- Opowiadanie: robimimi - Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Oceny

Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Dwóch godnych chwały rycerzy, w brudnych od błota i poplamionych krwią niewiernych, szatach zakonu templariuszy, zatrzymało się koło wielkiej skały stojącej samotnie na środku niepojętej równiny. Nad ich głowami obleczonymi w przerażające, zardzewiałe hełmy rozpościerała się ogromna kula lśniąca na wszystkie strony, z tą samą diabelską siłą z jaką lśniła dnia poprzedniego. Gotowały się ich tęgie mózgi, a rozżarzone do czerwoności miecze karmione potęgą ramion, w każdym momencie mogłyby rzucić się na wroga z nieokiełznaną wściekłością i obciąć im jednym szybkim cięciem wszystkie kończyny, jakie tylko można oderwać od tułowia. Wodospad gęstej, wiśniowej cieczy runąłby wtedy na piasek, a krzyk umierających przeraziłby dzieci z wioski oddalonej o mile od całego zdarzenia. Nikt jednak nie nadchodził. Dookoła jedynie cisza i rozpaczliwe pragnienie schowania się w cieniu dojrzałych palm.

Bóg tylko, ten wszechmocny i nieposkromiony Byt nad bytami, wiedział skąd ta dwójka zmęczonych wędrowców zmierza i dokąd ma zamiar się udać.

Po krótkiej, ale potrzebnej do zaczerpnięcia powietrza chwili wytchnienia, jeden z rycerzy wbił swój majestatyczny miecz w gorący piasek pustyni i klęknął z pokorą na jedno kolano. Drugi bez słowa, jakby czytając w myślach swojego towarzysza, uczynił podobny gest i czcigodni tułacze, w dostojnym milczeniu zaczęli oddawać hołd swemu Stwórcy. Jakże godne pochwały są te czyny! Nawet z sytuacji, z której próżno szukać wyjścia, spokój ducha dany przez Boga przy pomocy modlitwy jest w stanie rozwiać chmury nawet najbardziej posępnego zaślepienia. Tak było i tym razem.

Bowiem nagle, z nieba czystego niczym niezmącona żadnych ruchem tafla wody, spadanie kropla mała i spocznie tuż przed kolanem jednego z rycerzy. Ten nie spojrzy na nią nawet. Drugi również będzie patrzeć tam gdzie patrzył wcześniej i tylko skorpion powoli przemieszczający się po ziemi przyśpieszy gwałtownie, żeby dorwać chociaż odrobinę drogocennej cieczy. Kropla zniknie jednak w mgnieniu oka, dosłownie wtopi się w piasek i chwilę później nie zostanie po niej żaden najmniejszy ślad. Nie było nawet szczypty dowodu na to, że cud ten został przez któregokolwiek z rycerzy dostrzeżony. O zgrozo! Pomyśleć ile zdarzeń takich na co dzień ma miejsce, a my, haniebni rozpustnicy naszych parszywych zmysłów, omijamy je spokojnie, jakby nie miały one żadnego znaczenia. Pasając owce w dolinie mangryjskiej pasterz nie dostrzega motyli rzeźbiących powietrzu znak krzyża, a dziewica kanneńska nawet nie spojrzy na swoją dwumiesięczną siostrę składającą ręce do gorliwej modlitwy. Ale mniejsza o to moi bracia, bowiem ślepota nasza i tak w księdze Izaaka zapisywana będzie drobiazgowo i żaden cud pominięty przez nas, nie ucieknie spostrzegawczemu spojrzeniu proroka, który zamelduje każdy szczegół surowemu Stwórcy. Nasze dni są policzone i nie pozostaje nic innego jak pogodzić się z żarem ogni piekielnych czekających na nas po drugiej stronie tej kulawej egzystencji.

Na szczęście jednak, wielcy rycerze, których dane było nam spotkać na swej drodze, są rangi najbardziej godnej naśladowania, więc pojedyncze krople deszczu wałęsające się po środku pustyni nie są w stanie umknąć ich bacznym spojrzeniom.

Wstali powoli i otrzepali kolana z ziarenek gorącego piasku. Jeden z bohaterów, ten który zdawał się być mniejszy ale bardziej tęgi w pasie; nie patrząc nawet na swojego towarzysza, przemówił tymi oto słowami:

-Umiłowany ty bracie mój; kompanie noszący na sobie jarzmo największej wzgardy dla wrogów Jezusa Chrystusa, wielki władzo wzgórz Murreńskich; odpowiedz mi proszę jak możesz najlepiej. Czyś widział to com ja i widział? Chwilę temu, gdy zgięci my w pół, oddani medytacji nad zmartwychwstaniem naszego Pana, klęczeliśmy w monotonnym bezruchu, zaraz obok twego posągowego kolana, spadła mała kropelka wody wprost z czystego i gorejącego nad nami nieba. Czy to nie aby kolejny znak jaki dostaliśmy od Tego, który prowadzi przed siebie i karmi nas swoją własną krwią? Jak myślisz drogi druhu?

Dopiero po tych roztropnych i godnych pochwały słowach, uniósł ów rycerz wzrok w stronę swego pełnego powagi przyjaciela i spojrzał mu prosto w jego czcigodne oczy. Zobaczył w nich zrozumienie i dumę. Patrzyli tak na siebie w milczeniu całe pięć długich minut i jedynie echo skwierczenia latających sępów przerywało spokojną ciszę pustynnego popołudnia. Krążyły one nad ich głowami, same czekając na cud jakim byłaby dla nich śmierć nobliwych rycerzy. O sępy przebrzydłe! Obniżcie swój lot chociażby o łokieć, a flaki wasze, pełne pleśniejącego mięsa wcześniejszych ofiar, przyozdobią palącą się od upału ziemię i jedyne co po was zostanie to kości spróchniałe, na które nikt nigdy nie zwróci już nawet uwagi. Jak śmiecie zakłócać tę podniosłą chwilę! Czy wy, szczury latające, myślicie, że zgon wy tutaj jakiś zobaczycie. Ha! Dobre sobie! Precz! Precz mówię!

Wnet, Wielki Władca Wzgórz Murreńskich sam przetnie węzeł ciszy i powolnym krokiem podejdzie do zmieszanego przyjaciela, kładąc przy tym na jego prawym ramieniu dłoń przyodzianą w metalową rękawicę. Przemówi do niego:

– Ta skała obok której stoimy i która stara się przyodziać nas w cień, wielka chwała dla niej, niech posłuży nam jako punkt zwiadowczy i pozwoli choć trochę zorientować się, gdzie znajdziemy najbliższą wioskę. Jak już wiesz, ruszyliśmy trochę na oślep, bowiem sen, w którym Salomon informował mnie o naszym kolejnym celu, został brutalnie przerwany przez rój wściekłych szerszeni. Bracie mój, co to była za noc!

Słuchacz wybałuszył oczy na dźwięk zdań, które otarły się teraz o jego zasłonięte hełmem uszy.

-Przenajświętsza Maryjo! O czym teraz bełkoczesz! O żadnym śnie nic nie wiem, a wczoraj spaliśmy przecież spokojnie u Karotyna! Żadne ataki nie spadły na nas! To była najspokojniejsza noc jaka nas spotkała od wyjścia ze świętej stolicy Jerusalem.

Mniejszy rycerz cofnął się z przerażeniem o krok, ale nie zdążył już uciec przed gromowładną rękawicą Murryneńskiego Władcy. Momentalnie upadł jak kłoda, a ten który go tak zaatakował stanął nad bezwładnym jeszcze ciałem i ryknął w jego stronę:

-Wątpisz w Salomona?! Chcesz powiedzieć, że postradałem zmysły? Zatem giń!

O Szatanie przebrzydły! Jakżeś ty, w tak krótkim czasie zdołał zatopić ten okręt przyjaźni i nieskażonego poszanowania! Przecież jeszcze chwilę temu ręka spoczywała na ramieniu i dookoła unosiła się aura nieskończonej miłości. A teraz? Większy i potężniejszy rycerz chwyta za swój miecz i powoli podnosi go nad głowę z zamiarem ukatrupienia bezbronnego towarzysza niedoli! Czyżby kropla, która uderzyła o piasek była łzą szatana? Czyżby śmiał się on tak mocno z katastrofalnego położenia naszych biednych bohaterów, że zmaterializował się jego dobry humor i teraz, gdy atmosfera jego diabolicznego nastroju panuje dookoła, nic już nie powstrzyma bratobójczej rzeźni?

Ach! Gdyby chociaż prawdziwy deszcz lunął w tym momencie na głowę szalonego rycerza i złagodził atak maniakalnej gorączki, w którą bez żadnej zapowiedzi popadł znienacka. Niebo jednak lśni przejrzyście i tą przejrzystością sama zdaje śmiać się ze wszystkiego co pod jej sklepieniem traci zdrowe zmysły. Ratunek nie nadbiega z żadnej strony; wszędzie głucha monotonia bladego krajobrazu. Nawet paskudne i śmierdzące sępy uciekły na widok podniesionego w górę miecza.

Na szczęście, gdy Władca Wyżyn Murreńskich celebrował moment ostatniego pchnięcia, leżący na ziemi i poturbowany rycerz, ocknął się po ciosie jaki otrzymał od przyjaciela; i zanim całkowicie doszedł do siebie, jego nienaganna czujność szybko zdołała wychwycić odpowiednią chwilę, w której należało wymierzyć swojemu obecnemu wrogowi solidny kop w kolano. W tym celu, zgiął on więc swoje i z całą możliwą siłą wyprostował je, uderzając tym samym żelaznym butem o cel. Kość gruchnęła, a z gardła ofiary ataku, wydobył się przeraźliwi, niosący się na wszystkie strony świata ryk obrzydliwego spazmu. Zatem koniec! Stało się! W żadną podróż nie pójdzie już ten monumentalny wojownik; nie ruszy się nawet z miejsca, bowiem całe jego kolano wygięło się pod tak paskudnym kątem, że samo patrzenie na to złamanie, mogło u oglądającego wywołać odruchy wymiotne. Dramatyczny ten cios powalił Władce Wyżyn Murreńskich natychmiast na ziemię.

Leżeli zatem nasi rycerze, pobici przez siebie, bez wody i opatrunków na środku pyryjskiej pustyni. Na dodatek noc powolnymi krokami zbliżała się po to, żeby sługą swoim, jaszczurzym mrokiem, móc oblać jadem ciemności wszystkie rzeczy na jakich oko ludzkie było w stanie zawiesić swoje spojrzenie.

Nagle, do demonicznej studni milczenia, mniejszy rycerz wrzucił kolejny kamień grzechu, bowiem z gniewem w głosie, tak przemówił do swojego pokonanego wroga:

-Ty potomku egipskiej kurwy bez ręki! Jak śmiesz rzucać się na mnie z pięściami! Przecież jeszcze wczoraj były one po mojej stronie… Uratował tyś mi życie nimi! O gorzki podmuchu zapomnienia! Coś ty uczynił z moim bratem!

Po tych wulgarnych lamentach rycerz zdjął hełm z głowy, a oczom zbliżającej się do snu pustyni ukazał się piękny młodzieniec o jasnych, kręconych włosach. Jego zgnieciony przez uderzenie nos, płakał żałośnie czerwonawą cieczą, a po policzkach spływały drogocenne łzy pomieszane ze słonym potem. Wielki Władca Murreński po zobaczeniu twarzy towarzysza oprzytomniał i tak odpowiedział mu na jego rozzłoszczone słowa.

-Czyli jednak potwierdzasz, żeśmy wczoraj wspólnie u boku walczyli? O Boże nieprzenikniony! Jak możesz nie pamiętać roju krwiożerczych szerszeni! Przecież co najmniej jeden ukąsił mnie w czoło! Spójrz!

Po tej wypowiedzi również i ten rycerz ściągnął z głowy metalowe nakrycie. Tym razem zajaśniała twarz poważna i dostojnie surowa. Od policzków przez usta i podbródek ciągnęła się seria bardziej lub mniej głębokich blizn. Zaprawdę chwalebne to lico, jednak ku zaskoczeniu jego posiadacza, na czole nie znajdowało się nic innego oprócz ponurego grymasu niezadowolenia. Śladu po ukąszeniu szerszenia nie było.

-Nieprawdopodobne! Magiczny owad zatem zaatakował mnie wczoraj. To jedyne wyjaśnienie.

-O nie pleć bzdur! Ośmieszasz się tylko w oczach Pana.

Chwila konsternacji zamknęła usta rycerza z bliznami. W tym czasie drugi nasz bohater zdążył podnieść się na nogi i rozejrzeć się po ciemniejącej okolicy. Spojrzał na głaz obok którego tak niesławnie legli.

-Ale z wejściem na szczyt tej skały to tyś miał racje. Wdrapię się tam i poszukam nadziei na nocleg i opatrunek. O Święty Józefie! Jak mogłeś do tego dopuścić?

Szkarłatny to czas! Mefisto grał swoją paskudną pieśń ku chwale waśni i niezgod wszelakich. Gdyby można było choć przez chwilę zerknąć na twarz wspinającego się rycerza, ach co to byłby za posępny widok. Ci wszyscy z was, moi bracia w Jezusie, którzy liczyli na przygód patetycznych gromadę, jak bardzo musicie wy teraz być zawiedzeni! Bo przecież tam, z wgiętym kolanem, w cieniu skały, dogorywa pokasłując nasz wielki rycerz. Czyżbym na darmo mianem bohatera go nie obarczył? Może to tylko pozór, który uciekł z głębokiej jaskini albo mierny naśladowca chodzący za tym, którego rzeczywiście śledzić powinniśmy? Co to za szerszenie męczą jego pogryziony od szaleństwa mózg! Możemy tylko domyślać się, moi bracia, że biednemu wariatowi sen z jawą splótł się do tego stopnia, że jednego od drugiego odróżnić już nie jest wstanie; albo to słońce tak bardzo trzewia zdołało mu przegrzać, że wertykalne spoiwa esencyjne niejako wtopiły się w te ułożone diachronicznie, a jak dobrze wiemy z Ksiąg Świętego Lizolda, takie sytuacje są w stanie nie tylko zmienić charakter postrzeganych rzeczy, ale również i wpłynąć na zdolność oglądu zdarzeń przeszłych! Nie może dziwić więc trwoga na twarzy Wielkiego Władcy Murreńskiego, który tocząc zaciekłą bitkę z samym sobą; zgina się w pół i wierzga jakby wewnątrz jego ciała węże dom swój znalazły. Zaprawdę nieprzyjemny to widok drodzy bracia i gdyby rycerz nasz w piśmie uczonym był, wiedziałby natychmiast co począć należy z tak rozwijającą się chorobą. Święty Lizold Kamburynem zwał ziele przywracające mnemoniczną przejrzystość płynów zarówno esencyjnych jak i diachronicznych, i jestem przekonany w całej swojej skromności, że każdy z was, drodzy bracia w Jezusie Chrystusie z łatwością wywar ten przygotowałby w okamgnieniu.

 Boże ty w trójcy kołem, a w kole kwadratem! Błogosław wielkich tego świata, którzy dzięki Twojej pomocy zdołali wchłonąć w siebie i wypluć dla nas, wiedze tajemną, skrywającą się za rzeczami natury najpospolitszej. Czasu nam nie brak, rycerz bowiem postanowił wspinać się rozważnie i powoli po niepewnej i kruchej skale; więc sami spójrzcie co nam pustynia oferuje! O! tam liść rozmarynu rośnie łagodnie i potulnym tonem prosi żeby uczynić z niego lek na niestrawność; a tam w oddali skrobnik mantyński swoimi niezgrabnymi ruchami chce wskoczyć nam do garnka i pomóc zlikwidować postępującą łysinę. Tak moi bracia, tak! Pro omnibus hominibus! Przecież według rozważań Świętego Malchiora Jezus też miał ten problem i tak samo jak my wszyscy polował na skrobniki w przerwie między modlitwą. Ah mieć włosy na głowie dzięki krwi pełzających robaczków! Czy to nie cud nad cudami? Gdzie tylko nie spojrzymy, rośnie lub skacze dar od Boga ofiarowany nam z miłości najszczerszej. Ochyctwem najokrutniejszym jest skarga o niedoskonałość wszechrzeczy.

Ale powróćmy do naszych bohaterów, moi bracia, bo nawet jeżeli ich wady i niedoskonałości stają przed nami niczym ruiny starożytnych posągów greckich, to zasługują oni na współczucie i troskę naszych zmysłów, bowiem tak jak i my, są oni i ich opowieść częścią większej całości należącej do planu Boga Stwórcy.

Niestety, stało się to cośmy podejrzewali, że stać się musi. Wielki Pan ziem Murreńskich wypłynął na głębokie i niezbadane morze ponurego szaleństwa i teraz, w konwulsjach umierającego człowieka postanowił wygłosić powoli i z gracją, pełen szczerego bólu poemat dla pewnej damy. Posłuchajmy go w całości, bowiem pomimo mnemotycznego pomieszania czasu wewnątrz jego marmurowej czaski, jest on dziełem jak najbardziej godnym przytoczenia:

 

Zdaje się, żem błąd popełnił zamykając drzwi za Tobą,

W dzień ten, który wraca do mnie,

Teraz niczym cienie nocą;

Gdybym tylko ja mógł tępy; zabić Czas mym mieczem srogim

A me gesty do chłodnego Stysku wrzucić, żeby patrzeć jak się

Topią

Zrobiłbym to ma kochana,

Zrobiłbym to bez,

Wahania.

 

Tutaj rycerz nasz zawiesił się tajemniczo i spojrzał badawczo na swoje kolano, a później, od niechcenia zerknął na wspinającego się po skale towarzysza. Na jego twarzy zawitała melancholijna pustka, która rozwiała jakiekolwiek zbliżające się pomruki nadziei. Kontynuował godząc się jednocześnie ze swym marnym losem.

 

Ciemność nigdy się nie męczy, zawsze cios wymierzy celny;

I nie chodzi tu o rany proste, co me ciało zdobią całe;

Pluje na nie, ból mym druhem; więcej nocy z nim spędziłem,

 Niźli z tom co kochać przyszło ponad życie.

Ale Ciemność! Nie narzekam!

Broń mnie Boże przed przekleństwem!

Niech ten szczur, co złota blask zasłania

Przyjdzie do mnie, cios wymierzy.

Niech się skończy maskarada!

 

Po ostatnim, wypowiedzianym w uniesieniu słowie, Wielki Rycerz chwycił oburącz za swoje przestawione w boju kolano i jednym szybkim ruchem wstawił je na miejsce. Ryk bólu zmieszał się ze złowieszczym śmiechem w tak przeraźliwej symfonii, że próbujący dostać się na szczyt skały przyjaciel o mały włos na jej dźwięk, nie spadłby na sam dół. Tylko i wyłącznie szybki refleks jego zgrabnych dłoni uchował go przed tą niechybną zgubą. Spojrzał na towarzysza niedoli, który koślawymi ruchami próbował jak mógł podnieść się na nogi. Wyglądał z góry jak porażony przez piorun ptak starający się przywrócić siebie do porządku. Nagle wzniósł on ręce nad siebie i krzyknął pełen chwały:

-Stoję! Pokaż skąd nadchodzą wrogowie! Sieknę ich, o tak!

Po tych słowach wydobył z pochwy swój gromowładny miecz i zaczął ciąć nim powietrze. Rycerz na skale przeraził się stanem swojego kompana i na samą myśl o zejściu na dół owładnął nim bazyliszkowaty strach. Rozejrzał się w końcu dookoła. Ach moi bracia jak on zmienił się wtedy nie do poznania. Lęk opuścił jego lico, a zamiast niego pojawiło się patetyczne wzruszenie nawiedzające tych, którzy na własne oczy dostrzegą piękno zgotowane dla nas przez Pana naszego Jezusa Chrystusa. To on właśnie w siedem dni zaledwie tchnął życie w to co widzieć możemy i byt w ruch wprawił po to, żeby cieszył on nasze wiecznie zamglone ze wzruszenia oczy. Ileż tu piasku ziarenek! Jak słońce żegna się słodko ze wszystkim co jego spektakl oglądało! Ale zaraz… Tam w oddali, pod wielką zachodzącą kulą coś zmierza w ich stronę. Rycerz przygląda się. Liczy. Nagle wyrzuci ślepia na wierzch i krzyknie ile sił w płucach do swojego machającego mieczem kopana.

-Psia mać! Szarżują na nas Romulusie! Od wschodu! Od wschodu jadą kanalie!

Dobrze, moi bracia, w końcu poznać imię naszego rycerza. Ale mniejsza o to; zatrzymywać się nad tym teraz nie ma sensu. Skupmy się raczej na bohaterach naszej przypowieści, bowiem niebezpieczeństwo pędzi na nich jak bestialskie piranie do soczystego mięsa. Nasz Romulus z pełnym konsternacji grymasem zaczął bacznie miotać się w kółko dochodząc powoli do wniosków o jaki wschód chodziło jego przyjacielowi. Wskazywał on mieczem w różne strony, co jakiś czas zerkając w górę i szukając jego aprobaty. Ten jednak nie zwracał już na niego żadnej uwagi i pewnym krokiem człowieka gotowego do stracia z samym diabłem, pędził na spotkanie z ziemią. W pewnym momencie, czy to przez nagły podmuch silnego wiatru, czy przez zwykłą ludzką nieuwagę, nasz schodzący rycerz potknął się i ostatnie trzy łokcie dzielące go od twardego piasku przeleciał niczym trafiona nożem kaczka.

Zdawało się przez chwilę, że spadający rycerz stracił przytomność jednak, gdy Romulus podszedł do niego i wymierzył mu smolisty policzek, leżący przyjaciel natychmiast otworzył swe błękitne oczęta. Jego jaźń błądziła jeszcze przez moment po innym świecie; tym, w którym zdaje się, że w każdej chwili Święty Piotr pojawi się przed nami i zacznie liczyć nasze grzechy, czyli określonej przez Mnicha Eustachego tak zwanej expectantes locum in atrium, „poczekalni sądu”; ale po chwili zwątpienia, nagle oczom błądzącego po innych wymiarach wszechświata rycerza, ukazała się pomocna dłoń Romulusa, która pragnęła jedynie podnieść go ziemi, wciągnąć do wspólnej rzeczywistości i czym prędzej stanąć do walki u jego boku z wrogiem obecnie nie posiadającym żadnej twarzy, wiary, czy nawet broni. Ach! Nic tak nie godzi zwaśnionych braci jak uniwersalny przeciwnik. Pędzi on w ich stronę nie wiedząc nawet, że jego obecność przynosi im więcej pożytku niż szkody. Tylko spójrzcie, moi bracia, na te pogodne lica. Zupełnie jakby haniebna przeszłość zniknęła z ich głów niczym kropla wody w piasku; i teraz jedyne o czym myślą, to ile trupów skoszą na cześć i chwałę Jezusa Chrystusa. Zapomnieć należy wszystko co siarką pachnie; jej woń przebrzydłą zdmuchnąć; zgasić płomień wzgardy; rzucić w dół bezdenny zawiść i niech stukną się dwa miecze piękne w geście pełnym ciepła jakby toast wzniosły właśnie za krew tych dla których Boga nie ma.

Romulus po zobaczeniu na horyzoncie wrogów aż krzyknie z radości:

– O Demuk! Gdyby tyś do mojej duszy teraz wpadł przeklętej, zobaczyłbyś całą miłość jaką mam do jestestwa twojego. Z góry do mnie niczym Mojżesz schodzisz i swym głosem bogobojnym głosisz bitwy rozpoczęcie; dajesz memu życiu cel najprostszy, ale cel ten mnie jedynym być się zdaję, jaki życie me jest godne spełnić. Bo ja widzisz jestem łajdak ciemny, co w pamięci ma robaki, co kochania zaznał tylko, gdy je siłą zabrać pragnął. Wybacz wszystkie grzechy moje i niech miecz mój będzie sługą wiecznym.

Demuk na te słowa rozpłakał się jak najskromniejsza dziewica. Policzki stały się nagle wodospadem, a z oczu łez fontanna tryskała żwawo. Na ten widok Romulus również uronił kilka kropel, ale po chwili, nadal zruszony pod niebiosa, spojrzał już na zbliżających się jeźdźców. Demuk uczynił podobnie i w pełnej gotowości czekali teraz na zbliżające się w ich stronę niebezpieczeństwo.

Przywitał ich jednak przyjazny głos jeźdźca, który zdawał się być wodzem czteroosobowej gromady ludzi w łachmanach siedzących na wymęczonych i głodnych wielbłądach.

-Moje uszanowanie dostojni rycerze zakonu. Któryś z moich kompanów zobaczył jednego was wspinającego się na szczyt tej tutaj skały, więc czym prędzej przybyliśmy myśląc, że może zbłądziliwy na tym pustkowiu skoro takich wielkich czynów dokonywać musicie.

Po tych słowach reszta drużyny mówcy zaczęła rechotać nikczemnie. Nie umknęło to uwadze załzawionych oczu Romulusa. Spojrzał na nich złowieszczo, a uśmiechy na ich twarzach zniknęły nagle niczym poranna mgła. Demuk zobaczył, że sytuacja wymyka się spod kontroli, więc rzucił w szefa zgrai tymi słowami:

– Masz racje drogi przybyszu, to ja byłem tym, który te górę pokonał i zrobiłem to w tym właśnie celu, o którym żeś powiedział. Zabłądzilimy.

– Błądzić jest rzeczą jak najbardziej ludzką. Tak… A jest możliwość dowiedzenia się skąd przybywacie i jaki jest kierunek, w którym maszerujecie? Może będziemy mogli wam pomóc?

Romulusowi nie spodobał się wesoły ton z jakim ów podróżny wypowiedział ostatnie zdanie. Reszta drużyny znowu ledwo kontrolowała rechot. Demuk zobaczył, że oczy jego przyjaciela zaczynają palić się do bitki. Zadał więc roztropne pytanie, które miało powstrzymać eskalacje niepotrzebnej agresji:

– Mam rozumieć, że wasza wiara chrześcijaństwem zwie się bracia i rodzeństwem my w Jezusie w pełni.

– A nie widać po nas tego druhu?

Ach! znowu ten sam durny uśmieszek użądlił oczy Romulusa. Poczuł, że z każdym zdaniem staje się wraz z Demukiem coraz większym źródłem drwin i lada moment wszyscy wybuchną im w twarz tępym śmiechem łaskotanego szczura. Jego kompan zdał mu się teraz miękki i rozlazły. Musiał wziąć sprawy w swoje ręce.

-Psia mać! Słuchajcie uważnie łotry, bo inaczej nazwać was nie mogę; kolano me puchnąć zaczyna, ból mi sprawia i wściekłość smaży, tak więc albo zjem ją w końcu popijając krwią w was płynącą, albo dacie sygnał, w którą stronę ruszyć nam trzeba, żeby znaleźć dach nad głową i ciepły posiłek. I przysięgam na Boga co te scenę z góry tutaj widzi, że jak jeszcze raz kurewski uśmieszek na twej twarzy zobaczę, to każdy ząb ze szczęki wyrwę, osobiście zgniotę w pył i wetrę w twoje włosy.

„Boże, Romulus oszalał – pomyślał przerażony Demuk – Zaraz, cała zgraja tych uzbrojonych chłopów rzuci się na nas niczym lwy na przybitych do pala chrześcijan. Och! Anioły, popatrzcie wy z góry na swe sługi! Powybijane kolana, zakrwawione nosy, ciemniejące mózgi, no i też po tym upadku coś mnie łokieć strasznie uciska i nie mogę prostować ręki; no, powiedzcie Anioły drogie, jak, przegrywając w liczbie i świeżości ciał, jesteśmy w stanie wygrać ten pojedynek? Ach! Nieważne. Nie pozostaje nic innego tylko iść za tracącym zmysły Romulusem, w sam środek piekła.”

Nagle, zanim na twarzy wodza zgrai tych łachudrów, pojawił się jakikolwiek grymas strachu albo złości, komentujący brutalną wypowiedz Romulusa; na niebie znowu sęp zaczął żeglować, swobodnie wyciągając skrzydła i chwaląc się ich długością. Gdybyście wy widzieli teraz twarz Demuka, która rozpromieniona odczytuje ten lot jako anielski zwiastun pomyślności, zesłany im zapewne przez archanioły same. Gabriel i Michał siedzą gdzieś nieopodal całego zdarzenia i słodko kibicując naszym bohaterom, w geście dobroci zsyłają widok skrzydeł tego sępa, żeby on, Demuk rycerz chwały pełen, miał pewność co do ataku, który teraz musi już zostać przeprowadzony. Hańbą bowiem brak wiary w znaki niebios.

„Romulus to anioł w ciele człowieka”

Z tą myślą czekał Demuk na efekt grzmiącej wypowiedzi swojego partnera w boju. Przyrzekł sobie, że jeżeli zobaczy chociaż cień uśmiechu na twarzy tego drania siedzącego na umierającym z wycieczenia wielbłądzie, bez wahania podniesie miecz i trzepnie nim prosto w jego serce. Romulus był również w pełnej gotowości na szarże. W powietrzu, moi bracia, wisiała bitka na jaką wszyscy z nas czekali.

Co do słów Romulusa to uderzyły one w swojego adresata z siłą pięści. Przetrawienie tak obrazowego użycia zębów trwało wystarczająco długo, żeby zniesmaczeni członkowie drużyny zaczęli spoglądać na siebie badawczym wzrokiem, wyglądając przy tym jak rozproszone mrówki po śmierci swojej królowej. W szeregach wroga zapanowała pełna chaosu konsternacja, a szef bandy zamknął usta jakby bał się dać Romulusowi powód do ataku. Ten jednak nie wytrzymał i po tych ociężałych sekundach, napiętych jak cięciwa w łuku samego Erosa, ruszył polować na kości nieprzyjaciół, kulejąc przy tym niemiłosiernie. Wspomniany wyżej, siedzący na pustynnym rumaku milczący tchórz, na widok tak niecodziennie zbliżającego się napastnika, poczuł druzgoczący strach. Jego płochliwy mózg stwierdził, że musi to być najnowszy manewr, o którym on sam nigdy nie słyszał, i którego na własne oczy nigdy nie było dane mu widzieć. Nie był pewien nawet tego z jakiej strony Romulus ma zamiar go zaatakować; równie dobrze mógłby sieknąć go z prawej jak i lewej, lewą bądź prawą ręką.

Widząc przerażenie w oczach wroga, w kierunku którego zmierzał jego przyjaciel, Demuk, pogodzony już z rolą napastnika jaką dane mu będzie zagrać, w tym bezsensownym spektaklu krwi; postanowił czym prędzej zapobiec jakiejkolwiek formie kontrataku płynącej ze strony reszty hołoty. Mówię wam moi bracia, oni wciąż patrzyli na siebie tym samym tępym wzrokiem zupełnie jakby nikt nie miał zamiaru teraz wbić im ostrza swojego miecza w sam środek ich gardeł. Niedowierzanie.

Jednak jak się nad tym trochę zastanowić, ich zdziwienie może być przecież wyrazem zwykłej czystości duszy. Jak pamiętamy, moi bracia, Święty Anatol, patron tchórzy i wielki znawca ksiąg Lemiszium, w niejednym swoim dziele wypominał, o tak zwanym indicium lamus, który byłby, parafrazując Świętego, niczym innym jak „brakiem orientacji w czasie obecności jakiegokolwiek zagrożenia”.

Objaw ten zdecydowanie przypisać możemy wrogom naszych bohaterów, bowiem dopiero teraz, gdy Romulus uniósł już swój miecz, żeby obciąć dwie lewe nogi wielbłąda, ich twarze zaczynały przybierać niepokojący kształt masek greckich, wygiętych w karykaturalne grymasy; błazeństwo i tragedia na jednej gębie! Ba! Można nawet rzec, że jeżeli ich duszę postanowiły ubrać owe pryszczydła w tak obłąkańcze wyrazy, to za ich ponurym obliczem kryje się nic innego jak anima timere mortis; a jak wiemy jest to jedyny moment, w którym zakładana przez nas maski mówią całą prawdę o naszym własnym interior. Oblicze śmierci to pierwsza instancja sądu ostatecznego, moi bracia! Kto tchórzem niech do Anatola modlitwę niesie!

Idąc nawet dalej tym tropem i mając za podporę słowa potężnej klasy znawcy tematu, wniosek może być tylko jeden – ci ludzie ani przez chwilę nie mieli zamiaru atakować Demuka i Romulusa i jeżeli miałbym teraz, moi bracia, prawo do własnego zdania, to, o zgrozo, jestem prawie pewien, że te pierzchające trzęsidupy nie były nawet uzbrojone.

Na zatrzymanie fali przemocy było już jednak za późno, bo oto Romulus, po szybkim i celnym cięciu pozbawił wielbłąda możliwości chodzenia i razem z jeźdźcem runęli na ziemie niczym cegła przy budowie świątyni. Na dodatek jedna z nóg zwierzęcia, poszybowała tak daleko, że zdołała trafić któregoś z siedzących na swoich piaskowych wierzchowcach kunktatorów. Pechowiec ten, nie wiedzący nawet jeszcze, że jakikolwiek atak w stosunku do jego osoby jest obecnie przeprowadzany, dostał kolanem wielbłąda prosto w nagie od łysiny czoło.

Cała głowa straceńca wygięła się gwałtownie w tył, a w miejscu uderzenia powstał krater o wielkości i kolorze garści daktyli. Śmierć nastąpiła na miejscu, a trup siedział nadal na przestraszonym mustangu pustyni, który oszołomiony zaczął kręcić się w kółko. Ofiara wyglądała jak spragniony wędrowiec próbujący złapać w usta chociaż krople spadającego z nieba deszczu. Po chwili z rany na czole zaczęła sączyć się wiśniowa krew, a wraz z nią, niczym kwiat kaktusa, rozkwitł poturbowany, wylewający się na wierzch mózg.

W czasie trwania tej sceny, Romulus zdążył już zbliżyć się do leżącego na ziemi wroga i nie mając czasu do stracenia powiedział tylko:

-Giń wymiocie Szatana!

Po czym wsadził mu swój miecz w gardło z taką siłą, że krew trysnęła na jego własne blizny; część cieczy wpadła również prosto do ust i na jej smak Romulus zawiesił na chwilę swoje krwiożercze popędy; wyglądało to tak jakby degustował jej smak. Po chwili powiedział w stronę trupa.

-Tyś mógł być Chrześcijanin.

Niestety, moi bracia, nasz bohater, nie był w danym momencie, w pełni świadomym i myślącym podmiotem, więc nie zastanawiał się on długo nad ciężarem tej przerażającej teorii, do której, bądź co bądź, będziemy musieli jeszcze powrócić. Na razie jednak, po szybkim oblizaniu warg, Romulus ruszył w kierunku kolejnego przeciwnika nie zastanawiając się zbytnio na wagą i znaczeniem popełnionego grzechu.

Co do Demuka, to on również miał już na końce pierwszą ofiarę. Biedny jeździec znajdujący się najbliżej jego zasięgu, nie zdążył nawet zawrócić i ku swemu własnemu zaskoczeniu został jedną ręką chwycony za nogę i szybkim szarpnięciem ściągnięty z wielbłąda. Demuk trzymając go cały czas za kończynę, obciął mu ją jednym machnięciem miecza i podniósł w zwycięskim geście w powietrze. Po tej bestialskiej celebracji spojrzał ostrym jak żądło pszczoły wzrokiem w kierunku żyjących jeszcze przeciwników niczym kat, który przed śmiercią skazańca chce zademonstrować mu działanie narzędzia śmierci.

Ach! Co to był za bezecny widok! Pod nogami bohatera, wijący się, beznogi i bezbronny kaleka, który krzykiem swym błaga o litość. Mogłoby się przecież zdawać, że Demuk to ten, który fałszu i łajdactwa brzydzi się okropnie, a wszystkie jego zmysły działają prawidłowo. Jakim cudem więc teraz zbliża się tak drańskim krokiem w stronę głowy swojej ofiary i wymierza jej cios za ciosem jej własną stopą; nos wgłębia się w czaszkę, a oczodoły wychodzą na wierzch niczym dwa wielkie pryszcze. O Boże Wszechmocny! Na twarzy nie pozostaje nic oprócz wielkiej czerwonej miazgi będącej mieszanką zmielonych kości i zmasakrowanego mózgu; Oj! W jakimż ja piekielnym błędzie byłem, moi czcigodni bracia w Jezusie Chrystusie, zaczynając prawić wam o losach tych dwóch obłąkańców!

Całe szczęście, że reszta drużyny stała dość daleko, żeby zawrócić i uciec jak najdalej od miejsca tej bezdusznej rzeźni. Nawet Romulus nie był w stanie dogonić tych pierzchających szczęśliwców.

No i cóż tu jeszcze jest do dodania, moi bracia. Trzy martwe ciała i dwóch zakrwawionych rycerzy plugawią swoją obecnością środek bezimiennej pustyni. Och! Gdybym mógł ja przerwać te nieszczęsne obrazy jawiące się przede mną! Nie chcę już być ich więźniem; wolałbym raczej obserwować Maryje Słodką Dziewice, gdy ta od Gabriela rozkoszne brzemię bierze; albo widzieć wieczerzy ostatniej kielichy stukanie! Dlaczegóż to me wizje krwią niewinnych plugawione? Czy życie moje, aż tak nikczemne było, że teraz sam Szatan robi ze mnie proroka jakiego? Jak wam to opisać, moi bracia, żebyście zrozumieli mnie w pełni, nie wiem. Obrazy te są na zewnątrz mego ciała; migocą zajadliwie na płaskiej ścianie i nikt ani nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Gonie je mym tekstem, tak jak Ozeasz w pismach swych przykazał, ale ich ciężar okrutny rozpuszcza miłość mą do ludzi wszelaką. Dlatego wy, moi bracia, chociaż nie ma was przy mnie, musicie wyobraźni moc studzić i klarowny cel mej głowie wyznaczyć. Niech was Bóg ma w swojej opiece. Do was piszę, bo w mej ciemnej od nocy izdebce myśli moje mym własnym wrogiem stać się mogą. Od zawsze płochliwym ja był i miękkim.

Kto wie, może to tylko szaleństwo na ścianie w końcu mą nieustanną samotność odwiedza. Ha! Cóż ja na niej teraz widzę? No, Romulus i Demuk w posępnych obliczach plądrują ciała zabitych; ktoś miał wodę; ktoś kilka drobnych w kieszeni. Wszystko widzieć i słyszeć muszę.

 I sądząc po ich zmęczeniu niedługo rozpalą ogień, podgrzeją sobie jedną z nóg wielbłąda, legną pod skałą i zasną tak gładkim i spokojnym snem jakby ich sumienia po prostu wyszły sobie na spacer. Gdybym i ja tak mógł odwrócić wzrok od ściany i w morfeusza objęcia rzucić się bez zastanowienia, byłbym chyba najszczęśliwszym człowiekiem. Ale zastanawiam się, moi bracia, czy nie będzie to jednak jawne bluźnierstwo. Siła obrazu wypala mi powieki. Daje mi chyba tym do zrozumienia, że obecność jej bytu jest konieczna, tak jak konieczne jest również moje jego doglądanie. Jesteśmy ze sobą związani na podobnych warunkach na jakich moje owce są związane ze mną; karmie i opiekuje się nimi zakrywając przy tym fakt, że one karmią i opiekują się mną. Więc i ja, moi bracia, pożywieniem jestem dla Boga Stwórcy, tak jak Jezus Chrystus jest pożywieniem dla mnie. Gdybym tylko mógł przyjąć go teraz do swego serca; byłbym chyba jeszcze szczęśliwszym człowiekiem niż myślałem, że mogę być.

Niestety, gdy Bóg Wszechmocny karmi zmysły, trzeba z talerza zjeść wszystko, bowiem najmniejszy okruch zmarnowany, hańbą na wieki wieków będzie.

Muszę patrzeć w ten na ścianie kwadrat. Muszę być obecny.

 

Moi bracia, wczoraj przymknął żem na chwilę oczy i sen zaatakował mnie znienacka jak piorun z jasnego nieba. Poczułem nagle jak cały ciężar dnia pierzcha ode mnie niczym moje małe owieczki, które zagonić trzeba z powrotem do zagrody. Nie próbowałem ich złapać i co gorsza pozwoliłem im oddalić się poza bezpieczną strefę wyznaczoną już dawno temu przez mojego ojca, który jako pierwszy przywędrował tu ze swoją żoną, moją matka z posępnych ziem Taurusu, żeby wieść uczciwe i bogobojne życie z dala od wojen i barbarzyńskich najazdów; ale zdaje się, że nie o tym chciałem mówić; owieczki na szczęście są całe i zdrowe; nigdy nie pozwoliłbym wyjść za świętą linie, to miała być metafora.

Chciałem przez nią zakomunikować o tym, że wiem, o popełnionym przeze mnie błędzie; o nieuwadze haniebnej, która mogła kosztować mnie łaskę oglądania na ścianie wizji boskiej, bowiem, jak to się mawia u mnie w osadzie Quando det Deus, ut capta est. Gdy Bóg daję, należy brać.

 Z tego co mnie pamięć nie myli, żaden z proroków nie wspomina o tym, że zmęczony był, gdy obrazy tajemnej przyszłości wpadały mu prosto pod powieki; albo że poprosił nieujarzmioną wizję o przełożenie swojego ujawnienia przed jego szanownymi ślepiami na późniejszy termin; przecież to krętactwo i cyganienie!

Niektórzy oczywiście z tych tak zwanych proroków, spali, i rano wstając, pełni życia, głosili boskie objawienie. Kochani, słuchajcie mnie uważnie: moim zdaniem powinno się zastanowić nad wykluczeniem ich z przenajświętszej księgi. Domyślam się, że kilku z was może uznać to za zwykłą herezje, ale majaki senne i przenajświętsze objawienie się Boga za pomocą obrazów nie ma ze sobą nic wspólnego.

Niech przykładem Abraham i jego okrutne zadanie. W śnie on trzymał nóż nad ciałem swego syna; albo, gdy cały koszmar skończył się już, obudził się on uśmiechnięty? Nie. Oczy Izaaka, do samej śmierci starca, przypominały mu o tym co chciał zrobić. I to jest właśnie, moi bracia, ciężar prawdziwej wizji, z jaką przyszło mi się spotkać. Coś czego chcieć nie potrafię, zmusza mnie do pokornego podążania razem z tym czymś. Pan, przyjaciel i wróg w jednym obrazie.

Nie myślcie tylko, że próbuje się usprawiedliwiać czy odstępem mydlić wasze oczy. Jest prawdą zarówno to, żem stracił z widoku bohaterów, jak i fakt, że te kilka godzin snu pozwoliło mi na trzeźwo spojrzeć na całą moją sytuację. Nie będę was też oszukiwał w innej kwestii – wypiłem wczoraj karafkę wina, ale miało to miejsce jeszcze przed wydobyciem się ze ściany obrazu tych przeklętych rycerzy. Dzisiaj to się nie powtórzy.

Może jednak skończmy te dyrdymały i zwróćmy naszą uwagę z powrotem na tych dwóch krwiożerczych szaleńców, bluzgających moją chatę swą pozorną egzystencją. Jeżeli miałbym teraz wysnuć jakieś wnioski co do tego, co mogło się dziać pod naszą nieobecność, bez wahania rzekłbym, że nie było to nic wielkiego.

Koniec

Komentarze

To jest na serio czy żart?

http://altronapoleone.home.blog

Celowałem w w klimat Don Kichota. Jak tego nie czuć, to znaczy, że nie trafiłem :c

Okej, bo już się przeraziłam, że to na serio. Celowanie w arcydzieło literatury to ambitne podejście i tekstowi zdecydowanie brakuje lekkości narracji Cervantesa, ale przynajmniej uff, że to niepoważne. Może warto by zaznaczyć w przedmowie…

 

Skądinąd ponieważ piszesz “celowałEm”, to możesz sobie wyedytować profil – portal defaultowo ustawia “kobieta” :)

http://altronapoleone.home.blog

Masz rację. Przydałby się akapit przedstawiający lepiej narratora. On lepiej określiłby ton, bo tak to trochę na głęboka wodę jest czytelnik wrzucony. 

 

Co do humoru, to chciałem przede wszystkim, żeby żart płynął nie tyle z samego języka (tutaj rzeczywiście ważę tonę), co z sytuacji, w jakiej znalazł się opowiadający. Wiesz, samotny  dziadek (w domyśle były mnich) siedzi sobie w małej chatce, pije winko i nagle na ścianie pojawiają się tajemnicze obrazy (film). Uradowany i podniecony zaczyna spisywać, co widzi.  Patetyczny ton. Trochę przygotowuje się już do roli świetego. Praktycznie ma na sobie aureole.  A tu nagle bohaterowie jego wizji zamieniają się w szaleńców.

Nie wiem, czy czuć w tym groteskę, czy nie. Też nie wiem, czy pisać dalej.  Ale ogólnie dzięki za rzucenie okiem, komentarz i sugestie! 

Zmieniłem też swoją płeć :o

Nie czytałam całości, jedynie trochę początku i co mogę powiedzieć: niestety, patetyczny ton wydaje się całkowicie na serio, a to bardzo odrzuca od tekstu. :( Nie czuć, że miałby to być przekorny zabieg. Mnie skutecznie odstraszyło.

deviantart.com/sil-vah

Wiesz co, robimimi, myślę, że lepiej zrobić z tego krótkie humorystyczne opowiadanie. Właśnie z tłem, wprowadzeniem, uzmysłowieniem czytelnikowi, skąd bierze się dziwaczny patetyczny język. Niemniej nie wydaje mi się, żeby był w tym pomyśle materiał na powieść – raczej na opowiadanie :)

 

Przy okazji łap przydatny portalowy link:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka