- Opowiadanie: joler0 - Wykarmiła mnie wilczyca

Wykarmiła mnie wilczyca

Remus, Islandia 966 r.

Myślę, że postać, którą wybrałem, będzie wszystkim znana. Tekst powinien przybliżyć mit założyciela Rzymu.

Dziękuję za uwagę.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wykarmiła mnie wilczyca

Hjörtur Einarsson wpatrywał się w zielone owoce wypełniające jego spękane dłonie. Zerwane zupełnie niedawno, przyozdobione gałązkami i nieco szorstkimi liśćmi, zdawały się żyć niezależnie od drzewa, na którym do tej pory rosły, jakby nie zauważyły, że szybki i zwinny Hjörtur zerwał je pośpiesznie przed przybyciem tego, który je zasadził. Zahipnotyzowane ciepłem jego dłoni, musiały nie zdawać sobie sprawy z niechybnej śmierci, która krążyła nad nimi jak stado sępów.

– Spójrz, Unnur, mówiłem ci, że ten przybłęda z gór jest podejrzany. – Kolejny już raz powtórzył żonie, odkąd wrócił do chaty. Podszedł do stołu i wsypał owoce do jednej z drewnianych mis. – One nie przypominają niczego, co tutaj rośnie! Wyczarował te drzewa w jaskini i hoduje je bez słońca!

– Hjörtur, mów ciszej – Unnur przyglądając się zawartości misy, odgarnęła z czoła zlepione strąki mysich włosów. Stanęła na palcach, by lepiej widzieć i odgarnęła rzadką grzywkę sprzed oczu. – Pokazywałeś je już komuś?

Pokręcił głową.

Stanął przy palenisku i strzepnął ręce nad ogniem. Spojrzał na nie, jakby spodziewał się ujrzeć głębokie rany wypalone przeklętym piętnem. Nic nie zobaczył, ale niepokój pozostał. Patrzył w kierunku Unnur, pogrążony we własnych rojeniach.

– On ściągnie na nas nieszczęście, Unnur! Bogowie nie lubią takich jak on, a my mu pomagamy! Spotka nas za to kara! – Chwycił róg i wypełnił go miodem, po czym od razu wypił jednym haustem. Otarł brodę i mówił dalej: – On nie może być jednym z nas! Wygląda jakby dopiero urosła mu broda, ale oczy ma starca. Włosy czarne jak zbocza Hekli, a i skórę ciemną ma jak morze! Widziałem go kiedyś, jak przyszedł do wioski po owcze łajno. Mało mówił, choć wszyscy byli go ciekawi i pytali o to i tamto. Ja spytałem, skąd ma miecz ­– bo miecz miał dziwny, krótszy od naszych, szerszy, schowany w skórzanej, zdobionej złotem pochwie. Odpowiedział mi w obcym języku, tak przynajmniej pomyślałem i uśmiechnął się, widząc, że nie rozumiem.

Usiadł po drugiej stronie izby na ławie.

– Igrał z tobą… – wyszeptała Unnur. – Może to bóg?

Hjörtur zbladł pomimo wypitego alkoholu.

Unnar skarciła się w duchu za bezmyślność, przecież Hjörtur od zawsze był nad wyraz bogobojny, co musiał poczuć, myśląc, że okradł boga z jego owoców? Postanowiła go uspokoić:

– Nie, gdyby był bogiem, żyłby jak hulaka, korzystał z życia na ziemi, zamiast przewozić gnój na pustkowie. Który z nich by tak robił? Odyn, Thor… nie, to niemożliwe.

Podeszła do męża i położyła dłoń na jego czole.

– Nie myśl tyle, nie zamartwiaj się, bo ściągniesz na nas coś złego. Zostaw dziwaka w spokoju, niech siedzi w swojej jaskini pośród gnoju, co cię to obchodzi?

Hjörtur chciałby posłuchać żony, ale widział, jak co rusz zerka w stronę misy z owocami. Bała się ich i czego by nie mówiła, tak samo bała się dziwaka z jaskini.

Skoro miał na tyle odwagi, by go okraść, kimkolwiek by nie był, musiał też mieć odwagę na kolejny krok. Bez słowa ostrzeżenia zerwał się z miejsca, czym przestraszył Unnur, aż pisnęła. Podbiegł do misy, zasłonił ją ciałem i sprawnym ruchem dłoni wyciągnął jeden z owoców – przyszły dowód, a resztę, razem z misą, rzucił w ogień.

– Zapomnij o nich, Unnur, zapomnij, że kiedykolwiek je widziałaś! Zrobię, co trzeba! -krzyknął pośród syczenia dobiegającego z paleniska. Złapał oparty o ścianę miecz i wyszedł z chaty.

Unnar spojrzała jeszcze raz w ogień, na gotujące się w swoich sokach owoce. Skwierczały gniewnie, jakby niezrozumiałymi groźbami chciały zmusić ją do wyciągnięcia z żaru. Zamiast tego przywaliła je kilkoma kawałkami wyschniętego owczego łajna i wybiegła z chaty za mężem.

 

Oliwki rosły pięknie w cieple gorących źródeł. Nie przeszkadzała im duża wilgotność, a wręcz przeciwnie, wydawało się, że nigdzie nie rosły dorodniejsze. Czerpiąc z systematycznie nawożonej ziemi to, czego potrzebowały, rozwijały się cały rok, nieustannie owocując ku radości swojego opiekuna.

Jedynym problemem był brak światła. Słońce dochodziło do wnętrza jaskini skąpymi łunami, niewystarczającymi do życia nawet mchu. Opiekun znalazł na to sposób – lśniącymi taflami przywiezionych ze sobą luster łowił promienie słońca i dostarczał ich energię wprost na spragnione liście, dzięki czemu kilkanaście drzewek rosło wbite w podłoże gęstą i mocną siecią korzeni.

Choć od jakiegoś czasu światła było mniej, drzewka dzielnie trwały w życiu dla swojego opiekuna. Kochał je. Dbał o nie, a one odwdzięczały mu się swoimi owocami. Podróżował z nimi od zawsze, sadząc wszędzie tam, gdzie się zatrzymał. Z czcią pielęgnując je od włożonego w ziemię nasiona, po dumne, wyrośnięte drzewo.

Wszedł do jaskini i od razu zauważył świeże ślady stóp. Kucnął i wciągnął powietrze w nozdrza. Poczuł obcy zapach, ślad po kimś, kogo nie powinno tu być. Wstał i podszedł w kierunku drzewek, nieustannie łapiąc niewielkie hausty powietrza. Węszył ostrożnie, by nie przegapić choć cząstki zapachu intruza, a z każdym oddechem utwierdzał się w przekonaniu – to ktoś, kogo znał. Czuł już wcześniej kwaśny zapach potu przemieszany z rybnym odorem zgniłego oddechu i charakterystycznym dla każdego człowieka zapachem ciała. To musiał być ktoś z okolicznej wioski. Był tu, zakradł się do jego drzew. Tylko po co? Miejscowi nie doceniliby wartości oliwek. Nie zrozumieliby sensu trudu ich uprawy w tak niekorzystnym dla nich klimacie. Żyli dzięki rybom i owcom, ziemia była dla nich surowa. Jakby swoją niegościnnością, chciała trzymać ich z dala od siebie. Zniechęcić. Chciała być samotna.

Zupełnie jak on sam. Dlatego czuł się na niej tak dobrze.

Ktoś naruszył jednolitą warstwę baldachimu z liści i dojrzewających oliwek. Brutalnie wyrwał cząstkę drzewka, grabiąc owoce i łamiąc przy tym liche gałązki. Zabrał mało. Panikował.

Co podkusiło jednego z tych ciemnych rybaków, by zakraść się do jego jaskini? Przecież starał się nie rzucać w oczy. Nie ściągać na siebie niczyjej uwagi. Być jak wyspa – jałowy i martwy dla wszystkich, którzy się nim interesowali.

Oni byli jednak ciekawscy, zbyt ciekawscy, bo kto inny, jeżeli nie zgraja wścibskich szaleńców, mógłby zdecydować się na osiedlenie na krańcu świata, pośród pustkowi i nieprzyjaznych górskich szczytów? Wyrzutkowie, czy dzielni osadnicy?

Po chwili gniewu nadszedł smutek. Dobrze tu żył. Spokojnie. W końcu miał swój świat, z dala od świata innych. Gdy zobaczył pierwsze nadciągające tu łodzie, nie wierzył, że ktokolwiek inny zechce się tu osiedlić. Z czasem pojął, jak bardzo się mylił. Latami starał się wtopić w tłum przybyszów. Poznawał ich język, tradycje i kulturę. Musiał być blisko, by móc się od nich oddalić. Naiwnie wierzył, że mu się to uda, że w końcu odpłyną przygnieceni trudem życia na wyspie.

Na marne.

Dziś jego sekrety mogły się wydać. Zaczną go gnębić. Nie zrozumieją sposobu, w jaki hoduje rośliny. Uznają to za czary lub sprawkę wrogich sił. Będą go ścigać i nie dadzą wytchnienia. Znów będzie musiał uciekać. Przeżył to zbyt wiele razy, by móc się łudzić. Zawsze był wygnańcem.

Chrzęst kamieni. Ktoś szedł w kierunku jaskini.

Nadstawił uszu – jeden, dwóch, trzech… Kolejne kroki zagłuszały poprzednie, trudno było mu ocenić ich dokładną liczbę. Każdy miał pobrzękującą u pasa broń i przyśpieszony oddech. Śpieszyli się lub bali. Może jedno i drugie.

Dotknął głowni miecza. Choć od dawna nie wyciągał go z pochwy, zawsze pilnował, by mieć go u pasa. Ciął nim tysiące ciał. Przelewał strumienie krwi wprost do kamiennych akweduktów dostarczających ją do wiecznie spragnionej paszczy imperium, dopóki nie zrozumiał, że zamiast karmić, jedynie rozpycha żołądek potwora i skazuje kolejne pokolenia na próżną walkę. Przedłużającą się agonię.

Nic nie może być wieczne.

Nic nie powstrzyma fali odnowy. Przypływu oczyszczenia. Mógł budować słomiane zapory chroniące spuściznę brata, lecz woda i tak wdzierała się w głąb coraz śmielej i zuchwalej, aż w końcu zostałby na placu boju sam. Sam przeciwko nieuchronności zmian.

Odszedł więc.

Chrzęst kamieni ustał. Dosłyszał kilka surowych słów, brzydkich i gardłowych. Napastnicy stanęli przed jaskinią. Bali się wejść. Postanowił, że nim go zawołają, wyjdzie ku nim sam.

Było ich dziesięciu. Brodaci i brudni. Zwaliści i cuchnący. Każdy trzymał w ręku topór lub miecz. Każdy wpatrywał się w niego, jak w wychodzącą z nory ofiarę, choć brakowało im pewności prawdziwego myśliwego. Dyszeli, nieustannie poprawiając chwyt na rękojeści broni.

– Gadaj, kim jesteś! – wrzasnął jeden z nich.

Nie odpowiedział, wziął głębszy wdech. Poczuł zapach intruza z jaskini wymieszany z kilkoma sobie podobnymi. Złodziej bał się wrócić samemu.

– Przedstawiałem się wam, jestem Úlfur… – zaczął, ale przerwał mu głośny szept napastników:

– Úlfur – wilk! – szeptali – Może to Geri! Albo Freki!

Gdyby tylko chciał, mógłby stać się jednym z wilków Odyna, ale przekonywanie kogokolwiek do swojej boskości, było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.

– Jak już mówiłem, przybyłem tu jedną z łodzi z Viken, razem z Jökullem Alvarssonem, jednym z godi na Althing i jego rodziną. Rozdzieliliśmy się. Ja wolałem zostać tutaj, a on pójść na zachód.

Pewnie recytował powtarzaną po wielokroć historię, która miała w sobie cząstkę prawdy. Kiedyś, znudzony życiem na wyspie, popłynął do wybrzeży dalekiego lądu na wschód. Obserwował życie tamtejszych ludzi i wrócił stamtąd jedną z łodzi osadników. Płynął z nim wspomniany Jökull Alvarsson, który potem został godi na pierwszym Althingu – zgromadzeniu ogólnym mieszkańców wyspy, ale to było trzydzieści lat temu. Dziś Jökull zapewne już nie żył.

– Wierzyliśmy w twoje słowa! Dziś jednak Hjörtur odnalazł w twojej jaskini drzewa! – krzyknął rudy brodacz z toporem. – Owocują, chociaż wszystko dookoła jeszcze śpi!

– Jak i wy, sam jestem zdziwiony, odnalazłem je tu niedawno! – kłamał – Zafascynowały mnie jednak i zrozumiałem, że to muszą być młode pędy Yggdrasila! Sam Odyn je tu posadził, by rosły i kiedyś zastąpiły święte drzewo.

Niektórzy stracili werwę. Opuścili broń przerażeni wizją spotkania się z namacalnym dowodem istnienia bogów. Zerkali w głąb jaskini, jakby spodziewali się ujrzeć tam biesiadującą Valhalle.

Odwołanie się do najwyższych świętości zawsze działało tak samo. Prości ludzie bali się tych, których czcili.

– Łżesz, widziałem cię tu już rok temu. Mieszkasz w tej jaskini od zawsze! – Tym, który krzyczał, musiał być Hjörtur, bo gdy tylko otworzył usta, powietrze wypełniło się zgniłym, rybim oddechem. – Kim jesteś odmieńcu?

– Mylisz się, zapewniam…

Hjörtur zrobił krok w przód, a za nim kilku pozostałych. Na nic poszedł fortel bogobojności rybaków. Úlfur odruchowo dotknął głowni swojego gladiusa, a wspomnienia niezliczonych bitew powróciły, zupełnie, jakby nigdy nie wypuszczał go z rąk.

– Ludzie, nie chcę z wami walczyć! Odstąpcie! Niczego złego wam nie zrobiłem!

Nawet ci z początku wystraszeni zbliżali się do niego z bronią w dłoniach. W takich chwilach zawsze iskra wystarcza, by podpalić ognisko rzezi.

– Ostrzegam, jeżeli przekroczycie tę linię – zarył ostrzem miecza w ziemi – to będę musiał was zabić…

Wszystko wróciło.

Widział krążące nad sobą sępy. Sześć.

Brat zobaczył więcej. Schodził ze wzniesienia dumny. Rysował w ziemi granice swojego miasta.

Przekroczył wyrytą w ziemi linię.

Brat podszedł do niego. W jego dłoni sztylet.

– Bracie, dlaczego to właśnie ty przekroczyłeś świętą granicę mojego miasta? –szepnął mu do ucha, obracając żelazo w jego piersi. – Mogłeś odejść, a wolałeś mnie upokorzyć! Mogłeś stworzyć własne miasto niedaleko mojego i być mi sojusznikiem, ale jak zwykle wolałeś naigrywać się ze świętych zasad i przed moimi poddanymi zmusić mnie do ukarania cię. Dlaczego, bracie?

Nie chciał jego wstydu. Kochał go i wiedział, że gdyby zbudował własne miasto, wkrótce musieliby walczyć, bo żaden nie mógłby powstrzymać się od powiększania swojej władzy i podporządkowania sąsiednich krain. Od zawsze chcieli zbudować imperium, lecz one kroczą ścieżkami krwi i żelaza. Gdyby przyszło mu walczyć z bratem, pękłoby mu serce. Dlatego przekroczył granicę. Złożył się w ofierze, by poddani nowego króla zobaczyli, że poświęci dla nich wszystko. Nawet ukochanego brata.

Ból rozwiał wspomnienia.

Pierwszy z rybaków pchnął go mieczem w bok. Drugi odrąbał mu toporem ramię, w którym trzymał gladiusa. Kolejnych ciosów nie pamiętał. Myślał jedynie o sępach, które zadrwiły z niego i nad zboczami Awertynu wybrały przyszłego króla i przypieczętowały los bliźniaczych braci.

 

Hjörtur patrzył z zachwytem na miecz Úlfura. Samo złoto wykorzystane do zdobień pochwy wystarczyłoby mu na małe stado owiec, nie mówiąc już o samym mieczu. Piękna robota, jakiej nie widział u tutejszych kowalów. Idealnie gładka, połyskująca w świetle paleniska powierzchnia odbijała w sobie jego twarz. Choć skóra na rękojeści była wytarta, zdawało się, że miecz nigdy nie został użyty. Hjörtur czuł się szczęśliwy zarówno z łupu, jak i z widoku wyrzucanych do morza poćwiartowanego ciała Úlfura.

– Nigdy nie nadałem mu imienia, zawsze był po prostu gladiusem.

Słowa wyrwały Hjörtura z zamyślenia z siłą jesiennego sztormu.

Odwrócił się. Úlfur stał do niego plecami spokojny jak głaz. Zaniemówił.

– Dawno temu w dalekiej krainie dał mi go mój dowódca i powiedział, bym walczył za swój lud do ostatniej kropli krwi. Zaśmiałem się i zapytałem, co jeżeli ostatnia kropla nigdy ze mnie nie wypłynie? – Usiadł na ławie przy ogniu. Hjörtur był pewien, że światło ogniska oświetla teraz jego twarz, ale bał się spojrzeć. – Wtedy, Remusie, Roma będzie wieczna!

Hjörtur oddychał ciężko. Przerażenie nie pozwalało mu spojrzeć w oczy Úlfura, spodziewał się zobaczyć w nich morską wodę i gniew. Nadgryzione przez ryby uszy i wargi. Nabrzmiałą od wody skórę wydartą płatami w miejscach cięć miecza lub topora. Próbował podnieść wzrok, by dostrzec, czy Úlfur zdobył swoje ręce i nogi, czy zgruchotane kości odnalazły się w toni słonej wody.

Úlfur jednak znów przemówił.

– Poświęciłem się dla własnego brata, by zbudował imperium. Tym mieczem latami walczyłem za niego i, nawet po jego odejściu, ujarzmiałem kolejne ludy. Parłem naprzód, a wszędzie gdzie zaszedłem, języki z szacunkiem wymawiały jego imię. Cieszyłem się, że widziałem narodziny tej potęgi i tej potędze mogłem służyć. Przez wieki jednak obserwowałem, jak poddani imperium zmieniają się, tonąc w kolejnych wiktoriach. Jak z dumnych i walecznych stają się tłuści i leniwi. Starałem się pomóc im dostrzec ich błędy, ale w końcu zrozumiałem, że stanąłem naprzeciwko potężnej machiny, której nie może zatrzymać człowiek. Nawet nieśmiertelny. W końcu kolejne fale ludzi takich jak ty – podniósł rękę, wskazując na Hjörtura – wdzierały się na nasze tereny. Kolejni cesarze układali się z nimi, zamiast walczyć. Kupowali czas, zamiast karać. W końcu już nikt nie chciał go im sprzedawać. Gdy ostatnia fala zalała moje ukochane miasto, odszedłem. Widok upadku był boleśniejszy od każdej mojej śmierci.

Hjörtur nieśmiało podniósł wzrok. Zamiast ohydnych zwłok siedział przed nim człowiek zdrowy i rumiany od ognia. Jego oczy tonęły od emocji, ale Hjörtur nie widział w nim chęci zemsty. Widział smutek.

– Kim jesteś? – zapytał po chwili wahania.

Człowiek, który mówił na siebie Úlfur, spojrzał na niego i wskazał na swój miecz leżący w zaciśniętej do białości dłoni Hjörtura.

– Najpierw oddaj co moje – powiedział i wyciągnął rękę.

Hjörtur natychmiast oddał mu miecz, jakby bał się, że na wezwanie właściciela zapłonie żywym ogniem.

– Teraz lepiej. – Położył miecz na kolanach. – To tak naprawdę moja jedyna pamiątka po tamtym życiu. Są jeszcze oliwki, ale one co raz wyrastają inne, wszystko zależy od gleby. Żelaza, jeżeli się o nie dba, nie zniszczy nawet czas. Pewnie zauważyłeś, że jest piękny, jakby dopiero co wyszedł spod ręki rzemieślnika.

Hjörtur wyprostował się, coś podświadomie mówiło mu, że nie musi się obawiać. Chciał ponowić pytanie, ale mężczyzna uprzedził go.

– Pytałeś, kim jestem? Powiem ci, bo i tak nikt ci nie uwierzy, że tu byłem. Odpływam jeszcze dzisiaj z wyspy, gdzieś, gdzie znów będę mógł żyć w spokoju. Nazywam się Remus. Pochodzę ze słonecznego miasta Alba Longa. Tam też, wieki temu, próbowano zabić mnie i mojego brata. Byliśmy wtedy dziećmi. Uratowała nas wilczyca. Mówiono, że była boską wysłanniczką i obdarzyła nas nieśmiertelnością, ale jak było naprawdę, nie wiem.

Przerwał, wypatrując w ogniu czegoś, czego nie mogło tam być.

– Po latach, gdy byliśmy już silniejsi, upomnieliśmy się o swoje. – Kontynuował cichym, łagodnym głosem. – Pomściliśmy krzywdy, jednak obaj pragnęliśmy czegoś więcej – władzy. Wedle boskich reguł wybraliśmy miejsce na nowe miasto, a władać miał nim ten z nas, komu objawi się więcej drapieżnych ptaków. Ja widziałem sześć, bratu danych było dwanaście. Wiesz, Hjörturze, wtedy już wiedziałem, że to on będzie lepszym władcą, potrafił bronić tego, co było ważne. Widziałem, że przechodząc przez granicę jego nowego królestwa z mieczem w ręku, ściągnę na siebie karę. Wiedziałem też, że to pomoże mu zbudować potęgę.

Remus zamknął oczy, ale to nie uchroniło łzy, która wypłynęła z jego oka.

– Wbił mi miecz w samo serce. Potem wrzucił moje ciało do Tybru, a ja, zamiast zgnić na jego dnie, po kilku dniach obudziłem się w pełni zdrowy na brzegu rzeki. Wtedy zrozumiałem, że moją misją jest walka w imię spuścizny brata. Nie czułem gniewu, tak jak nie czuję go teraz, patrząc na ciebie. Walczyłem więc za Romę Romulusa. Ginąłem, ale znów wracałem do żywych. W tym czasie brat zniknął. Mówiło się, że stał się jednym z bogów – Kwirynem. Ale ja czułem, że umarł naprawdę, bo cząstka mnie odeszła razem z nim.

Hjörtur nie mógł się poruszyć. Marzył, żeby Unnur wróciła i potwierdziła, że nie widzi ducha. Że rozmawia z człowiekiem. Nieśmiertelnym. Unnur jednak nie wracała, a Remus wstał gotowy do wyjścia.

– Gdzie zmierzasz, Remusie?

– Na zachód, tam skąd nie płyną żadne statki. Może odnajdę ląd, na którym będę mógł żyć samotnie.

– Chciałbym cię przeprosić! – Hjörtur niemal krzyknął. Włożył do kieszeni dłoń i wyciągnął ostatnią skradzioną mu oliwkę. – Gdy cię zabiliśmy, spaliliśmy drzewa z jaskini. Jednak zachowałem jeden z owoców, sam nie wiem dlaczego. Chciałbym ci go podarować, byś mógł je znów zasadzić, tam, gdzie się udasz.

Remus uśmiechnął się i przyjął oliwkę.

– Dziękuję. Oliwki pamiętają jak ludzie. W tych małych owocach są ich wspomnienia ze wszystkich lądów, na których je zasadziłem. Gdzieś w sobie zapisują, jakie ogrzewało je słońce, jaką piły wodę, co dawała im gleba. Żałowałem, że z tego miejsca nic nie zapamiętają. Tutaj były wyjątkowe. O dziwo najsurowsza ziemia rodzi najzdrowsze owoce. Szkoda byłoby mi tych oliwek.

Remus zawinął oliwkę w skórę lisa i włożył do torby.

– Żegnaj Hjörturze Einarssonie.

– Żegnaj Úlfurze, to znaczy Remusie.

Remus otworzył drzwi i zniknął w półmroku, pozostawiając Hjörtura wątpiącego we wszystko, czego był dziś świadkiem.

 

Koniec

Komentarze

ninedin.home.blog

Ładny klimat udało Ci się zbudować. Remus wydaje się taki zmęczony, samotny, a jednocześnie pogodzony z losem. Dla takich jak on nie ma miejsca na świecie, a jednocześnie nie mogą umrzeć. I te oliwki sadzone wszędzie, gdzie się pojawiał. Sama historia jest skromna, ale czytało się z przyjemnością. Trochę końcówka infodumpowo wyszła, ale mnie to akurat nie przeszkadza ;)

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Interesujący klimat, motyw oliwek urzekający, zwłaszcza, że najlepiej rosną na glebie wulkanicznej, a tego na Islandii pod dostatkiem. Akcja rzeczywiście troszkę uproszczona, ale podoba mi się jak oddajesz emocje i wspomnienia Remusa, jego tęsknota bardzo ładnie gra tutaj z nieufnością i wrogością tych, których spotyka na swojej drodze. Taki podręcznikowy przypadek swój-obcy w mitologicznym wydaniu.

Napisane ładnym językiem i mimo zgrzytających gdzieniegdzie powtórzeń, przeczytałam z przyjemnością.

Historia ma w sobie dwóch bohaterów i dwa punkty widzenia, Remusa z jego wspomnieniami Rzymu i barbarzyńcy Hjörtura, ale nie jest tak, że obaj opisują tę samą rzeczywistość, te same wydarzenia, tylko raczej każdy ma swój świat. Całość sprawia więc wrażenie nieco chaotycznej mozaiki. To znaczy chodzi mi o to, że ani Remus nie wtopił się w krajobraz Islandii, ani Hjörtur nie zrozumiał, o czym tamten mówi. To mi przeszkadzało w odbiorze.

Posłużenie się toposem swoi-obcy też nie jest takie najlepsze, bo niewiele ze starcia Rzymianina z barbarzyńcami wynika.

Fragmenty umieszczające akcję w starożytności podobały mi się bardziej.

A relacja Remusa z bratem o wiele bardziej intrygująca niż z Hjörturem. Szkoda, że tak mało napisałeś o Romulusie :)

 

Zgłoszę do biblioteki, pozdrawiam!

 

Motywy wilcze i motywy wikinskie – więc musiałem zaglądnąć.

Nie miałem jeszcze okazji czytać Twoich teksów – ale muszę przyznać, ze ten tekst jest naprawdę klimatyczny. Drugi, jaki czytam w “Mitologiach inaczej” i po raz drugi trafiam na bardziej legendę, niż opowiadanie jako takie, ale… Jest pełne smutku i próby zapomnienia, ukojenia. To nie jest łatwe w opisaniu w formie “życia wyciszonego człowieka”, a tu wyszło.

Podejrzewam, ze tekst zyskałby, gdyby w przedmowie nie było zdradzone, kto jest bohaterem. Ale cóż, wymogi konkursowe, szkoda, ze nie było zgody na pisanie tego w pierwszym komentarzu w przypadkach, gdy może dochodzić do lekkiego spoilerowania.

Mam wątpliwości co do zastosowania luster w hodowaniu drzewek oliwnych, ale to nie ma znaczenia dla odbioru tekstu, bo konwencja legendy to usprawiedliwia. Końcówka z jednej strony dobra, z drugiej można by uczynić ją nieco dramatyczną, ale… oba wyjścia są równoważne i dobre.

 

"łąjno"

– łajno

 

"Słowa wyrwały Hjörtura z zamyślenia z siła jesiennego sztormu."

– z siłą

 

W kilku miejscach brakło spacji przed/po myślniku.

 

Dziękuję za przeczytanie opowiadania.

Muszę przyznać, że plułem sobie w brodę za wybór miejsca wydarzeń, stąd ukierunkowanie motywu przewodniego na starcie swoich z obcym, jako poniekąd spotkania tego, co stare z nowym, tego, co miało umrzeć już dawno, a z tym, co dopiero nadchodzi. Jednocześnie w tak krótkiej formie, chciałem ukazać upadek imperium oczami kogoś, kto widział jego wzrost, rozkwit i upadek.

Motyw oliwek wpadł mi do głowy, gdy przeczytałem, że na Islandii, w szklarniach hoduje się banany :D każde opowiadanie poszerza horyzonty :)

Wskazane literówki poprawiam.

 

 

 

 

joler0

Tę lekkość w opisie starożytności i upadającej cywilizacji Rzymu to się czuje :)

Oh, szkoda mi niewykorzystanego wątku z Romulusem, jak szkoda…

laugh

 

Chalbarczyk Coś musiało paść ofiarą limity znaków, ale dzięki temu pierwszy raz mogłem cieszyć sie komfortem możliwości dopisania fragmentów tekstu, zamiast usuwania czego tylko się da ;)

Spodobało mi się:). Pomysł na jednego z braci tułającego się po świecie i szukającego swojego odludnego miejsca. Zmęczonego wojnami. I pokazanie jacy ludzie potrafią być, nawet jeśli nikt im nie zagraża. Do tego sadzenie oliwki. Niby nic takiego, a jednak współtworzy klimat i uzupełnia postać. Może wyjdę na mściwą, ale żałuję, że główny prowodyr, któremu tak łatwo przyszło odebrać komuś życie, nie zapłacił za to. Napisane tak, że czytało się z zaciekawieniem. Mam nadzieję, że taki komentarz wystarczy do kliku:).

Cieszę się Monique.M, że znalazłaś choć trochę przyjemności w moim opowiadaniu.

Co do mściwości, Remus ginął już tyle razy, że nie czuł gniewu, gdy ktoś znów mu to zrobił (tak sądzę ;) )

Pozdrawiam!

Muszę przyznać, że bardzo lubię opowiadania o nieśmiertelnych. Bo z jednej strony, jest to bardzo ciekawy temat, ale z drugiej, można go też bardzo różnie przedstawiać. Ty pokazałeś człowieka, który poświęcił życie i w sumie godność jako ewentualnego władcy, którym przecież mógłby być, na rzecz brata i jego pewniejszej przyszłości. Opowiedziałeś taką wersję historii, w którą chciałbym uwierzyć. Bohater jest ciekawy, podobnie jak jego historia. Klimat opowiadania jest surowy a opowieść sprawnie poprowadzona – czyta się ją płynnie i przyjemnie.

Ponadto wszystko przesycone jest specyficznym spokojem, nawet śmierć samego bohatera. Opisy też mi się podobały, choć muszę przyznać, że zupełnie nie wiem, dlaczego wyobraziłam sobie lodowe tereny i czarną ziemię (w tekście ich nie było, ale moja wyobraźnie jakoś tak zadziałała).

Drzewa oliwne są ciekawym akcentem, bardzo ładnie wplecionymi w całość. Niemal można sobie wyobrazić, że każde miejsce, w którym rośnie takie drzewko (nawet dziś), zostało odwiedzone przez twojego bohatera.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję :)

Bardzo pięknie i płynnie prowadzisz tę opowieść. Snujesz ją jak harcmistrz przy ognisku. Bardzo zgrabnie wprowadziłeś Remusa na Islandię, jest wiarygodny jak Odyseja, jak Iliada i jak Edda razem wzięte. Podobało się bardzo. laugh

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Dzięki Fizyk! Cieszę się :)

 

http://altronapoleone.home.blog

Ładny nastrój, ale fabularnie czuję się niedopieszczona – nic naprawdę ważnego się nie dzieje, tylko taka obyczajowa kłótnia sąsiadów. Zaciukali kogoś ze strachu i tyle.

A czy oliwki nie mają tak, że owocują dopiero kilkadziesiąt lat po zasianiu?

Babska logika rządzi!

W ramach prokrastynacji postanowiłam popisać trochę komentarzy.

 

Opowiadanie ogólnie mi się dobrze czytało, pomysł wydał mi się ciekawy i całkiem sensownie poprowadzony. Niestety podobnie jak Finkla czułam niedosyt, jak już to przeczytałam do końca. Miałeś dobry pomysł na mit, na świat, na splecenie historii, na główny motyw (tu moim skromnym zdaniem nawet pomysł bardzo dobry), ale zabrakło fabuły. Nie jestem fetyszystką akcji, dynamizmu i fabuły, ale sam nastrój to troszkę mało, może gdybyś poszedł w większą poetyckość czy oniryczność, to by się obronił, ale w dość realistycznie opowiadanej historyjce coś szwankuje.

Niemniej uważam, że sam pomysł zasługuje na to, żeby spróbować nad nim popracować, stąd rekomendacja do antologii pod warunkiem sporej redakcji tekstu.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka