Przynajmniej dzieci wciąż się śmiały. Jedno płakało, mały wymuszacz waty cukrowej. Buzie rozrumienione zabawą na świeżym powietrzu, umorusane smakołykami, od których później rozboleją brzuchy. I rozrosną się brzuchy. Zaczną gnić stopy. Aż przyjdzie pan fotograf, przepraszam, czy można zrobić zdjęcie na paczkę papierosów? Ale to później.
Póki co dzieci śmiały się z Bartłomieja Lipca. Śmiały się z nim, śmiały się do niego, śmiały się dzięki niemu. A on żonglował: najpierw klasyczna kaskada pięcioma kolorowymi piłkami, tak długo, jak zdołał; potem jedna mu spadła, więc zaprezentował fontannę czteroma, z której przeszedł do synchronicznych kolumn – te jednak nie zdobyły większego uznania – zatem pozwolił kolejnej piłce wylądować na głowie i rzucał tylko trzema w kółko, jak w kreskówkach, udając, że rozgląda się za zgubioną. Spośród wszystkich wolontariuszy to właśnie przed nim zebrał się największy tłumek. Złośliwi mogliby powiedzieć, że zawdzięcza sukces swojej pociesznej tuszy – it’s funny because he’s fat – ale dziwnym trafem złośliwi w obecności Bartka zwykle milczeli.
Był klaunem, który nie nadawałby się do przyzwoitego horroru, i człowiekiem, który nadawałby się do średniego dramatu.
Złapał piłki. Ukłonił się w pas. Czuł brawa.
Aplauz zawsze nieprzyjemnie mrowił, najmocniej przy kącikach ust. Był trochę kwaśny, piekący i w niczym nie przypominał dźwięku wydawanego przez uderzane o siebie dłonie. Uczucie mijało dopiero, kiedy Bartłomiej przestawał się uśmiechać.
Tego dnia obiecał sobie wytrzymać do końca. Słońce górowało na bezchmurnym niebie, festyn pod zamkiem jak z bajki miał potrwać jeszcze kilka godzin. Bartłomiej skupił się na rododendronach. Różowych kwiatów nie czuł w żaden sposób i to go uspokajało.
– Hej, jak ty to robisz?
Głos Igi był jak wiatr na policzku. Bartek odwrócił się, uważając, by nie zgubić uśmiechu.
– Generalnie najpierw podrzucam, a potem martwię się łapaniem.
– Znam lepszych żonglerów, ale ty…
– Bo cały sekret polega na tym, żeby się za bardzo nie martwić i pozwolić czasem piłkom się wymknąć.
Poczuł jej krótki śmiech pod skórą. Jak pająki albo pochwała od ojca rzucona mimochodem znad gazety.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że cieszę się, że dołączyłeś do naszej grupy.
Odeszła. Bartkowi – w za dużych butach, z wielkim czerwonym nosem i w kolorowej peruce – dopiero teraz zrobiło się głupio. Chciałby porozmawiać dłużej, dlaczego nie wyszło? Z jednej strony miał wrażenie, że mogłoby mu się z Igą udać, a z drugiej strony czuł, że nie, to się nigdy nie stanie, taka dziewczyna go nie zechce, bo jest szczupła i zdrowa, a on otyły i chory. A jeśli nawet by schudł… Coś wtłaczało mu do głowy niechcianą myśl, że Iga jest jak marchewka na kiju zamocowanym do jego pleców. Nigdy jej nie dogoni.
Nie tylko z Igą tak miał. Od kilku lat każda okazja w życiu wydawała się właśnie taka: tuż poza zasięgiem. Zastanawiał się, czy ma to związek z chorobą.
Spojrzał na rododendrony, by poczuć się trochę lepiej.
Wieczorem zdjął kolorowy strój i zmył makijaż, stanął nagi przed lustrem. Twarz miał ładną, sympatyczną. Na skórze rozsiane ślady po wkłuciach, efekt długiej insulinoterapii. Lekarze mówili mu, że sam sobie zapracował na tak ciężką cukrzycę w wieku trzydziestu czterech lat. Chore nerki, oczy, nerwy, „jakby z podręcznika się pan przepisał”. Brakowało tylko studentów, zaglądających pod skarpetki, czy owa sławna stopa cukrzycowa już kwitnie.
Ale żadne podręczniki nie wyjaśniały tego, co czuł. Wyszedł poza granice klasycznej neuropatii: mrowienia, drętwienia, bólów czy przeczulicy; wzgardził synestezją, zrobił krok dalej. Jakby to nie cukier we krwi szargał mu nerwy. Coś innego uszkadzało Bartłomieja.
Teraz, jak zwykle po całym dniu, w jego gardle zbierała się ciemna gula ulepiona z tych wszystkich upokorzeń z dzieciństwa, z koszmarów, których nie było komu opowiedzieć, z rzeczy, które innym wychodzą lepiej, z tego krótkiego śmiechu Igi, jej podziękowania i odejścia, z tego, co w lustrze, i z tego, co dzisiaj bezradne będzie leżało w łóżku, nie mogąc zasnąć.
Każdego wieczoru chciał gulę wypluć, z obrzydzeniem obejrzeć, poznać wroga, a potem go pokonać. Dzisiaj jeszcze nie miał siły, ale obiecał sobie, że następnego dnia to zrobi.
Później, bezradnie leżąc w łóżku, uświadomił sobie, że nie wszystko czuje w swoim ciele.
***
Tego dnia w zachowaniu Bartłomieja Lipca pojawiły się drobne zmiany: innym ruchem zaczesywał włosy, koszulę zapiął od dołu do góry, zamiast odwrotnie, a w drodze do pracy kupił w Żabce wegetariańskiego hot-doga.
Te zmiany są na tyle niepokojące, że lepiej im się bliżej przyjrzeć.
Bartłomiej siedzi za biurkiem. Nic w jego osobie nie zdradza, co robił poprzedniego dnia ani jak się czuł. Ma łagodny wyraz twarzy. Mógłby myśleć o rododendronach i mógłby też myśleć o skórowaniu ludzi żywcem – nie sposób wyczytać z tych oczu wpatrujących się spokojnie w ekran.
Żarciki z kolegami, kawa z koleżankami, niespieszne wykonywanie tasków. Niby dzień jak co dzień.
Ale czemu w drodze do toalety, w której miał odbyć rytuał mierzenia glikemii, zrobił kilka tanecznych kroków? Nie wygląda przecież, jakby humor mu dopisywał. Nie uśmiecha się. Nie lubi tańczyć, bo nie umie. Dotąd coś takiego mu się nie zdarzyło. Staje przed lustrem, marszczy brwi, niektóre mięśnie twarzy tężeją. Sam jest zdziwiony swoim zachowaniem.
Potem, kiedy palce uderzają w klawiaturę, na ekranie pojawiają się słowa, których nie zamierzał napisać. Wzdryga się, wciska z całych sił backspace i rozgląda się, czy nikt nie zauważył.
Słodzi kawę, zamiast dolać mleka. A gdy sięga, by odłożyć cukier, jego ręka sama zbacza i delikatnie muska plecy koleżanki. Ten gest mógłby zostać źle odebrany. Bartłomiej rumieni się, wybąkuje przeprosiny.
Po pracy nie idzie na siłownię, rezygnuje z walki z nadwagą. Wraca prosto do domu. Pewnie jest głodny – nie jadł nic od czasu wegetariańskiego hot-doga. Ale nic nie zamawia, nic nie gotuje. Zdejmuje ubranie, kładzie się na łóżku, próbuje zamrzeć.
Drapie się po zewnętrznej powierzchni uda. Na czoło występują kropelki potu. Niepokoi się. Może wcale go nie swędziało, dlaczego to zrobił? Dlaczego bezruch mu się nie udaje?
Znów się drapie. Mięśnie same pracują: skurcze zginaczy na przemian ze skurczami prostowników, ruchy mimowolne. Drapie. I znów, i znów. Skóra na udzie się czerwieni, będą przeczosy, będzie krew, jak tak dalej pójdzie. I będzie fotograf, który zrobi mu zdjęcie-ostrzeżenie: nie palcie papierosów, bo skończycie jak on. Ta myśl go często prześladowała, choć nie palił. Jedni trafiają na okładki kolorowych magazynów, drudzy do podręczników medycznych. Bartłomiej bał się, że ludzkość zapamięta tylko jego rany.
Nie wiadomo, o czym myśli teraz. Rododendrony czy rozdrapana do żywego mięsa noga? Nie wiadomo, co czuje.
Może jednak lepiej oddalić perspektywę? Może wycofać się z tej dokumentalnej narracji? Wtedy odzyskałby przewagę, byłby bardziej do przodu. A przecież te zmiany są niepokojące, nieplanowane, choroba wymyka się spod kontroli. Trzeba zapanować.
Bartłomiej próbuje powstrzymać rękę, ale ręka sama drapie.
Próbuję mu pomóc.
Ale i tak przeczosy, krew.
***
Bartłomiej Lipiec nie wkłada dziś koszuli, tylko strój klauna.
– Przyjdę po ciebie – mówi, choć jest w mieszkaniu sam.
Powinien iść do pracy, nie do szpitala. W autobusie śmieje się z niego dwóch nastolatków. Bartek pokazuje im sztuczkę z monetą. Miała mu się nie udać, piątak miał wypaść, potoczyć się po podłodze, aż do kierowcy. Ale się udaje, moneta znika.
Dwóch nastolatków śmieje się do niego.
W szpitalu go znają, pozwalają mu na niezapowiedziany pokaz. Przed pacjentami pediatrycznymi odgrywa swoje najlepsze numery. Próbuję mu je popsuć albo chociaż zmienić kolejność, Bartek stara się robić po swojemu, ale i tak wychodzi nieco inaczej. Drobne zmiany w sztuczkach, zmiany w ruchach, których chyba nikt nie dostrzega. Nie rozumiem, skąd się wzięły. Nie ode mnie. Od niego? Wygląda na zaniepokojonego. Mimo to uśmiecha się w trakcie żonglowania. Potem są brawa, a ja nie wiem, czy tym razem aplauz mrowi go w kącikach ust.
Mógłbym Bartłomieja porzucić. Na co mi bohater, który się wymyka spod kontroli? Miał chorować, miał cierpieć. A on, na przekór, lekceważąc narzucony wcześniej ton, łamiąc prawa narracji, omijając konwencję, wygląda teraz na szczęśliwego. Niesie radość innym i sam zdaje się z tego cieszyć.
Chyba że to jego choroba wymyka się spod kontroli? Nie cukrzyca, tylko ta druga, którą mu dałem?
Nie rozumiem. Mógłbym porzucić, ale boję się spuścić z oczu.
Na pasiastych spodniach Bartłomiej wykwita ciemnoczerwona plama. Strupy po drapaniu puściły. Jeden dzieciak myśli, że to część sztuczki, ale inny, bardziej kumaty, zaczyna beczeć. Bartek blednie pod makijażem. Wychodzi. Ucieka do toalety. Płacze, chce zmyć z twarzy farbę.
Zdejmuje sztuczny nos.
Zakłada sztuczny nos.
Zdejmuje sztuczny nos.
Zakłada sztuczny nos.
Zdejmuje sztuczny nos.
Zakłada sztuczny nos.
Walczymy.
Próbuję zrozumieć, co poszło nie tak. Bartłomiej Lipiec miał chorobę ciała, a ja dorzuciłem mu chorobę duszy – cukrzyca uszkadza powłokę człowieka, a nadmiar nieuchwytnej, niemierzalnej goryczy niszczy wnętrze. Chciałem tylko zaburzyć mu czucie, trochę inaczej niż robi to nadmiar glukozy we krwi, trochę mocniej. Nie przewidziałem, że metaforyczna neuropatia ogarnie też sferę ruchową i autonomiczną, „jakby się z podręcznika przepisała”, przez co mój bohater zyska niezależność i wyzwoli się z literackich ograniczeń. Tłumaczę to sobie, by znów nad nim zapanować. Nie pomaga.
Bartłomiej zdejmuje sztuczny nos. Nachyla się, by przemyć twarz. Patrzy w lustro.
– Wiem, że jesteś – mówi.
Nie ingeruję.
– Czuję cię – mówi. – Czułem cię już wcześniej. Więc to pewnie kwestia czasu, aż będę mógł tobą poruszać. Aż będę mógł tobą kierować.
Zaskakujące, ile jadu się kryło w tym pociesznym człowieku. Trochę mnie to wszystko przeraża, trochę bawi, trochę fascynuje. Trochę mi wstyd.
– Udajesz, że cię nie ma? – pyta.
Nie ingeruję. Jestem bezpieczny. To tylko zmyślona historia. Zawsze mogę porzucić.
– Obejrzyj się – mówi dalej Bartek, patrząc w swoje odbicie, jakby myślał, że jesteśmy do siebie podobni. – Spójrz pod nogi.
Z lekceważącym uśmieszkiem rozglądam się po pokoju. Wszystko na swoim miejscu, ten sam znajomy bałagan.
Coś w twarzy Bartłomieja mięknie. Może traci pewność. Może dociera do niego, że zwariował. Bez przekonania dodaje:
– Wyjdź. Wyjdź z pokoju.
Jakby chciał, żebym odszedł od słów, w których jest zawarty.
Teraz to ja tracę pewność. Wariuję?
Wyjdę. W przedpokoju nic nie będzie.
***
Na podłodze w przedpokoju leżała moneta, piątak. Pewnie wypadł Ali z kieszeni.
Chciałem wrócić do pisania, ale Bartłomieja już nie ma. Zniknął.
***
Zostawiłem tę historię, ale historia nie zostawiła mnie. Czuję się nieswój. Udo często swędzi, w kącikach ust mrowi, a palce drętwieją i trafiają w złe klawisze. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie badania – cukier w normie.
Chyba muszę znaleźć Bartłomieja.
***
Bartłomiej Lipiec jest tam, gdzie się go nie spodziewam: blisko Igi. Bliżej niż dotąd, ale wciąż nie tak blisko, jak by chciał. Siedzą przy kawie, rozmawiają niezobowiązująco.
Ostrożnie go sprawdzam. Najpierw niezauważalne drgnięcie palca, potem delikatne przesunięcie stopy, w końcu dotknięcie filiżanki. Porusza się tak, jak mu to napiszę. Nieświadomy mojej obecności. Muszę subtelnie podjąć opowieść. Byle nie spłoszyć.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zrobić inaczej, czy nie złamać zasady „wszystkie okazje w życiu Bartłomieja Lipca tuż poza jego zasięgiem”. Może dam mu Igę, a następnie odbiorę? Chcę, by poprawiła włosy. Nie słucha.
Znikąd pojawia się pokusa, by po cichu wejść do głowy Bartłomieja, wniknąć głębiej niż dotychczas i stamtąd pociągać za sznurki.
Wchodzę.
I jestem tam, gdzie się nie spodziewałem być: bliżej Igi. Wciąż nie tak blisko, jak bym chciał. Biorę łyk kawy, której smak przypomina lęk przed potrąceniem sarny. Staram się przez chwilę delektować tym niezrozumiałym uczuciem. Potem próbuję się skupić na tym, po co tu przyszedłem. Wiercę się w fotelu, szukam wygodniejszej pozycji, ale siedzi się tu jak…
To nie do opisania. Koncentruję się. Otwieram usta, by uczynić rozmowę bardziej zobowiązującą, ale z moich ust wydobywa się tylko:
– Dobra, ja muszę już spadać.
Wychodzę, choć chciałbym zostać.
W autobusie patrzy na mnie dwóch nastolatków. Wyciągam monetę, by pokazać im sztuczkę, ale piątak prześlizguje się między palcami, wypada. Toczy się po podłodze aż do kierowcy.
Dwóch nastolatków śmieje się ze mnie.
W domu zdejmuję ubranie, padam na łóżko i przez dwie godziny śmiertelnie znudzony trwam w bezruchu. Myśl o kwitnących rododendronach pomaga nic nie czuć. Potem – trochę przerażony, trochę rozbawiony, trochę zafascynowany – siadam przed komputerem.
Z odrobiną wstydu zaczynam pisać o Krzysztofie Matkowskim, niedoszłym autorze, którego przejrzałem i do którego jeszcze nie dociera, że wpadł w pułapkę. Teraz ja będę decydował, jak uszkodzę jego czucie, jego ruchy, jego autonomię.
Na początek odrywam go od komputera i każę żonglować. Krzysztof jest w tym gorszy ode mnie, pięcioma ledwo potrafi, jego trikom brakuje płynności. Ale coś umie, to pierwsze nasze podobieństwo. Przez chwilę napawam się tą mieszaniną zręczności i niezdarności niczym u kulawego tancerza. Potem wyślę go do ludzi, w jego relacjach przejrzę się jak w lustrze, poznam siebie, dopowiem Bartłomieja Lipca, bo przecież jestem niedokończony, ledwo naszkicowany, a gdy już wystarczy, skupię się na zepsuciu Matkowskiego.
***
W autobusie nikt nie patrzy na Krzysztofa Matkowskiego, nikt się z niego nie śmieje. Piszę go ostrożnie, by nie popełnić tego samego błędu. Gdybym zdradził swoją obecność, mógłby wykorzystać zniesione prawa narracji i odzyskać to, co mu odebrałem.
Krzysiek wyciąga książkę. Czyta, studiuje strukturę zdań i obraca w głowie sens słów. Cudze opowieści jak ziarno: teraz zasiane, popołudniu dadzą plon, który on zbierze, tworząc własne historie. Dzisiaj jeszcze na to pozwolę, ale od jutra zacznę podpalać jego pola, wyjaławiać ziemię, powykrzywiam mu pług i sierp, by całe żniwo było wypaczone.
Jutro. Dzisiaj jeszcze zbieram siebie.
Do Krzysztofa dosiada się „płetwonurek”, palacz, który przed wejściem do autobusu zaciągnął się głęboko, a dym wydmuchuje dopiero w środku. Z kieszeni wystaje paczka papierosów ze zdjęciem – nie inaczej – stopy cukrzycowej.
Zazwyczaj Krzysztof tylko się krzywi i patrzy spode łba na takich ludzi.
– Nie wszyscy lubią smród szlugów, wie pan?
Palacz odwraca się.
– Co powiedziałeś?
– Palił pan tuż przed wejściem do autobusu i teraz wszyscy muszą to wąchać.
– Możesz wysiąść, jak się coś nie podoba.
– Sam możesz wysiąść.
Muszę przyhamować. Zresztą jeden wpierdol byłby za małą karą. Mógłbym oczywiście trochę pomóc Krzyśkowi – więcej problemów by wynikło, gdyby to jednak on sprał palacza.
Ale to za proste. Matkowski nie dał mi depresji ani raka, śmierci w rodzinie ani traumatycznego dzieciństwa. Nie, on wolał podręczyć smutnawego, pulchnego klauna, postać niezbyt tragiczną, ale też umiarkowanie sympatyczną; podpsuć życie tak, żeby nikt nie współczuł, żebym nie miał niczego, co mógłbym winić za swój los. Nie zrobił ze mnie ohydnego tłuściocha, tylko pociesznego grubaska. Co to w ogóle znaczy „pocieszny”? Co śmiesznego w czyjejś tuszy? Po co robić dramat z nadmiarowych kilogramów?
Mój problem nie tkwił w cukrzycy ani otyłości. To nie przez chorobę wszystkie ważne okazje uciekały mi sprzed nosa. Te niepowodzenia – pozornie biorące się znikąd, nazywane mylnie pechem – pochodziły od Matkowskiego, od autora. Moje małe nieszczęście jak deus ex machina.
Palacz nic Krzyśkowi nie odpowiada, obaj milkną.
Potem szpital, zajęcia, seminaria, wywiady, badania, podpieranie ścian w korytarzu. Przysłuchuję się, jak Krzysztof mówi do kolegów, koleżanek, lekarzy, pacjentów. Szukam podobieństw między nim a mną, a w różnicach dostrzegam proste odwrócenia. Ja gruby – on nie. Ja niższy – on wyższy. Odwrotnie z głosem. Moja dykcja lepsza, jego czasem nie rozumieją, proszą o powtórzenie, może jakoś wykorzystam tę słabość? Z pacjentami pediatrycznymi radzi sobie gorzej: dziecko rozpłakuje się, kiedy próbuje osłuchać mu serce. Pomagają koleżanki, odwracają uwagę, zabawiają bobasa, ich sztuczki przypominają o moich – tęsknię za życiem, ale najpierw trzeba napisać.
Potem znowu autobus, bez incydentów, tylko korki. Mieszkanie, Alicja, obiad, drzemka, już późno, pisać czy się uczyć – pozwalam: niech jeszcze dziś sam decyduje. W końcu kolacja we dwoje, taka miła: wino, dobre sery, szynki z Hiszpanii, oliwki z Tesco i świeże pomidory, swojskie, z dziadkowego ogródka. Nie wie, że ostatni raz tak mu smakuje. Od jutra inaczej. Od jutra budujemy w gardle Krzysztofa Matkowskiego ciemną gulę z tych wszystkich szans, których nie wykorzystał, z przykrych rzeczy, które mówi i pisze zbyt często, z niewypowiedzianych złości i niewypowiedzianych przeprosin, z drobnych zaniedbań, z których sobie nie zdaje sprawy i z których zdaje sobie sprawę; z zaniedbań, które są jak niezdrowe przekąski między posiłkami, niech mu się odłożą w duszy.
***
W zachowaniu Krzysztofa Matkowskiego pojawiają się drobne zmiany: słowa nienapisane, wiedza nieprzyswojona, trudno to zauważyć. Przepełniony zlew mógłby być jakimś sygnałem, ale przecież to się zdarza każdemu. Warstwa kurzu rośnie. Powinien posprzątać, odkłada to jednak na później i to „później” w nim też się odkłada, jak tłuszcz w wątrobie alkoholika.
Te zmiany są na tyle obiecujące, że mogę się powoli wycofywać; niech proces postępuje, jakby mnie nie było.
W autobusie Krzysztof odwraca wzrok i udaje, że nie widzi ledwo stojącej staruszki.
Na zajęcia spóźnia się bardziej niż zwykle.
Pacjentów traktuje bez wyczucia.
Ze znajomymi rozmawia niechętnie; w czasie przerwy odchodzi, staje pod ścianą i po prostu patrzy w ciemny ekran zablokowanego telefonu.
W autobusie powrotnym nie czyta. Czas prześlizguje mu się między palcami, spada, rozpływa się po podłodze, znika, a Krzysiek udaje, że tego nie widzi.
Mieszkanie, obiad, pora na drzemkę, ale nawet płytki sen nie przychodzi, więc zostaje gapienie się w sufit. Alicja jeszcze niczego zauważa, na razie zdenerwowała się jedynie o bałagan w kuchni. On obiecał, że posprząta. Sprząta, ale tylko trochę, byle się od niego odczepiła. Nauka czy pisanie? Nic, prokrastynacja. Każdemu się zdarza, jak przepełniony zlew. Narzeczona pociesza, nie przejmuj się, potrzebujesz odpoczynku i tak zawsze dużo robisz. Oglądają razem serial, jedzą kolację. To i to bez szału. Jednak nie najgorsze.
Krzysiek idzie brać prysznic, staje przed lustrem i wpatruje się intensywnie w swoje odbicie, jakby chciał coś sobie przypomnieć. Mimowolnie drapie się po udzie.
Potem leży w łóżku. Ręka przez chwilę sama z siebie wykonuje dziwne ruchy, jakby obracała między palcami monetę. W końcu przestaje, zamiera.
W gardle coś dławi. To minie, tłumaczy sobie Krzysiek. Trzeba odpocząć, później będzie lepiej.
Oczywiście nie będzie. Będą drugie i trzecie terminy egzaminów, frustracja twórcza, kłótnie z Alicją, ślub pod znakiem zapytania, kłótnie z rodzicami, przyjaźnie pod znakiem zapytania, niechęć i niemoc, niemoc znikąd, niemoc nie do przezwyciężenia, niemoc nieuleczalna, postępująca. Będzie bezruch – jakby ktoś poprzecinał sznurki, dzięki którym Krzysztof Matkowski może funkcjonować.
***
Chciał dojechać chociaż do jeziora. To było jedno z tych miejsc, w których spędził relatywnie mało czasu, a które miało znaczący wpływ na ukształtowanie go jako człowieka. Obozy w podstawówce, żeglowanie w gimnazjum, rowery w liceum, spacery na studiach – do każdego etapu przypisana inna aktywność, życie rozpisane jak plan powieści, aż za bardzo się wszystko zgadzało. Ale to tylko przypadkowa zależność.
Zostawił miasto, minął wioski, pola, pedałował przez las. Słońce grzało kark, zapach igliwia chłostał po twarzy. Krzysztof czuł to wszystko inaczej niż dawniej, jakby coś wyssało z niego zdolność do cieszenia się jazdą. Nie potrafił się jednak przejąć tą stratą, tak samo jak nie martwiły go inne rzeczy wymykające się z rąk, uciekające przez palce resztki tego, co zbierał przez ćwierć wieku. Głowę prześladowała myśl, że od jakiegoś czasu jego życie przypomina przelewanie wody sitem. Może dlatego właśnie nad wodą chciał usiąść.
Nogi odmówiły posłuszeństwa zaledwie kilkaset metrów przed jeziorem, na leśnej ścieżce, którą Krzysiek chciał sobie skrócić drogę. W niczym nie przypominało to „odcięcia prądu”, którego doświadczył już kilkukrotnie na stromych podjazdach. To nie mięśnie zawiodły – raczej nerwy zdradziły. Jak poprzecinane sznurki.
Przewrócił się razem z rowerem. Próbował wstać, ale kolejne partie ciała buntowały się w ciszy, bez bólu. Zdołał się przeczołgać dwa metry w pyle i trawie, w końcu legł na plecach i utkwił wzrok w niebie prześwitującym między koronami drzew. Czekał, aż ustanie oddech. Kształty się rozmyją. Zmysły umilkną. Jeszcze przez jakiś czas będzie świadom, a pełna nicość pozostanie tuż poza zasięgiem. Ale to później.
Póki co Krzysztof Matkowski zasługiwał na takie porozsypywane życie. Był przecież człowiekiem, który nie nadawał się już do niczego. Można by go już zostawić. Porzucenie opowieści jako łaska, umorzenie kary. Ale nie do końca.
Krzysztof poczuł mrowienie w tych częściach palców, którymi dawniej dotykał klawiatury. W głowie pojawiła się myśl znikąd, myśl niechciana, niewygodna, myśl absurdalna i dziwaczna. Mógł spróbować. Te wszystkie złe rzeczy, które go spotkały, świadczyły o tym, że świat był chory, uszkodzony, zrujnowany jak kraj po wojnie: gruz, upadek moralny, brak granic, bezprawie. A bez praw można wszystko – czyli Matkowskiemu mogło się udać. Taką dostał szansę.
Poruszył palcami, przymknął powieki i skupiony, zaczął sobie wyobrażać, że pisze, pisze o sobie, pisze sobą i pisze siebie. Pisał tak innego Krzysztofa Matkowskiego, Krzysztofa, na którego przejdzie to całe nieszczęście, ta gula w gardle, ta niemoc, odrętwienie, bezruch, przeciekanie, uciekanie, wyciekanie. Niech ten drugi odbywa karę, a tymczasem pierwszy będzie sobie żył – cierpiał i się cieszył, kochał i nienawidził, zbierał i tracił – poza opowieścią.
Prawie się udało. Szansa na ocalenie była tuż poza zasięgiem.