Helena Żakiet poprawiła kwiaty na grobie męża. Jej wściekłe spojrzenie mogłoby spalić pół kamienicy. Zachciało się nowoczesnych pogrzebów! Keybord zamiast organów, rodzina nucąca “Windą do nieba”…
Mogli jeszcze sprzedawać bilety!
Usiadła na ławce, poprawiając żałobny kapelusz. Nawet trumna “skromnego sługi” przeszła zupełnie bez echa. Żeby ostatnią drogę zamienić w radosny marsz. Co ludzie powiedzą?!
*
Helena zmierzała w kierunku plebanii, oczyszczając miasto sprawniej niż gradobicie. Pani Żakiet miała rzadki dar przypominania ludziom o sprawach, które akurat w tej chwili koniecznie należało załatwić. Okrążyła budynek, a gdy już każdy skłonił się jej z należytym szacunkiem, ruszyła do kancelarii.
Wewnątrz panowała grobowa cisza. Wdowa zastukała z wyczuciem i weszła, nie czekając na zaproszenie. Stare drzwi zaskrzypiały głośno „co łaska”.
Pani Żakiet rozejrzała się pozwalając, by cała jej godność wypełniła wnętrze pokoju. Zaraz też utkwiła w ścianach spojrzenie pełne pogardy. Ich pierwotną biel zdawał się pamiętać jedynie kurz leżący od lat za regałem.
Że im nie wstyd…
Spojrzała na brudną podłogę, uniosła wzrok nad tandetne biurko i zamarła.
W fotelu siedział sam proboszcz Wygódka.
– Szczęść Boże, pani Żakiet. – Duchowny wskazał dłonią na krzesło przed biurkiem. – Pani Krysia jest na urlopie – dodał.
Helena zrobiła krok naprzód, czując, jak odwaga wystawia ją do wiatru.
– Proszę, proszę – powtórzył proboszcz, prezentując na twarzy średnio udany związek grymasu z uśmiechem.
Pani Żakiet spojrzała na krzesło, stwierdzając konflikt z helenową normą czystości. Wyjęła chusteczkę, drugą, później jeszcze dwie i wreszcie usadowiła swą szacowną osobę.
Krzesło pisnęło żałośnie, jakby rozważało, czy nie lepiej zwyczajnie się rozpaść. Proboszcz wyciągnął się w fotelu i utkwił wzrok w zmieszanej rozmówczyni. Pani Żakiet była dla parafii niczym porcja groszku w obiedzie. Nielubiana, ale potrzebna.
Zwłaszcza kościelnym finansom.
– Jak się pani trzyma po śmierci męża? – zapytał duchowny. Jak na sygnał rysy jego twarzy ułożyły się w dziesięć oblicz współczucia.
– Trzeba żyć dalej. Ale mój biedny Edzio…* Jak on tam sobie beze mnie poradzi? – Helena westchnęła teatralnie i sięgnęła do rezerw pewności siebie. – Muszę przyznać, że pogrzeb znajduję jako dość… ekhem**… nowatorski***.
* Zabawne, że podobnie nazywało go całe miasto. Biedny Edzio…
** Mowa chrząkana jest najbardziej uniwersalnym językiem świata. Zależnie od sytuacji to samo „ekhem…” może znaczyć: „czy wyście zwariowali?!”, „ustąp miejsca, gówniarzu!” czy „chyba nie myślisz, że pójdziesz w tym wstrętnym berecie?”.
*** Synonim: żałosny! bulwersujący!
Proboszcz milczał jakiś czas, gimnastykując zwoje myślowe. Ludzie sądzą, że największą mękę kapłana stanowi celibat.
Mylą się.
Największą męką kapłana jest bezwzględny szlaban na kłamstwa.
Po latach posługi proboszcz w naginaniu prawdy osiąga zwykle sprawność jogina.
– W nowoczesnym świecie coraz trudniej o wiernych – zaczął, śledząc reakcję Heleny. – Kościół musi im wyjść naprzeciw.
– Ludzie wiwatowali!
– Wielka jest łaska Pana. – A jeszcze większa faktura za dzwony, dodał w myślach. – Czyż zawitanie do jego domu nie stanowi powodu do radości?
Szach i mat – pomyślał, tłumiąc uśmiech.
– Jak ten biedny Edzio się tam odnajdzie? – Helena wywiesiła białą flagę. – Żebym choć mogła go przygotować. Dać ostatnie rady…
– Myślę, że mógłbym pomóc. – Wygódka zawahał się. Nie powinien. Wiedział, że nie powinien. Czasem jednak i świętego skusi diabeł. – Słyszała pani o „wdowiej zakrystii?”.
*
Daleko za kościołem stał samotny barak. Helena Żakiet w szpilkach i czarnej garsonce pasowała do niego jak lakierki do dresu.
– Co ludzie powiedzą? – mruknęła pod nosem i pomyślała o Edziu, tej niezdarnej fujarze, o którą troszczyła się nawet po pogrzebie.
Rozejrzała się i wślizgnęła do środka. Słabe światło padało na tę część baraku, w której czekały już inne wdowy. Na ich obliczach malowały się frywolne uśmiechy, które na skali pani Żakiet zajmowały pozycję „tobie, kochana, już nie przystoi”.
Helena ustawiła się w trzecim rzędzie, czekając na rozwój wydarzeń. Jeśli dobrze zrozumiała, „wdowia zakrystia” stanowiła chór wdów, które poprzez rytuał ściągały mężów z zaświatów. Szczegóły miała poznać na miejscu, choć skrywany śmiech proboszcza budził pewne wątpliwości.
Zapadła cisza. Po chwili wybrzmiały ciche stuknięcia i nagle wnętrze baraku wypełniło wycie, jakby syrenę policyjną wymieszano z dzikim alarmem.
Nogi pani Żakiet zgłosiły gotowość do ucieczki. Wdowy pozostały jednak na swoich miejscach. Więcej! Na ich twarzach dostrzegła ślady podniecenia, którego – nie miała wątpliwości – powinny się głęboko wstydzić.
Co ja tu robię, myślała Helena, tymczasem do wycia dołączył miarowy huk.
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
Łomot niósł się po baraku, a brzmiał jak sąsiad katujący dywan w asyście bandy wściekłych robotników.
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
– Co to, u licha, jest?! Piekło?! – zapytała Helena, bezgłośnie ruszając ustami*.
* Wprawny wierzący potrafi przegadać mszę, nie wypowiadając jednego słowa.
– Lepiej! – odparła pani Gienia z euforią, jakiej nie zapewnia najmocniejsza nalewka.
I wtedy pani Żakiet usłyszała to:
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Du…!(1)
Du hast…!
Du hast mich…!
Głośne wdowie wycie przypuściło szturm na bębenki Heleny.
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Du…!
Du hast…!
Du hast mich…!
Mówią, że nieszczęścia chodzą parami. To nieprawda. Nieszczęścia zbierają się w grupy, a gdy powstanie armia, szturmują samotne chwile beztroski.
Helena tkwiła w obskurnym baraku.
Obok szalały wesołe wdowy.
Wnętrze wypełniał piekielny łomot.
A najgorsze, że zaczynało jej się podobać!
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
Ziemia drżała pod stopami pani Żakiet. Jej ciało jakby lekko się unosiło. Z pewnością przez wstrząsy. Niepodobna sądzić, by osoba jej pokroju podskakiwała do jakiegoś jazgotu.
Obok wesołe wdowy kiwały energicznie głowami, testując moc lakieru do włosów. Helena również kiwała. Wyłącznie w celu masażu karku!
KSIĄDZ PEDRO:
Willst du bis der Tod euch scheidet,
treu ihr sein für alle Tage?*
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Jaaaaaa…
„?”:
NEIN!
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Jaaaaaa…
„?”:
NEIN!
*Czy chcesz, póki śmierć was nie rozłączy,
być jej wierny przez wszystkie dni?
„NEIN!” brzmiało obco. Dźwięk był jakby krzykiem z otchłani piekieł otulonym nutą chrypy bełtowej*.
* Znana fanom egzotycznych trunków.
Helena wytężyła słuch. Nie był to głos księdza ani żadnej z wdów. Nawet Tadzisiowa, która pochowała trzech mężów, nie krzywdziła tak uszu swoim zawodzeniem.
Głos należał do… zmarłych. Z mroku wyłoniła się biała poświata, w której pani Żakiet rozpoznała grubego Gwozdka, człowieka o ogładzie źdźbła trawy.
Drugi był trzeci mąż Tadzisiowej, mruk o czterech zębach i jednej parze spodni. Obie sylwetki zniknęły zaraz, wciągnięte przez jakąś rurę.
KSIĄDZ PEDRO:
Willst du bis der Tod euch scheidet,
treu ihr sein für alle Tage?
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Jaaaaaa…
„?”:
NEIN!
CHÓR „WDOWIA ZAKRYSTIA”:
Jaaaaaa…
„?”:
nein
Nieśmiały głos z ledwością przebił się przez łomot, który, jak się zdawało, nazywali tu muzyką.
Edzio, pierdoła saska, domyśliła się pani Żakiet. Muzyka ucichła. Dziesiątki spojrzeń utkwiły w twarzy Heleny. Na zdobiącym ją wściekłym rumieńcu można by smażyć kotlety.
– Najmocniej przepraszam. – Pani Żakiet skryła twarz w dłoniach. – Edzio zawsze był trochę… ciapowaty.
– Nie ma zmartwienia – odparł ksiądz Pedro, odciągając Helenę na bok. – No, koniec tego hałasowania. – Przemknął wzrokiem po zdyszanych wdowach.
Odpowiedział mu smętny pomruk osób, które ciszę znały lepiej niż klub głuchoniemych.
Pani Żakiet schyliła się po kapelusz, szukając przy okazji resztek godności.
– I jak? Zdziera papę z dachu? – zapytał młody duchowny. Uśmiech zdawał się być przytwierdzony do jego twarzy skuteczniej niż gołąb do pomnika.
– Osobliwy rytuał – zauważyła Helena, wachlując się kapeluszem. – Jak on właściwie działa?
– Prosta sprawa. – Ksiądz zapalił światło. – Wciągamy miglanca specjalną maszyną*, nabijamy w butelkę, dusza się skrapla i powstaje wino mszalne.
* Zwaną gdzieniegdzie odkurzaczem.
Pani Żakiet zastygła w bezruchu czekając, aż jej zwoje mózgowe odnajdą drogę do krainy absurdu.
– W jaki sposób dochodzi do kontaktu? – zapytała, wcale niepewna, czy chce znać odpowiedź.
– Przez chuch proboszcza – wyszczerzył się ksiądz Pedro.
– Jak?!
Zwoje mózgowe Heleny zwinęły się w precla.
– Na ugadanej mszy proboszcz dziabnie duszę z kielicha i…
– Czy… wypicie mojego męża jest konieczne?!
– Must be. Proboszcz to taki pomost między niebem, a światem doczesnym.
Pani Żakiet sapnęła ciężko. W środku przypominała czajnik.
– Będę mogła z Edziem porozmawiać? Na pewno ma mi wiele do powiedzenia. Ksiądz rozumie?
Duchowny skinął głową. Rozumiał. Rozumiał znacznie lepiej niż Helena Żakiet. I właśnie dlatego nigdy nie dopuszczano zmarłych do głosu.
– To… niewskazane. – Ksiądz zatańczył na granicy prawdy. – Ale poklacha pani z mężem poprzez proboszcza. Na pewno panią przyjmie.
A jaki będzie szczęśliwy!
Obok księdza zjawił się młody chłopak. Jego twarz wyrażała szczególny rodzaj zmieszania, który można było odczytać jako: „tak się kończą głupie eksperymenty”.
– To Łukasz, ministrant. – Pedro przedstawił pryszczatego chłystka. – Przy „rytuale” – puścił oko – grywa na wiośle.
– Pogratulować talentu – odparła pani Żakiet, wspinając się na wyżyny taktu.
– No jak, wszystko ok? – Ksiądz spojrzał na ministranta.
– Pan Edward… – Chłopak ściszył głos. – On… Nie do końca stał się winem.
Słowa wyleciały z takim bólem, jakby każde z nich było zrobione z pumeksu.
Twarz pani Żakiet zamieniła się w domowe wypieki.
– Szampan, co? – Duchowny nie tracił rezonu.
– Gorzej. – Ministrant uciekł wzrokiem w kierunku sufitu.
– Likier kawowy?
Chłopak pokręcił głową.
– Aromat do ciast – wydusił w męczarniach.
– Ekhem...*
* Za jakie grzechy?!
Ksiądz odprawił ministranta ruchem dłoni.
– Spoko wodza, pani Żakiet – powiedział z pobłażliwym uśmiechem. – Mieliśmy tu kiedyś wdowę, która ściągnęła alkoholika. To dopiero było!
– Zmienił się w spirytus? – Świat Heleny zaczynał wirować.
– Gdzie tam spirytus. W chlor! Dopiero proboszcz się zdziwił.
– Co teraz będzie z moim mężem?
– Cóż… Nasza gosposia upiecze ciasto. Zapraszam w niedzielę po mszy.
*
Wnętrze Heleny Żakiet było wulkanem w stanie erupcji.
– Tak… Tak – potakiwała do słuchawki. – Tak… Jak to uciekł?!
*
Fioletowy obłok sunął radośnie po bezchmurnym niebie. Wolność! Ale jak to właściwie rozumieć? Za życia był to słój ogórków kiszonych jako bilet do chwili samotności.
Obniżył tor lotu.
„Saska pierdoła”. „Niezdarna fujara”. Bywały takie chwile, gdy nawet Edzio, człowiek o brawurze ciastkowego ludzika, pragnął odrobiny szaleństwa.
Tylko co może zrobić zapach do ciast? Co może…
Minął cukiernię.
Aha.
Nikt tutaj nie zna głodu… (2) – rozbrzmiało w pachnących myślach.
*
Przegląd prasy:
Lukrowe wieści: Fioletowa chmura nad Cukropolis!
Wiem najlepiej: Czy grozi nam słodka zagłada?
Też prawda: Oblężenie cukierni trwa!
Głos Kisielinia: Jak walczyć z łaknieniem?
Ploty i głupoty: Pączkowa obsesja!
Lukrofit: Sport w dobie chmury. Jak nie zostać baryłą?
Miesięcznik medyka: Sto metod zmniejszania żołądka!
Tętno biznesu: „Fotel biurowy dla puszystych: kredyt czy leasing?
*
Jej Dostojność Helena Żakiet majestatycznym krokiem maszerowała przez miasto. Skaranie boskie z tym chłopami! Nawet w grobie nie uleży taki spokojnie. I teraz goń za tym fruwającym pierdołą!
– Czy to nie miała być mała chmurka? – Pani Żakiet patrzyła na sunący po niebie ogromny obłok o barwie fuksji lub wyblakłej purpury.
– Z deczko urosła – zauważył zdziwiony ksiądz Pedro.
– Ponoć jest fioletowa? – Helena kręciła głową. Czy wszyscy mężczyźni to daltoniści?
– Zdaje się, że pojaśniała.
Chmura ruszyła w stronę parku.
– Jak mój Edzio zdołał uciec?
– To było, gdy pani Jadzia otwarła piekarnik. – Duchowny przyspieszył w pogoni za zbiegiem. – Minął nas jakiś fioletowy pył, śmignął przez okno i tyleśmy go widzieli.
– Czy egzorcyzm jest konieczny? – wysapała pani Żakiet z trudem utrzymując tempo. – Może wystarczy przemówić mu do rozumu?
– Why not? Próbujmy!
Helena zatrzymała się, wzięła kilka głębokich wdechów i przyjęła pozę statuy bezwzględności.
– Edwardzie! – oświadczyła tonem stanowczej damy*.– Proszę natychmiast zejść na ziemię!
* Znana forma hipnozy o wszechstronnym działaniu. Pozwala odstawić piwo, pamiętać o czystych skarpetkach czy pokochać wizyty mamusi.
Chmura zwolniła. Trochę opadła, zatańczyła na wietrze, by wreszcie zrobić gest zwany w miejskim slangu: „pocałuj mnie w nos!”.
– Co za tupet! – Helena potrząsnęła głową. Fryzura nie drgnęła.
Duchowny ścisnął kropidło i ruszył za Edziem, który znów frunął radośnie przed siebie. Nie uciekał. Raczej bawił się pogonią, stosownie zarządzając tempem. W parku zbierały się tłumy. Jedni tradycyjnie szukali sensacji, innych bawił obraz „ksiądz goniący w kiecce”, zaś cała reszta była tłem zwanym: „głupi tłum w tłumie”.
– Apage spirytus! – wołał duchowny, wymachując kropidłem. – Apage spirytus!
– Ekhem…* – Helena podbiegła do księdza i szepnęła mu coś do ucha.
* Czy myślenie to taka filozofia?!
Ksiądz Pedro skinął głową, stłumił wyraz zdziwienia i ruszył w dalszą pogoń.
– Apage aromat! Apage aromat! – Niosło się po parku.
Chmura zwolniła, kręcąc się w potępieńczym wirze.
– Mission complete. – Ksiądz Pedro wystawił dłoń celem przybicia piątki.
Helena uniosła palec celem stuknięcia się w czoło.
Edward opadał na ziemię. Gdy był już blisko, poderwał się niespodziewanie i zatańczył pod nosami łowców dusz.
Zgłodnieli.
Bo z wami jest weselej… – nuciła chmura, frunąc w dal.
*
19:02, „Wieści”:
„Niesforny Edward szaleje nad Lukrainą. W ciągu kilku dni pachnąca chmura opanowała większość miast i wsi. Tysiące Lukrecjan szturmują cukiernie i ciastkarnie. Naukowcy alarmują, że dalsze ataki Edwarda grożą masowym przyrostem chodzących pulpetów.
Łączymy się z naszym korespondentem. Maksie, jak sytuacja na linii frontu?”
…
Pełne skupienie…
Sekwencja kiwnięć głową…
Przetwarzanie przez mózg otrzymanych informacji…
„W obliczu terroru ze strony Edwarda władze podejmują stanowcze kroki. Od jutra limit pączków na mieszkańca ma zostać ograniczony do jednego. Planowana jest również produkcja gum do żucia typu fuj-fuj oraz budowa bunkrów antyedziowych dla najbardziej zagrożonych Lukrecjan”.
„Jak mieszkańcy reagują na tak radykalne kroki?”
…
Pełne skupienie…
Sekwencja kiwnięć głową…
Przetwarzanie przez mózg otrzymanych informacji…
„Większość Lukrecjan przyjmuje te zmiany ze zrozumieniem. Ludzie boją się skutków spaślozy, w całym kraju brakuje wag i centymetrów. Oczywiście zdarzają się przypadki niesubordynacji. Sprawdzane są doniesienia o podziemnym zrzeszeniu seniorek, które mają rzekomo pokątnie smażyć faworki”.
„Czy są już pierwsze ofiary niesfornego Edwarda?”
…
Pełne skupienie…
Sekwencja kiwnięć głową…
Przetwarzanie przez mózg otrzymanych informacji…
„Rośnie liczba osób, pod którymi zarwał się sedes. Ludzie coraz częściej klinują się też w przejściach i futrynach. Straż ogniowa zapewnia, że nikt nie zostanie bez wsparcia”.
*
Proboszcz Wygódka przecierał wilgotne od potu czoło. „Tu była kiedyś grzywka” – głosił komunikat pamięci.
Nowoczesny kościół, westchnął w skłębionych myślach. Że też musiał się na to zgodzić. Zawsze to samo. Człowiek skinie głową na „mały eksperyment” i już dociera do fazy „szefie, mamy problemik”*.
* Następne to: „padnij!”, „moje brwi!”, „kto zapłaci za zniszczoną drewutnię?!”.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć – oświadczył bez wyraźnego adresata.
– Wszyscy już wiedzą – zauważyła pani Żakiet.
– Nie o chmurze. O jej pochodzeniu. – Proboszcz wycedził przez zęby. – Nie może się wydać, że Edward uciekł z parafii. Musimy go złapać do dia…! …ska.
Ksiądz Pedro uśmiechnął się w myślach do swojego PESEL-u. „Musimy!”, zgodnie z tradycją, oznaczało pchnięcie do boju wszystkich poza autorem wezwania.
– Niesforny Edward jest nieuchwytny – wyjaśnił. – Nikt nie potrafi go capnąć. To niemożliwe!
– Niemożliwe pozwalam załatwić bez zwłoki – rzekł proboszcz tonem człowieka NIESŁYCHANIE SPOKOJNEGO.
Rozległo się pukanie do drzwi. Ksiądz Pedro wstał, nacisnął klamkę i w progu stanął szczupły, wiekowy mężczyzna o osobliwej fryzurze, zwanej w niektórych miejscach „piorun trzasnął w szczypiorek”.
– Profesor Chaszcz – wyjaśnił duchowny zebranym. – Emerytowany majster od sztuki wojny.
– Krzak – poprawił gość w białym kitlu. – Uszanowanie. – Skłonił się Helenie Żakiet.
– Ekhem…*
* Rozporek, na litość boską!
– Najmocniej przepraszam. – Profesor zaczerwienił się i podjął walkę z suwakiem.
– Pan doktor pomoże nam wklepać chmurze – wyjaśnił ksiądz Pedro ku zdumieniu zebranych.
– Do rzeczy – powiedział proboszcz grobowym głosem. – Jest pan w stanie to wszystko jakoś wyjaśnić?
– Cóż… Byłem w łazience, człowiek stary to i czasem zapomni. – Krzak szarpnął zaciętym zamkiem.
– Nie to… – Wygódka zakrył twarz dłonią.
– Ach… Niesforny Edward!
Profesor zaczął krążyć po sali, przechodząc w tryb militarny. Presja niespiesznie wypełniała ciało, śląc dawno zapomniany sygnał: „wracasz do żywych!”. Krzak otarł samotną łzę. Nie krępował się. Był starym człowiekiem, oświeconym przez życie. W końcu w całej tej zabawie zawsze chodziło o to, by za późno pojąć, że wszystko polega na byciu potrzebnym.
– Uporządkujmy fakty – powiedział pełnym wigoru głosem.
Pierwsza zasada wojska głosi: „najważniejsze to ustalić, co wiemy…
…albowiem to prosta droga, by przykryć wszystko, czego nie wiemy”.
– Fakty, jak mniemam, są powszechnie znane. – Proboszcz był OAZĄ SPOKOJU POŚRÓD PALM DAKTYLOWYCH W CIEPŁY, BEZCHMURNY DZIEŃ! – Mały obłok rozrósł się do potężnej chmury, przestał być widoczny i sterroryzował mieszkańców!
– Wiedza to połowa sukcesu! – oświadczył Krzak tonem człowieka, który z trudem wierzy we własne słowa. – Liczę, że wspólnymi siłami…
– Jak chmura się rozrosła?
– Jak stała się bezbarwna?
– Dlaczego Edzio napada ludzi?
– Jak może uderzać w wielu miejscach naraz?
– Co zrobić, by go powstrzymać?
Profesor przełknął ślinę. Poza poświadczaniem życia, presji zdarzało się też szczypać w najmniej odpowiednich momentach.
– Cóż…
Czasem nawet kąsała.
*
A w kniejach i dąbrowach przygoda już się chowa…
*
Wyszukiwanie: Jak się bronić przed niesfornym Edwardem?
KLIK!
„Nie dajmy się chmurze – lukraińskie forum walki z Edwardem”.
KLIK!
„placek126kg”: skończyły mi się fuj-fujki!
„malyglod”: klamerka na nos i po klopocie. :D
„sadełko”: ciągle chce mi się jeść… ;-(
„gitmama”: nie dajmy się gadzinie! Pieczcie ciasto marchewkowe, nie tuczy! Jem codziennie!
„fitcurka”: Zpomnijcie o ciecie mrachewkowym barwi skore! cły pysk mam pomaranczowy!
„wonzedwardem”: słyszeliście o metodzie doktora Waletywa?
„pulchny desperado”: dawaj!
„wonzedwardem”: ponoć można bronić się przed łaknieniem stosując dietę oczyszczającą. Codzienna porcja śliwek plus mleko skutecznie odbiera chęci na ciasto
„szukam chirurga”: ile razy można zmniejszyć żołądek?
„bóg wojny!”: obczajcie ten link: „student z Drożdżowic znalazł najprostszy sposób na zrzucenie wagi!”
„rambo przy kości”: a ja żarłem, żrem i żryć bede! I co mi zrobita?
„…”: …*
* miejsce na wpis czytelnika.
*
Profesor mierzył rozmówców bystrym wzrokiem, budując autorytet eksperta.
Nie działało.
– To na pewno można wyjaśnić. – Krążył po auli, jakby liczył, że nogi napędzą mózg do działania*. – Mówicie, że zniknął, padalec przebrzydły.
* Statystyka potwierdza skuteczność tej metody. Wiele osób w wyniku szybkiego marszu zaczyna myśleć o bólu nóg i zadyszce.
– Ekhem…*
* Pierwsze ostrzeżenie.
– Stał się niewidzialny. Jakby wyparował! – dziwił się ksiądz Pedro.
– Wyparował, powiadacie… – Krzak krążył coraz szybciej. – Wyparował… Zaraz!… Wyparował!
Stary mózg, po kilku próbach, podał wreszcie upragnioną wiadomość: „snucie wniosku zakończone sukcesem”.
Jeśli wierzyć doświadczeniu, powinna teraz nastąpić cała sekwencja wyjaśnień i odkryć.
Ewentualnie błąd krytyczny.
– Ten złamany… niegodziwiec – wybrnął Krzak, czując mroźny wzrok pani Żakiet – rozrósł się dzięki parowaniu, rozumiecie?
Profesor patrzył z gasnącą nadzieją. Nie rozumieli. Tłumaczył dalej:
– Chmura, uważacie, pod wpływem parującej wody zwiększa swoją powłokę. Jednocześnie traci pierwotną barwę, zupełnie jak kompot wymieszany z wodą.
– Jaki cel ma w tym dziarski nieboszczyk? – spytał proboszcz z nutą ironii w głosie.
– Ten wstrętny gno… szubrawiec zwiększa tym samym zasięg ataku. Mówiąc kolokwialnie, robi wszystko, by każdemu chciało się żreć!
– Motywacja? – Wygódka nie bawił się w ceregiele.
– Ten cuchnący tchórzem sukin… żartowniś chce zmienić Lukrainę w naród pulpetów!
Myśli w mózgu profesora krążyły z prędkością skarpet w czasie wirowania. Znał reguły. Grał w teleturnieju „Zbędne ogniwo” w którym nagrodę, posłuch, utrzymywało się tak długo, jak długo uczestnik znał odpowiedzi.
Powszechną zasadą było, iż trudność pytań rosła wprost proporcjonalnie do paniki gracza.
– W jaki sposób chmura atakuje w wielu miejscach jednocześnie? – Prowadzący Wygódka uderzył po raz kolejny.
– Oddział innych dusz wykluczyliśmy… – odparł Krzak drżącym głosem. Nieuchronnie zbliżał się do punktu wiedzy strzeżonego tablicą „dziury i wykopy”.
Czas mijał.
Wizja zapomnienia podśpiewywała radośnie: „nadchodzę!”.
– Wiem! – wrzasnął nagle. – Wiem, co robi ta śmierdząca pokraka! Uuaaa…
– EKHEM…!*
* Głośne chrząknięcie akcentowane – „ostatnie ostrzeżenie” tudzież „pierwszy zwiastun pożogi”.
– Najmocniej przepraszam, stres. – Profesor wyjął piersiówkę.
– Ekhem…
Profesor schował piersiówkę.
– Otóż przebiegły pan Edzio – zaczął Krzak – wydziela z siebie coś na kształt mikrochmurek o proporcjonalnej do rozmiarów wiedzy. Wszystko, co zawarte w pamięci takich lotnych tumanów to przemknąć przez dany obszar i wrócić. W ten sposób Edward zbudował niezniszczalną armię, którą podbił Lukrainę, zmieniając ją w gród spaślaków.
– Takie frunące imbecyle chyba nie są zbyt trwałe? Co jeśli mikrochmurki zgubią drogę?
– Nic. – Krzak rozłożył ręce. – Dzięki zjawisku parowania możliwość odbudowy chmury praktycznie nie ma granic.
– Znaczy co, game over? – niepokoił się ksiądz Pedro.
Profesor rozejrzał się po auli. Oni… naprawdę w niego wierzyli!
– Druga zasada wojska: nigdy się nie poddawaj!* – Krzak wyprostował się dumnie. – Wypowiemy kanalii wojnę! To jest…
* Kiedy dowódca jest psychopatą!
– Już niech będzie kanalia. – Pani Żakiet machnęła ręką.
– Załatwimy go, proszę ja was, masową pielgrzymką!
– Zawsze mówiłem, by pokładać nadzieję w Panu. – Proboszcz Wygódka złożył ręce.
– Nie. Nie tak. Ruszymy szeroką ławą, a gdy zaatakują nas mikrochmurki, przywalimy kadzidłem. Jego woń zmiesza się z pachnącą zarazą i wtedy Edward…
– Co z moim mężem? – Panią Żakiet ogarnął niepokój.
– Mutuje – odparł Krzak.
– Mój Edzio?!
– Niech Pan mu wybaczy. – Proboszcz zrobił znak krzyża.
Krzak zmrużył oczy, czekając, aż zapadnie cisza. Później podjął:
– Pseudochmurki zmieszane z kadzidłem spróbują na powrót połączyć się z chmurą-matką… właściwie chmurą-ojcem. Dla Edwarda będzie to już banda intruzów, zagrażających jego potężnej broni – słodkiemu aromatowi. Pan Edzio nie wyda im żadnych poleceń, bo te mikrodebile i tak nic nie zrozumieją. Musiałby pierwej się z nimi połączyć. Dojdzie wtedy do wzajemnej walki. Niesforny Edward spróbuje zwalczyć zainfekowaną armię, bo inaczej mutuje razem z nią. Wystarczy podążać za mikrochmurkami, a gdy dojdzie do bitwy, wciągnąć tę kanalię i zamknąć na amen!
– Jak namierzymy chmurki? Przecież ich nie widać – pytał proboszcz.
– Ale czuć! – wyjaśnił Krzak. – Wystarczy duże skupisko ludzi.
– To niebezpieczne. Wróci łaknienie.
– Wojna wymaga ofiar – stwierdził profesor i osunął się z ulgą na krzesło.
„Właśnie wygrałeś tydzień życia” – mózg wydał komunikat o wysnuciu ostatniego wniosku.
*
A wtedy daję słowo, że będzie kolorowo!
*
Zadął w ów dzień sądny proboszcz w róg bawoli.
Ruszył pochód barył dostojnie, powoli.
W takt miarowych tąpnięć niósł się krzyk wesoły:
„szybciej! Nie przystawać, bo robią się doły!”
Pączusiowa armia w marszu nie ustaje,
ksiądz pociąga nosem, sprawdza, czy waniaje.
Naraz waćpan tucznik woła: „coś się święci”,
bo już mu nochalem woń słodyczy kręci.
Krzak, wielki jenerał, raźno podpowiada:
„nie stać, kluchy moje, pruć z kadzidła w dziada!”
Buchnął kłąb potężny, czerń świdruje w bieli,
zmyka gros chmur-głąbów po „boskiej kąpieli”.
W ślad za nimi kluchy mężnie sadła wleką,
przemknęły trzy mile, stanęły nad rzeką.
Jak im wtedy Edzio zza winkla wychynie!
Patrzy mości proboszcz, prosto na nich płynie!
Wydał Krzak rozkazy: „przygotować ssawę!
Ruszać się, do pączka, pyzy nieruchawe!”
Edward nie umyka, jeno dziwnie pląsa,
bo go własna armia równo w tyłek kąsa.
Ciągnie ssawa-gigant, chmura z wolna znika,
wreszcie i przepadła w otchłani zbiornika.
Szturcha proboszcz księdza: „spuszczaj klapę, chłopie!”.
Już on Edwardowi do duszy nakopie.
Podszedł do silosa, rzucił z miną drwiącą:
„będziesz teraz duszą w zbiorniku cierpiącą!”