Wydawało mi się, że ta myśl podchodzi do mnie jak lis do kołyski. Że jestem mała i bezbronna wobec okrucieństwa nocy, która chce mnie pochłonąć i zabarwić moją krwią śnieg. I może gdybym nie czytała tyle egzystencjalistów i poezji… może potrafiłabym tę myśl zwalczyć, zamiast dawać się jej rozpleniać i nurzać mnie w głębi rozmyślań i płaczliwych sonetów „na cześć tego, co jest, a czego nie widać”. Może gdyby nie Egzystencjalizm jest humanizmem ani „świat nie ma ramion, nie ma ciepłego oddechu”. I ta myśl, spleciona jak zrośnięte rodzeństwo z myślą o insektach, o czymś na miarę kleszczy pijących ze mnie blaski i cienie, rosnących na moich ramionach, składających w duszy jaja. Ale było już za późno, już wszystko się stało, filozofie wtłoczone do łba, techniki medytacyjne, uporczywe rozświetlanie zakazanej, mętnej ciemności – to wszystko już za mną. Być może i śmierć, może nie jedna. Przeminęło jak kleszcze rozdeptane przeze mnie, gdy w korytarzu parnym latem gubiły je psy.
Tyle że pozostały larwy, wykarmione na niejednej krwi.
Po co czytamy o tragediach, po co się wczuwamy w cudze męki i rojenia, kochając czystą abstrakcję tego, co nas nie dotyczy, lecz przecież zabarwia codzienność intensywnością?
Ileż książek pochłonęłam, przeżywając te skrojone przez wzburzone umysły tortury nieistniejących lub z dawna martwych nieszczęśników, bo chciałam nie-przeżyć coś, co wstrząsnęłoby mną do cna – bardziej niż sam fakt istnienia. Co odmieniłoby moje spojrzenie i sprawiło, że dla świata byłabym bardziej interesująca, bo po części zużyta, po części wyssana, wbrew celebracji pełności i bezrefleksyjnego mnożenia. Ale czy wiedziałam o kleszczach? Nie, nikt o nich nie wie, póki nie wgryzą się i nie urosną gdzieś na ciele, pięć tysięcy jaj za jednym zamachem. A akurat te kleszcze, o których ta myśl nie daje mi zapomnieć… Z ich jajami jest jeszcze inaczej…
Czytamy o cudzym smutku, by go przeżyć bezpiecznie, marząc jednocześnie o niebezpieczeństwie jego bezpośredniości, lecz gdy taki smutek nagle – zawsze nagle – przychodzi w realnym (absurdalne słowo) życiu, wszystko nabiera bezsensu, a bohaterowie lektur rozsypują się na wietrze w kawałkach spalonego, sczerniałego papieru.
Mam wszystkie połączenia zerwane, świadomość moja ma wybite zęby, wszystko milczy. Ten instrument już nie zagra, mówi ktoś i rozwala mnie o ścianę jak zepsutą gitarę.
– Klara, na litość boską…
To mój mąż Michał. Stłukłam filiżankę, klęczy przy mnie i zbiera fragmenty porcelany. Ma pochyloną głowę, nieumyte włosy, nie zdążył przed pracą. Czuję ucisk w gardle; Maria Magdalena, czy ona miała brudne włosy, gdy klęczała przed Jezusem?
Chcę, żeby Michał się odsunął, ale to ja odwracam się i wychodzę. Ta myśl, która odizolowała mnie od świata jak kokon…
Larwy są wewnątrz nas. Tak, w nim też. Ale we mnie są inne.
– Pierdolę, nie zostanę tu – mówię, ale już jestem w lesie, głęboko, nie pamiętając drogi na miejsce, jakbym się teleportowała.
Stoję na śniegu, na ścieżce dzików, widzę wielkie ślady i szeregi małych. Głucha cisza zmierzchu trwa tylko chwilę; magiczna granica światów pęka, gdy sowa zrywa się na łowy, krzycząc jak człowiek obdzierany ze skóry (a niektórzy myślą, że te doskonałe drapieżniki tylko słodko pohukują) i wraz z tym przenikliwym dźwiękiem rozchodzi się we mnie świadomość siarczystego mrozu. Chłonę echo, a las zmienia się gwałtownie z przyjaznego we wrogą tajemnicę. Oblepione śniegiem i lodem gałęzie wyglądają w półmroku jakby zsiniały. Drzewa w rozkładzie wstrzymywanym przez zimno.
Nie chodzę tu tak późno, bo rozumiem las, i on o tej porze mnie tu nie chce.
Nie chodzę tu bez psów. A jednak jestem tu, teraz, sama.
Co się dzieje?
Dzięcioł tłucze w drzewo. Znalazł robaki.
Uciekam.
***
Widzę go, stoi na brzegu morza, które pieni się i wrzeszczy, jakby bolał je ząb. Wiem, że śnię, bo on tu jest, nic by mi tak wyraźnie tego nie zasygnalizowało, ani dziwaczne zakręcone fale, ani sowie, a może ludzkie krzyki, dobywające się z szarych odmętów.
Podchodzę, zaglądam mu w oczy.
– Czy zapomnę twoją twarz? – nie wiem czemu, ale zawsze o to pytam.
– Jasne, że nie. – Uśmiecha się, zerka na mnie i znów wbija spojrzenie w rozszalałą wodę.
– Zabiłam cię? Powiedz, czy cię zabiłam.
Milczy. To przecież moja projekcja, a ja nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ta myśl nabiera mocy przez moją niewiedzę.
Morze jest już niemal czarne i wyrzuca na popielaty piach martwe puchate ptaki.
– Nie dałeś mi się pożegnać. Teraz ciągle robię to tutaj.
– Nie rozumiesz ani życia, ani śmierci. Twoją domeną jest to, czego nie ma. – Wiem, że to mówi, czytam z ruchu jego warg znaną mi mantrę, morze wszystko zagłusza, oślepia mnie błyskawica przecinająca świat na pół, dzieląca go na domenę żywych i martwych.
Na szczycie błyskawicy siedzi nabrzmiały kleszcz.
Babcia wywleka mnie na brzeg z odmętów lodowatej, słonej wody.
– Niektórzy żyją, by umrzeć, a inni umierają, bo żyli – mówi i wyciąga do mnie talerz zupy ogórkowej.
Kurwa, a jeszcze inni śnią o miauczących kaczkach i czasach podstawówki.
***
Nad ranem wstaję cicho, mam do pracy wcześniej niż Michał. Udaje, że śpi, więc nie muszę się odzywać. Ta myśl przysłania cień, który rośnie między nami, nawet nie dostrzegam już wielkiej czerni nad małżeńskim łóżkiem, gotowej zabić każde przypadkowo spłodzone tu życie. Nie widzę jej, ponieważ ta myśl. Powstała przez pieprzonego tchórza. A może przez to, że zabijam, zabijam…
Boję się wyjść do pogrążonego w mroku przedpokoju, czuję, jakby coś napęczniałego i zaborczo zagarniającego przestrzeń wypełniło cały dom. Na szczęście pies chrapnął właśnie, stary, na wpół ślepy pies, który sam już jest cieniem, ale przynajmniej wciąż materialnym, wciąż ciepłym i miękkim. Robię krok, serce mi zamiera, jakbym podchodziła niby dzieciak do szafy pełnej strachów, ale idę, bo jestem dorosła, bo paniczny lęk po prostu się depcze, przełyka, truje nim od środka, w milczeniu, w bohaterskim delirium dziecięcego zaufania do świata. O wiele mocniej niż w dzieciństwie wierzę, że tam gdzieś jest coś, co mnie pożre.
Gorzej, ja to wiem.
Docieram do zamarzniętego samochodu jak skonany wędrowiec, dzierżąc w zgrabiałych palcach kawałek plastiku, zdrapuję z szyb lód. Ruszam w drogę, auto nie chce się nagrzać, ulice są puste, natrętne myśli odtwarzają w głowie te same obrazy, by zrozumieć, by znaleźć odpowiedź na najważniejsze w tej chwili pytanie, odpowiedź, która jest życiem, a przynajmniej czymś dalej, bo zahamuje tę myśl.
Grzebię we wspomnieniach, wierzę, cholera, wiem, że wspomnienia to zakodowana przyszłość.
***
Mój przyjaciel Filip zawsze robił coś ciekawego, a nawet jeśli nie było to ciekawe, on sprawiał, że człowiek cały aż się do tego palił. Żył jak kot – jeśli nie spał, zdobywał świat, chłeptał go jak kociątko mleko, jak… kleszcz krew. Skoro chciał się ze mną spotkać, czekała mnie przygoda, głupia czy nie, przygoda w letnie rześkie popołudnie po burzy.
Tymczasem Filip zalewał się łzami i jąkał zupełnie jak nie on, wrak człowieka zataczający się z żalu zmieszanego z obłędem, którego aura na wstępie mnie odrzuciła. Spotkaliśmy się na starym, zarośniętym parkingu za kopcącą z kominów fabryką, która wykarmiła nasze małe miasto. Gdzieś nieopodal Filip hodował zielsko, na polance w lesie. Wyjarał już niemal całe swoje plony, ale dopiero wtedy zauważyłam, że mogło mu to zaszkodzić, chociaż zachodziłam w głowę, co za syf tam wpuścił w bogu ducha winną ziemię, że zanim się jeszcze odezwał, biła z niego paranoja, jak ciemnoszary dym z olbrzymiej fabryki. Jakby jego larwy natrafiły na wyjątkowo smakowity kawałek i wpadły w szał. Ale o larwach było mi dane jeszcze wtedy nie wiedzieć.
– Mam coś, Klari, coś fenomenalnego.
Kurwa, jakby mi reklamował heroinę, jakby zza pazuchy miał wyciągnąć gotową, jeszcze ciepłą działkę. Kiedyś ciągle chodziłam nagrzana, teraz tylko ciągle myślę o tym, jakie życie było wtedy intensywne, a jakie teraz jest mdłe, i że nie mogę odzyskać kolorów, nawet mimo kupowania coraz bardziej tęczowych okularów, różowych, pomarańczowych, wymiksowanych. A wtedy Filip trząsł się przede mną jak ja na odwyku, prawie zwariowałam, ale teraz wiem, że on się trząsł z pragnienia gorszego niż narkotyczne, bo jego podgryzały te pierdolone robaki. Lecz co ja wtedy mogłam wiedzieć o robactwie, które żre czyjś świat wewnętrzny niby portret Doriana Graya?
Otóż nic. Ten zakres rzeczywistości miał mi się dopiero przedstawić.
– Musisz tam ze mną iść – mamrotał pomiędzy niemal histerycznymi szlochami. – To taka specjalna medytacja. Specjalne OOBE. Kiedyś to ćwiczyłaś przecież. Wiesz, jak to się robi. A do tej specjalnej medytacji trzeba stałego partnera…
– Powoli, Filip, bo uznam, że ci się klepki poprzestawiały. – Za późno, pomyślałam, ale chyba nie odbiło się to na mojej twarzy. – Gdzie mam z tobą iść?
– Coś nieprawdopodobnego! Mam hasło…
Wyciągnął z kieszeni bluzy cholernie brudny pergamin, w rękach mu się kruszył, ale rozwinął go przede mną, a ja patrzyłam na ten łachman i czułam, jakby mi przedstawiano testament Judasza. Pergamin cuchnął, ale jakoś tak głęboko, tak, że mi powietrze z płuc wycisnęło i omal zwieracze nie puściły, przysięgam. Raz mi się zdarzyło, kiedy nagrzana omal nie potrąciłam rowerzysty, że bym się zsikała, ale teraz miałam ochotę usiąść, żeby upewnić się, że powstrzymam ciało przed czym innym.
I wtedy też pierwszy raz poczułam larwy. Ruch w sercu, jakiego nie chce się doznać za żadne skarby, jakby obcy rozciągał się wewnątrz klatki piersiowej, jakby się prężył do skoku.
– Słuchaj, zobaczysz, ja wiem, że ty już w to wszystko nie wierzysz, że zwątpiłaś. Dlatego ci nie zależy, co? Zrobisz to ze mną?
Patrzył na mnie jak brudne, głodne kociątko znalezione na jezdni. Zawsze miałam słabość do kotów, a już zwłaszcza do kociątek, choć ludzkie dzieci mnie odstręczają.
– Bo to trzeba we dwoje, żeby hasło zadziałało – tłumaczył. – I potem można tylko z tą osobą. No weź, przecież i tak myślisz, że to pic na wodę…
– Nie mów mi, co ja myślę. Gdzie to niby prowadzi?
Filip rozejrzał się po pustym, wciąż wilgotnym placu, po starych betonowych płytach, z których parowało ciepło, patrzył na nie ze zmarszczonymi brwiami, jakby nadstawiały uszu. Tego kota już potrącono, powiedział mi głos wewnętrzny, nie bierz go! Ale ja bym go wzięła, nawet gdyby był martwy i oko zwisało mu z oczodołu, jak dawno temu jednemu z moich kotów, którego podniosłam gołymi rękami, bo go musiałam pogrzebać, bo przyjaciela nie zostawia się na poboczu drogi.
– Do prawdy – stwierdził szeptem. – Do takiego Matrixa, tylko raczej organicznego, wiesz? Pierwotna organiczność, tak o tym napisali, została z tyłu, pod nadbudową…
To się niebezpieczne robiło, zwłaszcza że Filip zawsze dotąd wydawał się racjonalny i mój umysł bronił się przed tym, że on tak na poważnie. Słabszy dzień pewnie ma, pomyślałam, a może coś łyka dla frajdy, bo w medycynie robi, dostęp ma, a on zawsze głodny wrażeń… i to pole zielska…
– Dobra, Filip, tylko się nie nakręcaj. Skąd to masz? – Wskazałam na pergamin i ręka mi zadrżała, jakbym próbowała podnieść za duży ciężar.
Powiedział. Kiedy ostatnim razem włóczyliśmy się po opuszczonych miejscach, natrafiliśmy na piwnicę pełną starych książek. To było w budynkach gospodarczych zrujnowanego kościoła; na drugi dzień zaplanowano zrównanie ich z ziemią. Tylko dlatego, kiedy Filip znalazł jakiś rozpadający się manuskrypt, złamaliśmy zasadę eksploratorów – wchodzisz i wychodzisz, jakby cię w danym miejscu nigdy nie było. Urbexowicze – duchy nawiedzające opuszczone miejsca, szczycący się tym, że daleko im do wandali, niewidzialni, trzymający miejscówki i drogi wejścia w tajemnicy, miłośnicy historii i drobni szaleńcy. Ale nie złodzieje. A jednak kiedy Filip, uwalony ziemią i pajęczynami, podniósł mi przed oczy pozłacaną, spękaną okładkę, powiedziałam: tak.
Z tejże księgi nienazwanego odłamu niewiadomych wierzeń zaraził się bakcylem pierwomedytacji, która prowadzić miała do prawdziwego, nadbudowanego przez ludzką świadomość świata, o którym rzekomo zapomnieliśmy, i z którego istnienia przestaliśmy zdawać sobie sprawę. Filip opowiadał mi to wciąż zapłakany, zasmarkany, roztrzęsiony – zastanawiałam się, czy to nie jest gruba przesada, że osoba, która zawsze twardo stąpała po ziemi i ratowała mnie z opresji, wiecznie bujającą w gęstych chmurach, teraz rozpada się na moich oczach.
Trudno to było znieść, więc obiecałam mu wszystko i obiecałabym jeszcze więcej, żeby się tylko wziął w garść, bo jeśli stały, niezawodny element twojego świata się rozłazi, niby skóra na dojrzałym trupie, to możesz wpaść w obłęd, tak po prostu, przez cudze wariactwa, słabość czy wypadek. Widziałam, że to się dzieje, więc obiecałam wspólną pierwomedytację, koniecznie wspólną, bo „ludzie skarłowacieli i teraz potrzeba dwóch dusz, żeby wejść do właściwego świata”. Powiedział mi, że nie da się potem z nikim innym wejść, że to takie partnerstwo na zawsze, a ja, kurwa, kiwałam głową i szczerzyłam zęby, a potem, jak już zostałam sama, tłukłam głową w kierownicę i nie mogłam uwierzyć, że pod tym brudnym niebem walczyłam z nagłą lawiną błota przez jakąś starą książkę. A przecież całe życie kochałam książki, bo otwierały światy, no właśnie, szlag by to, otworzyły coś przed Filipem i chłopak odleciał, ale przecież na pewno niedługo mu się poprawi, zioło mu się skończyło, nowa praca, zrobimy tę zasraną medytację, pogadamy z maszynami z Matrixa, skończy się nowa zajawka. Dokonamy eksploracji i odejdziemy, jakby nas tam nigdy nie było.
Kiedy stamtąd wreszcie odjechałam, pojechałam prosto do monopolowego.
***
– Klara…
Michał próbuje pod kołdrą mnie dotykać, ma ciepłe ręce, czuję jego gorącą erekcję w dole pleców, ale mam też wrażenie, jakby to pełzły po mnie macki mające pompować w ciało więcej i więcej jaj, mnożyć byty całkowicie niepojęte, przerażające i ciężkie, przygniatające świat, jaki znam, niemal do samego dna czegoś… czegoś, o czym absolutnie nie chcę myśleć, zwłaszcza w ciemności rozświetlanej mdłym blaskiem wyciszonego telewizora.
Ta myśl jest jednak gorsza. Ta myśl zmusza mnie, by pozwolić się zgwałcić robactwu, które w mojej wyobraźni, a może w mojej pierwowiedzy, oblepia ciało męża, oblepia wszystko, bo jest wszystkim znacznie bardziej, niż kiedykolwiek zdawało mi się, że to, co widzę, jest wszystkim, a zdawało mi się tak, zwłaszcza gdy zwątpiłam w boga.
Larwy pełzną po pościeli, pełzną przez nasieniowody, ale najbardziej przejmujące, że pełzną przez moje aorty, moje czakry, moje złudzenie. Ta myśl utwierdza mnie zwłaszcza w świadomości złudności bytu, po prostu nie mogę, nie mogę, tak jak wydaje mi się, że nie mogę istnieć, i zupełnie bezwolnie, wijąc się w rytm drgania larw, jestem przyszpilana do tej myśli coraz mocniej.
***
– Dobra, Klari, siadamy sobie, jest dobrze, tutaj najwięcej zobaczymy.
Pojechaliśmy specjalnie do najbliższego molocha, śląskie, brudne, zatłoczone miasto, i Filip poprosił, żebym się rozsiadła na chodniku na zatłoczonej ulicy, pomiędzy krzywymi, burymi nogami kaszlących przechodniów, pomiędzy oparami z rur wydechowych i w psich szczynach. Ale nadal nie był sobą, mało tego, miał ten kurewski pergamin, więc zdawał się obezwładniający, jakby ukrywał w kieszeni tornado, które mnie wciągnie i wypluje strzępy, jeśli tylko spróbuję zrobić krok w tył. Usiadłam w dziwacznej, podyktowanej przez Filipa pozycji, z podkurczonymi nogami, z rękami rozrzuconymi po bokach, z głową pochyloną ku ziemi; nieopodal mojego kolana spoczywała plama z lodów, a przy krawężniku resztki rozjechanego gołębia.
– Zamknij oczy, będę czytał. Po prostu się wyłącz, nic trudnego. Hasło zrobi resztę, chyba że jesteśmy niegodni.
Kurwa, może to te seriale na Netfliksie, pomyślałam, może rzeczywistość jest już tak mdła, a to zielsko na tyle mocne, że Filip po prostu przeniósł się do alternatywnego wymiaru, bo tak jest lepiej, łatwiej, ciekawiej, wygodniej, bo przecież kilkadziesiąt godzin seriali w tygodniu może zryć czerep, nikt nie zrobił jeszcze badań na temat przyjmowania takiej dawki, a może zrobił, ale nie na każdej możliwej grupie…
Siedziałam w odpowiedniej pozycji i z trudem, ale wyciszyłam się, bo Filip miał pergamin. Kompletna, popaprana groza, ale ludzie początkowo jej nie odczuwali, nie zdawali sobie sprawy, performance albo wariaci, performance albo wariaci. Lecz gdy tylko mój przyjaciel zaczął czytać z przekleństwa wygrzebanego z zapomnianego kościoła, nie mogłam zrozumieć słów, bo koła na jezdni zapiszczały, dziecko ryknęło płaczem, ktoś krzyknął i psy zaczęły szczekać, jak w tanim horrorze, ale na tanich horrorach zawartość żołądka nie podchodziła mi do gardła, serce nie galopowało ani nie pojawiały się mroczki przed oczami.
Jak fala rozeszło się od Filipa coś wstrząsającego niby lodowate, obce ręce, które wtargnęły pod ubranie, i usłyszałam szept tuż przy uchu:
– Spójrz w górę.
Poderwało mi głowę jak pacynkę na sznurku.
Cokolwiek człowiek sobie wyobraża, gdy jako tako pojmie ideę alternatywnych światów – to tkwiło stanowczo poza owym osiągalnym wyobrażeniem, coś jak język oparty na zmysłach, których nie mamy, jak sposób istnienia inny niż życie i nie mieści nam się w głowie, bo mami się nas wizją pustego wszechświata, wizją królestwa ludzkiego i hołubiącego człowieka absolutu.
Zobaczyłam Robactwo, prawdziwe, olbrzymie, pełne niepojętej mocy Robactwo, nie-istnienia o nazbyt odległej naturze, pękate, ciemne, pochłaniające światło, kleszczo-, szarańczo-, pająkopodobne, skłębione w piętrzących się niczym góry stosach osadzonych na ramionach ludzi. Pieprzonych, z trudem poruszających się Atlasów. Zrozumiałam niespodziewanie, że zdolni jesteśmy do osiągnięcia prędkości galaktyk, do nadświetlnych ścieżek, a żyjemy wtłoczeni w jakiś odpad niby fekalia, poruszamy się jak konające żyjątka zadeptane ciężkim butem.
Naraz cała szlachetność życia, wmawiana od dzieciństwa, rozprysła się, wszystko wykipiało, i rzuciłam się w tył, uderzyłam głową o chodnik i okazało się, że już noc, ulica była pusta, miasto uśpione, a ja zbroczyłam krwią powidoki, które wykwitły na chodniku, zbyt wyraźne, bym została w miejscu. Zerwałam się więc i biegłam, biegłam w inną stronę, niż znajdował się mój samochód, zawróciłam dopiero wiele przecznic dalej, gdy mnie zaczęli wołać pijani kolesie. Biegłam w amoku i myślałam o jakiejś myszce, istnieje taka myszka, nornica albo inna, co gdy dojrzeje, to już nie je, nie pije, tylko rucha, aż umrze. Dojrzeje i nie je, nie pije, tak, psycholożka mi mówiła, że wyjście z nałogu to oznaka dojrzałości, tak, więc już czas, i chciałam tak jak ta myszka wybiegać swoje istnienie na śmierć.
Dotarłam do samochodu i wpełzłam do niego. Odpaliłam radio, byleby usłyszeć coś normalnego.
Czego chciałaś, mamo, tego już nie zmienisz, wszystko się już stało.
– Nie mieszaj w to mojej matki – powiedziałam bez sensu do śpiewającego Rojka, obejmując kierownicę niczym koło bezpieczeństwa. Zamknięta, niewielka puszka samochodu odrobinę mnie uspokoiła, ale to natychmiast się ulotniło, bo w uchu znowu usłyszałam szept:
– Ależ jest w to zamieszana. Zdecydowała za ciebie. Powołała. Nikt nie zapytał cię o zdanie, tylko wtłoczył w bagno, pod nogi gigantów, i zahipnotyzował, żeby smród…
***
Wszędzie wielkie, brudne zaspy. Mróz jest przenikliwy, bolesny, kąsa kości i stawy, trudno zebrać myśli. Wychodzę z cmentarza, wsiadam do samochodu, na podgrzany fotel, ale nadal jestem w środku zmrożona. Nie mogę się tego pozbyć, no nie mogę i już, mimo że pilnuję mojego znicza, żeby nigdy nie zgasł.
– Po co ci to? – pyta znów Michał.
– Po prostu potrzebuję.
– Ja potrzebuję mojej żony.
– A ja, żebyś zadał sobie to pytanie.
– Chyba cię pojebało, Klara.
– Powiedziałeś mi, żebym go zostawiła w spokoju. Że jest dorosły. Z dziecinnej zazdrości…
– Wysiadaj. Wypierdalaj z auta.
Wysiadam, Michał odjeżdża. W zaspach, które są grobami, migoczą światełka. Spoglądam w niebo, niemal widzę Robactwo, mam zbyt wyrazistą wyobraźnię, a akurat ten obraz został we mnie wypalony; łatwo go odwzorować na pomarańczowych chmurach odbijających łunę miasta. Zdejmuje mnie groza, ale tylko przez chwilę. Nie jestem tchórzem. Stanę naprzeciwko tej myśli, zrozumiem, co tu się stało, zrozumiem, jak sobie z tym poradzić.
Samochodu już nie widać.
Nie ucieknę jak inni. Nawet jeśli jestem teraz kozakiem tylko dlatego, że już nie mogę tam wejść. Zabiłam go, czy mnie uratował? A może nie mam z tym nic wspólnego. Może to nie moja historia.
Ale przecież nią jest. Ja jeszcze jestem.
***
Początkowo odbierałam jego telefony i otwierałam mu drzwi, kiedy przychodził błagać mnie o odkrywcze podróże do królestwa Robactwa, o zgłębianie zakazanych (przynajmniej za życia) tajemnic. Jego obłęd zdawał się pogłębiać, lecz zawsze miałam dobrą odporność – wbrew wszystkiemu się nie zaraziłam, choć choroba krążyła po moim umyśle, szukając odpowiedniej lokacji, zawsze finalnie nieodpowiedniej, bo wiedziałam swoje. Wizje z pierwomedytacji prześladowały mnie w snach, a może raczej sny jak zwykle mówiły mi moją prawdę; na jawie Filip zachwalał świat Robactwa jako nieodkryty cud, ale nocami widziałam jego idoli coraz większych, nabrzmiałych, a ja – ich inkubator – zdawałam się kurczyć, gdy tylko nazbyt długo im się przyglądałam.
Filip przyznał, że od pewnego czasu bierze jakieś leki, bo się gubił i odpływał, ale teraz już wie dlaczego – bo odnalazł właściwy pierwonurt.
Zadawałam sobie czasem pytanie, czy mi się nie udziela jakaś zbiorowa paranoja, jakaś sugestia od jego zawirowanego umysłu nie trafiła do mojego, udręczonego wystarczająco w przeszłości, że ujrzałam Robactwo. Wizja wyprodukowana przez stłumiony narkotyczny głód, tęsknotę za światem w kolorze. Ale cień królestwa Robaków spowijał także mnie, nie mogłam temu zaprzeczyć, Wygnanie i królestwo, wygnanie i królestwo; przy pierwomedytacji zobaczyłam niebo i ujrzałam równie wyraźnie, że nie mam do niego wstępu. Do Filipa to jednak nie dotarło, a może to on dostał zaproszenie, a ja nie. Zawsze trochę szybszy, sprytniejszy i silniejszy, stał się miksującym leki, zielsko i alkohol paranoikiem rozkochanym „w tym, co jest, a czego nie widać”, pragnącym poznać sekrety tego, co za kurtyną, bo cudem udało mu się uchylić jej rąbek.
Ale może to właśnie on miał rację, on się przebudził?
Jego niepojęta metamorfoza i moje ociekające makabrą nocne wizje sprawiały, że stałam dokładnie na granicy pomiędzy twardym gruntem pod nogami a przepaścią i było to osobliwsze doznanie niż runięcie w otchłań, które znałam; miotało mną na jedną i drugą stronę, ale wczepiona w skraj urwiska niczym drzewo, nie byłam w stanie oderwać się od skały.
Wiedziałam jednak, że to, co działo się z Filipem, może przemienić skałę w bagno. Jego fascynacja Robactwem mogła rozpuścić ramy mojego świata niczym żrący kwas, choćbym nie wiem jak się opierała. Bo Sartre, bo wolność to odpowiedzialność, bo jeśli zrobiło się krok poza granice, i to jeszcze z kimś, to się go nie zostawia z wytrzeszczonymi oczami, nie zamyka swoich i nie usuwa w cień.
Rozjechany kot ze zwisającym okiem. Bo go nie upilnowałam.
Jednak w obliczu nieznanego, jak to człowiek w tarapatach, starałam się mimowolnie ująć całej sytuacji znaczenia i odmówić Robactwu istnienia.
A mój mąż robił to ze znacznie większym powodzeniem.
Gdy Filip niczym drapieżnik przejmujący teren wdzierał się w moje – w nasze – życie, próbując wywlec mnie z niego ku nieznanemu, usiłowałam jego chaos uporządkować, a „chorobę” wyleczyć. Michał natomiast chciał intruza zwalczyć. Wciąż powtarzał, że to dorosły człowiek, z niesmakiem i wstrętem nie dopuszczając go do mnie, jakby zachowanie Filipa go obrażało; mężczyźni zdają się ponosić jakąś odpowiedzialność zbiorową, której brakuje wyizolowanym kobietom.
– Mamy swoje życie, Klaro, a to jest, kurwa, dorosły chłop – powtarzał, leżąc z padem w ręce, podczas gdy ja próbowałam pisać, bo fikcją zastąpiłam sobie intensywność nałogu, ale nie przychodziły mi do głowy wizje inne niż królestwa Robactwa, inne niż te odkryte w narkotycznych uniesieniach przez Filipa.
Starałam się więc zalecać przyjacielowi rzeczy racjonalne, a raczej utarte jako racjonalne, żeby wyleczyć siebie i jego ze świadomości larw; znalazłam mu terapeutę, który zmienił leki, przypominałam o tym, że ma odpowiedzialną pracę, prosiłam, by wyhamował, nabrał dystansu. Ale mówić spragnionemu, by zdystansował się od szklanki wody, którą dostrzega w twoim ręku, to nie ma szans powodzenia. Michał separował go ode mnie, a Filip znosił to jak człowiek na przymusowym odwyku, do którego nie dojrzał; krążył wokół mojego domu, wydzwaniał, a jego słowa były coraz mniej składne, pod wpływem coraz większych dawek otępiaczy, znów ze sobą mieszanych, byleby grało i huczało, byleby wspomnienia we łbie stepowały.
Cierpiał, bo chciał natychmiast poznać i zrozumieć; emisariusz królestwa, a ja mu ukradłam konie z karocy.
Cierpiałam, bo wyczułam zagrożenie i nie chciałam wpaść w pułapkę. Nie mogłam pojąć ognia, rzucając się w niego. Już raz niemal spłonęłam. Ale niektórzy muszą tak skończyć, bo nic na świecie nie zapewni im już przyjemności z ciepła, wszystko będzie zbyt chłodne. Nie, niektórzy nie mogą chodzić wokół ogniska i zadowalać się byle gównem, nie są mną. Płonie się raz, krótko, ale się PŁONIE.
Ta myśl rodziła się z całym wachlarzem jej konsekwencji, a Filip wypalał się niby iskra, która nie zaznała tlenu. Wygasły wulkan.
– Jeśli znajdą cię maszyny, Neo, i zobaczą, że nie śpisz, zabiją cię – mówiłam mu, gdy spotykałam się z nim po kryjomu, ciągnięta w stronę ognia i odpychana od niego, „nie widziałam cię od miesiąca, ale widocznie można żyć bez powietrza”, albo nie można, trudno było mi stwierdzić.
– One nie widzą, czy ktoś nie śpi – zapewniał mnie skwapliwie z miną Mojżesza, który właśnie zszedł z góry z tablicami pełnymi banałów.
– Skąd wiesz?
– Wyczytałem. Wyczytałem w „Larwach”.
Nie chciał mi pokazać tej książki, nie wiedziałam, gdzie ją przechowywał niby najświętszą relikwię. Był tylko pergamin, którego bliskość sprawiała, że przepełniała mnie pewność: zaglądanie do królestwa Robactwa jedynie rozjuszy larwy skryte i pęczniejące w duszy. Wiedziałam, że królestwo mnie zadławi, zadusi, że wyjdę na spaloną promieniowaniem ziemię bez ochronnego skafandra, że przebywanie w tamtym świecie umniejszy mnie tutaj, bo nie grzebie się w kodzie, jeśli nie wie się dokładnie, gdzie i po co.
Wiedziałam to i jednocześnie w to nie wierzyłam. Zamykałam się w łazience, wybierałam na liście numer dawnego dilera, ale nie dzwoniłam. Nie, ktoś taki jak ja nie jest godny królestwa Robaków, ktoś, kto pogardził ścieżką oświecenia, to właśnie wyzierało z oczu Filipa, gdy na mnie patrzył, gdy w głębi duszy pluł sobie w brodę, że to mnie wybrał, i może właśnie dlatego nie dzwoniłam. Ile to razy już świat mi udowadniał moją marność?
A może chodziło o wolę zwycięstwa, która zawsze była we mnie najsilniejsza, a która podpowiadała, że w świecie matek larw przegram z matkami, a larwy umrą wraz z odłączonym inkubatorem?
Istniałam, bo dojrzewały we mnie larwy, ale czym miały być? Czy z połączenia człowieka i Robactwa rodziło się Robactwo? Nie, byłam przekonana, że nie, przecież znałam na pamięć Obcego; byłam inkubatorem, ale organicznym. Byłam częścią. Tam istniał sobie świat matek larw, a tutaj był świat tego, co rodziło się z larw i człowieka, na co poświęcono moc Atlasów. I może było coś pod warstwą gówna, w której brnąc, nosiliśmy na ramionach góry.
Tak, chyba zawierzałam porządkowi świata, choć cuchnął i poznał mnie z Głosem, i zastanawiałam się, czy ten Głos nazywają potem chorobą schizofrenika, poradami anioła stróża albo szeptami diabła, czy on się odzywa do tych z nadszarpniętymi granicami, naginając ich karki odpowiednio, by jaja wtłaczały się gładko.
A czego chciał Filip? To oczywiste. Był mężczyzną. Chciał się zjednoczyć z Robactwem, wniknąć w nie, zasiać swoje ziarno.
– Wspiąć się na samą górę, Klaro. Wspiąć się na górę Niitaka. One patrzą w górę, dlatego nas nie zobaczą. Ale ty nie chcesz ze mną wejść. Ty nie chcesz.
Mówiąc to, gładził pergamin schowany w kieszeni na piersi, jakby głaskał sposób na ostateczne rozwiązanie mojej kwestii. Przeszło mnie kilka wstrętnych dreszczy obrzydzenia, ale nie bałam się go; nie zrobiłby krzywdy temu, co stanowiło dla niego klucz, przynajmniej jeszcze nie wtedy. Znów tkwiliśmy pod fabryką, upał był niby opar, świerszcze darły się w trawie wyrosłej bujnie na nieczynnym torowisku.
– A mówiłeś o tym lekarzowi?
– Dałem mu hasło. Znalazł partnera. Odwołał wizyty – stwierdził z zachwytem.
– Jesteś jak Lem, wiesz? – mruknęłam po chwili, ciągnąc solidnie z butelki z wódką.
Zawsze smakowała mi czysta gorzała, może po prostu mam to w genach; jak to pisała jedna uczona pani, diagnozując Polaków: wszyscy genetycznie mamy FAS.
– To znaczy?
– Jak do niego wysłali zakonnika, żeby go nawrócił, to ten zaczął tracić wiarę.
Opiliśmy się wtedy i Michał był potem wściekły, gdy wróciłam o trzeciej w nocy i usnęłam w piwnicy.
Ale ja byłam zwycięzcą. Tej nocy ukradłam nawalonemu Filipowi pergamin.
Tak, ukradłam ostateczne rozwiązanie mojej kwestii, cuchnące, palące w dotyku albo tylko palące świadomością dotyku, ukradłam i umknęłam, zataczając się wściekle, wróciłam do domu, wódka znieczulała skutki promieniowania – dziurawy, ale wystarczający kombinezon na zagładę świata – i wrzuciłam pergamin do pieca. Człowiek po pijanemu jest bezbrzeżnie odważny i głupi, dawka niejednokrotnie zabójcza.
Ocknęłam się, gdy Michał znalazł mnie na resztce zeszłorocznego węgla i patrzył z góry bez słowa. Cały dzień spędziliśmy w ciszy, ani on się nie odzywał, ani Filip nie dał znaku życia, i tylko koty miauczały roszczeniowo, gdy przychodziły zajrzeć nam w oczy i sprawdzić, dlaczego aura wokół nas jest taka chujowa. Wieczorem, najwyraźniej w jakiś sposób uspokojony absencją wroga, Michał otworzył butelkę wina i rozlał do dwóch kieliszków.
Przez cały dzień tkwiłam w obrzydliwym oparze kaca i panicznego strachu, a jednocześnie inkubacja larw zdawała się przebiegać łagodniej, znów jak należy. Nowa dawka alkoholu je uśpiła. Nie wiedziałam wtedy, że w nocy przyszła znad mokradeł mgła, a w tej mgle Michał dostrzegł z okna kuchni tkwiącego przy furtce Filipa. Mąż powiedział mi to dużo później: mój przyjaciel go wkurwił, ale ja myślę, że go przeraził, że nawet z daleka można było dostrzec w nim coś takiego, że Michał poszczuł go psami i zwyzywał od pojebów.
Filip skończył swój maraton, swoją modlitwę do Klary, a ja nie poczułam ulgi, tylko pustkę, jakbym straciła wyznawcę, i uważałam to za totalnie popieprzone. Szpieg królestwa Robaków zniknął, zapadł się pod ziemię, a zachwycony Michał zawyrokował:
– No, wreszcie poszedł do jaskini, wylizać rany i przetrawić problem. Zostaw go w spokoju.
– Jakie rany?
– Nie udawaj idiotki.
***
Michał coś rysuje w salonie. Patrzę na konsolę, ale nie wiedzieć czemu odstręcza mnie pad. Odpalam starego lapka i „Fahrenheita”. Zawsze fascynował mnie jego niepokojący nastrój i brudna fabuła. Dochodzę do momentu, gdy w biurze gonią mnie olbrzymie insekty.
Zapomniałam o tym motywie na śmierć.
Biegnę do kibla i wymiotuję, chociaż, kurwa, nie wymiotowałam, nawet po alko, odkąd przestałam ćpać. Rzygam do olśniewająco czystej muszli w łazience podarowanej nam na prezent ślubny przez rodziców; dbamy o nią z Michałem jak o skarb, jakby syf tutaj mógł uwidocznić rozkład tego, co było między nami, rozkład, któremu trzeba było jakoś zaradzić, bo żadne z nas nie umie się poddawać, nawet gdyby miało żyć w piekle.
Mój mąż zagląda do łazienki i nie może powstrzymać złośliwego uśmiechu.
– Spytałbym, czy jesteś w ciąży, ale to byłby zbyt gruby żart.
Nie odchodzi jednak, podaje mi mokry ręcznik, siada na wannie i gładzi mnie po włosach.
Następnego dnia wywraca do góry nogami dom, szukając prochów.
***
– Nie szukaj go. Jest w jaskini. Nic o tym nie wiesz.
Tak, przecież nieposiadanie przeze mnie penisa wykluczało zrozumienie przyjaciela. Michał wiedział lepiej.
– Nie mogę tak tego zostawić – próbowałam jak z dzieckiem, ale zawsze miałam beznadziejne podejście do dzieci, więc mąż natychmiast się wnerwił.
– Przyznaj, że coś jest między wami. Kto normalny przejmuje się takim świrem. A może ty się ze mną nudzisz, co?
Przez długi czas po odwyku byłam spokojna, ale kleszcze, ta myśl, ale czerń nad łóżkiem – i tak nerwy stawały się coraz słabsze. Też potrafiłam się wkurwić, tyle że trzymałam to w sobie jak tykającą bombę, odchodziłam z dala od potencjalnych ofiar. Wyszłam wtedy do ogrodu, gdzie szerszenie latały wokół nabrzmiałej owocami jabłoni, i raz po raz wybierałam numer Filipa. Brzęczenie szerszeni pobudzało panikę, przypominało o tym, że nie ma go od trzech tygodni, że zgłoszono jego zaginięcie, brzęczenie szerszeni tak pewne, jak kłótnia z Michałem, jeśli spróbuję zadzwonić na jego oczach; ogród był rozwartym, gotowym grobem mojego małżeństwa, głuchy telefon kroplą krwi Filipa, szerszenie reprezentacją Robactwa. Mogłam się zgodzić, mogłam przechadzać się wśród organicznych maszyn Matrixa, tak jak mogłam się na to nie zgodzić i mu na to nie pozwolić, a może skazać na mój los kogoś innego, kogo by przeklął aurą pergaminu i pierwogównem. Mogłam, mogliśmy, miotałam się po rozwrzeszczanym insektami ogrodzie (insektów jest najwięcej, największe na ziemi jest królestwo robaków) i chciałam, żeby Filip przestał się wydurniać, po prostu przestał, jak szerszenie, które polowały na wszystko, co się zbliżało do jabłoni.
Larwy rosły, ale się nie ruszały. Robactwo w snach zdawało się większe, ale i wyżej, jakbym opadała i, kurwa, jak cholernie dziwnie działała pamięć, przypominałam sobie wszystkie dobre chwile i gubiłam złe wspomnienia, czyniąc z Filipa najświętszego ze świętych, niby uleczonego trędowatego albo przywróconego do pionu kalekę.
Jezus jest najświętszy, bo nieobecny. W jego wolności nie ma krzty odpowiedzialności.
Próbowałam tam wejść, znaleźć Filipa po drugiej stronie, ale choć hasło nie było już potrzebne, faktycznie się nie dało; przez mgnienie oka dostrzegałam królestwo, a potem wyrywało mnie z ciała w bolesnym OOBE, patrzyłam na siebie z góry, jak Michał, i mnie też nie podobało się to, co widziałam.
Aż w końcu pewnej nocy obudziłam się z pająkiem w otwartych ustach.
Snuł pajęczynę między moimi wargami, miękki i lepki dotyk jednocześnie obrzydzał i paraliżował jakąś nieprzyzwoitą rozkoszą, zorientowałam się po chwili, że mam paraliż przysenny, że się nie ruszę, pająk chodził po moich ustach, sznurował je, jakby je zagarniał, a…
A ja wiedziałam, że Filip nie żyje.
Ocknęłam się rano bez pajęczyny na wargach, ale miałam wrażenie, jakby złożyło tam pocałunek coś zza zasłony.
Filip umarł właśnie tamtej nocy, byłam tego pewna, jednak ciało znaleziono dopiero trzy miesiące później, a raczej to, co nie zostało rozwleczone przez leśne zwierzęta.
Nie zostało zjedzone przez robactwo.
Tożsamość zasugerowały zamoknięte dokumenty.
Ten czas, kiedy go nie było, ale przecież mógł być (przecież mogło mi się tylko wydawać, może przyśniła mi się jego śmierć, bo śni mi się to, czego skrycie pragnę, a pragnęłam go odnaleźć choćby martwego), spędziłam otępiała, jakby Robactwo oprócz jaj pompowało we mnie morfinę. Nie mogłam tego z siebie wyciągnąć, świat zamknął się wokół jednego istnienia i jego braku, świat okazał się mieć mocarne ramiona i powoli mnie dusić. Gdy wlokłam się na basen i próbowałam pływać, rozluźnić się jak zwykle, zanurzając do dna, dostawałam ataków paniki, jakby przeniknięcie przez taflę wody sprawiało, że przebywam bliżej Robactwa, a może po prostu nazbyt ze sobą, z larwami, z grzechami, z tą myślą, jakbym zredukowała się tylko do tego. Biegałam kilometry przez las i pola, a kiedy już nie mogłam się ruszyć, wybuchałam płaczem, krztusząc się z wysiłku, przez łkanie i z braku powietrza.
W domu po prostu byłam, jak fotel albo obraz na ścianie, portret Doriana Graya, ale Michał nie potrafił, naprawdę nie w tym rzecz, że nie chciał, po prostu nie potrafił dostrzec tego, co po portrecie pełzło. Jego Głos był silniejszy niż mój i nakazywał wierzyć w moją fasadę, wierzyć w niezmienną rozkosz mojego wnętrza, w czułość, którą mu dawałam, nie potrafiąc okazać jej sobie, w głębi duszy próbując swój gniew na niego i Filipa przekierować na siebie.
Dziwne, jak działa pamięć. Dziwne, jak działa pamięć, powtarzałam to sobie wciąż i wciąż, zawieszona pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, które w mojej świadomości postanowiły się zbuntować, pierdolę, nie robię, póki Filip się nie odnajdzie. Jabłka spadły z jabłoni, ogród ucichł, sowa umilkła, weszłam więc na strych, gdzie mieszkały szerszenie, by ich posłuchać, i znalazłam tylko poskręcane ciała leżące na podłodze – zapewne sąsiad spryskał czymś pole – a jednak udało się, słyszałam ich buczenie, gdy na nie patrzyłam, słyszałam ten niski, wywołujący panikę dźwięk w sobie.
– Nawet jeśli już tam nie wejdę, nie pozbędę się larw – powiedziałam nad martwymi owadami, poddanymi eksterminacji w moim domu, choć nie moimi rękami.
Pamięć działa w dziwny sposób, tak. Skorupki po Filipie odnaleziono jakiś czas później, dowiedziałam się o tym tuż przed seansem w kinie; Michał nie mógł ze mną iść, pracował na popa, byłam sama. Odebrałam telefon, posłuchałam o pogrzebie, przytaknęłam, a pięć minut później siedziałam w sali, nikt poza mną nie przyszedł, tkwiłam w pustym Multikinie, na ekranie pojawił się obraz, usłyszałam skrzypce, uwielbianą przeze mnie melodię Maxa Richtera, a pierwsze zdanie filmu wybrzmiało jak uderzenie stempla na akcie zgonu:
– Dziwne, jak działa pamięć.
Film był o tym, że przyszłość, teraźniejszość i przeszłość się zmieszały, że ktoś bardzo pragnął zrozumieć, lecz prawdę mogła przynieść mu tylko iluzja, którą zwą czas.
Dziwne, jak działa pamięć. Nie rozumie czasu. Mieszała mi czas; pamiętałam to, co się wydarzało, co się jeszcze nie wydarzyło. Czas jest iluzją.
Więc czym jest śmierć?
***
– Klaro, wystarczy już tych urojeń. Wystarczy tych wyssanych z palca opowieści.
Śnieżnobiały pokój i śnieżnobiały kitel.
– Nikt nie ma ci za złe, że wróciłaś do nałogu. Ale ta cała jazda z robakami… No nie, naprawdę… On cię po prostu kochał, a że nie mógł cię mieć, chciał się z tobą wykończyć…
Śnieżnobiały uśmiech lekarza.
– Nie – mówię, bo jestem za dobra w te klocki. – To nie jest prawdziwe.
Budzę się i siadam na łóżku. Czuję, że zaraz wyleje się ze mnie krew nagromadzona w trakcie snu. Zapomniałam, że to już, jestem naga, wstaję szybko i idę w ciemności do łazienki, a coś niby lawa rozlewa się po moich nogach. Erupcja wulkanu.
Siadam na muszli, trochę mnie mdli, wkładam głowę między zakrwawione kolana i czekam, aż wypłynie ze mnie cała rzeka pełna skrzepów. Krew dotarła po jednej nodze na podłogę, ścieram ją kawałkiem papieru. Dostrzegam ruch pod piętą, jakby biała glista chowała się przed światłem, i podskakuję. Podrywam stopę, ale nic tam nie ma. Znowu wyłapany kątem oka ruch czegoś niewielkiego i białego, tym razem na moim udzie, rozsmarowuję czerwień ręką, nic poza nią.
Biorę krótki prysznic z zamkniętymi oczami. Zabezpieczam krater, wracam do łóżka, trzymając się ścian, bo kręci mi się w głowie, ale to normalne, za dobra jestem w te klocki, zbyt wiele gniewnych erupcji wytrzymałam, zbyt wiele odpuściłam szans na wywleczenie z siebie kolejnego inkubatora dla larw.
A po ujrzeniu królestwa ich matek jestem pewna i przyjmuję to z ulgą, że pozostawię wulkan gniewnym, aż kiedyś wygaśnie.
– Klaro, ten świat nie jest prawdziwy.
Stoimy pod fabryką. Obraz faluje i zaczyna się roztapiać.
– To tamten…
Zamykam Filipowi usta pocałunkiem.
Przykładamy nasze wargi do tego, co pragniemy zachować, to wręcz instynktowne. A także do tego, z czym chcemy się pożegnać.
– Ja jestem prawdziwa – szepczę do niego, prosto w jego usta. – I to wszystko.
Znów się budzę. Nawiedza mnie jeden skurcz i odpuszcza. Michał spokojnie, głęboko śpi, a może kleszczo-narkotycznie; nie zauważa moich wybudzeń.
Sny zawsze pokazują mi pragnienia. Nawet takie, których się przed sobą wstydzę.
Ale nie mam żadnej pewności, czy sny nie są dyktowane Głosem.
Podnoszę ręce przed twarz. Pamiętam ćwiczenie medytacyjne z astralnymi rękami. Wyobraź sobie swoje ręce, pobudź nimi czakry i tym podobne bzdety.
Nie, nie bzdety. Decyduję wreszcie, że jestem prawdziwa i decyduję o tym, co jest realne. Bo albo ja, albo ktoś za mnie.
Wyobrażam sobie ręce, każda dłoń dzierży nóż. Wielki nóż.
Patrzę na Michała.
Nigdy nie pamięta snów. Jest taki bezbronny.
Ta myśl już wie i zaczyna krwawić.
Wielki nóż przenikający światy.
Jednym z ostrzy przebijam pękatego kleszcza nad swoją głową, drugim olbrzyma ponad Michałem. Niemal czuję ciężką, dławiącą lawinę krwi, ale to przecież moja krew, przecież ja to znam.
Mój mąż budzi się raptownie i gwałtownie nabiera powietrza, jakbym go wydobyła spod wody.
Postanawiam robić to zawsze przed snem. Postanawiam takie ćwiczenie. Taką modlitwę. Modlitwę do prawdziwej Klary i prawdziwego Michała, których trzeba obrać z larw.