- Opowiadanie: Montserrat - Cudowne uzdrowienie na Isola della Boscaglia

Cudowne uzdrowienie na Isola della Boscaglia

Moje pierwsze opowiadanie tutaj, więc z pewną taką nieśmiałością... ;)

Hasło: adriatycka ablutomania

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Wiktor Orłowski, Użytkownicy, Finkla, ninedin

Oceny

Cudowne uzdrowienie na Isola della Boscaglia

Carlottę obudziły wpadające przez okno promienie słońca. Musiało być już późno, bo z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny matki. Podśpiewywała coś pod nosem. dziewczyna odrzuciła nagrzane słonecznymi promieniami prześcieradło i wstała. Gdy weszła do kuchni, spostrzegła na stole talerz z dwiema brioszkami. Matka stała przy blacie ugniatając ciasto na makaron. Carlotta rzuciła niemrawe przywitanie, po czym siadła i wsadziła ciastko do ust.

 – Dzień dobry, pani Scazzi! – usłyszała zza okna. Sąsiadka z kamienicy naprzeciwko wychylała się przez parapet. Jej zwykle roziskrzone ciekawością oczy tym razem wręcz wychodziły z orbit z ekscytacji – Słyszała pani wieści?

 – Pewnie, że słyszałam! – odkrzyknęła matka odwracając się w kierunku okna – Toż od rana o niczym innym w radiu nie mówią!

Carlotta przeżuwała powoli croissanta. Przełknęła, po czym zdecydowała się zapytać, czym tym razem żyje ich niewielka społeczność. W końcu niewiele się tu działo.

 – O co chodzi? – spytała od niechcenia

 – Nie uwierzysz! – wykrzyknęła matka, zanurzając dłonie w leżącym na blacie cieście makaronowym. – Wszystko się teraz zmieni. Przyjedzie do nas Il Mago.

 – Kto? – spytała Carlotta, raczej z grzeczności niż ciekawości. Wstała od stołu z zamiarem zaparzenia kawy.

 – Il Mago, ten słynny hipnotyzer, wiesz, ten z telewizji. Podobno potrafi wyleczyć wszystkie choroby. Zrobi seans dla wszystkich mieszkańców, a wtedy pozbędziemy się Zarazy. I będziemy mogli wreszcie wrócić do normalności.

 – Normalności? – Carlotta zamarła z kawiarką w dłoni i wbiła wzrok w plecy matki.

 – No tak. – Ta posłała jej przez ramię zdziwione spojrzenie. – Uleczy nas i wtedy będziemy mogli opuścić wyspę i wrócić na kontynent. I znowu żyć normalnie. Koniec z ablucjami. Nie chciałaś nigdy stąd wyjechać, dziecko?

 – W sumie nie wiem…

 Matka westchnęła.

 – Pij tę kawę i szykuj się. Zdążysz na ablucję o dwunastej.

 

 Kiedy drzwi kamienicy skrzypiąc zamknęły się za nią, po uliczkach niosło się już bicie kościelnych dzwonów. Słońce stało wysoko, a jego blask nadawał zbudowanym z jasnego piaskowca budynkom ciepły, złocisty kolor. Carlotta ruszyła w stronę rynku.

Pięć minut później zza rogu wyłoniła się biała fasada kościoła. Tuż przed nim, na środku placu, kobieta ujeżdżała delfina, z którego pyska tryskała struga wody. Dookoła fontanny biegały dzieci, zanurzając w niej ręce i chlapiąc. Ale to była zwykła woda, a by rozwiązać problemy ich miasteczka potrzeba czegoś więcej. Carlotta wsunęła się w uchylone drzwi kościoła.

W środku zaczął się już przypływ. Woda sięgała prawie do przedostatniego rzędu. Fale miarowo przykrywały i odkrywały czerwone poduszki klęczników. Ciężkie, kryształowe żyrandole nie dawały zbyt wiele światła, ale w półmroku było widać sylwetki kilkudziesięciu zanurzonych osób. Jednak wielu mieszkańców skorzystało z wolnego dnia i wstało dopiero przed południem. Matka musiała zdążyć na ablucję poranną. Carlotta zdjęła sandały i postawiła je na siedzeniu ostatniej ławki. Tutaj fale na pewno ich nie dosięgną. Po chwili ściągnęła również sukienkę i bieliznę, po czym odłożyła je obok butów i ruszyła w głąb kościoła. Woda była dziś chłodna, ale przyjemna. Szła powoli, rozglądając się wokół. Rzędy ławek powoli zanurzały się, aż w końcu zniknęły zupełnie, a przed Carlottą otworzyła się granatowa tafla podziemnego jeziora. Woda sięgała jej obojczyków, odepchnęła się więc stopami od podłoża delikatnym ruchem i zaczęła płynąć.

 – Hej! – usłyszała. Od prawej strony płynęła w jej kierunku postać, w której po chwili w półmroku rozpoznała Simonettę.

 – Hej, Simi! – odpowiedziała

 – Słyszałaś? – spytała tamta konspiracyjnie koleżanka zrównując się z Carlottą.

 – No pewnie. Sąsiadka już się podnieciła, mama też. Pewnie wszyscy o tym gadają, co?

 – Jasne. A ty co, nie cieszysz się? – W głosie Simonetty pobrzmiewało zdziwienie. Dopłynęły do wystającej ponad taflę wody skały. Równie dobrze mogła to być stara rzeźba, która opłukiwana wiele lat przez wodę zatraciła już swoje kształty. Obie zawiesiły się na niej rękami, by wygodniej rozmawiać.

 – Bo ja wiem… – zamyśliła się Carlotta. – Całe życie tu mieszkamy. I my, i nasi rodzice. Kiedy to się wszystko zaczęło? Z siedemdziesiąt lat temu? Czemu w ogóle miałabym chcieć coś zmieniać…

Simonetta odwróciła się energicznie i oparła o skałę plecami.

 – Nie rozumiem cię. Przecież to dobrze, że on nas uleczy. Koniec z tym codziennym moczeniem, no i w ogóle, będzie można wyjechać z wyspy.

 – Myślisz, że to z powodu Zarazy musimy chodzić na ablucje? – spytała Carlotta w zamyśleniu

 – No a niby czemu? – W głosie koleżanki pobrzmiewała lekka nuta irytacji

 – Nie wiem. – Carlotta wzruszyła ramionami. – Jakaś tradycja. Czy to możliwe, żeby codzienne zanurzanie się w wodzie zapobiegało chorobie? Nawet w wodzie święconej… No i co to za choroba tak w ogóle? Nawet moja mama już nie pamięta, na co oni wtedy zachorowali, że trzeba było ich odizolować.

Simonetta położyła się na wodzie i podniosła powoli nogę pionowo do góry, po czym opuściła z głośnym pluskiem. Odwróciła się w stronę Carlotty.

 – A czy to ważne? Nadal tu jesteśmy. A wkrótce może nas nie być. Seans podobno w sobotę wieczorem w Cyrku.

 

Cyrk. Nikt tam nie chodził od lat. Carlotcie przeszło przez myśl, że stał opuszczony już wtedy, kiedy jej dziadkowie jako dzieci przybyli na wyspę. Postanowiła, że pierwszy raz w życiu obejrzy go z bliska. Teraz stała na ścieżce prowadzącej na wzgórze, a przed nią wznosiła się okrągła, betonowa budowla. Chociaż kiedy wychodziła z miasteczka zegar na ratuszowej wieży wskazywał ledwo pierwszą po południu, tutaj już zmierzchało. Kanciaste łuki odcinały się przybrudzoną bielą na tle szarzejącego nieba. Nad wejściem wisiała czarna płaskorzeźba przedstawiająca dwie splecione ze sobą zalewne w akrobatycznym triku postacie cyrkowców. Carlotta pchnęła ciężkie, metalowe drzwi.

Z wewnątrz budynek wydawał się znacznie większy niż z zewnątrz. Przez umieszczone na półokrągłym sklepieniu kolorowe witraże wpadały małe wiązki światła. W tym kolorowym półmroku Carlotta widziała wielką arenę otoczoną trybunami. Na środku, tyłem do niej, stała postać. Gdy podeszła bliżej spostrzegła, że jest to mężczyzna. Niezbyt wysoki, z lekką nadwaga, około pięćdziesięcioletni, o przeciętnych rysach ogolonej twarzy. Z pewnością zniknąłby w tłumie, gdyby nie dziwaczny strój. Miał na sobie welurowe spodnie w burgundowym kolorze i taką samą marynarkę z szerokimi rękawami, które powiewały przy każdym ruchu dłoni. Dłońmi z kolei manewrował dość energicznie, wykonując skoordynowane, ale trudne do określenia ruchy. Na głowie czarny kapelusz typu Homburg. Jak typowy cyrkowiec, pomyślała Carlotta. Ale bo mógłby robić typowy cyrkowiec w od lat zamkniętym cyrku?

Zrobiła krok naprzód. Pod jej stopami zazgrzytały odłamki szkła i gruzu, którymi usiana była cała arena. Mężczyzna odwrócił się zgrabnym ruchem, jakby wykonywał piruet. Utkwił w niej świdrujące spojrzenie jasnych oczu. Przez chwilę oboje milczeli.

 – To pan jest Il Mago? – spytała

Mężczyzna zmierzył dziewczynę wzrokiem, po czym uniósł dłonie w górę, a jego szerokie rękawy zafurkotały.

– Tak, to ja. Czekałaś na mnie, moja droga?

 – Miał pan przyjechać w sobotę. – Carlotta zignorowała jego pytanie. – Jak się pan tu dostał?

 – Pociągiem – wzruszył ramionami mężczyzna.

 – Jesteśmy na wyspie. Tu nie ma torów – uniosła brwi. Taksowała mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem, ale ten nie zwracał na nią uwagi. Okręcił się wokół własnej osi na jednej nodze. Po chwili jakby przypomniał sobie o obecności dziewczyny. Ruszył w jej stronę. Carlotta poczuła powiew zapachu palonych ziół, kiedy prawie otarł się o jej bark.

 – Ale kiedyś wybudują – rzucił przez ramię mijając ją i ruszając w stronę wyjścia – chodźmy porozmawiać na zewnątrz.

 

Kojący szum morza mieszał się z delikatnym pluskiem fal uderzających o betonowe molo. Carlotta usiadła na brzegu i podciągnęła nogi pod brodę. Wpatrywała się w horyzont, dopóki z zamyślenia nie wyrwał jej intensywny chlupot. Spojrzała w dół i zobaczyła zielonkawy, pokryty łuskami kształt pod powierzchnią tafli. Był duży, wielkości człowieka, ale pokryty lekko srebrzystymi łuskami, które odbijały promienie popołudniowego słońca. Tutaj było zdecydowanie cieplej niż na wzgórzu, pomyślała Carlotta. I wcześniej. Kształt majaczący pod wodą krążył jeszcze chwilę, po czym wynurzył się z głośnym prychnięciem.

 – Alessio! – przywitała się Carlotta z radością.

Od kiedy jej przyjaciel postanowił zamieszkać pod wodą, mieli znacznie mniej czasu na rozmowy.

Miesiąc wcześniej stała na plaży i patrzyła, jak powoli zanurza się w morzu.

 – Na pewno chcesz tam iść? – rzuciła wtedy ze ściśniętym gardłem, próbując ukryć pobrzmiewający w głosie żal. Alessio odwrócił się. Woda sięgała mu już do piersi.

 – Jak już mam się do usranej śmierci moczyć się w wodzie, to niech to będzie woda pełna życia, a nie to bajoro pełne kurzu i brudu. – Zamilkł na chwilę, po czym uśmiechnął się. – Nie martw się, będziemy się przecież spotykać.

Od tej pory spotykali się więc przy molo, jeśli akurat udało im się na siebie wpaść. Kiedy Carlotta miała zmartwienie, często siadywała tam czekając, aż przyjaciel się zjawi. Jeśli to się nie stało, miała przynajmniej chwilę spokoju dla siebie.

 – Słyszałem wielką nowinę – zabulgotał układając rybie wargi z czymś, co miało zapewne przypominać ironiczny uśmiech.

Carlotta skrzywiła się.

– Rozmawiałam z nim

– Z kim?

– No, tym hipnotyzerem. Zapytałam go, czy naprawdę jest w stanie wyleczyć nas wszystkich z Zarazy.

Granatowe oczy Alessia patrzyły na nią wyczekująco.

 – Mówi, że tak. Że jego seans zdejmie resztki choroby ze wszystkich mieszkańców i z całej wyspy. Wtedy już nie będziemy musieli robić codziennych ablucji. Wiesz, taka jedna porządna ablucja, która wszystkich wyleczy raz na zawsze.

 – A tobie się to nie podoba? – Alessio chwycił brzeg mola błoniastymi dłońmi. Szykował się na dłuższą rozmowę.

 – Nie wiem – przyznała Carlotta po chwili milczenia. – Trochę mu nie ufam, trochę nie wierzę, że jeszcze istnieje jakaś choroba. To codzienne obmywanie się jest męczące, to prawda. Ale wszyscy będą chcieli stąd wyjechać. Rozmawiałam dziś w jeziorze z tyloma osobami, wszyscy tak mówili. Tak jakbyśmy sobie nie mogli tu dalej mieszkać już bez ablucji, z własnej woli a nie z przymusu…. Nie wiem. – Pokręciła głową. – Mam mętlik w głowie.

 

Rozmawiali chyba dwie godziny, bo gdy wracała plażą do domu, morze złociło się promieniami zachodzącego słońca. Piasek pod jej stopami był ciepły i miękki. Spotkanie z przyjacielem uspokoiło ją trochę. Szła tak, pełna pogodnych myśli, aż poczuła, że piasek pod jej lewą stopa osypuje się. W plaży widniała dziura. Była wąska na łokieć i tak głęboka, że nie sposób było dostrzec, co znajduje się na dnie. Jednak kierowana intuicją Carlotta spytała, trochę sama siebie, trochę w próżnię:

 – To znowu pan, Il Mago?

 – A jakże, miło, że poznałaś – dobiegło z wnętrza dziury. To z pewnością był głos mężczyzny, z którym dzisiaj rozmawiała w Cyrku.

 – Co pan tu robi? – spytała zdezorientowana. – Nie powinien pan nadal przygotowywać seansu?

 – No przecież mam tu być dopiero w sobotę! – odpowiedział lekko zdenerwowany hipnotyzer. Jego głos był lekko przytłumiony przez warstwy piasku.

 – Raczej chodzi mi o to, co pan robi zakopany na plaży.

 – Piasek jest mi potrzebny. Do klepsydry. Chyba wiesz, że czas na wzgórzu płynie trochę inaczej, prawda?

Carlotta wzruszyła ramionami poirytowana, chociaż nie mógł tego zauważyć.

 – Widzimy się na seansie, młoda damo. Nie przegap go! – dobiegło z głębi dołu.

Kiedy Carlotta wróciła do domu prawie zmierzchało. Matki nie było, ale nie zmartwiło jej to. Pewnie podekscytowana dzisiejszymi nowinami poszła omówić je z sąsiadkami. Dzisiejszy dzień zmęczył ją, i fizycznie, i psychicznie. Odgrzała zostawiony w kuchni obiad i położyła się.

 

Obudził ją grzmot. Ciężkie krople deszczu uderzały o parapet, wybijając na nim staccato. Usiadła gwałtownie na łóżku, a przez głowę przeszła jej myśl, czy usłyszała uderzenie grzmotu naprawdę, czy był to tylko sen. Za oknem było ciemno. W mieszkaniu również. Spojrzała na zegarek – było lekko po dwudziestej drugiej. Matka powinna już być. Wstała i zapaliła światło. Zajrzała do dwóch pozostałych pokoi, ale wszędzie witała ją tylko cisza i ciemność. W końcu wsunęła się do kuchni. Ceramiczne płytki na podłodze raziły chłodem w bose stopy. Podeszła do parapetu i spojrzała przez okno. Cała ulica wydawała się wyludniona. I nie chodziło o sam zaułek. Zmartwiły ją ciemne okna we wszystkich kamienicach.

Nagle przypomniała sobie słowa Il Mago: czas na wzgórzu płynie inaczej.

Czy to znaczy, że tam nastała już sobota? I wszyscy zgromadzili się w Cyrku?

Czyżby matka poszła bez niej, przekonana, że skoro po południu udała się na wzgórze i do tej pory nie wróciła to zapewne jest na seansie? Carlotta wybiegła z kuchni.

Kilkanaście minut później biegła już Via Velasca w kierunku rynku. Zdążyła już przemoknąć do suchej nitki. Lepiące się do czoła włosy opadały jej na oczy, ale jednego była pewna – okna wszystkich kamienic pozostawały ciemne. Kiedy minęła kościół i wkroczyła na ścieżkę prowadzącą do Cyrku, strugi deszczu spływające ze wzgórza zamieniły się w rwące, błotniste potoki. Woda sięgała jej do kostek, ale nie zwracała na to uwagi. W dali majaczyła już przysadzista bryła cyrku. Gdy w końcu dopadła do ciężkich drzwi. pociągnęła za klamkę. Nie poruszyły się. Szarpnęła drugi raz, trzeci, piąty, ale masywne wrota ani drgnęły.

 – Zamknięte! – dobiegło ją z zza pleców. Ledwie usłyszała ten zniekształcony przez plusk deszczu głos, ale wiedziała, do kogo należy. Odwróciła się. Przed nią stał Il Mago, w tym samym co wcześniej burgundowym stroju. Teraz był jednak podobnie jak ona przemoczony i ubłocony, jakby też przebiegł przed chwilą całą drogę z miasteczka aż tutaj.

 – Niestety. – Mężczyzna rozłożył ręce w geście bezradności. – Już się zaczęło.

 – Dlaczego pan nie jest w środku?! – zawołała Carlotta, próbując przekrzyczeć wiatr i ulewę.

 – Jestem – odparł Il Mago. – Jak wszyscy mieszkańcy. Niestety, nie możesz już wejść. Przykro mi.

Carlotta rzuciła mu wrogie spojrzenie, po czym ruszyła przed siebie. Skoro nie może wejść do Cyrku, co innego jej pozostało.

 – Czekaj, mam coś dla ciebie – powiedział Il Mago zatrzymując ją gestem dłoni. Wyciągnął coś z kieszeni marynarki. Popatrzyła na jego dłoń. Bura kula, którą trzymał, kłębiła się i piszczała. Carlotta zdała sobie sprawę, że to kłębowisko szczurów. Kilkanaście gryzoni splątanych ze sobą ogonami.

 – Co… to jest? – wykrztusiła, nie mogąc oderwać oczu od zjawiska. Fascynacja walczyła w niej z obrzydzeniem.

 – Król Szczurów – odpowiedział Il Magio. – Przyda ci się.

Carlotta podniosła na niego pytający wzrok.

 – No, chorobę roznoszą. Jak będziesz chciała, żeby cię znowu tutaj odizolowali. Albo kogoś, kogo nie lubisz – zachichotał – Jedno ugryzienie powinno wystarczyć.

 – Zaraz… To znaczy, że teraz nie mamy tu już tej choroby? Nawet ja, mimo że nie jestem na seansie?

 – Macie, nie macie… – Mężczyzna machnął ręką. – Co za różnica?

 

Carlotta otworzyła oczy. Słoneczne światło wpadało przez okno napełniając pokój ciepłym blaskiem. Dotknęła włosów. Były suche. Nie mogła sobie przypomnieć wczorajszej drogi powrotnej, ale jakoś przecież musiała tu dotrzeć. Opuściła stopy na podłogę i wstała. Na podłodze leżały ubłocone ubrania. Czyli jednak, wczorajsza eskapada w burzy nie była snem. W korytarzu na podłodze leżał szary pakunek pokryty zeskorupiałym błotem. Dochodziło z niego ciche chrobotanie. Kątem oka zauważyła, że w środku coś się porusza. Już wiedziała, co w nim jest. Musiała tam zapakować wczorajszy podarunek od Il Mago.

Tak jak myślała, była w mieszkaniu sama. Zaparzyła sobie kawę i zjadła wczorajsze brioszki.

Po śniadaniu Carlotta zdecydowała się wyjść i sprawdzić, czy ktokolwiek już powrócił do miasteczka. Zbiegała energicznie po schodach nucąc pod nosem piosenkę dla dodania sobie odwagi, gdy nagle, po zeskoczeniu z ostatniego schodka, wpadła po kostki w wodę. Przeklęła cicho. Cała klatka schodowa wypełniona była stojącą wodą. Z wysiłkiem pchnęła drzwi kamienicy. Tak jak przypuszczała, cała ulica zamieniła się w stojące jezioro. Westchnęła i ruszyła w stronę rynku. Na czystym, niebieskim niebie świeciło słońce. Carlotta poczuła ciepły powiew na twarzy. Ani śladu wczorajszej burzy. Oczywiście poza stojącą wszędzie wodą. Jednak brodzenie w niej było teraz znacznie przyjemniejsze niż w nocy, kiedy lodowate krople wlewały się do oczu, a stopy marzły w zimnych strumieniach. Było pusto.

Fontanna nie wyrastała już z bruku. Teraz dziewczyna na grzbiecie delfina wynurzała się wprost z tafli jeziora, w jakie zamienił się rynek. Carlotta dostrzegła zielonkawy kształt po drugiej stronie pomnika. Postać, która przysiadła na zalanym murku okalającym fontannę. Podeszła do niej i usiadła obok z głośnym pluskiem.

 – Cześć! – Alessio odwrócił do niej zielonosrebrzystą twarz o granatowych oczach. – Trochę się u nas pozmieniało.

 – Teraz przynajmniej możemy się spotkać na rynku – westchnęła Carlotta przebierając nogami w wodzie. – I może nie będzie trzeba już robić ablucji.

 – To się chyba właśnie stało, w Cyrku i tutaj. Wielka ablucja całego miasteczka – zamyślił się Alessio, po czym zsunął się do wody. Zrobił kilka okrążeń, po czym wynurzył się znowu. – I chyba tylko ty się nie załapałaś. Co zamierzasz? Zostaniesz tutaj?

Carlotta wzruszyła ramionami. Towarzyszący jej wczoraj niepokój wyparował. Na myśl o opuszczonym mieście nie czuła już strachu. Wkrótce mieszkańcy zaczną schodzić ze wzgórza. A że niektórzy z nich – może wszyscy – podnieceni perspektywą uzdrowienia odejdą z wyspy? To już nie stanowiło dla niej problemu.

 – Zobaczymy – odparła po chwili namysłu. – Wiesz, Il Mago dał mi mały… hm, prezent. Mogę zrobić tak, żeby wszystko było jak dawniej. Albo zostanę tu sama, tak jak chciałam. A może jednak odejdę ze wszystkimi? Sama jeszcze nie wiem, ale przynajmniej mam tyle możliwości. Właściwie to teraz wszystko zależy ode mnie, muszę tylko się zastanowić – zaśmiała się. – A to przecież nie ucieknie. Na razie sobie posiedźmy. Jest taki ładny dzień.

Koniec

Komentarze

Interesujące ogranie hasła konkursowego, za znajomość realiów włoskich daję dodatkowe punkty. Taka to oniryczno-baśniowa przypowieść o tym, czy lepsze to, co nieznane, czy to co na zewnątrz strefy codziennego komfortu. A odpowiedzi z punktu widzenia głównej bohaterki możemy się zapewne łatwo domyślićwink

Dzięki, oidrin! Cieszę się, że “adriatyckość” jest wyraźnie zaznaczona wink Mam nadzieję, że stopień dziwności też wystarczający, przyznaję, że sny podczas pandemii nieźle inspirują do dziwnych historii

Przyjemna lektura. Tekst ładnie napisany, poprawnie, z rosnącym napięciem skomponowany. Bardzo mało weirdowy, bliższy fantasy z odrobiną niesamowitości, ale to na szczęście nie mój problem, tylko jurorów, mnie się dobrze czytało :). Wolałabym wiedzieć trochę więcej o Il Mago i w ogóle o tym, co się stało w miasteczku, bo pod koniec trochę się pogubiłam fabularnie i mam wrażenie, że końcówka nie wybrzmiała tak mocno, jak by mogła, ale generalnie na plus.  

ninedin.home.blog

ninedin, dziękuję bardzo za odwiedziny i miłe słowo :) To moje pierwsze opowiadanie tutaj i jedno z pierwszych z elementami fantastycznymi w ogóle, więc mam nadzieję, że jeszcze się wyrobię. W ramach treningu spróbuję trochę przerobić według Twoich sugestii. 

 Podśpiewywała coś pod nosem. dziewczyna odrzuciła nagrzane słonecznymi promieniami prześcieradło i wstała.

Dziewczyna 

– To pan jest Il Mago? – spytała[+.]

Spojrzała w dół i zobaczyła zielonkawy, pokryty łuskami kształt pod powierzchnią tafli. Był duży, wielkości człowieka, ale pokryty lekko srebrzystymi łuskami, które odbijały promienie popołudniowego słońca.

Niepotrzebne powtórzenie. Wyrzuciłabym to z pierwszego zdania.

– Rozmawiałam z nim[+.]

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Anet, dziękuję za lekturę i uwagi! Czytałam kilka razy, ale mi umknęło, tak to jest, jak się redaguje na ostatnią chwilę :/

U siebie zawsze najtrudniej zauważyć usterki ;)

Przynoszę radość :)

– było lekko po dwudziestej drugiej.

“krótko po”? Dwudziesta druga chyba nie waży za dużo, a kolokwializm w narracji nie stylizowanej na kolokwialną już tak? ;-)

 

Przyjemna lektura. Fantastyczny motyw, który doprowadza od przymusowej, choć dobrowolnej niewoli na próg wolności. Tylko, że o koszcie tej wolności to za wiele nie ma… 

 

Otwarty finał, z jakiegoś powodu, nie wybrzmiewa. Dlaczego Il Mago dał jej taką możliwość? Włoski sztafaż – na plus.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dziękuję, PsychoFish – przyznam, że to “lekko” było dla mnie kompletnie przezroczyste (może to regionalizm?), także dzięki za zwrócenie uwagi.

Zgadzam się, że przydałoby się dopracowanie wątku, spróbuję to zrobić już poza konkursem ;)

 

Jest to kolejne z opowiadań konkursowych, które – tym razem w sposób bardziej metaforyczny – porusza tematykę aktualnej izolacji i pandemii koronawirusa. Nie twierdzę, że jest to cecha zła, w końcu ludzie mają prawo pisać o wszystkim, podobnie jak mają prawo uznawać swoją literaturę za płaszczyznę komunikacji ze światem, przez którą wolno im komentować rzeczywistość. Po prostu jest to dla mnie – jako że czytam wszystkie konkursowe teksty – ciekawe zjawisko, że tak wiele osób, nawet musząc ubrać w słowa wylosowany absurdalny temat, krąży myślami wokół wirusa. Ale do rzeczy.

W opowiadaniu ujął mnie przede wszystkim klimat. Narracja jest spokojna, powolna – zaryzykowałabym stwierdzenie: ślamazarna – ale też nie jest to rodzaj literackiego kina akcji, tempo jest moim zdaniem idealne. Tkasz słowem bardzo senną, pełną niedomówień atmosferę małego nadmorskiego miasteczka, w sposób dość oczywisty, ale ciekawy nawiązując do „adriatyckiej ablutomanii”. Wprawdzie sami bohaterowie zdają się owej „manii” nie wykazywać, ale per analogium do naszej sytuacji uznaję to za ciekawą metaforę nastroju, jaki ogółem panuje w społeczeństwie. Adriatyk, rzecz oczywista, również ma tu swoje miejsce.

Drobny zgrzyt, który rzucił mi się w oczy na początku: piszesz najpierw o brioche, a potem o croissancie, a to chyba nie są te same rodzaje pieczywa (jeśli chodziło o to, że bohaterka jadła najpierw to, a potem to, przeskok był dla mnie trochę niejasny). W warstwie językowej bardzo dobrze, tekst jest dopracowany, rzuciły mi się w oczy dwa drobne potknięcia: brak wielkiej litery po kropce i brak kropki na końcu zdania.

Wracając do klimatu – którego ważnym punktem jest osoba Maga oraz Cyrk – bardzo przypomniałaś mi manhwę „Annarasumanara”. Co się zaś samego Maga tyczy, bardzo mnie zainteresował i moim zdaniem szkoda, że poświęciłaś mu tak niewiele czasu antenowego: jest raczej ikoną postaci niż pełnoprawną postacią (ale z drugiej strony – przedstawiony szerzej nie byłby już tak tajemniczy).

Niezły tekst, gratuluję.

Niezobowiązujący, informacyjno-obyczajowy wycinek tak-jakby-dystopii, który niekoniecznie mnie usatysfakcjonował. “Dziwność” świata przedstawionego rozbija się właściwie tylko i wyłącznie o dociekliwość Carlotty, a całość pozostaje uporządkowana i logiczna – czas płynący inaczej to ładne, klasyczne zagranie; choć poza zamknięciem perspektywicznej pętli nie burzy szczególnie rutyny i narracji (a mógłby), która jest bardzo informacyjna, pamiętnikowa: “Musiało być już późno”, “Pięć minut później”, “Po śniadaniu Carlotta zdecydowała się wyjść”, itp, moim zdaniem mogłaś o wiele bardziej pobawić się czasem i konsekwencjami jego odmienności. Mago milusi, ale trochę archetyp, nie pełnokrwista postać. Chętnie zobaczyłabym go w dłuższej formie.

 

Dziękuję za udział w konkursie!

Nieźle oddany włoski klimat. BTW, brioszka jest włoska? Myślałam, że francuska…

Chętnie dowiedziałabym się więcej – oni naprawdę musieli się kąpać, czy to już tylko przyzwyczajenie i przesąd? Co właściwie zrobił Il Mago?

Jeśli kąpiele były zsynchronizowane z przypływami, to raczej nie mogły być tego samego dnia rano i w południe.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka