gruncie rzeczy, dla obojga? Na boku zostawiam kwestię zła, jest ono tutaj niematerialne, w tle, jakby wiązało się z nieuchronnością i skazaniem na wieczne powtarzanie.

Jak widzisz pytań zrodziło mi się wiele.

Odnośnie imienia, ktore pada na końcu nie mam wyraźnego poglądu, bardziej wątpliwości zbliżone do zdania Mytrixa, gdyż ujednoznacznia tekst (imię naturalnie, a nie opinia Mytrixa :D). Z drugiej strony musiałaś dać wyjaśnienie, a to było najkrótsze i pokazuje motywy Gii, są inne,  niż te zapamiętane z lekcji religii.

Idę skarżyć do biblio. Twoje opowiadania są takie, że pozostają w pamięci. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Reg,

szkoda. Dziękuję, że przeczytałaś do końca :-). Dzięki za łapankę – to i owo poprawiłam.

 

Asylum,

miło Cię widzieć pod opkiem. “Eleganckim pisaniem” sprawiłaś mi dużą radość heart

Co do samego nazywania – performatywność języka i moc sprawcza słów to bardzo ciekawa sprawa. Relacja pomiędzy przedmiotem nazywanym a nazwą, a nazywającym – na ile słowa kształtują te relacje i jak wpływają na uczestników/obiekty tych relacji. I na ile słowa kształtują rzeczywistość, a na ile tylko jej postrzeganie. I czy samo postrzeganie realnie wpływa na rzeczywistość. Czy nazwanie czegoś (co wcześniej nie miało nazwy) nie jest specyficznym aktem zawłaszczenia? I jeśli tak, to czy zawsze udanym, lub raczej jakie jeszcze warunki muszą zostać spełnione, żeby takim było (Luiza nazywa psa, ale źle dobiera imię, nazwa nie jest w stanie “uwięzić” zwierzęcia). To oczywiście tylko moje dywagacje, bardziej pozatekstowe niż odnoszące się bezpośrednio do opowiadania, ale lubię to zagadnienie i rzeczywiście prześwieca od czasu do czasu przez moje pisanie ~^^~.

Jest taka piosenka Raz dwa trzy “Nazywaj rzeczy po imieniu” i tam jest taki fragment: nazywaj rzeczy po imieniu a zmienią się oka mgnieniu i wydaje mi się, że coś w tym jest.

I dzięki za klik :-).

It's ok not to.

Bardzo proszę, Dogsdumpling. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

smiley

It's ok not to.

Mi się bardzo :)

Historię odebrałam jako alternatywny epilog do Księgi Rodzaju, w którym Ewa znajduje własny kąt i własny raj, w którym próbuje odkupić swoją winę (splamienie ludzkości) poprzez pomoc kolejnym grzesznikom. Jednak cała historia, możliwe, że przez niewyjaśnienie, czego jesteśmy świadkiem aż do końca, pozostaje w tle. Na pierwszym planie zaś mamy to, co wychodzi ci świetnie – ciekawe, barwne dialogi, które ukazują charakter Luizy i pani Aberdot. Dynamiki tekstowi dodaje skupienie się na tych samych sytuacjach, rozgrywanych za każdym razem inaczej.

Językowo tekst jest dojrzały, uroczo obrazowy i skutecznie oddziałujący na zmysły czytelnika. Świetna robota.

Gratuluję zasłużonego wyróżnienia w konkursie :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Cześć, Kam,

zawsze miło cię widzieć pod opkiem :-) Dzięki za komentarz i ciepłe słowa heart Cieszę się bardzo, że się podobało.

It's ok not to.

Klikam, bo znam tekst, komentarz wstawię z lepszego zasięgu ;)

 

Skądinąd byłyśmy w tym samym konkursie :) Niedługo wstawię swoje opowiadanie z niego

http://altronapoleone.home.blog

Witaj, drakaino :-)

Dzięki za wizytę i klik.

 

Skądinąd byłyśmy w tym samym konkursie :) Niedługo wstawię swoje opowiadanie z niego

Pamiętam, nie dotarłaś na rozstrzygnięcie ;-) Z przyjemnością przeczytam :-)

It's ok not to.

Dotarłam spóźniona, nagrodę odebrałam i nawet coś zjadłam :D

http://altronapoleone.home.blog

Czyli wszystko skończyło się smacznie :-D

It's ok not to.

Ładne i smutne. Bo Luiza to niby zwykła, krnąbrna i fajna dziewczynka, ale miałem wrażenie, że jej postać naznaczona jest smutkiem i nieszczęśliwym przeznaczeniem od samego początku.

Podobało mi się jak poznawała imiona i jak próbowała ich użyć, dopasować, jak wiecznie narzekała na nie takie jedzenie. Jak była jednocześnie normalna i nienormalna w swoich rozmyślaniach.

Postać Pani Aberdot również wydaje się w jakiś sposób tragiczna. Zapłaciła wysoką cenę za swój “przywilej”, stara się jak może, ale też jej wysiłek zdaje się skazany na porażkę.

Dialogi bardzo naturalne, zgrabne, żywe.

Całość napisana bardzo dobrze, czyta się płynnie.

Oczywiście zgłaszam do biblioteki.

Edwardzie,

witaj :-). Dzięki za odwiedziny, ciepłe słowa i klik. Fajnie, że dostrzegasz tragizm postaci i swoistą nieuniknioność wydarzeń.

 

Jak była jednocześnie normalna i nienormalna w swoich rozmyślaniach.

heart

 

Cieszę się, że opko się podobało :-).

It's ok not to.

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za wizytę, Anet. Fajnie :-)

It's ok not to.

Nowa Fantastyka