- Opowiadanie: homar - Witosza

Witosza

Wszelkie podobieństwo do znanych osób jest jak najbardziej zamierzone, a wydarzenia prawdziwe.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Witosza

Nawet najlepsza impreza kiedyś się kończy. Ale żeby się skończyć, musi najpierw mieć początek…

– Jest coś jeszcze do picia? – spytałem.

– Zostało tylko pół butelki whiskacza i piwo – odpowiedział Maciek.

– A mówiłeś coś jeszcze o absyncie – przypomniał Krystian.

– Właściwie alko to ja już mam dość – stwierdziłem nagle, zadziwiając sam siebie, że o kolegach nie wspomnę. – Ale chętnie wezmę udział w nocnej przechadzce na Witoszę.

– Kto cię tam wniesie – zaśmiał się któryś z biesiadników.

– Ja nie wejdę? Potrzymaj mi piwo!

– Piwo to weź sobie na drogę – zaproponował Maciek. – Albo lepiej bierzemy resztki whisky i idziemy z tobą – dodał po chwili. – Razem damy radę i będzie weselej.

Wiedzieli że użyłem największego motywującego zaklęcia i nic już mnie nie może powstrzymać.

Witosza to zalesione, skaliste wzgórze, wybijające się spośród podkarkonoskich górek. Można tam się dostać szlakiem turystycznym, zaczynając w samym sercu Staniszowa. O ile sercem nazwiemy przecięty asfaltową drogą plac, przy rozsypującej się poniemieckiej gorzelni, stojącej obok ładnie odremontowanego kościoła, sklepu i przystanku autobusowego. Jest jeszcze kiosk, stara remiza strażacka, kapliczka z ogródkiem… W sumie to całkiem spory ten plac.

W każdym razie można praktycznie prosto z placu wejść do lasu na strome, kamieniste niby schody, zaczynające ścieżkę na szczyt. Ale żeby nie było za łatwo, to od mojego domu do placu są jakieś dwa kilometry przez las. Wyasfaltowana niedawno droga, dawała pewien komfort psychiczny, ale był on niwelowany przez skarpę opadającą z jednej strony i gęste krzaki urozmaicające leśny gąszcz z drugiej.

– Bierzemy latarkę? – spytał Krystian.

– Po co? Jest jedenasta w nocy, księżyca prawie nie widać, ciemno jak w dupie – zaoponowałem. – Nie będziemy budzić leśnych stworów i innych takich. Po cichutku przewietrzymy się i wrócimy.

– Ja mam czołówkę i ją wezmę – ostanowił Maciek i tak też zrobił.

Gdy idzie się we trzech, to ciemność jest jakaś mniej ciemna, las mniej gęsty, a ewentualny strach nie ma dużych oczu. Przynajmniej jak na razie. Maciek oszczędzał baterie czołówki na samo podejście na szczyt. Szliśmy więc teraz w ciemności, ale oczy po kilku chwilach przyzwyczaiły się i docierało do nas coraz więcej leśnych szczegółów.

Coś mnie tknęło, spojrzałem do tyłu i po chwili spytałem:

– Spotkaliście kiedyś jakieś leśne stwory?

– Jakie leśne stwory? Sarny, dziki czy inne jakieś?

– No na przykład takie. – Wskazałem ręką za siebie.

Obrócili się szybko i zaczęli wpatrywać w ruchomy cień idący w naszą stronę.

Maciek podniósł rękę do czołówki ale powstrzymałem go.

– To tylko lis, nie płosz chłopaka, to może będziemy mieli towarzystwo.

– Niech idzie za nami – poparł mnie Krystian. – Łazi sam, pewnie kumpli szuka, to nie będzie nas trzech ale czterech.

Tak też się stało. Lis był cały czas kilka kroków za nami. Nie za blisko i nie za daleko, tak żeby nie było strachu o ugryzienie, ale żebyśmy odczuwali jego obecność.

Nagle jeden krzak się poruszył, wyszedł na środek drogi i ściszonym głosem zaskrzeczał:

– Idziecie na Witoszę jak słyszałem.

Dusząc w sobie strach, ostrożnie podeszliśmy do gadającej rośliny.

– No, kurwa, krzak – stwierdził Maciek. – Przez chwilę myślałem, że może dzieciak jakiś, ale to gadający krzak.

– Chcesz iść z nami? – Jakkolwiek głupio to brzmi, ale zagadałem do rośliny.

– Nie mówię do was, tylko do niego – skrzeczał wpatrując się w lisa.

Ten podszedł na wyciągnięcie ręki i ku naszemu zdumieniu powiedział:

– Idziemy. Tam na osiedlu nudy, a na górze coś się ma dzisiaj wydarzyć, to przyłączyłem się do nich.

Szczęka mi opadła. Kolegom zresztą też. Lis gada z krzakiem i na dodatek my to rozumiemy. Maciek wyciągną butelkę whisky i patrzył na nią, jakby chciał się jej pozbyć.

– Koniec chlania – zawyrokował. – Wracamy do domu.

– Ja idę na Witoszę – upierałem się. – Nie wyrzucaj drogocennego płynu. Wypijemy na szczycie, to może zobaczymy UFO.

– Czy myśmy coś dzisiaj palili? – spytał Krystian.

Przyglądałem się lisowi i zauważyłem że z bliska wygląda bardziej jak nieduży wilk niż lis.

– Pozwólcie, że się przedstawię – powiedział lis, wilk czy cholera wie co. – Jestem Fenriri Młodszy. Przyrodni brat tego słynnego Fenrira.

Popatrzyliśmy na siebie w zdumieniu, a w mojej lekko zakręconej głowie coś zaszumiało i zajaśniało.

– Fenrir czyli skandynawski bóg wilk? – spytałem.

– Tak. Jestem jego młodszym przyrodnim bratem.

– Ale to nie jest normalne, że tak sobie gadamy z tym lisem-wilkiem i krzaczorem. – Maciek nie ustępował. – Chłopaki zwijamy się do chaty.

– Ja mam zamiar z nimi pogadać – oponowałem – Nawet jeżeli to nie jest normalne.

Krystian w skupieniu kontemplował rzeczywistość.

– Nic nie paliliśmy i wszyscy to widzimy. Czyli to jest naprawdę – stwierdził i po chwili dodał – Chyba.

– No dobra. – Starałem się rozjaśnić sytuację. – Lisa już poznaliśmy, ale krzak to kto?

– Dobrochoczy, czyli leśny ulubieniec Słowian – wyjaśnił Fenrir.

– Lestek do usług – przedstawił się krzak.

– A ja jestem Marek. – Też potrafię być grzeczny.

– Nie wierzę – zdziwił się Maciek. – Gadasz z krzakiem.

– Nie marudź. – Krystian zaakceptował ten dziwny stan rzeczy. – Idziemy na Witoszę czy nie?

– Idziemy – zakomenderowałem i ruszyłem w drogę.

Lis z krzakiem szli z tyłu i coś sobie szeptali. Nasza trójka podążała, zastanawiając się gdzie ten skandynawski zwierzak, nauczył się tak dobrze mówić po polsku.

Bez większych trudności doszliśmy do placu, czyli serca Staniszowa. Zatrzymaliśmy się przy starej gorzelni. W dziewiętnastym wieku robiono tutaj z karkonoskich ziół, słynny na cały świat likier – Echt Stonsdorfer. Nadal jest robiony, ale niestety z innych ziół w Niemczech.

Dawno już opuszczony budynek, miejscami odrapany z tynku, z dziurawym dachem i powyłamywanymi okiennicami, wyglądał jakoś inaczej niż zwykle. Rozświetlone pomieszczenia wypełniał gwar rozmów i odgłosy pracy. Przed głównym wejściem stał starszy, ubrany w staromodny surdut, dostojny mężczyzna i uśmiechał się do nas.

Fenrir podbiegł do niego i zaczął się witać, to samo zrobił Lestek. Nasza trójka nieśmiało zbliżyła się do… Hm no właśnie do kogo?

– To jest pan Christian Gottlieb Koerner, twórca słynnego stonsdorfera – wyjaśnił Lestek. – Raz w roku pojawia się w Staniszowie wraz ze swoimi pracownikami i wspólnie robią likier, którym później częstują swoich przyjaciół rozsianych po całym świecie.

– To już jest przegięcie. – Maćkowi znowu coś się nie spodobało. – Christian Gottlieb Koerner zmarł w tysiąc osiemset pięćdziesiątym którymś tam roku.

– No i… – powiedział krzak i najwyraźniej oczekiwał dokończenia zdania.

– On nie żyje – dokończył Maciek.

– To niczego nie zmienia. Karkonosze i okolice są tak magiczne, że wszystko może się zdarzyć, zwłaszcza dzisiaj. Bo pewnie nie wiecie ale dzisiaj jest równonoc i na dodatek pewna znamienna rocznica.

– Łoł! – zawołał Krystian. – No to impreza się szykuje.

Maciek spojrzał na niego z podejrzliwą miną.

– Czy ty nie masz tam w kieszeni jakichś ukrytych zapasów? – spytał.

– Ma, czy nie ma, nieważne – przerwał pan Christian. – Weźcie jeszcze ode mnie po flaszeczce, bo pewnie przydadzą się wam na górze i idźcie.

Wcisnął nam po butelce i skierował ku ścieżce.

Jak już wcześniej wspomniałem ścieżka zaczyna się kamiennymi, dość stromymi, schodami, zabezpieczonymi stalową poręczą, która znacznie ułatwia zarówno wspinaczkę jak utrzymanie równowagi utrudzonym, nocnym wędrowcom jakimi przecież byliśmy. Wytężony wysiłek nie sprzyja rozmowom, więc wchodziliśmy w ciszy, którą po jakiś czasie zaczęły zakłócać głosy. Początkowo niezrozumiałe, ale z chwili na chwilę zaczęliśmy rozróżniać poszczególne słowa. Schody zamieniły się górską ścieżkę, a słowa w rozmowę:

– Przyjacielu nauka zaprzecza wierze.

– Mylisz się jest tylko jej dopełnieniem.

– Ależ z naukowego punktu widzenia obaj nie istniejemy.

– Brak naukowych dowodów nie zaprzecza naszemu istnieniu. To jedynie powód do przesuwania granicy poznania.

Na ścieżce stało dwóch osobników. Jeden niski, przygarbiony w starym zakonnym habicie, a drugi wręcz przeciwnie wysoki dumnie wyprostowany w najnowszym modelu odzieży turystycznej.

– Dzień dobry – powiedziałem podchodząc do nich.

– Dobry wieczór – odpowiedzieli niemal chórem.

– Hans Rischmann! – zawołał Lestek i podbiegł do zakonnika.  

Rzeczona postać to nikt inny, jak tylko siedemnastowieczny pustelnik, prorok, wizjoner, zamieszkujący jaskinię na zboczu Witoszy. Czyli niespodzianek ciąg dalszy.

Zaczęliśmy się przyglądać się drugiej osobie.

– No ciekawe, a kolega to kto? – spytał Maciek.

– Zgadnij – odparł modniś. – Często obserwuję cię jak jeździsz po górskich trasach na swoim góralu.

– No to zaczynam się bać. – Powoli wycedził Maciek.

– To Liczyrzepa – wtrącił się Lestek. – Karkonoski Duch Gór.

– Słuchajcie. – Zwróciłem się do tych wszystkich baśniowo-legendarnych postaci. – Może ktoś w końcu wytłumaczy, co się tu wyprawia, bo to raczej nie jest normalne.

Ojciec Rischman, czy jak chcą niektórzy Riszman popatrzył na nas ze zdziwieniem.

– Przyjaciele, to wy nie wiecie gdzie idziecie?

– Oczywiście że wiemy! Idziemy na Witoszę – odparł zdumiony Krystian

– Oczywiście, ale chyba nie wiecie co to za dzień i jaka okazja.

– Oni nic nie wiedzą. – Fernir przyjął rolę adwokata. – Normalna przyjacielska degustacja trunków włączyła im szwendaczkę. Nie ma w okolicy atrakcyjniejszego miejsca na nocne łazikowanie niż Witosza, a że to dobrzy ludzie, no… powiedzmy że przeważnie dobrzy, to tak trochę niechcący załapią się na naszą biesiadę.

– Od czasu do czasu można kogoś zaprosić – powiedział Liczyrzepa.– Więc jeżeli chcesz, to mogą iść z nami.

Lis popatrzył na nas, zamiótł kitą po ścieżce i powiedział:

– Kręcę się trochę po osiedlu i zdążyłem was polubić. Zapraszam na skromny poczęstunek w niezwykłym towarzystwie.

– Dzięki – odparł Maciek. – Ja do końca nie wierzę w to co się dzieje, ale chętnie pójdę.

Ruszyliśmy dalej. Udało mi się w tym tłoku przecisnąć do Ojca Riszmana i zagadnąć

– Legendy głoszą o darze prorokowania, a nawet przenikania przez ściany czy lewitacji, jaki ojciec posiada. Czy to prawda?

– Takie tam, niepotrzebne  dyrdymały – odparł zakonnik. – Po co komu lewitacja czy przenikanie? To kompletnie się w życiu nie liczy

– A co się liczy?

 – Fascynacja, zdumienie, zaangażowanie. To są pierwsze kroki do miłości która jest najważniejsza.

– Ale to taki banał. Miłość jest najważniejsza, miłość ci wszystko wybaczy. Tylko  piosenkowe pustosłowie

– No właśnie. Wszyscy o tym mówią, ale nikt w to nie wierzy. W sumie to przykre, ale zastanów się gdyby ludzie żyli tym banałem to o ile lepiej byłoby na świecie.

– Ideały nastolatka. – Wzruszyłem ramionami. – W pewnym wieku do człowieka dociera, że tak zacytuję Ryśka Ridla: „Głosem serca się nie kieruj, tylko forsa w życiu liczy się.”

– Mam wrażenie, że się droczysz. –Zakonnik spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. – Oczywiście, że pieniądze mają znaczenie, zwłaszcza w dzisiejszym świecie, ale są rzeczy ważniejsze.

– Oczywiście – zgodziłem się. – Śmierć jest ważniejsza, ale już na przykład w chorobie, to pieniądze są bardzo ważne, czasem ich brak jest równoznaczny ze śmiercią.

– Za pieniądze przyjaźni nie kupisz – rzucił Ojciec Riszman.

– Kolejny banał – odparłem. – Proszę mi pokazać biedaka, który ma wielu przyjaciół.

– Popatrz na mnie. – Stuknął się palcem w pierś. – Ja nic nie miałem po za ubraniem. Mieszkałem w jaskini, a przychodziła do mnie rzesza ludzi. Można powiedzieć, że przyjaciół, którzy dbali o mnie

– Ojciec to co innego, z takimi darami to o przyjaciół łatwo.

– Tak, ale to nie były pieniądze, ale efekt fascynacji i zaangażowania. Fascynacji bożą miłością i zaangażowania w mówieniu o niej.

– A zdumienie?

– No tak. – Uśmiechnął się smutno. – Zdumienie też było, ale trochę inne, mianowicie zdumiało mnie to, że wszyscy przychodzą posłuchać, a mało kto chce tym żyć. Przychodzili żeby zobaczyć jakieś cuda, ale mimo wszystko byli przyjaciółmi i jeżeli jest chociaż promyk nadziei, że działanie się powiedzie, to warto coś robić.

Dalej szliśmy w milczeniu. Tylko z tyłu dochodziła nas rozmowa Maćka z Liczyrzepą

– Jak na ducha gór, to nie zbyt wyglądasz groźnie – stwierdził Maciek.

– Lubię ubierać się współcześnie – odparł modniś. – Dzisiejsze ubrania są wygodne i funkcjonalne, a poza tym nie chcę być rozpoznawany. Lubię towarzystwo turystów. Nikt nie będzie rozmawiał ze starym leśnym dziadem w obdartej kapocie, raczej zwieje gdzie pieprz rośnie.

– Gdzie mnie widziałeś na rowerze?

– Różnie. Ja widzę wszystko co się dzieje w moich górach. Szanuję wędrowców i jeżeli zachowują się dobrze, to otaczam ich opieką.

– No to super – zaśmiał się Maciek – Nie wiedziałem że będąc sam jestem z kimś.

Doszliśmy na szczyt góry i kolejny raz tej nocy szczęki nam opadły. Oczywiście nie wszystkim, tylko Krystianowi Maćkowi i mnie. Wierzchołek, na którym jest sporo miejsca wypełniał duży drewniany stół oświetlony pochodniami i zastawiony mięsiwem, bigosem, pachnącym chlebem… Ogólnie wyżerka na całego.

Szykowny pan w średniowiecznym ubraniu, podszedł do nas i wyciągając rękę powiedział

– Pewnie nie wiecie ktom zacz? Jestem Peczoldus Runge. Siedemset piętnaście lat temu zostałem właścicielem Staniszowa. Wtedy nazywał się Stondsdorf. Z tej okazji odbywa się dzisiejsza uczta.

Ja już nawet się nie zdziwiłem. Wyciągnąłem rękę na powitanie, ale pan Runge tylko ją musnął.

– Przynieśliście butelki stondsdorfera – stwierdził.

– Dałem im, to chyba przynieśli. – Doszedł nas głos od stołu. – Przecież sam nie będę niósł.

Siedział tam pan Christian Gottlieb. Jak on znalazł się tu przed nami?

– No to stawiać na stół – zakomenderował Liczyrzepa. – Co my tu jeszcze mamy? – spytał

– Jest sarnina, zajączek, tam dziczyzna, a tu nawet bażant. Do picia piwo, wino i stondsdorfer. – Pokazywał Peczoldus. – Wszystko miejscowe.

– Piwo? – spytał Krystian.– Gdzie tutaj robią piwo?

– Nie wnikaj – uspokoił go Maciek. – Ciesz się że nas zaprosili.

Co tu dużo pisać. Jeżeli myślicie, że wiecie jak może smakować takie jedzenie o północy w górach przy pochodniach i w taki towarzystwie, to tylko wam się wydaje. Rozmowom nie było końca. Liczyrzepa przekonywał nas do wielkiej wagi ekologii i innych nauk, Peczoldus Runge opowiadał jak rozbudowywał wieś, Ojciec Riszman przepowiedział nam to i owo z naszej przyszłości, próbowaliśmy wyciągnąć od Pana Christiana recepturę na stondsdorfer, ale nie udało się. Lestek jadł sarninę w milczeniu, a Fernir Młodszy capnął bażanta i niespiesznie zjadał go przy barierce ograniczającej punkt widokowy.

W pewnym momencie jeszcze długo przed świtem pochodnie trochę przygasły. Nasi nowi przyjaciele ucichli, a do stołu zbliżyła się postać w czarnym płaszczu. Peczoldus wstał i poszedł do nowego gościa

– Cieszę się że jednak przyszedłeś. – Przywitał go i odwracając się do nas dodał – pozwólcie że wam przedstawię księdza. Nie będę wymieniał imienia, bo grób w którym leży jego ciało oznaczony jest jako: „grób nieznanego księdza.”

– Wiem gdzie to jest! – zawołałem. – Pod lasem na granicy Staniszowa i Cieplic.

– Tak. – Kontynuował Runge – Jak pewnie słyszeliście, zginął w czasie ostatniej wojny za pomoc w ukrywaniu się przeciwnikom Hitlera. Zapraszałem go już kilkukrotnie, ale dopiero dzisiaj skorzystał z zaproszenia.

– Siadaj przyjacielu – zaprosił Riszman – Jeszcze zdążymy trochę pobiesiadować.

Rozmowy powróciły. Nowy przybysz nic nie mówił, skosztował tylko trunków i przysłuchiwał się opowieściom.

Podochocony wypitymi trunkami, wstałem, podszedłem do nowego gościa i wykazałem się kompletnym brakiem taktu:

– Legenda głosi, że ksiądz zginął okrutną śmiercią. To prawda? – zagaiłem.

Ksiądz okazał się kulturalną osobą i zamiast mnie pogonić, głęboko zajrzał mi w oczy i spytał:

– Chcesz zobaczyć?

– Tak.

Złapał mnie za dłoń i mocno ścisnął.

 

***

Strach mrozi mi kark. Przejmujący do szpiku kości lęk paraliżuje całkowicie moje ruchy. Ciało chce uciekać, ale paniczna groza pozwala tylko na drganie mięśni. Słyszę stukot kopyt i wściekły głos oficera gestapo.

– Rozumiesz co do ciebie mówię? Powiesz gdzie oni są albo rozerwiemy cię końmi.

Moi goście rano zeszli pozostałym po starych czasach, ukrytym, przemytniczym, podziemnym przejściem z plebanii poza wioskę. Teraz chyba są bezpieczni.

Czuję zaciskające się sznury na moich rękach i nogach. Zamykam oczy i ciężko dysząc próbuję coś powiedzieć. Wydobywam z siebie tylko cichy jęk.

– Co mówisz? – gestapowiec pochyla się nade mną. – Jeszcze masz wybór. Stryczek, szybka śmierć. Kark pęka, nawet nie będziesz wiedział, kiedy staniesz przed bramami raju – śmieje się złośliwie. – Albo konie rozniosą twoje szczątki po tym polu.

– Ja nic nie wiem – charczę cicho przez zaciśnięte zęby.

– Jak chcesz. – Oficer już nie próbuje mnie przekonywać. – Wiemy, że od dawna pomagasz uciekinierom. Mają u ciebie punkt przerzutowy. Ja to nawet się cieszę. Będziesz ostrzeżeniem dla innych. Po dzisiejszym przedstawieniu wszystkim się odechce pomocy komukolwiek.

Napięte liny powodują narastający ból. Starach się spotęguje, jeży mi włosy na karku. Mdłości ogarniają moje wnętrze.

– Jezu przyjmij mnie do siebie – modlę się cicho.

– Co on mówi? – pyta stojący obok gestapowca mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu.

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – odparł oficer. – Ruszać!

 

 

***

 

Poczułem uderzenie w twarz.

– Co, już się upiłeś? – spytał pochylony nade mną Maciek.

– Nie – zaprzeczyłem. – Jeszcze nie.

Leżałem obok barierki. Nie wiem jak się tam znalazłem. Wszystkie mięśnie drgały mi jeszcze z przerażenia. Powoli wstałem i zataczając się podszedłem do księdza. Spojrzał na mnie.

– Warto było, być ciekawskim? – zagadnął i ruchem ręki zaprosił mnie na ławkę obok siebie.

Nalał mi wina i podając uśmiechnął się. Wypiłem potężny łyk.

– A czy warto było zginąć za innych? Jak tam jest, po śmierci?

– Czy warto? Tak – odpowiedział powoli. – Jak jest? Inaczej niż tu i inaczej niż można sobie wyobrazić

– A co tu tak smutno? – Przysiadł się do nas Liczyrzepa. – Cieszmy się spotkaniem!

Nie wracaliśmy już do tych tragicznych wydarzeń.

Noc powolutku się rozjaśniała.

Nad ranem wstałem od stołu i podszedłem do Maćka podziwiającego Karkonosze oświetlane przez pierwsze promienie słońca. Czerwony blask odbijał się od pokrytych śniegiem szczytów, a mgły zalegające kotliny wyglądały jak uspokojone ciszą jeziora.

– Chyba nikt nam nie uwierzy – zagadnąłem po chwili.

– Ja sam w to nie wierzę – powiedział Maciek.

Odwróciłem się chcąc wyryć w pamięć postaci naszych nowych przyjaciół, ale zobaczyłem tylko Krystiana siedzącego na sporym kamieniu. Po biesiadnikach, stole i pochodniach nie było śladu

 – Też bym nie wierzył, gdyby nie to – stwierdził Krystian, pokazując nam jeszcze nie do końca opróżnioną butelkę stondsdorfera.

Koniec

Komentarze

Wciągająca historia, sam bym chętnie się wybrał na taką imprezkę.

– Czy myśmy coś dzisiaj palili? – spytał Krystian.

Aż mi stanął przed oczami znajomy o tym samy imieniu… ;D

 

Teraz trochę czepialstwa.

z takich rzucających się w oczy:

Albo lepiej bierzemy resztki Whisky i idziemy z tobą

whiskey z małej litery

Idziecie na Witoszę jak słyszałem. (…)

– Nie mówię do was, tylko do niego

więc raczej “Idziesz”

No i trochę przecinków brakuje, nawet ja zauważyłem ;)

 

 

You get what anybody gets - you get a lifetime.

Homarze, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przeczytałam wypracowanie wykorzystujące legendy wciąż żyjące w pamięci ludności opisanej okolicy. Opowiadanie, zostało wzmocnione różnymi trunkami, ale mimo tego zabiegu, jakoś do mnie nie przemówiło.

Wykonanie, co stwierdzam z prawdziwą przykrością, pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

Nawet naj­lep­sza im­pre­za kie­dyś się koń­czy. Ale żeby skoń­czyć, musi się naj­pierw za­cząć… ―> Co skończyć?

Proponuję: Nawet naj­lep­sza im­pre­za ma koniec. Ale żeby się skoń­czyć, musi najpierw mieć początek

 

– A mó­wi­łeś coś jesz­cze o Ab­syn­cie… ―> Dlaczego wielka litera?

 

– Albo le­piej bie­rze­my reszt­ki Whi­sky… ―> Jak wyżej.

 

wy­bi­ja­ją­ce się spo­śród pod kar­ko­no­skich górek. ―> …wy­bi­ja­ją­ce się spo­śród podkar­ko­no­skich górek.

 

od mo­je­go domu do placu jest ja­kieś dwa ki­lo­me­try przez las.… ―> …od mo­je­go domu do placu ja­kieś dwa ki­lo­me­try przez las.

 

ciem­no jak w du… no, wia­do­mo gdzie – za­opo­no­wa­łem. ―> Sugeruję odstąpić od autocenzury, bo i tak wiadomo, że mówi się ciemno jak w dupie.

 

– Ja mam czo­łów­kę i ją wezmę.Po­sta­no­wił Ma­ciek i tak też zro­bił. ―> – Ja mam czo­łów­kę i ją wezmę – po­sta­no­wił Ma­ciek i tak też zro­bił.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

– No kurwa krzak – stwier­dził Ma­ciek. ―> – No, kurwa, krzak – stwier­dził Ma­ciek.

 

wy­glą­da bar­dziej jak nie duży wilk… ―> …wy­glą­da bar­dziej jak nieduży wilk

 

– Fen­rir czyli skan­dy­naw­ski bóg wilk? –spy­ta­łem. ―> Brak spacji po półpauzie.

 

– Idzie­my– za­ko­men­de­ro­wa­łem… ―> Brak spacji przed półpauzą.

 

i wspól­nie robią Li­kier… ―> Dlaczego wielka litera?

 

czę­stu­ją swo­ich przy­ja­ciół roz­sia­nych po całym Świe­cie. ―> Jak wyżej.

 

ka­mien­ny­mi, dość stro­my­mi, scho­da­mi, opa­trzo­ny­mi w sta­lo­wą po­ręcz… ―> Raczej: …ka­mien­ny­mi, dość stro­my­mi scho­da­mi, zabezpieczonymi sta­lo­wą po­ręczą

 

Całą trój­ką za­czę­li­śmy się przy­glą­dać się dru­giej oso­bie. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

jeź­dzisz po gór­skich tra­sach na swoim Gó­ra­lu. ―> Dlaczego wielka litera?

 

– Le­gen­dy gło­szą o darze pro­ro­ko­wa­nia, a nawet prze­ni­ka­nia przez ścia­ny czy le­wi­ta­cji, jakie oj­ciec po­sia­da. ―> …jaki oj­ciec po­sia­da.

 

– Takie tam, nie po­trzeb­ne  dyr­dy­ma­ły… ―> – Takie tam, niepo­trzeb­ne dyr­dy­ma­ły

 

za­cy­tu­ję Ryśka Ridla: „Gło­sem serca się nie kie­ruj, tylko forsa w życiu liczy się” ―> Brak kropki na końcu zdania.

 

– Mam wra­że­nie, że się dro­czysz. –Za­kon­nik… ―> Brak spacji po półpauzie.

 

tylko Kry­stia­no­wi Mać­ko­wi i mi. ―> …tylko Kry­stia­no­wi Mać­ko­wi i mnie.

 

Wy­cią­gną­łem rękę na po­wi­ta­nie, ale Pan Runge tylko ją mu­snął. ―> …ale pan Runge tylko ją mu­snął.

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Przy­nie­śli­ście bu­tel­ki Stonds­dor­fe­ra… ―> – Przy­nie­śli­ście bu­tel­ki stonds­dor­fe­ra

Nazwy trunków piszemy małymi literami: http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Do picia piwo, wino i Stonds­dor­fer. ―> Do picia piwo, wino i stonds­dor­fer.

 

pró­bo­wa­li­śmy wy­cią­gnąć od Pana Chri­stia­na re­cep­tu­rę na Stonds­dor­fer… ―> …pró­bo­wa­li­śmy wy­cią­gnąć od pana Chri­stia­na re­cep­tu­rę na stonds­dor­fera

 

ozna­czo­ny jest jako: „grób nie­zna­ne­go księ­dza” ―> Brak kropki na końcu zdania.

 

-Jak chcesz. ―> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Wy­pi­łem po­tęż­ne­go łyka. ―> Wy­pi­łem po­tęż­ny łyk.

 

nie do końca opróż­nio­ną bu­tel­kę Stonds­dor­fe­ra. ―> …nie do końca opróż­nio­ną bu­tel­kę stonds­dor­fe­ra.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za wizytę i uwagi. Poprawki naniesione.

Bardzo proszę. Cieszę się, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Plejada mitycznych, legendarnych i baśniowych postaci wymieszana w absurdalnym kontekscie z nieoczekiwaną próba złamania całości prawdziwym ludzkim dramatem… Bez efektu niestety, jakby brakowało w tym zamyśle planu i balansu. No i koniec z tych naprawdę niesatysfakcjonujących. Pozdrawiam Czwartkowy Dyżurny:)

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Jest w tym jakiś taki ludzki, ciepły ton – rzecz chyba wcale nie częsta w tekstach literackich.

 

Wydaje mi się, że gdzieniegdzie można by wstawić przecinki. Chociaż np. tu: Warto było, być ciekawskim? – przecinek jest raczej zbyteczny.

 

Takie rzeczy jeszcze przyuważyłem:

 

ostanowił Maciekpostanowił

 

Maciek wyciągną butelkęwyciągnął

 

którą po jakiś czasie jakimś

 

zamieniły się górską ścieżkę – brak w

 

po za ubraniem poza

 

nie zbyt wyglądasz niezbyt

Nowa Fantastyka