- Opowiadanie: Eugeniusz Chlebowski - Poziomkowa Góra

Poziomkowa Góra

Jak może wyglądać świat, kraj, nasza miejscowość, nasze życie.... za dwa, trzy lata? Zwłaszcza, gdy odniesiemy się do obecnej sytuacji?  Zapraszam do lektury opowiadania z moją, mam nadzieję tylko literacką, wizją niedalekiej przyszłości.  Napisane, kilka dni temu. 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Poziomkowa Góra

Niedaleka przyszłość…

 

Ore, pokonując kolejne wzniesienia Piłackich Wzgórz, machinalnie kierował się na najwyższy pagórek. Tu miała czekać na niego Asta. Rozdzielili się na krótko i martwił się, że nie zdąży. Ostatni komunikat nadano jakieś pół godziny temu. Nerwowo zerknął na telefon, bateria migała. To wszystko. Zostało może jakieś 10 minut i będą rozłączeni ze światem.

 – Chyba już na zawsze – pomyślał.

 Nie chciał jej zostawiać. Mówił, że to nie ma sensu, że już go nie znajdą. Teraz właściwie biegł.

– Ile czasu zostało?!

Ta myśl górowała nad wszystkimi innymi. Starał się zachować spokój, dlatego zwracał uwagę na szczegóły. Był to jego sposób na oderwanie się od rzeczywistości. A ta od dwóch lat nie wyglądała dobrze. W ogóle nikt nie lubił mówić – i chyba myśleć – o tym, co się stało. Ore po prostu skupiał się na szczegółach. Na naturze. Na ptakach, na drzewach, na mrówkach. Trwał.

Minął ostatnie zabudowania wsi przed lasem. Dom sołtysa, jak prawie wszystkie, wyglądał na opuszczony. Jak szybko to, co stworzył człowiek, zabiera przyroda. Ore wiedział, że w tym domu zmarli wszyscy w czasie drugiego nawrotu wirusa. Po dwóch latach drewniany płot otoczony był bluszczem i dzikim chmielem, nawet na podwórzu wyrosło kilka brzóz.

Ore biegł. Starał się utrzymać równe tempo. Wiedział, że nie może się przeforsować. To wyrachowanie zostało mu po maratonach, w których regularnie biegał, zanim się to wszystko zaczęło. Ale nigdy nie biegł w takiej ciszy.

Nawet po czwartym, najgroźniejszym nawrocie wirusa, zaledwie dwa, trzy miesiące temu, żyło tu jeszcze kilkanaście rodzin. Co tydzień wysyłał wtedy do Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie informacje o aktualnej liczbie zgonów. Sam, bo był ostatnim, który miał telefon. Ostatnim, który ładował go dzięki prądnicy, jaką odnalazł i uruchomił w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej

w Kutach.

Ewakuację ogłoszono trzy dni temu. Ale ludzie jak zwykle czekali, liczyli na cud. A cudu nie było. Wschodnie wybrzeże USA zostało zniszczone. Potężne ruchy tektoniczne wzburzyły Atlantyk. Fala o niewyobrażalnej sile i wielkości ruszyła ku Europie, ku Anglii, Skandynawii, Francji, Polsce, ku Mazurom.

Ostatni komunikat, sprzed pół godziny, wciąż brzmiał mu w uszach. Nadawany z Komendy Policji Wojewódzkiej w Gdańsku:

– „Natychmiastowa ewakuacja. Powtarzam. Natychmiastowa ewakuacja. Kierujcie się na wschód. Fala dotrze do Gdańska za 5 minut”. Po chwili dyżurny porzucił regulaminowe zwroty. „Boże, widzę ją, Boże… jest jak góra, jak Himalaje… Boże miej nas w swej opiece… Uciekajcie, kto może, prędzej. Marysiu… Kocham Cię”.

Potem były już trzaski i cisza w eterze. To było o 13:12. Ore zapamiętał godzinę. Musiał zapamiętać. Fala na pełnym morzu poruszała się z prędkością 900 km/h. Po zderzeniu z brzegiem jej prędkość spadała. O ile? Tego nie wiedział. Jeśli nawet o połowę, to miał niecałe pół godziny. Może. Spojrzał nerwowo na radziecką „rakietę”, pamiątkę po ojcu, którego zabrała dopiero trzecia fala wirusa. Ona była najgorsza. Po pierwszej, z ich miejscowości ubyło niecałe dziesięć procent mieszkańców.

– Ubyło – pomyślał – Po prostu zmarli – poprawił się. Gdzieś tam w szpitalach.

Druga fala przyszła zaledwie pół roku później. Zdawało się, że wraca „normalność”, otwarto szkoły, kina. To było pod koniec września. Jednak żadne zamykanie granic, kwarantanna i godzina policyjna – która właściwie trwała przez całą dobę – w niczym już nie pomogły. Zginęło prawie dziewięć milionów mieszkańców Polski. Gdy nadeszła zima, wyjątkowo mroźna, jakiej dawno nie było, znów pojawiła się nadzieja. Zarażeń było mniej. Ale wiosną nastąpił trzeci rzut. Dwukrotnie silniejszy. Zmarło blisko 14 milionów Polaków. Świat był

w rozsypce.

Ojciec kazał strzec lasu. Ore był na niego wściekły. Wszystko się wali. Każda godzina niepewna, a on o tym swoim lesie.

– Przygotuj się – mówił do niego, będąc już w agonii.

– Weź broń, amunicję, wiesz… gdzie ukryłem.

Ore nie mógł wtedy płakać, nie przy ojcu. Trzymał go za rękę. I tak wiele chwil przypominał mu ten uścisk.

– Pójdziesz na Poziomkową Górę. – Ojciec trząsł się cały, a oddech miał płytki. Mówił krótko i cicho. Jak nigdy. Ileż razy budziły go w młodości telefony, gdy krzyczał do słuchawki o piątej nad ranem, głosem, który stawiał na baczność cały dom:

– Zabierz S2B z Mszaru i jedź później na Kacze po sklejkę!

Boże, jak dawno. To był jeszcze czarny aparat telefoniczny, z korbką. I druty telefoniczne, które łączyły leśniczówkę z pocztą.

Ojciec był leśniczym. To szczęście. Wiedział o tym. Od ponad roku jedynym mięsem, jakie jedli, była dziczyzna. Nawet ryb nie było, wszystko wyłowione. Kilka kur, które im zostały, trzymali na jajka.

Wtedy mówił o tym cholernym lesie.

– Dla kogo ma go strzec?

Nadleśnictwo nie funkcjonowało praktycznie od roku. Z wszystkich pracowników zostało kilku leśniczych. Reszta umarła, albo uciekła. Ojciec nie chciał uciekać. Chodził do lasu. Ludzi przeganiał, wnyki zdejmował, flintą straszył. I wtedy znów.

– Synu?

– Tak?

– Słyszysz mnie?

– Tak.

– Zrób, co ci powiedziałem, obiecaj.

– Obiecuję.

Ore przyśpieszył. Teraz biegł już lasem. Minął zrąb, który nie obsadzony zarósł w naturalny sposób sosną. Ojciec mówił, że tak będzie z powodu suszy.

– Żadne drzewo, poza sosną, nie urośnie.

Ojciec żył jeszcze kilka dni. Wieczorami wołał go do siebie. Ore musiał zdawać codziennie relację ze swojej pracy. Stary leśnik instruował go i pouczał. Na tyle, na ile starczało mu sił. Potem odszedł. Kościół w Kutach dawno nie funkcjonował, rodziny chowały zmarłych same. Księdza nie było. Najpierw organista kierował obrządkiem, potem i jego zabrakło. Aż w końcu przestano grzebać na cmentarzu. Najczęściej wybierano jakiś lasek w polu, albo ogród. Ore nie musiał wybierać. Ojciec oczywiście i o tym pomyślał. To była Poziomkowa Góra. Tam zabierał matkę w młodości. Tam najchętniej polował. Tam kazał zrobić mu tratwę.

– Hmm… Prawie arkę – pomyślał Ore.

Użył dłużyc świerkowych. Ojciec nakazał połączyć je liną i stalowymi taśmami, które stanowiły resory od unieruchomionego z powodu braku paliwa GAZ-a 69. Całe życie nim jeździł do lasu i nie uznawał innych samochodów terenowych. Na środku tratwy umocował z blachy falistej rodzaj kajuty – baraku. Śrubami przykręcił trzy metalowe beczki na wodę pitną i skrzynię na prowiant.

W centrum zrobił, na kawałku blachy, palenisko, obok urządził trzy prycze. Jedno dla Asty, dla Tomaszka i dla siebie. Zebrał też drewno na opał.

Ojca pochował niedaleko swojej arki. Był to chłop na schwał, więc namordował się, zanim wciągnął go na górę. Dokładnie wiedział, pod którym dębem ma wykopać dół. Potem obłożył grób kamieniami i wbił brzozowy krzyż, na którym zawiesił tabliczkę. Od siebie dopisał cytat: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J15,13).

Ore znów spojrzał na zegarek. Zostało niespełna dziesięć minut. Najgorsze dopiero przed nim. Pokona jeszcze tylko fragment drogi, która prowadzi do dawnego rezerwatu, później skręci w lewo, i na przełaj powinien dotrzeć za siedem, może osiem minut. Jednak najgorsza nie była droga, czy zmęczenie. Najgorsze było to, że nie wiedział, co powie…, co ma powiedzieć Aście. Co on ma jej powiedzieć… Przecież nie znalazł go. Biegł sam. Nie było obok niego małego piegowatego urwisa o zadartym nosie. Nie niósł go z uśmiechem na barana. Nie śpiewali raźnie „Hej, bystra woda”. Nie było Tomaszka. Ani

w chacie rodzinnej Asty, do której wróciła rok temu, aby zająć się bratem, gdy obydwoje rodzice zmarli w czasie drugiego nawrotu zarazy. Ani na brzegu jeziora. Nie było go w remizie i w dawnej szkole. W kościele, w opuszczonym sklepie i na starej plaży.

Gdy dwie godziny temu usłyszał komunikat o ewakuacji i biegał po pustej wsi, by ostrzec jeszcze tych, którzy żyli, oni się pakowali. Tomaszek chciał zabrać wszystkie figurki Avengers, no i wędkę, którą Ore podarował mu na szóste urodziny. Po dwudziestu minutach Ore zdał sobie sprawę, że nie czas ratować innych. Wrócił do Asty, która upychała plecak.

– Szybko, nie mamy czasu – rzucił do niej. – Gdzie Tomaszek? – zawołał.

Asta rozejrzała się nieobecnym wzrokiem. Rzadko widywał ją w takim stanie. Gdy przyjechała z powrotem rok temu, ledwie ją poznał. To była jego miłość

z czasów dzieciństwa. Może nie miłość, po prostu spędzali ze sobą dużo czasu. Nie nazywali tego miłością, ale wiedzieli, że to nie jest zwykła przyjaźń. Tak naprawdę wiedzieli to dopiero po wielu latach… Jej dom był położony najbliżej leśniczówki, choć to było i tak dwa kilometry z okładem przez las. Nie widzieli się prawie trzydzieści lat. Asta wyjechała dawno, wróciła zająć się Tomaszkiem. Gdy przywiózł jej drewno furmanką, mogli swobodnie porozmawiać. I Ore poczuł się tak, jakby ten czas nie minął. Jakby zawsze tu byli, Ona i On,

i wiedział, że ona też tak czuje. Że znów mogą zbierać poziomki, rozpalać wspólne ognisko, patrzeć bez końca w gwiazdy, słuchać cykad. Tak potoczyła się ta miłość w czasach zarazy. Ore, dwiedzał Astę regularnie, pomoprzypominał sobie wiele dawnych, szczęśliwych dni. A obok nich, gdzieś zawsze był Tomaszek. Kiedy był przy niej, przy nich, zapominał o szaleństwie wokół. Szaleństwie ginącego świata. I teraz już wiedział, że zawsze kochał tylko ją…

Ore miał do pokonania ostatni wąwóz, później musiał wbiec na górę. Tam już jest arka. Tam powinna być Asta. Nie myślał. Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć.

– Czy tak wygląda pieprzony koniec świata? – pomyślał, gdy wbiegając na górę minął pomarańczowe motyle, nakrapiane czarnymi cętkami nad jakąś zdziczałą odmianą kosmosów.

– To chyba perłowiec malinowy – zauważył machinalnie.

Słońce świeciło w zenicie. Był lipiec. Kolejny gorący i suchy miesiąc, ale w lesie panował przyjemny chłód. W nozdrza uderzał zapach żywicy.

Gdy wbiegł na szczyt, Asta siedziała nieruchomo na skraju zrębu, nieopodal tratwy. Twarz miała skierowaną ku słońcu. Siedziała na olbrzymim pniu spiłowanej sosny. Ore niepewnie zbliżył się do niej. Miała długie, wyjątkowo długie rzęsy. Teraz na wpół przymknięte. Ostre, czarne brwi zastygły nieruchomo, a usta, jak dawniej, wydawały się być wycięte z korali jarzębiny.

Ore oddychał ciężko, zmęczony biegiem. Asta nie odzywała się. On też. Dyszał. Wyrównał oddech i wyciągnął rękę do niej, jednocześnie patrząc na zegarek.

– Chodźmy, zostały trzy minuty – powiedział delikatnie.

Asta nawet nie drgnęła. Patrzył na nią z wyciągniętą dłonią, brudną od ziemi

i żywicy. Po chwili Asta nieznacznym ruchem ręki wskazała miejsce obok siebie. Ore cofnął dłoń i niezdecydowany stał naprzeciwko.

– Usiądź – powiedziała.

Miała włosy spięte w kok, który przewiązała sobie jakąś leśną trawą. Ore zrozumiał. Usiadł obok i wziął jej dłoń w swoją. Nieopodal była sucha brzoza, w którą uparcie bił dzięcioł. Ore spojrzał na jej twarz. Oddychała spokojnie, a błyski słońca wędrowały po jej policzkach. Siedzieli tak bez słowa, trzymając się za ręce. Woń poziomek i żywicy, wymieszana z leśnymi ziołami, unosiła się mocno w powietrzu. Ore chciał zapytać, czy pamięta, jak kiedyś spotkali się tu zbierając poziomki. Otworzył usta i nic nie powiedział. Asta odwróciła głowę i spojrzała na niego. Tak jak dawniej. Wtedy, gdy będąc dziećmi cieszyli się ze swej dzikiej, leśnej wolności. Teraz był już spokojny. Wiedział, że pamięta. Gdy usłyszeli daleki grzmot, „na kształt” zbliżającej się burzy, przytulili się do siebie bardziej. Ore miał nadzieję, że słońca nie zakryją chmury, a zapachu poziomek nie zastąpi morska woń… Przytulił się jeszcze mocniej. Policzek Asty pachniał drzewami. Potem zamknęli oczy.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam z zainteresowaniem i podobało mi się. Przejmujące i klimatyczne. Relacja bohatera z Astą nie przedstawiona tak dobrze jak relacja z ojcem. Wydaje się, że właśnie rozmowy Ore z ojcem, bliskość, irytacja są największą siłą opowiadania. Anturaż właśnie zbliżającej się apokalipsy z jednej strony jakby niekonieczny, przypadkowy, a z drugiej podkreśla więzi z ojcem, o których czytelnik chce czytać. Część rzeczy pozostaje niedopowiedzianych i tajemniczych. Ogólnie –zamknięte, z wewnętrzną logiką opowiadanie, całkiem zgrabne.

Pozdrawiam!

Hej! Przyjemnie się czytało, całkiem zgrabnie opisujesz więzi między bohaterami. Czytałem z zainteresowaniem, ogólnie na plus. CHOCIAŻ. To już subiektywna uwaga, ale: osobiście nie jestem fanem opowiadań, w których 90% tekstu to retrospekcje. Historia opowiadana w ten sposób nie wciąga tak samo. No ale zamysł rozumiem. Przepatrz sobie tekst bo Ci się dziwnie poprzestawiały zdania do kolejnych akapitów no i jest trochę literówek. A, nie wiem też co ma wspólnego wielka fala z wirusem :( Chyba, że zwyczajnie nałożyły się na siebie dwie katastrofy. Pozdrawiam!

I ja zastanawiam się, czy konieczne było łączenie wirusa i ogólnoświatowego potopu? Mam wrażenie, że bardziej zadowolona byłabym z lektury opowiadania traktującego tylko o zarazie i jej skutkach. No i nie wiem, co stało się z Tomaszkiem.

Wykonanie, co stwierdzam ze smutkiem, pozostawia sporo do życzenia.

 

Zo­sta­ło może ja­kieś 10 minut… ―> Zo­sta­ło może ja­kieś dziesięć minut

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie.

 

Po dwóch la­tach drew­nia­ny płot oto­czo­ny był blusz­czem i dzi­kim chmie­lem… ―> Raczej: Po dwóch la­tach drew­nia­ny płot porośnięty był blusz­czem i dzi­kim chmie­lem

 

w re­mi­zie Ochot­ni­czej Stra­ży Po­żar­nej

w Ku­tach. ―> Zbędny enter.

 

Fala do­trze do Gdań­ska za 5 minut”. ―> Fala do­trze do Gdań­ska za pięć minut”.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Ma­ry­siu… Ko­cham Cię”. ―> Ma­ry­siu… Ko­cham cię.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

po­ru­sza­ła się z pręd­ko­ścią 900 km/h. ―> …po­ru­sza­ła się z pręd­ko­ścią dziewięciuset kilometrów na godzinę.

Nie używamy skrótów i symboli.

 

– Ubyło – po­my­ślał – Po pro­stu zmar­li – po­pra­wił się. Gdzieś tam w szpi­ta­lach. ―> Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Świat był

w roz­syp­ce. ―> Zbędny enter.

 

To był jesz­cze czar­ny apa­rat te­le­fo­nicz­ny, z korb­ką. I druty te­le­fo­nicz­ne… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Na środ­ku tra­twy umo­co­wał z bla­chy fa­li­stej ro­dzaj ka­ju­ty – ba­ra­ku. ―> Na środ­ku tra­twy umo­co­wał ro­dzaj ka­ju­ty-ba­ra­ku z blachy falistej.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy; bez spacji.

 

Naj­gor­sze było to, że nie wie­dział, co powie…, co ma po­wie­dzieć Aście. ―> Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

Ani

w cha­cie ro­dzin­nej Asty… ―> Zbędny enter.

 

To była jego mi­łość

z cza­sów dzie­ciń­stwa. ―> Jak wyżej.

 

Jakby za­wsze tu byli, Ona i On,

i wie­dział, że ona też tak czuje. ―> Jak wyżej.

 

Ore, dwie­dzał Astę re­gu­lar­nie, po­mo­przy­po­mi­nał sobie… ―> Coś się tutaj pomerdało, a pewnie miało być: Ore odwie­dzał Astę re­gu­lar­nie, po­przy­po­mi­nał sobie

 

Miała dłu­gie, wy­jąt­ko­wo dłu­gie rzęsy. Teraz na wpół przy­mknię­te. ―> Przymykać można powieki, ale nie rzęsy.

 

Pa­trzył na nią z wy­cią­gnię­tą dło­nią, brud­ną od ziemi

i ży­wi­cy. ―> Zbędny enter.

 

Woń po­zio­mek i ży­wi­cy, wy­mie­sza­na z le­śny­mi zio­ła­mi, uno­si­ła się mocno w po­wie­trzu. ―> Co to znaczy unosić się mocno w powietrzu?

A może miało być: Mocna woń po­zio­mek i ży­wi­cy, wy­mie­sza­na z le­śny­mi zio­ła­mi, uno­si­ła się w po­wie­trzu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka