- Opowiadanie: Łukasz N. - Zatracony bez pamięci

Zatracony bez pamięci

Młody chłopak budzi się w ciemnej jaskini z potwornym bólem głowy. Nie wie, kim jest, nic nie pamięta. Zrobi wszystko, by odzyskać pamięć - a to może być łatwiejsze, niż myślał, okazuje się bowiem, że pewien blady czarnoksiężnik o szkarłatnych oczach i płaskim jak u węża nosie może mu pomóc. Wystarczy, że dołączy on do grona jego sług - śmierciożerców...

 

   Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda historia opisana przez J.K. Rowling w trzech ostatnich tomach jej sagi z perspektywy śmierciożercy? Opowiadanie pokazuje doskonale znane fanom Harry'ego Pottera wydarzenia - jak np. Bitwa na Wieży Astronomicznej czy Bitwa o Hogwart - z zupełnie innej perspektywy. Dołącz razem z głównym bohaterem do grona zwolenników Czarnego Pana, aby wyzwolić świat czarodziejów spod mugolskiego jarzma. Pomóż mu dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest, ale uważaj - nie wszystko jest takie, jakim się na pierwszy rzut oka wydaje, a pewnych rzeczy, jak się okazuje, lepiej nie wiedzieć...

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zatracony bez pamięci

PROLOG

 

 

Młody mężczyzna szedł, nie wydając najmniejszego nawet dźwięku. Żwir nie chrzęścił mu pod stopami, obcasy nie stukały. Ani żwiru, ani obcasów po prostu nie było. Była za to mgła, jak okiem sięgnąć. Żadnego punktu zaczepienia dla wzroku, żadnej krzywizny, tylko biel. Nieposkromiona, przytłaczająca biel.

 A wśród niej ten jeden, młody człowiek.

 Ubrany w ciemną szatę, poruszał się boso po powierzchni, której nie sposób było jakkolwiek nazwać, gdyż kompletnie nie było jej widać spod zasłony pary, która bynajmniej nie rozwiewała się, kiedy mężczyzna przechodził. Gdyby zastanowił się chwilę nad określeniem tego, co czuł pod stopami, najprawdopodobniej przyszłyby mu do głowy takie określenia, jak miękki puch, delikatny mech czy nawet ciepły śnieg. Nie wyglądało jednak na to, by zastanawiał się nad czymś tak błahym.

 Na jego twarzy malowała się bowiem konsternacja zmieszana z bezgranicznym zdumieniem. Wyglądał jak ktoś, kto nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Widać było, że spotkało go coś zupełnie innego, niż to, czego jeszcze przed chwilą się spodziewał, coś innego niż to, co przeczuwał, coś innego niż to, czego był pewny.

 Wyglądał, o ironio, jak dziecko we mgle.

 Wszystkie te emocje, wypisane na twarzy tak wyraźnie, w jednej chwili ustąpiły miejsca grymasowi wściekłości i nienawiści, kiedy zbliżył się do miejsca, w którym na krześle siedział inny mężczyzna, dużo starszy od niego.

 Starszy człowiek, około pięćdziesięcioletni, bez słowa wskazał młodszemu drugie, puste krzesło. Ten jednak nie skorzystał z zaproszenia, ograniczając się do krótkiego:

 – Ty…

 Starszy spojrzał na niego ciężko, jeszcze raz wskazując ręką puste krzesło, teraz już lekko zniecierpliwiony. Młodszy dał za wygraną, usiadł i natychmiast zapytał:

 – Co ty tu robisz? I dlaczego właśnie ty?

 – A kogóż się spodziewałeś? – pytaniem na pytanie odpowiedział starszy, marszcząc brwi. – To ze mną chciałeś rozmawiać.

 – O nie, na pewno nie. Nie wiem, z kim chciałem porozmawiać, nie zastanawiałem się nad tym, ale na pewno nie z tobą! – młodszy z każdym słowem podnosił głos, na końcu już prawie krzycząc. – Jesteś ostatnią osobą, którą chciałbym teraz widzieć.

– I pewnie ostatnią osobą, którą zobaczysz. – Starszy uśmiechnął się, po czym spoważniał. – Wiem, że nie cieszy cię mój widok, i masz ku temu wszelkie powody. Jeśli powiem, że nigdy nie byłem dobrym ojcem, będzie to tak, jakbym powiedział, że szczoteczka do zębów nie nadaje się zbytnio do umycia podłogi w Wielkiej Sali. Nie mam nadziei, że kiedykolwiek mi przebaczysz, i nie oczekuję tego. Otrzymałem, i ciągle otrzymuję, karę za to, co ci zrobiłem, i wiem, że na nią zasłużyłem. Nie mam ci do powiedzenia nic więcej ponad to. Ale ty masz coś do powiedzenia mnie, prawda?

 Młodszy wyglądał, jakby chciał stanowczo zaprzeczyć, jakby już miał na końcu języka gromkie „NIE!”, ale zastanowił się chwilę, i stwierdził:

 – Właściwie masz rację. Jest coś, co chciałbym ci powiedzieć. Powiem ci, do czego doprowadziłeś. Powiem ci to wszystko, co niedawno odkryłem, co mi pokazano i czego dowiedziałem się sam. Chcę, żebyś to usłyszał. Jeżeli będziesz cierpiał, dla mnie to tylko lepiej. Nie wiem tylko, jak zacząć.

 – Od początku – poradził starszy.

 – Najgorsza i najbardziej bezwartościowa rada, jaką można komuś dać, ale niczego więcej się po tobie nie spodziewałem. Dobrze, opowiem ci wszystko od początku. A raczej od środka, ale dla mnie środek to początek. Prawdziwy początek…

 

 

I

 

Moje pierwsze wspomnienie to ostry, potworny ból głowy. Obrazy, dźwięki, zapachy – to wszystko przyszło potem. Zaczęło się od bólu i na bólu się skończyło, jak teraz sobie o tym pomyślę. Wspaniała klamra kompozycyjna, nie ma co.

 Po bólu przyszły dźwięki – a raczej ich brak. Zdałem sobie sprawę, że wokół mnie panuje kompletna cisza, i lekko mnie to przestraszyło. Chociaż, czy „przestraszyło” to dobre słowo? Nie, lepiej powiedzieć: zaniepokoiło. Zaniepokoiło mnie to jak jasna cholera. A potem otworzyłem oczy.

 W pierwszej chwili nic się nie zmieniło, dalej widziałem ciemność. Po chwili zdałem sobie sprawę, że leżę na brzuchu, a twarz mam wlepioną w podłogę. Odwróciłem się na plecy, co wymagało nieprawdopodobnego wysiłku (byłem pewny, że głowa mi eksploduje, i w tamtym momencie uważałbym to za ulgę, ten ból był nie do zniesienia) i stwierdziłem, że jestem w jaskini. Nie widziałem praktycznie nic, tylko sufit (który był na szczęście na tyle wysoko, że mógłbym stanąć wyprostowany, oczywiście, gdybym dał radę wstać i ustać na nogach, na co się nie zanosiło) i ścianę, pod którą leżałem.

 Po wzroku nadszedł czas na zmysł dotyku. Pierwsze, co zarejestrował mój umysł, to przenikliwe zimno. Nie jakieś potworne zimno, od którego można umrzeć, ale i tak dostatecznie nieprzyjemne. Chwilę później stwierdziłem, że coś mi się wbija w plecy, i że jest to niemiłe uczucie.

 Sięgnąłem ręką pod siebie (nadludzkim wysiłkiem, znowu) i wymacałem coś długiego i cienkiego. Niewiele myśląc zacisnąłem na tym palce i wyciągnąłem rękę spod pleców. W dłoni miałem długi, nawet ładnie wyrzeźbiony kawałek drewna.

 Różdżka, pomyślałem.

 I w tym właśnie momencie ogarnęła mnie panika. Nigdy nie czułem czegoś podobnego, i nikomu nie życzę, żeby kiedykolwiek coś takiego poczuł. W momencie, w którym mój mózg zaczął pracować, zaczął myśleć, zrozumiałem. A raczej zdałem sobie sprawę, że nie rozumiem.

 Czego nie rozumiem? Otóż niczego. I wszystkiego, zależy, jak na to spojrzeć.

 Podstawowe pytanie, na które nie znałem odpowiedzi, jak bardzo nie wytężałbym umysłu, jak bardzo nie chciałbym i nie próbował sobie przypomnieć, brzmiało:

 Kim ja jestem?

 To najstraszniejsze, najbardziej przerażające pytanie na świecie, jeśli nie zna się na nie odpowiedzi. Można nie wiedzieć różnych rzeczy i jakoś to przeboleć: jak się pozbyć gnomów z ogródka, jakiego zaklęcia użyć, żeby podgrzać herbatę, czy jak niepostrzeżenie wyjść z pokoju, w którym Fatalne Jędze grają na cały regulator, tak, żeby nie widziała tego twoja matka, która jest ich największą fanką. To są pytania, z którymi, jeśli nie zna się na nie odpowiedzi, można jakoś żyć.

 Z brakiem świadomości tego, kim się jest, żyć się po prostu nie da.

 W panice zerwałem się na równe nogi, i od razu tego pożałowałem, tak silnie zaprotestowała moja głowa. Dotknąłem jej i wyczułem potężnego guza.

 Wniosek? Ktoś ładnie mnie załatwił, a potem tu zostawił. Jak tak można? Ludzie nie mają krzty empatii w dzisiejszych czasach! Mógł już mnie dobić, przynajmniej głowa by tak nie bolała.

 Wzrok powoli przyzwyczajał mi się do ciemności, widziałem już trochę więcej. Ruszyłem przed siebie. Znalazłem się w rozwidleniu tunelu, i nie miałem zielonego pojęcia, którą z dwóch odnóg wybrać w poszukiwaniu wyjścia z tej przeklętej jaskini, bez zastanowienia poszedłem więc pierwszą lepszą. Powtarzam: były dwie drogi. Szansa, że wybiorę odpowiednią, wynosiła pięćdziesiąt procent. Orzeł – wychodzę grzecznie z jaskini, nieświadomy niczego, i zaczynam nowe życie, ustabilizowane, miłe, jako stateczny hodowca czyrakobulw. Reszka – zaraz zostanę wplątany w tajemniczą sprawę, która zaczęła się kilkanaście lat temu i nie wiadomo, kiedy (i czy w ogóle) się skończy, i już na zawsze przestanę panować nad własnym losem. Orzeł czy reszka?

 Głupie pytanie. Przecież wiadomo, że reszka.

 Wybrałem więc jedną z odnóg i ruszyłem nią, mając nadzieję, że znajdę wyjście z tunelu, że odetchnę świeżym powietrzem, i że przypomnę sobie po drodze, kim jestem. Naiwne mrzonki, wiem, ale chyba każdy miałby takie nadzieje? Na pewno. Tak myślę.

 Szybko przekonałem się, że wybrałem złą drogę. Znalazłem się w czymś w rodzaju przestronnej komnaty – gdyby nie te stalaktyty sterczące z sufitu. Tu nawet podłoże było gładkie, jak posadzka! A na środku leżała dziewczyna.

 Była młoda, zbyt młoda. Mogła mieć najwyżej niewiele ponad dwadzieścia lat. Czarnowłosa, piegowata. Ładna, bardzo ładna. I martwa.

 Podszedłem i klęknąłem przy niej. Nie znam się na zwłokach, ale wydawały się świeże, czyli umarła niedawno. Nie miała żadnych ran, wyglądała po prostu, jakby spała.

 Tyle że nie oddychała.

 Na szyi miała złoty medalik. Wziąłem go w dłoń, był zimny. Spróbowałem go otworzyć i udało mi się. W środku męskim charakterem pisma na kawałeczku pergaminu napisane było imię. Jerry. Niewiele myśląc, zabrałem medalion i schowałem go do kieszeni, przy okazji stwierdzając, że moje ubranie było w karygodnym stanie. Nie wiem, co w nim robiłem, ale to musiało być coś ekstremalnego. Jednak nawet nie próbowałem sobie przypomnieć – zdążyłem już zauważyć, że ból głowy jeszcze się od tego wzmaga, zdecydowałem więc, że problemami z pamięcią zajmę się kiedy indziej. Teraz ważniejsze było wydostanie się z jaskini.

 Wstałem z klęczek z zamiarem skierowania się z powrotem do rozwidlenia i podążeniem drugą drogą, kiedy usłyszałem ludzkie kroki. Ktoś biegł, a sądząc po dźwięku, był to ktoś pokaźnych rozmiarów.

 Bez namysłu, praktycznie bezwiednie podniosłem różdżkę i skierowałem ją w stronę, skąd dobiegały dźwięki. Nic jeszcze nie widziałem, aż do momentu, w którym w moim kierunku pomknął promień czerwonego światła.

 Odbiłem wrogie zaklęcie Zaklęciem Tarczy. Skąd wiem, że tak to się nazywa? Nie mam pojęcia. Skąd wiedziałem, jak je rzucić? Nie mam pojęcia. Skąd znałem formułę? Nie mam pojęcia.

 W tamtej chwili wiedziałem o sobie jedną jedyną rzecz: nie cierpię nie mieć pojęcia. Nieważne, o czym.

 Kątem oka zauważyłem, że czerwony promień uderzył w ścianę skalną, odpryskując kawałek kamienia, jednak nie zwróciłem na to uwagi, bowiem z ciemności wyłoniła się twarz, a potem reszta ciała człowieka, który mnie zaatakował.

 To była brzydka twarz. Okraszona bliznami po ospie, większą jej część zasłaniały dość długie splątane włosy. Dzikie oczy łypały złowrogo, usta poruszały się, najwidoczniej bezwiednie, bo nie wydawały żadnego dźwięku. Pod szatą skrywało się potężnej budowy ciało, o które, sądząc po wypukłościach w pewnych miejscach, właściciel przestał dbać już jakiś czas temu.

 Napastnik przyglądał mi się, celując we mnie różdżką. Ja swoją celowałem w niego, ale wiedziałem już, że nie zaatakuje mnie ponownie. Nie miałem pojęcia, skąd ta pewność, tym niemniej uspokoiłem się trochę. Po długiej chwili milczenia mężczyzna przemówił do mnie.

 – Kim ty jesteś?

 Dobre pytanie, pomyślałem. Naprawdę dobre. Tak dobre, że sam je już sobie zadałem niezliczoną ilość razy, za każdym razem dochodząc do tych samych wniosków, a najdelikatniejszy sposób ich wyrażenia to chyba: „kto wie?”.

 Na szczęście nieznajomy nie oczekiwał ode mnie odpowiedzi. Nie czekając, aż powiem cokolwiek, dodał:

 – Nie jesteś nim.

 No tak, to bardzo pomogło! Dalej nie wiedziałem, jak się nazywam, co ja tu robię, ile mam lat, jak wyglądam, nic! Ale wiedziałem już przynajmniej jedną rzecz: nie jestem nim. Pysznie.

 – Gdzie on jest? – nieznajomy nie przestawał grozić mi różdżką, ale, jak już wspomniałem, wiedziałem, że niebezpieczeństwo minęło. Schowałem różdżkę, a on, po chwili wahania, zrobił to samo.

 – Kto taki? – zapytałem.

 – Nie widziałeś tu nikogo?

 -Tylko ją – krótkim ruchem głowy wskazałem na ciało dziewczyny. Nieznajomy obrzucił ją przelotnym spojrzeniem, po czym znów spojrzał na mnie.

 – Znasz ją? Wiesz, kto to jest?

 – Nie.

 – Co tu robisz? – pytaniom nie było końca, postanowiłem zatem podzielić się prawdą. Nie miałem zresztą nic do ukrycia, 14 a nawet jeśli, to było to ukryte nawet przede mną samym.

 – Nie wiem. Nic nie pamiętam.

 Człowiek przyjrzał mi się uważniej niż do tej pory, i powiedział:

 – No dobrze, skoro nikogo nie widziałeś, to trudno. Pamiętasz chociaż, jak się nazywasz?

 W tamtej chwili mój mózg wykonał swoją robotę błyskawicznie. Stwierdziłem, że mam już serdecznie dość ciągłego powtarzania „nie wiem” na każde pytanie, musiałem więc wymyślić sobie jakieś imię. Od razu przyszedł mi na myśl medalik, który, nie wiedzieć czemu, zabrałem tamtej martwej dziewczynie, i wypaliłem prawie natychmiast:

 – Jerry.

 – A więc dobrze, Jerry – rzekł tamten. – Mnie możesz nazywać Pete. Co powiesz, żebyśmy połączyli siły i wspólnie poszukali wyjścia? Chyba, że masz tu coś jeszcze do załatwienia – uśmiechnął się ironicznie.

 Ja też się uśmiechnąłem, z wdzięcznością.

 – Nie, już nie. Chodźmy stąd.

 Znalezienie wyjścia nie było trudne. Nie ma zresztą sensu mówić o znajdywaniu czegokolwiek, bo żeby coś znaleźć, najpierw trzeba tego szukać, a Pete zdawał się znać tę jaskinię jak własną kieszeń. Co, swoją drogą, nie było wcale trudne. Wystarczyło wrócić do rozwidlenia i wybrać drugą drogę. Tunel był dość długi, Pete i ja szliśmy ramię w ramię w milczeniu. Było mi trochę niezręcznie, przyznaję, ale nie wiedziałem, o czym mielibyśmy rozmawiać. Co ciekawego mógłby mu powiedzieć człowiek, który nie zna własnego imienia? Tym bardziej w tak absurdalnej sytuacji.

 Po dłuższej chwili zauważyłem, że widzę coraz więcej szczegółów, że rozróżniam kolory. Potem, że widzę światełko w tunelu, daleko na horyzoncie. Nie jakoś szczególnie jasne, ale wystarczające. Była chyba noc, świecił księżyc i gwiazdy.

 Doszliśmy w końcu do wyjścia, gdzie okazało się, że jesteśmy na obrzeżach lasu, nad jeziorem. Wydawało się wyjątkowo nieprzyjazne, wrogie i głębokie. Mimo to czułem ulgę, mogąc odetchnąć świeżym powietrzem.

 Dopiero wtedy przypomniało mi się, że zostawiliśmy ciało dziewczyny w jaskini. Nie znałem jej ani ja, ani, prawdopodobnie Pete, ale czułem się z tym dość nieswojo. To nie były wyrzuty sumienia, raczej uczucie, że czegoś ci brakuje, ale za żadne skarby świata nie możesz przypomnieć sobie, czego. Chciałem powiedzieć o tym mojemu towarzyszowi, ale w momencie, w którym otwierałem usta, wszystko to wyleciało mi z głowy.

 Zza drzew wyłaniała się wataha wilków. Wielkie, straszne stworzenia w kilku odcieniach szarości zbliżały się ku nam, szczerząc kły. Wyglądały na głodne.

 Naliczyłem pięć sztuk, ale nie mogłem mieć pewności, czy za drzewami nie czai się jeszcze parę. Pete powoli wyciągnął swą różdżkę zza pazuchy, szeptem nakazując mi:

 – Żadnych gwałtownych ruchów.

 Jakbym sam na to nie wpadł! Ostrożnym ruchem wyciągnąłem swoją różdżkę i wycelowałem w najbliższego wilka. Był niepokojąco duży. I był blisko. Stanowczo za blisko.

 Przyznam niechętnie, że nie wytrzymałem presji. Gdyby nie to, może Pete nadal by żył, a ja nie brałbym udziału w tych wszystkich wydarzeniach? Może to jest moment, w którym los zdecydował, że nie będę wiódł słodkiego, miłego, spokojnego życia, że nie dożyję późnej starości, że nie dorobię się gromadki pięknych dzieci? Nie wiem. Nikt nie wie takich rzeczy.

 Jedyne, co wiem z pewnością, to to, że ryknąłem jak głupi:

 - Drętwota!

 Nie było wątpliwości, że był to błąd. Trafiłem w zwierzę, o tak, a zaklęcie zadziałało tak, jak miało zadziałać, wilk padł na ziemię nieprzytomny, owszem. Nie przewidziałem jednak, że huk i błysk tak rozdrażni pozostałe zwierzęta. Całe stado zaczęło wyć i ujadać, by zaraz potem rzucić się na nas z rozwartymi szczękami. Oczywiście okazało się, że moje rachunki były błędne, i, tak, jak się spodziewałem, zza drzew wyłoniło się więcej wilków, wszystkie tak samo rozwścieczone.

 Zaczęliśmy z Pete'm miotać zaklęciami jak oszalali. Błyski, najróżniejszych kolorów, i huki, najróżniejszej tonacji, z każdą chwilą doprowadzały zwierzęta do coraz większego szału. Wilki atakowały coraz bardziej zajadle i, niestety zbliżały się do nas.

 Udało nam się jednak je odeprzeć. Wysiłek był tak duży, że musiałem chwilę odsapnąć. Złapałem się pod boki i zaniosłem świszczącym oddechem. Spojrzałem na Pete'a, który był chyba w jeszcze gorszym stanie, niż ja. Najwidoczniej kondycja już nie ta.

 Pete spojrzał na mnie, uśmiechając się, lecz w jednej chwili jego twarz przybrała grymas przerażenia. Nie podniósł różdżki, chyba nawet o tym nie pomyślał, krzyknął tylko:

 – Jerry, uważaj!

 Odwróciłem się, podążając wzrokiem tam, gdzie patrzył Pete, by ujrzeć wielką, niemożliwie wręcz rozwartą szczękę wilka tuż przed moim nosem. Rzuciłem się do tyłu, upadając na plecy, w locie celując różdżką w zwierzę. Kontakt z ziemią był tak silny, że z mych płuc uszło całe powietrze, zdążyłem jednak wymówić zaklęcie.

 Co było kolejnym błędem, jeszcze poważniejszym, niż poprzedni.

 Nie myślałem wcale, jakiego zaklęcia chcę użyć. Potem zresztą odkryłem, że mam problemy z przypominaniem sobie formuł zaklęć i sposobów machania różdżką, jeśli nie grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy groziło, nie miałem czasu do namysłu i to, co krzyknąłem, dla mnie samego było zaskoczeniem.

 - Avada Kedavra!

 Przy upadku mimowolnie zamknąłem oczy, ale i przez zaciśnięte powieki dojrzałem błysk zielonego światła, po czym usłyszałem krótki jęk wilka. Otworzyłem oczy i zobaczyłem ciało zwierzęcia odrzucone kawałek w tył. Odwróciłem się, by ujrzeć kredowobiałą twarz Pete'a.

 – Coś ty zrobił!? – krzyknął, łapiąc się za głowę. W pierwszej chwili poczułem się urażony. Co to miało znaczyć? Ratowałem swoje życie! Jasne, szkoda wilka, był bardzo ładny, na pewno miał swoje szczeniaczki, które teraz zostaną bez opieki, ale bez przesady! Moje życie jest ważniejsze, niż życie jakiegoś psa!

 A potem zrozumiałem. Nie potrzebowałem do tego dużo czasu. Tak samo, jak czteroosobowa grupa czarodziejów nie potrzebowała dużo czasu, by aportować się wokół nas z donośnym hukiem, celując w nas różdżkami. Najstarszy z nich krzyknął niskim basem:

 – Stać! Jesteśmy aurorami z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów! Jesteście aresztowani pod zarzutem użycia Zaklęcia Niewybaczalnego! Poddajcie się, a nic wam się nie stanie!

 Nie brzmiał szczególnie przekonująco.

 Przyznam szczerze, że nie widziałem wyjścia z tej sytuacji. Ci ludzie nie wyglądali na takich, których dałoby się przekonać do czegokolwiek elokwencją i siłą argumentów. Nie wydawało mi się jednak, że podporządkowanie się mogło być dobrym pomysłem. Nie chciałem iść do więzienia. Teraz trochę tego żałuję. Azkaban jest strasznym miejscem i nie sądzę, żeby udało mi się wytrzymać w nim długo – najprawdopodobniej szybko straciłbym zmysły, albo wręcz zagłodził się na śmierć, tym niemniej teraz, z perspektywy czasu, ta wizja nie wydaje się być taka odstręczająca. Rzekłbym, że byłaby nawet warta rozważenia.

 Nie wiedziałem co robić. Zerknąłem na Pete'a i w jego twarzy zobaczyłem coś, czego jeszcze na niej nie widziałem. To było szczere, autentyczne, najprawdziwsze przerażenie. Nie bał się aurorów, tego byłem pewny. To było coś innego, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co.

 Teraz już wiem i śmiało mogę stwierdzić, że zamknięcie w Azkabanie lub śmierć w walce to pestka w porównaniu z tym, co groziło Pete'owi.

 Dokładnie tak, jak wcześniej, nie czekałem długo. Zanim zdążyłem pomyśleć, co robię, zanim zdążyłem się zastanowić, zadziwiająco szybkim ruchem wycelowałem różdżką w najbliższego czarodzieja i cisnąłem w niego zaklęcie. Nie jestem nawet pewny, czy biedak zdążył się zdziwić, już leżał na ziemi bez życia, a ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego poszło mi tak łatwo, dlaczego to było takie proste, dlaczego wyglądało to tak, jakbym walczył i zabijał już nie raz i nie dwa w swoim życiu.

 W tym samym czasie, w którym uderzyłem, Pete rzucił zaklęcie na innego aurora, ten jednak z łatwością sparował cios. Natarło na niego dwóch magów jednocześnie, trzeci zaatakował mnie.

 Nie widziałem Pete'a ani jego przeciwników, liczył się tylko auror, który właśnie rzucił na mnie Zaklęcie Oszołomienia. Odbiłem je z łatwością, skupiając się na każdym jego ruchu, na każdym kroku, na każdym drgnięciu mięśni. Nie atakowałem, odbiłem tylko jeszcze kilka zaklęć, którymi tamten nieudolnie starał się mnie zaskoczyć. Starałem się wyczuć przeciwnika, i udało mi się to w niespodziewanie krótkim czasie. Z przedziwną pewnością byłem w stanie przewidzieć każdy jego ruch. Wiedziałem z wyprzedzeniem, że spróbuje rzucić na mnie Zaklęcie Uśmiercające, a zaraz po nim Zaklęcie Pełnego Porażenia Ciała, toteż uchyliłem się tylko przed pierwszym, nie tracąc mojego przeciwnika z oczu, i odpowiedziałem tym samym, zanim zdążył rzucić drugie.

 Nie miał szans odeprzeć tego ataku. Nie spodziewał się go kompletnie, widać to było w jego oczach, którym cały czas się przyglądałem, na ułamek sekundy przed tym, jak zgasły, a jego ciało zostało wyrzucone w powietrze.

 Nie czułem wyrzutów sumienia, a przecież właśnie zabiłem dwóch ludzi w przeciągu kilkunastu sekund. Zniknęła też cała moja niepewność, którą czułem jeszcze niedawno, w trakcie walki z wilkami. Czułem się jak ryba w wodzie, jak hipogryf w powietrzu, robiłem to, w czym byłem dobry, w czym byłem najlepszy. Dlaczego tak bardzo podobała mi się walka, nie wiem. Może to ten zastrzyk emocji, ta adrenalina, ta niepewność, to ryzyko? Naprawdę nie wiedziałem. Czułem tylko, że do tego byłem stworzony.

 Zanim ciało mojego przeciwnika dotknęło ziemi, odwróciłem się w stronę Pete'a i jego adwersarzy, by zobaczyć, jak udaje mu się powalić jednego z nich. Wyraz tryumfu odmalował się na jego twarzy, a ja już wiedziałem, jak to się skończy.

 W tej samej chwili, w której jeden z przeciwników Pete'a upadał, drugi machnął różdżką, atakując go. Mój przyjaciel – tak, wiem, że nie znałem kompletnie tego człowieka, ale był pierwszą osobą, którą poznałem, pierwszą i jedną z niewielu, która odniosła się do mnie życzliwie, która wyciągnęła rękę z pomocą, dlatego też będę zawsze nazywał go przyjacielem, niezależnie od tego, do czego doprowadziło w końcu moje spotkanie z nim – za długo (z niemałą satysfakcją, jak podejrzewam) obserwował upadające ciało, nie zdążył więc zareagować odpowiednio na atak. Próbował odbić zaklęcie aurora, jednak było ono za silne, a tarcza Pete'a za słaba. Siła czaru wyrzuciła go w powietrze. Czarodziej poszybował jak marionetka, by z potworną siłą uderzyć w ścianę skalną i osunąć się po niej bez czucia.

 Zarejestrowałem to wszystko zaledwie kątem oka, i choć chciałem ryczeć z wściekłości, wiedziałem, że muszę zachować spokój i zimną krew. Auror nie zdążył zareagować na mój atak, podobnie jak wcześniej Pete na jego. Zadziałał ten sam schemat – powalił jednego z nas, ale drugi go zniszczył. Zmiażdżył. Rozerwał.

 Te ostatnie słowa nie są nadużyciem. Udało mi się powściągnąć emocje i nie pozwolić im przeszkodzić mi w skupieniu, ale znalazłem sposób, by dać upust mojemu gniewowi – moje zaklęcie było tak silne, że ciało czarodzieja eksplodowało, chlapiąc krwią na prawo i lewo.

 Podbiegłem szybko do Pete'a, pewny, że już za późno, że ten już nie żyje. Ku mojemu zdziwieniu i szczęściu czarodziej jeszcze oddychał. Ciężko i ze świstem, ale jednak.

 Uklęknąłem przy nim, nie wiedząc, co powiedzieć. Pete poruszał ustami i wykonywał dziwny ruch lewą ręką, jakby chciał mi coś pokazać. Widziałem, jak wiele wysiłku go to kosztuje, nie miałem jednak pojęcia, co może mieć na myśli. Chciałem podłożyć mu rękę pod głowę i pomóc usiąść, szybko jednak doszedłem do wniosku, że to zły pomysł. Nie jestem uzdrowicielem, ale nawet gołym okiem laika byłem w stanie stwierdzić, że kręgosłup Pete'a jest strzaskany. I że nie zostało mu dużo czasu.

 Świszczący oddech Pete'a uformował słowa. Słabo słyszalne, musiałem więc przyłożyć ucho do jego ust, by zrozumieć, co mówi.

 – Znajdź go… – wychrypiał z trudem. – Powiedz mu, że się starałem… ale nie dałem rady. – Każde słowo sprawiało mu ból, to było widać, ale nie przerywałem mu. Nie sądzę, żeby dał radę chociaż spróbować przemówić jeszcze raz, a to, co miał do przekazania było ważne, bardzo ważne. Czułem to. – Daj mu to… – prawą ręką podał mi przedmiot, który wziąłem od niego, nie patrząc nawet, co to jest. Cały czas obserwowałem jego oczy, z których – chwila po chwili, sekunda po sekundzie – znikało życie. – Daj i powiedz, że się starałem… Szybko, bo zaraz będzie ich tu więcej…

 – Komu? Komu mam to powiedzieć?

 – Jemu… – prawą ręką złapał za lewy rękaw swojej szaty i próbował go podwinąć. Z marnym skutkiem, toteż mu pomogłem. Złapałem jego rękaw i pociągnąłem w górę.

 Pete miał wypalone znamię. Nieco poniżej łokcia widniała czaszka z rozwartą szczęką, z której wychodził wąż. Nie wiedziałem, co miało mi to powiedzieć, ale Pete najwidoczniej uznał, że wszystko zrozumiałem, bo powtórzył:

 – Jemu…

 – Co? Pete, komu? Komu mam to powiedzieć? – pytałem, cały czas obserwując jego znamię i nie wiedząc, o co chodzi.

 Nie doczekałem się odpowiedzi. Pete nigdy nie wyrzekł już żadnego słowa. Leżał bez ducha, patrząc na mnie niewidzącymi oczyma. Nie żył.

 Zamknąłem oczy mojego przyjaciela i wstałem, cały czas ściskając w dłoni to, co mi dał. Dopiero teraz przyjrzałem się, co to. Tajemniczy przedmiot okazał się pierścieniem, ładnym i, najprawdopodobniej drogim. Na czerwonym rubinie wygrawerowana były inicjały „B.B.”.

 Nie miałem pojęcia, najmniejszego nawet zalążka pomysłu, co to wszystko mogło oznaczać. Dlaczego ten pierścień był taki ważny? Gdzie miałem znaleźć człowieka, któremu powinienem go oddać? Jak znamię Pete'a miało pomóc mi go odnaleźć? Nie wiedziałem nic, a mimo to postanowiłem, że zrobię to, o co prosił. Ostatecznie nie wiedziałem nawet, kim jestem, nie miałem więc gdzie pójść. Równie dobrze mogłem zająć się tą sprawą, a o sobie pomyśleć potem.

 Biorąc sobie do serca uwagę Pete'a o tym, że powinienem się pośpieszyć, przeszukałem ciała aurorów, szukając pieniędzy. Były mi bardzo potrzebne, a nie miałem przy sobie złamanego knuta. Przy jednym z nich – tym, którego powalił Pete – znalazłem mieszek. Pieniędzy było tam nawet więcej, niż się spodziewałem. Błogosławiąc w duchu głupotę aurora (kto idzie aresztować przestępców z workiem złota w kieszeni?) ruszyłem w las, w losowym kierunku, nie zastanawiając się kompletnie, dokąd ta ścieżka mnie zaprowadzi.

 Dobrze, że się nie zastanawiałem, bo po paru minutach kluczenia między drzewami, usłyszałem kolejne dźwięki aportacji. Na szczęście byłem już daleko.

 

 

II

 

 

Moja wędrówka przez las, potem przez pierwsze ludzkie osady pełne mugoli oraz miasta i miasteczka, nie była specjalnie interesująca. Ot, dość szybko zostałem wyśmiany przez mugola, u którego chciałem kupić jedzenie, z powodu „śmiesznych pieniędzy”, toteż musiałem sam sobie jakoś radzić.

 Tak, właśnie tak. Kradłem.

 Wyrzuty sumienia miałem dużo większe niż po zabiciu aurorów, ale musiałem to robić, żeby przeżyć.

 I tak właśnie, po długim czasie, dotarłem do Londynu.

 *

 Dziurawy Kocioł znalazłem przypadkiem. Snułem się po mieście dwa dni, szukając jakiegokolwiek znaku obecności czarodziejów, aż w końcu zauważyłem pub, który ludzie omijali szerokim łukiem. Uderzyło mnie to od razu, chociaż, jeśli się głębiej zastanowić, nie było w tym nic nadzwyczajnego – był środek dnia, ludzie spieszyli się i nikomu do głowy nie przyszło wstąpić na drinka. Mogło tak być. Jednak to nie było to. Ludzie go po prostu nie zauważali. Nie widzieli.

 Nie mając lepszego pomysłu wszedłem do środka. Spodziewałem się, że wywołam jakąś – jakąkolwiek – reakcję ludzi w środku – byłem brudny, znoszone ubranie ledwo trzymało mi się na grzbiecie, ludzie na ulicy patrzyli na mnie jak na siedlisko chorób i wszelkiej zarazy – ale nie stało się nic takiego. Goście Dziurawego Kotła byli takimi dziwakami, że ja nie zrobiłem na nich żadnego wrażenia.

 Bezzębny i łysy barman przecierał ścierką szklankę. Przy ladzie siedziało trzech starszych panów, popijając płyn niewiadomego pochodzenia. Przy jednym ze stolików kobieta z pufkiem pigmejskim mieszała herbatę łyżeczką, nie dotykając jej, ani nawet na nią nie patrząc, zajęta czytaniem „Proroka Codziennego”. Obok niej siedział mężczyzna, który najwidoczniej próbował ubrać się jak mugol, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać – na głowie miał stary cylinder, szyję owiniętą arafatką, nosił ciemną skórzaną kurtkę oraz damską spódnicę do kolan, na to narzucił szlafrok, na stopy natomiast założył płetwy. Chciałbym zobaczyć, jak udawało mu się w nich chodzić. W kącie siedział mężczyzna z kapturem nasuniętym tak, że nie było widać twarzy (czy w miejscach takich, jak to, zawsze musi znaleźć się ktoś taki?), ćmiąc fajkę, z której ulatywał jaskrawozielony dym.

 Podszedłem do lady. Barman spojrzał na mnie bez cienia zdziwienia ani zainteresowania na twarzy. Poprosiłem o coś mocniejszego, dostałem Ognistą Whisky, wypiłem i od razu poczułem się lepiej. Całe znużenie ze mnie wyparowało, poczułem się rześki i zdolny do wszystkiego. Doszedłem już do miejsca, w którym żyją czarodzieje, teraz wystarczyło tylko dowiedzieć się, co oznaczało znamię na ręce Pete'a i jak miało naprowadzić mnie na trop człowieka, któremu miałem oddać pierścień. Nic łatwiejszego.

 Tylko jak się do tego zabrać?

 Rozejrzałem się jeszcze raz po gościach pubu, zastanawiając się, kto mógłby odpowiedzieć na moje pytania. Człowiek w kącie swoim ubiorem dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano. Do mężczyzny w płetwach wolałem nawet nie podchodzić. Zostawali trzej stateczni panowie i kobieta z gazetą.

 Zerknąłem na pierwszą stronę gazety. Było tam zdjęcie starszego człowieka z długą srebrną brodą, o bystrych oczach zerkających znad okularów-połówek. Nagłówek nad zdjęciem brzmiał:

 ALBUS DUMBLEDORE USUNIĘTY ZE STANOWISKA PREZESA MIĘDZYNARODOWEJ KONFEDERACJI CZARODZIEJÓW

 Oczywiście nic mi to nie powiedziało. Nie znałem tego całego Albusa Dumbledore'a, nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego, jak „Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów”. Kobieta ta wydała mi się jednak dobrym źródłem informacji. Jeżeli jest na bieżąco z wieściami ze świata, może będzie mogła mi pomóc.

 Nie chciałem jednak pytać bezpośrednio o znamię Pete'a. Coś mi mówiło, że lepiej tego nie robić. Takie niejasne przeczucia bywają bardzo pomocne, stwierdzam po namyśle. Szkoda, że pojawiają się tak rzadko.

 Podszedłem do jej stolika i złapałem za oparcie krzesła naprzeciwko niej. Kobieta nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem, dopóki nie zapytałem:

 – Przepraszam, czy można?

 Czarownica podniosła głowę, spojrzała na mnie ciężko i rozejrzała się po sali, zapewne chcąc dać mi do zrozumienia, że mogę usiąść w dowolnym innym miejscu i żebym dał jej spokój. Ja jednak stałem tam niewzruszenie i czekałem na jej odpowiedź. W końcu się doczekałem:

 – Proszę – po tym oświadczeniu od razu wróciła do lektury.

 Wiedziałem już, że nie jest zbyt rozmowna i muszę to dobrze rozegrać.

 – Dosiadłem się do pani nie bez powodu – powiedziałem jej. Podniosła głowę i spojrzała na mnie znad gazety znudzonym wzrokiem. – Nie jestem stąd, nie wiem, co się dzieje, a bardzo interesują mnie takie rzeczy – wskazałem palcem „Proroka”. W tym momencie kobieta przerwała mi:

 – Dobrze, dam ją panu, jak przeczytam – rzuciła i wróciła do lektury.

 – Nie, nie, nie o to mi chodzi – powiedziałem szybko. Czarownica znowu spojrzała na mnie, coraz bardziej zniecierpliwiona. – Kto to jest? – zapytałem, wskazując na czarodzieja ze zdjęcia.

 Po raz pierwszy na jej twarzy pojawiły się emocje. Spojrzała na mnie, delikatnie mówiąc, jak na człowieka niespełna rozumu.

 – Kto to jest? – powtórzyła. – Pan mówi poważnie? Nie wie pan, kim jest Albus Dumbledore?

 – Tak, mówię poważnie. Nie wiem.

 – To niemożliwe… – mruknęła, kręcąc głową i uśmiechając się kpiąco. Zaczynała mnie już naprawdę drażnić. Gdybym tylko nie potrzebował odpowiedzi… – Jak mówię, to Albus Dumbledore. Kiedyś wielka szycha, jeden z najwspanialszych czarodziejów, jakich widział świat, wzór do naśladowania. Dzisiaj świr i pośmiewisko.

 Mówiła to tak, jakby recytowała artykuł z gazety. Co, jeśliby się nad tym zastanowić, było całkiem prawdopodobne.

 – Dlaczego świr? – drążyłem temat, który wcale mnie nie interesował, tylko po to, aby zdobyć jej zaufanie, zainteresować rozmową.

 – Dlaczego? Bo jest już stary i głupi! Twierdzi, że Sam– Wiesz-Kto powrócił, wyobraża pan sobie? – przy ostatnim zdaniu ożywiła się znacznie i podekscytowała. Niestety, musiałem ostudzić jej entuzjazm.

 – Sam-Wiesz-Kto?

 – Pan żartuje!

 Nie, nie żartowałem. Nie jestem pewny, czy moja rozmówczyni traktowała mnie bardziej jak ignoranta, który nie ma pojęcia o Ważnych Sprawach, i którego trzeba uświadomić, czy jak dziecko błądzące we mgle, któremu trzeba podać rękę i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, dość, że dowiedziałem się chyba wszystkiego, co wiedziała na temat tych dwóch panów, o których ja nie słyszałem nic, i którzy bynajmniej mnie nie interesowali.

 Dowiedziałem się, że jeden z nich był wielkim człowiekiem, światłym umysłem, obrońcą uciśnionych, drugi natomiast był zły i okrutny. Ten drugi zginął, ten pierwszy twierdzi, że jednak nie, i że ten drugi jest wśród nas. Oczywiście kobieta tak ogólnie mi tego nie wytłumaczyła – nie, ona musiała zagłębić się w najdrobniejsze szczególiki, w większości pewnie wyssane z palca. Mówiła dobre dziesięć minut, ja natomiast straciłem zainteresowanie po jakichś trzech. Przestałem jej słuchać, przytakiwałem tylko co chwilę, czekając, aż ta zrobi przerwę na zaczerpnięcie oddechu, by móc zmienić temat.

 Wyglądało jednak na to, że kobieta nie musi oddychać.

 Wtedy właśnie, gdy zastanawiałem się, ile może kosztować wynajęcie pokoju w Dziurawym Kotle i czy przypadkiem nie wygodniej będzie przespać się na ławce, jak do tej pory, ze słowotoku mojej rozmówczyni wychwyciłem coś, co mnie uderzyło, choć przez chwilę sam nie wiedziałem, dlaczego.

 – … i podobno u byłych śmierciożerców wyraźnie pojawia się Mroczny Znak, wie pan, te znamiona na rękach, no błagam, co to za argument! Jaki trzeba mieć tupet, żeby szkalować biednych ludzi, którzy przecież już dawno…

 – Słucham? – przerwałem jej. – Może pani powtórzyć?

 Tym pytaniem zbiłem ją chyba nieco z tropu.

 – No… powiedziałam, że trzeba mieć tupet, żeby…

 – Nie, nie, wcześniej! Mówiła pani o jakichś znakach na rękach.

 – Chodzi panu o Mroczny Znak? O tym też pan nie słyszał?

 – Nie słyszałem. Mogłaby pani o tym opowiedzieć? Bardzo ciekawie pani opowiada, a temat mnie tak jakoś zainteresował… – udało mi się ją mile połechtać, bo ochoczo podjęła:

 – No wie pan, podobno każdy śmierciożerca ma taki Mroczny Znak na ręce, to chyba dowód zaufania Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, albo coś w tym stylu… W każdym razie taki sam znak pojawiał się na niebie, kiedy kogoś mordowali… Wyobraża pan sobie? Wraca pan do domu po pracy, i z daleka widzi pan nad nim Mroczny Znak… Coś strasznego…

 – A jak wyglądał ten znak? – czułem, że jestem blisko. Szansa nie była specjalnie duża, ale miałem przeczucie. I nie zawiodłem się.

 – To była taka czaszka, z której wychodził wąż – mówiąc to, dłonią rysowała zygzaki w powietrzu, pewnie żeby ułatwić mi wyobrażenie sobie węża.

 Nie musiała. Dokładnie takie znamię widziałem na lewej ręce Pete'a.

 „Daj mu to… Daj i powiedz, że się starałem…”

 Czyli to prawda, co mówił ten śmieszny stary człowieczek ze zdjęcia, Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ktokolwiek to był, naprawdę wrócił. Pozostawało mi go odszukać.

 Co mogło nie być łatwe, zważywszy na to, że wszyscy uważają tego starego za wariata. Nikt nie wierzy w powrót tego czarodzieja, nikt więc nie będzie wiedział, gdzie go znaleźć.

 Problem w tym, że ja musiałem go znaleźć.

 – Dobrze, nie będę pani dłużej niepokoił, bardzo dziękuję za rozmowę – powiedziałem, po czym wstałem od stolika. Ta kobieta nie mogła mi już pomóc. I tak powiedziała mi więcej, niż mógłbym mieć śmiałość przypuszczać.

 Podszedłem do barmana i zapytałem, jak się dostać do części miasta zamieszkanej przez czarodziejów. Jak się spodziewałem, pub okazał się łącznikiem pomiędzy dwoma różnymi światami, tak bliskimi, a jednak tak dalekimi.

 – Musi pan wyjść na zaplecze i postukać różdżką w cegły – mówił bezzębny barman, Tom, jak się okazało. – Ja może pójdę z panem, pokażę.

 – Proszę zostać – odezwał się nagle człowiek w kapturze. Miał nieprzyjemny, ochrypły głos. Zapewne od tej fajki. – Ja pokażę, i tak wybieram się na Pokątną.

 Nie robiło mi żadnej różnicy, który z nich pokaże mi wyjście, nie protestowałem więc. Mężczyzna – wciąż w kapturze, ale już bez fajki wystającej z zębów, tę schował do kieszeni szaty, zanim wstał – podszedł do mnie i minął bez słowa, otwierając drzwi na zaplecze, za którymi była niewielka przestrzeń otoczona ze wszystkich stron wysokim murem. Nieznajomy wyszedł pierwszy, ja za nim, zamykając drzwi za sobą.

 Nieznajomy wyciągnął różdżkę. Nie widziałem w tym nic niepokojącego, wiedziałem przecież, że musi jakoś otworzyć przejście, a różdżka jest do tego potrzebna.

 Powtarzam, nie widziałem w tym nic niepokojącego, aż do czasu, kiedy końcówka jego różdżki dotknęła mojego czoła, po czym zapadła ciemność.

 *

 Po raz drugi w tak krótkim czasie obudziłem się w ciemnościach. Nie było jednak powolnego dochodzenia do siebie, jak wtedy, w jaskini. Tym razem od razu byłem gotowy do działania, co mogło oznaczać tylko jedno – ktoś przywrócił mi zmysły czarem. Co znaczy, że ten ktoś ciągle tu jest.

 Podniosłem się do pozycji siedzącej tak szybko, że na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy mi przeszło, stwierdziłem, że znajduję się na zimnej posadzce jasno oświetlonej komnaty, a wokół mnie stoi pięć ciemno odzianych postaci, wszystkie w kapturach zasłaniających twarze. Pomacałem się po kieszeniach i stwierdziłem bez specjalnego zdziwienia, że nie mam przy sobie różdżki.

 Jeden z otaczających mnie ludzi podszedł do mnie niespiesznym krokiem. Wyciągnął swoją różdżkę, wycelował we mnie i powiedział:

 – Kim jesteś?

 Po głosie rozpoznałem człowieka, który miał otworzyć dla mnie przejście w Dziurawym Kotle. Powoli docierało do mnie, co się stało. Nie umknął mojej uwagi także absurd całej sytuacji, czego nie omieszkałem wytknąć:

 – Napadasz na mnie, porywasz, a nie wiesz, kim jestem?

 Od razu pożałowałem swojej zuchwałości. Nieznajomy machnął krótko różdżką i poczułem palący ból. Jeszcze nigdy, a przynajmniej nigdy, odkąd pamiętam – czyli w dość znikomym przedziale czasu, przyznaję – nie czułem czegoś tak potwornego. Mięśnie paliły mnie żywym ogniem, kości drgały i miałem wrażenie, że wszystkie na raz wypadają mi ze stawów. Krzyczałem jak opętany… Zaraz, krzyczałem? Nie, zdecydowanie nie. Wrzeszczałem. Darłem się. To było nie do zniesienia, myślałem, że zaraz umrę, chciałem tego, pragnąłem śmierci, żeby tylko to się jak najszybciej skończyło…

 I się skończyło. Nagle, bez fajerwerków. To było takie zaskoczenie, że przez chwilę krzyczałem dalej, mimo że nie czułem już bólu.

 Spojrzałem na niego oszołomiony, czując, jak wzbiera we mnie nienawiść. Nieznajomy nie uśmiechał się, nie drgnął mu ani jeden mięsień twarzy. Patrzył na mnie przez cały czas, wreszcie odezwał się:

 – Mogę cię zabić bezboleśnie, tak, że nawet nie poczujesz, albo wręcz przeciwnie, przed śmiercią możesz cierpieć tak straszliwe męki, że to, co czułeś przed chwilą, będzie przy tym prawie przyjemnym doznaniem – nie kłamał, wiedziałem o tym. – To zależy od ciebie, od tego, jak odpowiesz na następne pytanie. Rozumiemy się?

 Przytaknąłem skinieniem głowy. Musiałem się podporządkować, choć nie leżało to w mojej naturze, z tego, co do tej pory zdążyłem zaobserwować – to właściwie jedyna rzecz, jaką o sobie wiedziałem. Musiałem, bo byłem bezbronny, nie miałem różdżki. Stwierdziłem, że nie ma sensu się opierać. W tamtej właśnie chwili poprzysiągłem też sobie, że jeśli wyjdę z tego cało, ten człowiek zapłaci mi za to upokorzenie. W bliżej nieokreślonej przyszłości. Ja, o ironio, nie zapominam.

 Nieznajomy zadał wreszcie pytanie:

 – Dlaczego tak cię interesują znamiona śmierciożerców?

 Przez chwilę miałem trudności ze skojarzeniem faktów. O co mu chodzi? Zrozumiałem jednak zaraz, że poza paleniem fajki i przyglądaniem się klientom pubu, ten człowiek robił w Dziurawym Kotle jeszcze jedną rzecz.

 Słuchał.

 – Takie samo znamię widziałem na ręce mojego przyjaciela. Zanim zginął, kazał mi przekazać pewną… – moja chwila wahania nie uszła prawdopodobnie uwadze tych ludzi – pewną wiadomość. Powiedział, że mam ją przekazać „jemu” i pokazał mi ten znak. Nie wiedziałem, co to jest, a nie zdążyłem dopytać, bo mój przyjaciel… – głos naprawdę mi się załamał. Dziwne. Przecież ledwo znałem Pete'a, jego śmierć nie powinna wzbudzać we mnie aż takich emocji. – Mój przyjaciel umarł.

 – Kim był ten przyjaciel? -

 Znam tylko jego imię. Pete.

 Nieznajomy spojrzał na swoich towarzyszy, przez których przeszedł właśnie szmer gorączkowych, urywanych zdań.

 – Wstawaj. I chodź za mną. Zrobiłem, jak mi kazano. Nie wiedziałem, jak mam się uwolnić, nie miałem pojęcia, gdzie jest moja różdżka, kto ją ma, uznałem więc, że będę współpracował z oprawcami. Tak długo, jak to konieczne.

 Nieznajomy odwrócił się, podszedł do jedynych drzwi w komnacie, otworzył je i wyszedł. Ja wyszedłem za nim. Na ile mogłem się zorientować, znajdowaliśmy się w jakimś dużym, ale zaniedbanym starym domu. Zostałem poprowadzony schodami na górę, gdzie zauważyłem jeszcze więcej zakapturzonych postaci. Przeszliśmy długim korytarzem, mijając wiele drzwi, aż doszliśmy do tych właściwych. Podejrzewałem, że te będą właściwe, głównie dlatego, że po ich bokach stało dwóch ludzi. Oczywiście w kapturach na głowach.

 – Jest w środku? – zapytał mój porywacz. Jeden z wartowników potwierdził. – Muszę tam wejść.

 – Mówił, żeby mu nie przeszkadzać.

 – To ważne.

 – No nie wiem… – strażnik nie był do końca przekonany.

 – Jeśli coś będzie nie tak, biorę to na siebie.

 Wartownik pokręcił głową, nie wierząc i już chyba żałując, że się na to zgodził, jednak dwukrotnie zapukał do drzwi i otworzył je.

 Moim oczom ukazał się niewielki, ale ładnie urządzony pokój. Na środku stało staroświeckie biurko, na nim kilka pergaminów, pióro i atrament. Pokój oświetlało jedynie słabe światło księżyca wpadające przez duże okno. Przez nie, stojąc plecami do nas, wyglądał łysy człowiek. Chociaż było ciemno, zwróciłem uwagę na niezwykłą bladość jego skóry.

 Zostałem brutalnie wepchnięty do środka, mój porywacz wszedł do pokoju zaraz za mną, stanął i skłonił głowę. Strażnik szybko zamknął drzwi.

 Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu blady, łysy mężczyzna przemówił wysokim głosem:

 – Prosiłem, aby mi nie przeszkadzano.

 – Panie mój, ja… – głos mojego porywacza przeszedł na służalczy ton. To brzmiało bardzo dziwnie, skoro jeszcze przed chwilą groził mi śmiercią w mękach. – To ważne…

 – Zamilcz, Macnair – rzucił szybko blady człowiek, podnosząc rękę. Mój oprawca posłuchał. – Prosiłem, aby mi nie przeszkadzano, a moje życzenie jest prawem. Mów teraz, o co chodzi. Karę poniesiesz później.

 Macnair głośno przełknął ślinę i powiedział:

 – Ten człowiek głośno wypytywał o Dumbledore'a, o śmierciożerców i o Mroczny Znak. Uznałem, że zaciekawi cię to, mój panie.

 – Tak uznałeś? – zapytał blady i odwrócił się od okna. Kiedy zobaczyłem jego twarz, o mało nie krzyknąłem.

 Ten człowiek nie był blady, to za mało powiedziane. On był biały jak kreda. Nie to było w nim jednak najdziwniejsze. Dużo gorsze były te szkarłatne oczy, i nos, płaski jak u węża, ze szparkami zamiast nozdrzy. -

 Wyjdź, Macnair. Zostaw go tu i wyjdź.

 Macnairowi nie trzeba było tego powtarzać. Wyszedł ze spuszczoną głową i cichutko zamknął drzwi. Dziwny człowiek usiadł na fotelu przy biurku, wyjął różdżkę i machnął nią, wyczarowując identyczny fotel naprzeciwko siebie.

 – Usiądź – polecił mi.

 To nie był rozkaz, w jego głosie było jednak coś takiego, co nie pozwalało mu się sprzeciwiać. Nigdy i w żadnej sprawie, nawet tak błahej. Usiadłem więc.

 Dłuższą chwilę panowała niezręczna cisza, gdy dziwny człowiek przyglądał mi się badawczo. Czułem się nieswojo, ale nie śmiałem się odezwać. To było bardzo dziwne uczucie, nigdy jeszcze nie czułem przed nikim takiego respektu, jak teraz – a przecież nic nie wiedziałem o tym mężczyźnie, nic a nic. Domyślałem się, owszem, ale pewności mieć nie mogłem. W końcu to on przerwał ciszę:

 – Dlaczego tak zainteresował cię Mroczny Znak?

 Przez chwilę czułem się tak, jakby odjęło mi mowę. Miałem sucho w ustach i gdy spróbowałem się odezwać, wydobyłem z siebie tylko cichy charkot. Odchrząknąłem i spróbowałem raz jeszcze. Udało się.

 - Nie wiedziałem, że szukam Mrocznego Znaku. To znaczy… – czułem, że mówię nieskładnie, brakowało mi słów i straszliwie się denerwowałem, a wszystko to z powodu samej obecności tego człowieka. Już nigdy potem nie poczułem czegoś takiego w stosunku do kogokolwiek. – Próbowałem się dowiedzieć, co oznacza znamię na ręce mojego przyjaciela. Właściwie to nie wiem, czy mogę nazywać go przyjacielem, poznałem go zaledwie parę chwil wcześniej…

 Dukając i gubiąc słowa, opowiedziałem mu całą historię – od momentu, w którym obudziłem się w jaskini, przez poznanie Pete'a, aż do jego śmierci i ostatnich słów. Nieznajomy nie poruszył się, nie zdradził niczym, co sądzi o mojej opowieści – wpatrywał mi się tylko głęboko w oczy, co było dla mnie bardzo niezręczne, nie śmiałem jednak zwrócić mu na to uwagi.

 Sięgnąłem ręką do kieszeni, chcąc dać mu pierścień Pete'a. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że nie mam go przy sobie. A potem zrozumiałem.

 – Pierścień… Nie mam go! Ten Macnair musiał mi go zabrać, tak jak zabrał mi różdżkę!

 Blady człowiek uniósł dłoń, a ja natychmiast zamilkłem. Jego spokój, opanowanie, pewność siebie i autorytet zaczynały mi imponować.

 – Spokojnie. Jeśli Macnair go ma, pierścień do mnie trafi. Wyświadczyłeś mi przysługę, Jerry – zanotowałem, że zwrócił się do mnie po imieniu (chociaż, czy to było moje prawdziwe imię? Mała szansa), mimo że nie podawałem mu go wcześniej, nie użyłem go nawet w Dziurawym Kotle, więc Macnair nie mógł mu go przekazać. – A Lord Voldemort wynagradza tych, którzy mu się przysłużą. Czy jest coś, o co chciałbyś mnie prosić? Czy jest coś, na czym ci zależy?

 Tak, było coś takiego. Głupotą byłoby oczekiwać, że ten człowiek może mi jakoś pomóc, a jednak postanowiłem spróbować.

 – Chciałbym… chciałbym odzyskać pamięć.

 Nieznajomy pokiwał głową z uśmiechem – paskudnym, nawiasem mówiąc – jakby usłyszał dokładnie to, czego się spodziewał. Wyjął różdżkę i wycelował nią we mnie. Serce zamarło mi ze strachu, lecz zanim zdążyłem wykonać najmniejszy ruch…

 Przestałem widzieć. Nagle zrobiło się ciemno, a potem zobaczyłem serię obrazów.

 Umierający Pete. Kobieta z gazetą. Jaskinia. Martwa dziewczyna. Potem kilka scen, których nie pamiętałem – piegowaty mężczyzna podający mi rękę. Ten sam człowiek, nieco starszy, celujący we mnie różdżką. Inny, siwy człowiek, w którego teraz ja celowałem.

 Poczułem szeroki wachlarz emocji, prawdopodobnie związany ze scenami, które miałem przed oczami, choć pewności nie mam. Ciepło. Bezpieczeństwo. Złość. Smutek. Nienawiść.

 I nagle to wszystko się skończyło. Wróciłem na krzesło w małym pokoju, znowu widziałem tego dziwnego, białego człowieka. Byłem cały zlany potem, oddychałem z trudem. Lord Voldemort przyglądał mi się z uwagą.

 – Mam dla ciebie przykrą wiadomość, Jerry. Na tę chwilę nie mogę ci pomóc. To znaczy mogę, ale skutkowałoby to trwałym uszkodzeniem twojego mózgu. Pamięci nie odebrano ci czarem, nie mogę więc tak po prostu rzucić przeciwzaklęcia.

 Spodziewałem się czegoś takiego, a jednak poczułem ukłucie zawodu. Nie wiedziałem, co teraz robić, gdzie szukać odpowiedzi, jak zacząć. Nic. Nieznajomy ciągnął jednak dalej.

 – Poszukam jednak sposobu, by ci pomóc, Jerry. Jak mówiłem, Lord Voldemort wynagradza tych, którzy mu pomagają. Nie wiem, czy wiesz, choć zapewne się domyślasz, że na początku planowałem cię zabić. Widzisz, ukrywam się i nie mogę pozwolić sobie na to, by ktoś, kto mnie widział, chodził spokojnie po ulicy. Mam jednak dla ciebie propozycję. Pomóż mi, Jerry. Przyłącz się do mojej rodziny. Pomóż nam osiągnąć cel.

 – Jaki cel?

 – Jerry… Wiesz przecież. A przynajmniej się domyślasz. Spróbowałem przypomnieć sobie wszystko to, co mówiła mi ta kobieta w Dziurawym Kotle. Bo tego, że mam przed sobą człowieka, którego ona nazywała Sam-Wiesz-Kim, już się domyśliłem.

 – Chcesz doprowadzić czarodziejów do dominacji nad mugolami. Chcesz, żebyśmy rządzili światem.

 – Oczywiście, że tak. Mugole to podludzie, muszą wiedzieć, gdzie ich miejsce. Zgadzasz się z tym, Jerry?

 – Ja… nie wiem…

 – Jerry… jesteśmy wyjątkowi. Ja, ty, Pete, Macnair i wszyscy czarodzieje czystej krwi. Czas, abyśmy zajęli należne nam miejsce, nie uważasz? A może sądzisz, że powinniśmy dalej ukrywać się przed mugolami? Udawać, że nie istniejemy, że jesteśmy nieważni? Chcesz tego, Jerry? Chcesz, żeby wytykano cię palcami, żeby nazywano dziwolągiem? Czy może wolisz, by okazywano ci szacunek, który ci się należy?

 – Wolę szacunek – odpowiedziałem bez wahania, tak, że aż sam się zdziwiłem. Nigdy o tym, nie myślałem, ale sposób, w jaki przedstawiał to Lord Voldemort… muszę przyznać, że trafił do mnie. Było tylko jedno „ale”.

 – Ale ja nie wiem, czy jestem czarodziejem czystej krwi…

 Voldemort uśmiechnął się.

 – Ależ jesteś, Jerry. Możesz mi wierzyć. Potrafię rozpoznać czarodzieja czystej krwi. Nie jesteś jednym z tych plugawych mieszańców, którzy nie powinni mieć prawa nosić różdżek. Nie jesteś kundlem, Jerry, nie jesteś pospolity. Jesteś wyjątkowy. To jasne.

 Nie wiem, skąd to wiedział, jeżeli w ogóle naprawdę wiedział, ale uwierzyłem mu. Kto nie chciałby uwierzyć, że jest wyjątkowy?

 – Zatem ponawiam propozycję – ciągnął dalej Voldemort. – Czy przyłączysz się do mnie, Jerry? Czarodziej twojego pokroju w naszych szeregach to prawdziwy skarb. Zostaniesz hojnie wynagrodzony za swą służbę. Jeżeli powiesz „tak”, znajdę sposób, by przywrócić ci pamięć, obiecuję ci to, a obietnica Lorda Voldemorta jest święta. Jeżeli powiesz „tak”, będziesz wielbiony przez naszych braci, kiedy oddamy im należne im miejsce. Cała czarodziejska społeczność będzie cię uwielbiać, Jerry. Będziesz bohaterem. Chcesz tego?

 Nie musiałem się długo zastanawiać. Wizja, którą przede mną roztoczył, była bardzo pociągająca, ale ja chyba byłem zdecydowany już wcześniej. Naprawdę zależało mi na odzyskaniu pamięci. Chciałem wiedzieć, kim jestem.

 – Chcę – odpowiedziałem.

 – Zatem jaka jest twoja odpowiedź?

 – Tak – rzekłem stanowczo. Voldemort uśmiechnął się po raz kolejny.

 – Wspaniale. Nie pożałujesz tego, Jerry. Zanim jednak zostaniesz wprowadzony w szeregi śmierciożerców, mam dla ciebie pewne zadanie. Muszę sprawdzić, czy się nadajesz. Widzisz, ja jestem tego pewny, ale możesz mieć problemy z innymi członkami naszej rodziny, jeżeli nie podejmiesz się tego wyzwania. Każdy z nich przeszedł podobną próbę, każdy dowiódł swojej lojalności, byłoby niesprawiedliwie, gdybyś ty nie musiał.

 – Rozumiem. Co mam zrobić?

 – Och, od razu gotowy do działania! Podoba mi się taka postawa! – Voldemort wstał, gestem nakazując mi, abym siedział dalej. Splótł ręce za plecami i zaczął przechadzać się po pokoju. – Widzisz, Jerry, w chwili obecnej jestem w nieco trudnej sytuacji. Z oczywistych względów zależy mi na tym, aby jak najmniej osób było świadomych mojej obecności, a jednocześnie potrzebuję pomocy moich zwolenników. Nie będę owijał w bawełnę, Jerry, priorytetem jest kret w Biurze Aurorów. To będzie twoje zadanie, Jerry. Musisz znaleźć i przeciągnąć na naszą stronę pewnego aurora. Konkretnego aurora. Nie interesuje mnie, jak to zrobisz, interesują mnie tylko efekty. Hołduję zasadzie, że cel uświęca środki, masz zatem wolną rękę. Jeśli odniesiesz sukces, a wiem, że odniesiesz, zapewnisz sobie miejsce wśród moich najbardziej zaufanych zwolenników, Jerry. Zapewnisz sobie miejsce w pamięci potomnych, ich szacunek i wdzięczność.

 – Kto ma być tym aurorem?

 – Nick Walters.

 *

 Nie wiedziałem, co myśleć o powierzonym mi zadaniu. Nie wyglądało na trudne, a jednak nie było też łatwe. Czarny Pan (usłyszałem już, że tak o Lordzie Voldemorcie mówią śmierciożercy) uprzedził mnie, że samo znalezienie aurora nie powinno sprawić mi większych kłopotów, ale nawiązanie z nim kontaktu może już być nieco problematyczne. Szczerze powiedziawszy, nie miałem pojęcia, jak zabrać się do tego zadania. Nie otrzymałem dalszych wskazówek, bo Czarny Pan odprawił mnie z pokoju, twierdząc, że jest zajęty, a ja podejrzewałem, że nierozsądnie byłoby nadużywać jego cierpliwości zadając kolejne pytania. Nie wiedziałem więc, czy powinienem sam porozmawiać z Waltersem, czy może miałem przyprowadzić go tutaj? Z jednej strony, Czarny Pan nie chciał, by o jego powrocie wiedziało więcej osób, niż to konieczne, a co, gdyby mój dar przekonywania nie zadziałał na aurora? W tym wypadku o powrocie Voldemorta dowiedziałoby się całe Biuro Aurorów, ba, cały Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, całe Ministerstwo Magii! Z drugiej strony, jeśli chodziłoby o zwykłe przyprowadzenie go do Czarnego Pana, czy nie byłoby to za proste? Czy byłoby to zadanie, które można by nazwać „próbą” i „wyzwaniem”, tak jak zrobił to Voldemort?

 Te i inne wątpliwości trapiły mnie jeszcze długi czas, ale musiałem działać, nie mogłem już dłużej czekać. Przez parę następnych dni urządzałem małe szpiegowskie wypady do Londynu. Na szczęście Czarny Pan zapewnił mi dach nad głową, wyżywienie i odzież (komplet nowych, czarnych szat), czyli wszystko to, czego potrzebowałem. Byłem mu za to wdzięczny, gdyż moje skromne zapasy złota najpewniej nie wystarczyłyby na długo. W czasie tych wypadów ubrany byłem w mugolską odzież (oczywiście dopasowaną dużo lepiej, niż w przypadku tamtego człowieka w Dziurawym Kotle – podczas mojej nie tak wcale krótkiej wędrówki z tamtego pamiętnego lasu do Londynu zdążyłem napatrzeć się na mugoli i ich sposób ubierania się), by nie wzbudzać podejrzeń przechodniów.

 Na początku zlokalizowałem wejście do Ministerstwa Magii, z którego korzystał Walters. To było łatwe, bo Czarny Pan powiedział mi, jak się tam dostać. Potem musiałem dowiedzieć się, jak on właściwie wygląda. To było już trudniejsze. Udało mi się to dopiero po czterech dniach obserwacji wejścia, kiedy to pewna kobieta przywitała się z jakimś mężczyzną, mówiąc: „Witaj, Walters”. Potem obserwowałem już tylko moją potencjalną ofiarę (upewniłem się, że to „mój” Walters szóstego dnia, kiedy inny mężczyzna zwrócił się do niego: „No to na razie, Nick”, gdy żegnali się po pracy).

 Nick Walters był młodym mężczyzną średniego wzrostu. Miał krótko przystrzyżone rude włosy, a na twarzy niezliczoną ilość piegów. Na lewym policzku widniała długa cienka blizna, niewyraźna, ale jednak dostrzegalna. Miałem dziwne wrażenie, że gdzieś już tego człowieka widziałem, że może nawet go znam, ale szanse na to były raczej niewielkie. Nie pamiętałem nic sprzed pobudki w jaskini, a byłem prawie pewny, że od tego czasu nie widziałem Nicka Waltersa nawet przez chwilę. Musiało mi się więc wydawać.

 To, co zaobserwowałem, nie napawało mnie optymizmem. Rozmowa z tym człowiekiem była właściwie wykluczona. Widziałem któregoś razu, jak zaczepił go jakiś żebrak, prosząc o parę monet. Walters po grubiańsku, delikatnie mówiąc, kazał mu odejść. Wyglądało na to, że Nick Walters nie był typem człowieka, który wda się w pogawędkę z nieznajomą osobą z ulicy. Odpadała więc nie tylko opcja, w której miałem przekonać go swoją kwiecistą mową i elokwencją, ale też ta, w której miałem zaprowadzić go do Czarnego Pana. Musiałem znaleźć inne rozwiązanie. Takie, które nasuwało się samo.

 Musiałem użyć siły.

 To też nie wyglądało na łatwe zadanie. Walters codziennie aportował się za rogiem ulicy, tam, gdzie żaden niepożądany mugol go nie zobaczy. Tam też deportował się po pracy. Problem w tym, że było to ulubione miejsce teleportacji wielu czarodziejów, nie tylko jego. Nie widziałem jeszcze, żeby nie spotkał kogoś znajomego czy to w drodze do pracy, czy w drodze powrotnej. Zawsze był z kimś, a ja nie chciałem rozgłosu. Musiałem jakoś sprawić, żeby choć raz zmienił swój codzienny zwyczaj.

 Ale jak?

 Odpowiedź na to pytanie przyśniła mi się którejś nocy. Obudziwszy się, po prostu wiedziałem, co muszę zrobić. Nie miałem żadnych wątpliwości, miałem za to stuprocentową pewność, że to dobre rozwiązanie. Najlepsze. Jedyne.

 Podczas moich obserwacji zauważyłem pewny mało istotny – z początku – szczegół, który teraz nabrał olbrzymiego znaczenia. Walters nosił na szyi medalik, podobny do tego, który pod wpływem impulsu zabrałem tamtej martwej dziewczynie i sam nosiłem od tego czasu. Był on dla niego bardzo ważny, czego domyśliłem się zobaczywszy, jak któregoś razu gorączkowo sprawdzał, czy nie zginął mu po tym, jak wpadł na niego jakiś śpieszący się człowiek. Większość ludzi prawdopodobnie sprawdziłaby, czy nie brakuje im sakiewki ze złotem, ale nie on. Walters sprawdził, czy nie brakuje mu naszyjnika. Czyli był dla niego ważniejszy niż złoto, a to mi bardzo pasowało.

 Wystarczyło zatem go ukraść.

 Tu, standardowo, pojawiał się kolejny problem. Gdybym po prostu podbiegł do Waltersa, zerwał mu medalion z szyi i spróbował ucieczki z naiwną nadzieją, że ten zacznie mnie gonić, prawdopodobnie srodze bym się przeliczył – po prostu miotnąłby we mnie zaklęciem i na tym by się skończyło, w końcu był aurorem. Gdybym natomiast chciał użyć zaklęcia przywołującego – zakładając nawet, że naszyjnik nie był chroniony czarem – czym różniłoby się to od zwykłego ataku? Żadne z tych rozwiązań mnie nie zadowalało. Nie, tu trzeba było użyć sprytu.

 I tak też zrobiłem.

 No cóż, może nie najlepiej ubrałem to w słowa. „Użyłem sprytu” sugeruje jakiś genialny plan, warty co najmniej napadu na Gringotta. Nic bardziej mylnego. Moje działania były całkiem przyziemne. Co wcale nie znaczy, że nie okazały się skuteczne.

 Kluczem do sukcesu okazał się bochenek chleba i termos z gorącą herbatą. Wszystko to, niestety, z braku mugolskich pieniędzy zmuszony byłem ukraść z pobliskiego sklepu spożywczego (Confundus rzucony na kasjerkę i ochroniarza pozwolił mi wyjść ze sklepu bez płacenia za „zakupy”, mimo piszczącej irytująco bramki przy wyjściu; zadziwiające jednak było to, że i jedno, i drugie odpowiedziało na moje „do widzenia”). Dość czasochłonnym zadaniem okazało się znalezienie owego żebraka, który pewnego dnia zaczepił Nicka Waltersa, jednak w końcu mi się to udało. Bez niego cały mój plan ległby w gruzach, na szczęście ochoczo zgodził się mi pomóc w zamian za herbatę i obietnicę chleba po skończonej pracy.

 Tego człowieka wybrałem nieprzypadkowo. Po pierwsze, nikogo nie zdziwi fakt, że na środku ulicy zaczepia go nieznajomy żebrak. Po drugie, założyłem – a okazało się, że miałem rację – iż człowiek ten jest zręcznym kieszonkowcem. Musiał być, aby przeżyć na ulicy.

 Po trzecie i najważniejsze, był on mugolem.

 Nawet, gdyby mu się nie powiodło, Walters nie mógł rzucić na niego żadnego zaklęcia, gdyż, bądź co bądź, był urzędnikiem Ministerstwa, nie mógł więc w żadnym razie złamać Międzynarodowego Kodeksu Tajności Czarodziejów. Niesłychanie mi to odpowiadało.

 Kiedy powiedziałem żebrakowi, co ma zrobić, ten pokiwał głową ze zrozumieniem i wypił herbatę (gorącą!) jednym haustem. Wstał i zajął miejsce, które mu wcześniej wskazałem. Ja tymczasem udałem się do mojej kryjówki, skąd miałem doskonały widok na całą scenę.

 Nie musiałem długo czekać, Walters pojawił się na ulicy po niecałych dziesięciu minutach. Tym razem towarzyszyła mu korpulentna starsza czarownica. Żebrak siedział na chodniku, oparty o ścianę budynku przy ulicy, którą szli. Kiedy dzieliła ich odległość nie większa niż dziesięć stóp, wstał i podszedł do nich chwiejnym krokiem. Złapał Waltersa i zaczął coś do niego mówić błagalnym tonem. Z mojej kryjówki słyszałem tylko pojedyncze słowa, jak „kierowniku” czy „co łaska”, za to całkiem wyraźnie dotarło do mnie gromkie „odczep się” Waltersa, kiedy odepchnął żebraka. Ten, mrucząc pod nosem wulgarne epitety na temat aurora, oddalił się, natomiast Walters wraz ze swoją towarzyszką ruszyli dalej w swoją stronę. Dosłownie chwilę potem, jak zniknęli z mojego pola widzenia, Walters wrócił, sam, na co tak liczyłem. Był okropnie wzburzony. Ruszył biegiem za róg ulicy, za którym zniknął mój pomocnik, a ja powoli poszedłem za nim. Żebrak, zgodnie z planem, pozwolił zobaczyć się aurorowi, po czym zaczął przed nim uciekać. Pościg miał chwilę potrwać i zakończyć się w ślepej uliczce, do której od razu się skierowałem. Schowałem się za drzwiami klatki schodowej starego, opuszczonego domu. Nie musiałem czekać długo, żebrak dobiegł do ślepego zakończenia ulicy, a za nim przybiegł wzburzony Nick Walters. Ciężko dysząc, wykrzyczał:

 – Oddawaj to, złodzieju!

 – Ależ ja nic nie mam, proszę pana.

 – Oddawaj, albo… – auror nie dokończył groźby, a zamiast tego wyciągnął różdżkę. W tym momencie musiałem wkroczyć. Otworzyłem drzwi, wycelowałem swoją różdżkę w Waltersa i powiedziałem:

 - Drętwota!

 Auror nie zdążył chyba nawet zarejestrować, że na scenie pojawił się jeszcze jeden aktor. Z mojej różdżki wytrysnął jasnoczerwony promień, ugodził w Waltersa, a ten padł jak długi na ziemię. Tylko powoli unosząca się i opadająca pierś zdradzała, że wciąż żyje.

 Spojrzałem w twarz żebraka i dostrzegłem na niej przerażenie.

 – K-kim… Cz-czym ty j-jesteś? – wyjąkał przerażony.

 – Naszyjnik – powiedziałem krótko.

 Żebrak rzucił mi naszyjnik, który złapałem w locie i schowałem do kieszeni. Ja za to rzuciłem mu chleb, który z kolei on złapał.

 – Czy… czy mogę już odejść? – zapytał cicho.

 I tu właśnie pojawiał się problem. Nie mogłem przecież puścić go wolno, za dużo widział. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wymazanie mu pamięci, tyle że nie pamiętałem, jak to się robi. Miewałem jeszcze zaniki pamięci dotyczące czarów, nie potrafiłem przypomnieć sobie wszystkich formułek czy ruchów różdżką. Największą jasność umysłu zyskiwałem w chwili zagrożenia, tu jednak nie było mowy o zagrożeniu. Miałem przed sobą skuloną, pożałowania godną postać, która patrzyła na mnie ze strachem i błaganiem w oczach. Błaganiem o wolność, o życie.

 O to, czego nie mogłem dać.

 Była tylko jedna możliwość. Musiałem zabić tego biedaka. Nie mogłem naiwnie wierzyć, że nikomu nie powie o tym, co widział. Podejrzewam, że gdybym puścił go wolno, Czarny Pan dowiedziałby się o tym i, delikatnie mówiąc, nie byłby zachwycony. Jeśli nie pamiętałem, jak wymazać mu pamięć – a tak było, mimo moich szczerych wysiłków – człowiek ten musiał zginąć.

 – Nie – powiedziałem zimno, celując w niego różdżką. Żebrak wydał z siebie cichy, przeciągły jęk. Z mojej różdżki błysnął strumień zielonych iskier. Ciało mojego – byłego już – pomocnika osunęło się na ziemię. Patrzyłem na nie – na brudne, zmęczone, trawione rozmaitymi chorobami ciało niewinnego człowieka, którego musiałem uśmiercić, by osiągnąć swój cel. Był to chyba pierwszy raz, a przynajmniej pierwszy, odkąd pamiętałem, kiedy zabiłem człowieka, gdy ten nie zagrażał mojemu życiu. Kiedy zabiłem z zimną krwią, patrząc mojej ofierze prosto w oczy, ze świadomością, że nie musiała ginąć, że ta śmierć nie była konieczna, że można było to rozwiązać inaczej.

 Co wtedy czułem? Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie czułem żalu, wyrzutów sumienia, rozpaczy, pogardy dla siebie, nic z tych rzeczy. Bliższe prawdy byłoby chyba określenie „czułem pustkę”, ale i to nie oddaje wszystkiego. Z biegiem czasu pozbyłem się i tego dziwnego, nieokreślonego uczucia, ale wtedy, za pierwszym razem, to było to. Czułem pustkę. Powiedzmy.

 Odwróciłem wzrok. Nie chciałem dłużej patrzeć na bezwładne ciało żebraka, wciąż kurczowo ściskające bochenek chleba. Spojrzałem na Waltersa. Musiałem jakoś przetransportować go do kryjówki śmierciożerców, a nie umiałem się teleportować.

 Ciężka sprawa, na szczęście rozwiązanie przyszło mi do głowy stosunkowo szybko. To znaczy, zanim ktoś niepowołany zajrzał w tę uliczkę i zobaczył mnie, stojącego nad trupem i nieprzytomnym mężczyzną, z wyrazem frasunku na twarzy.

 Aż dziwne, że to zaklęcie nie sprawiło mi najmniejszego kłopotu, a wymazanie pamięci żebrakowi dalej wydawało mi się czymś nieosiągalnym. Przecież były to dwa co najmniej równie trudne czary. Nie potrafię tego wyjaśnić.

 Wycelowałem różdżkę w nieprzytomnego Waltersa i wypowiedziałem zaklęcie.

 Jego ciało skurczyło się nagle i przybrało srebrny odcień. Na skórze pojawiały się fragmenty metalu. Kończyny i głowa płynnie zlały się z tułowiem, który wciąż podlegał transformacjom, aż w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą leżał auror, pojawił się srebrny zegarek.

 Szybko podniosłem go, założyłem na nadgarstek i ruszyłem z powrotem do siedziby śmierciożerców z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.

 Na leżące na ziemi ciało żebraka nie rzuciłem nawet okiem.

 *

 Voldemort patrzył na mnie dłuższą chwilę, ani razu nie mrugając, a ja stałem przed nim z pochyloną głową, nie śmiejąc podnieść wzroku, póki mi nie pozwoli. W końcu przemówił:

 – A więc twierdzisz, że wykonałeś zadanie? Jak? Rozmawiałeś z Waltersem?

 – Zadanie wykonałem, mój panie, ale nie, nie rozmawiałem z nim. Myślę, że ty zrobisz to o wiele lepiej, panie. Zamiast tego przyprowadziłem go do ciebie.

 – Tutaj? Jak? Gdzie?

 Nie ukrywając dumy zdjąłem z ręki zegarek, położyłem go na podłodze, wycelowałem w niego różdżką i wymruczałem formułkę zaklęcia. Po krótkiej chwili zegarek znów stał się nieprzytomnym Nickiem Waltersem. Uklęknąłem przy nim i zawiesiłem mu jego medalion na szyi. Voldemort milczał przez chwilę, powoli uśmiechnął się, a potem zaczął się śmiać zimnym, wysokim głosem.

 – Wspaniale, Jerry, wspaniale. Doskonale sobie poradziłeś. A teraz wyjdź – przy ostatnim zdaniu stracił humor, wypowiedział je twardo, rozkazująco. Ukłoniłem się i wyszedłem z pokoju. Drzwi zamknęły się za mną same.

 Nie wyglądało na to, żebym póki co był mu potrzebny, miałem więc trochę czasu dla siebie. Poszedłem do swojej komnaty i zająłem się ćwiczeniem teleportacji. Zazwyczaj pomagał mi w tym śmierciożerca nazwiskiem Avery, ale w tamtej chwili nigdzie nie mogłem go znaleźć, musiałem więc radzić sobie sam.

 Straciłem rachubę czasu, a moje postępy określiłbym co najwyżej jako mierne. Tylko dwa razy udało mi się teleportować spod drzwi na łóżko. To mnie nie zadowalało, stanowczo nie.

 W końcu usłyszałem pukanie do drzwi, które chwilę później się otworzyły. Zobaczyłem innego śmierciożercę, Notta.

 – Oczekuje cię – powiedział i wyszedł. Odetchnąłem głęboko i ruszyłem do pokoju mego pana.

 Otworzywszy drzwi, doznałem uczucia déjà vu – Voldemort stał w tej samej pozycji, w której zobaczyłem go za pierwszym razem – odwrócony plecami do mnie, wyglądając przez okno – a ja nie wiedziałem, czego się spodziewać. Bardzo nie lubiłem tego uczucia. Wolałem mieć zawsze wszystko zaplanowane, być przygotowany na każdą ewentualność. W przypadku kontaktów z Czarnym Panem nie udawało mi się to niestety praktycznie nigdy.

 Tak samo, jak za pierwszym razem, chwilę panowała cisza, która bynajmniej nie poprawiała sytuacji. Zaczynałem się denerwować, wręcz bać.

 W końcu Czarny Pan odezwał się:

 – Doskonale się sprawiłeś, Jerry. Walters zgodził się z nami współpracować – w tym momencie odwrócił się i spojrzał na mnie. – Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Twój plan powiódł się w stu procentach, a z moich obserwacji niestety wynika, że zdarza się to nieczęsto, kiedy zostawiam sługom wolną rękę. Zaimponowałeś mi, Jerry, dlatego też z przyjemnością zapraszam cię do szeregu śmierciożerców, jeśli ciągle tego chcesz.

 Jeśli ciągle tego chcę… nie miałem chyba specjalnego wyboru. Gdybym się nie zgodził, zabiłby mnie. Byłbym przecież niewygodny, za dużo widziałem.

 Nie było to jednak problemem. Chciałem zostać śmierciożercą. Naprawdę chciałem. Podobała mi się wizja, którą roztoczył przede mną Voldemort, kiedy go poznałem. Pożądałem potęgi, sławy, uwielbienia. Chciałem być kimś – może między innymi dlatego, że tak naprawdę nie wiedziałem, kim jestem? Bez wahania więc przypieczętowałem swój los, mówiąc:

 – Oczywiście, że chcę.

 *

 Okrągłą komnatę rozświetlało jasne światło pochodni, rzucające na podłogę cień zakapturzonych postaci ustawionych w okręgu. Byli tu chyba wszyscy śmierciożercy, jakich poznałem – niektórych znałem całkiem dobrze, jak Avery'ego, który uczył mnie teleportacji, z innymi zamieniłem raptem parę słów, jak z Lucjuszem Malfoyem. W okręgu pozostawiona była niewielka wyrwa, dostatecznie szeroka, aby mogła ustawić się tam jeszcze jedna osoba. Nikt się nie odzywał, panowała absolutna cisza. Twarze wszystkich skierowane były w stronę środka okręgu, tam, gdzie czekał już Czarny Pan.

 Sam Voldemort nie zaszczycił wzrokiem żadnego ze śmierciożerców. Patrzył na mnie. Ciężko było znieść jego przeszywający wzrok, jednak twardo spoglądałem mu prosto w oczy. Zauważyłem już, że zyskuję tym jego szacunek.

 W końcu ciszę rozdarł głos Czarnego Pana. Wysoki, opanowany.

 – Podejdź tu, Jerry.

 Do tej pory stałem na zewnątrz tego żywego okręgu, ubrany tak samo, jak śmierciożercy – w czarną szatę, z kapturem na głowie. Powoli ruszyłem w stronę Czarnego Pana, przechodząc przez wyrwę, którą pozostawili słudzy Voldemorta. Podszedłem do niego i uklęknąłem na jedno kolano.

 – Jerry, za chwilę obdarzę cię zaszczytem, którego dostępuje niewielu. Nałożę na ciebie Mroczny Znak, przyjmując cię do grona mych najznamienitszych sług. Czy jesteś na to gotowy?

 – Jestem, panie – ze wszystkich sił starałem się, aby nie zadrżał mi głos. Była to dla mnie arcyważna chwila, chciałem jednak być choć w połowie tak opanowany, jak Voldemort. Nie wiem, czy mi się to udało. Miałem nadzieję, że tak.

 – Czy przysięgasz służyć mi wiernie, ze wszystkich swoich sił, używając w tym celu wszystkich swych umiejętności i zdolności?

 – Przysięgam.

 – Czy przysięgasz, że bez wahania służyć będziesz całej czarodziejskiej społeczności, nawet, jeśli nie będzie ona świadoma twojego poświęcenia, nawet, jeśli w swej naiwności będzie sądziła, że działasz na jej szkodę, nawet, jeśli nie będzie doceniała twoich starań, a wręcz będzie przeszkadzać ci w ich wykonaniu?

 – Przysięgam.

 – Czy przysięgasz, że, gdy zaistnieje taka konieczność, będziesz walczyć w obronie tego, w co wierzymy, nie szczędząc zdrowia ni życia, gotów poświęcić się w imię naszych ideałów?

 – Przysięgam.

 – Powstań zatem.

 Uczyniłem to, co mi kazał. Voldemort wyciągnął swoją różdżkę, to samo uczynili śmierciożercy wokół mnie. Pochodnie zgasły, za to końcówki ich różdżek zapłonęły z początku bladym, potem coraz wyraźniejszym czerwonym światłem. Czarny Pan przemówił ponownie:

 – Podwiń rękaw.

 Zrobiłem to. Wyciągnąłem w jego kierunku obnażone lewe ramię. Czarny Pan przytknął koniec swej różdżki do mojej ręki, tuż pod łokciem. Wiedziałem, co się teraz stanie, co mnie czeka. Byłem na to przygotowany psychicznie. Zacisnąłem zęby jeszcze zanim się zaczęło.

 A potem się zaczęło.

 Ból był okropny. Zęby trzeszczały mi z wysiłku, wszystkie mięśnie się napięły, powieki zaciskałem do granic możliwości. Nie wydałem jednak nawet jęku, z czego potem, wspominając tę chwilę, byłem niesłychanie dumny. Zdarzyło mi się w późniejszym czasie brać udział w trzech takich inicjacjach. Jeden krzyczał jak dziecko, pozostała dwójka jęczała, choć zauważalnie robiła wszystko, żeby tego nie robić. Tylko mnie się udało.

 Po chwili, która mnie wydawała się wiecznością, ból zmniejszył się, choć nie zniknął nagle i niespodziewanie, jak w przypadku użycia klątwy Cruciatus. Tym razem po prostu zelżał, chociaż wciąż był nie do wytrzymania. Złapałem się za rękę, kątem oka zauważając znamię, które się na niej pojawiło. Dyszałem ciężko, ale w dalszym ciągu nie wydałem jęku bólu.

 Voldemort jeszcze raz zabrał głos:

 – Jerry, od tej chwili jesteś jednym ze śmierciożerców. Nasz znak noś z dumą i podniesioną głową, czyni cię on bowiem kimś wyjątkowym. Bracia i siosty, przywitajcie teraz nowego członka naszej rodziny.

 Na te słowa śmierciożercy pochylili lekko głowy w moim kierunku. Próbowałem ukryć uśmiech, jaki wykwitał powoli na mojej twarzy, ale nadaremno. Byłem wzruszony.

 I szczęśliwy.

 – Jerry, zajmij teraz swoje miejsce w naszym kręgu.

 Tak też zrobiłem. Podszedłem do dziury pozostawionej w okręgu śmierciożerców i stanąłem tam, pomiędzy Goylem a Nottem. Voldemort pozostał na środku, wszystkie twarze, w tym moja, wpatrzone były w niego.

 – Bracia i siostry, chwila naszego tryumfu zbliża się wielkimi krokami. Dzięki naszemu nowemu przyjacielowi, Jerry'emu, infiltrujemy Biuro Aurorów, a stamtąd niedługa już droga do przejęcia całego Ministerstwa. Jesteśmy coraz bliżej. Nie traćcie wiary, a nasz sukces stanie się faktem. Już niedługo uwolnimy naszych magicznych braci z niewoli, której, niestety, w większości nawet nie dostrzegają. Już wkrótce przestaniemy się ukrywać, wyjdziemy i pokażemy naszą potęgę. Odzyskamy należne nam miejsce. Już wkrótce.

 Nie wiem, jak on to robił, jednak czułem już unoszącą się w powietrzu euforię. Wybuchła ona po ostatnich słowach Czarnego Pana. Śmierciożercy zaczęli krzyczeć i wiwatować. Mnie też nie udało się do końca ukryć wzruszenia – łzy popłynęły mi po policzkach, łzy nie mające nic wspólnego z bólem w przedramieniu, który ciągle czułem. Byłem częścią czegoś wielkiego, czegoś ważnego. Do tej pory nie wiedziałem, kim jestem, teraz już z tym koniec. Byłem sługą Czarnego Pana. Byłem przyszłym wyzwolicielem rasy czarodziejów spod jarzma mieszańców i mugoli.

 Byłem śmierciożercą.

 

 

III

 

 

Pamiętam dobrze moje pierwsze tygodnie jako sługa Czarnego Pana. Nie wykonywałem dla niego zbyt wielu zadań, rzadko opuszczałem naszą kryjówkę. Większość czasu spędzałem na ćwiczeniach teleportacji, uznałem bowiem, że jest to umiejętność, którą koniecznie muszę posiąść. Zazwyczaj pomagał mi w tym Avery, często jednak ćwiczyłem w samotności. Byłem całkiem zadowolony ze swoich postępów. Po jakimś miesiącu byłem już w stanie teleportować się bez większych trudności. Avery twierdził, że to bardzo krótki czas i że mam do tego talent. Nie wiem, jaka jest prawda, ale muszę przyznać, że mile połechtał tym moje ego.

 Moim głównym – i przez długi czas jedynym – zadaniem było odbieranie raportów od Nicka Waltersa. Nie wiem, dlaczego Czarny Pan wybrał do tego akurat mnie, lecz fakt pozostawał faktem – robiłem to tylko ja.

 Co tydzień spotykałem się z nim w jego domu, gdzie otrzymywałem zapieczętowaną kopertę dla Lorda Voldemorta. Nie wolno mi było jej otwierać, to chyba oczywiste. Walters zawsze ugaszczał mnie po królewsku. Polubiłem go. Dobrze się nam rozmawiało, mieliśmy wiele wspólnych tematów. Na początku bardzo się temu dziwiłem, pamiętając, jak za pierwszym razem potraktował tamtego żebraka, kiedy poprosił go o pieniądze. Dla mnie jednak zawsze był miły i sympatyczny. Nie miałem pojęcia, dlaczego, ale nie narzekałem. Po pewnym czasie zaprzyjaźniliśmy się i zżyliśmy ze sobą. Nie wiem, czy Czarny Pan o tym wiedział, choć stawiałbym na to, że tak. On wiedział dużo rzeczy, o których nikt mu nie mówił.

 Jak już wspomniałem, przez długi czas było to moje jedyne zadanie. Nie powiem, żeby odpowiadał mi taki stan rzeczy. Chciałem robić coś ważnego, chciałem się wykazać, chciałem, żeby mój pan się na mnie poznał. Miałem świadomość, że byłbym w stanie dokonać naprawdę wielkich rzeczy. Właściwie nie wiedziałem, skąd miałem tę pewność. To, co do tej pory zrobiłem – odkąd obudziłem się w tamtej jaskini – było trudne i pewnie nie każdy poradziłby sobie w takiej sytuacji tak, jak ja, ale nie nazwałbym tego godnym podziwu. Wiedziałem jednak, że jestem stworzony do wielkich rzeczy. Chciałem to pokazać.

 Nie czułem się z tym dobrze. Mogłem próbować oszukiwać sam siebie i wmawiać sobie, że może chodzi o to, iż Czarny Pan cały czas się ukrywa i to właśnie dlatego nie zleca mi żadnych spektakularnych zadań, bo nie chce zwracać na siebie – ani na nas – uwagi. Nie była to jednak prawda, przynajmniej nie do końca. Podsłuchałem tu i ówdzie, że niektórzy śmierciożercy obserwują na zmianę pewne miejsce, chyba chodziło o jakąś część Ministerstwa Magii. Wiedziałem, że Czarny Pan wysłał Macnaira z poselstwem do olbrzymów. Ja też chciałem zrobić coś takiego. Coś wielkiego, coś ważnego.

 Któregoś razu w rozmowie z Avery'm dowiedziałem się, dlaczego pierścień z inicjałami „B.B.” był tak ważny dla Pete'a. Mój przyjaciel miał za zadanie zabić jakiegoś człowieka, do którego niesłychanie trudno było dotrzeć. Z tego, co wiedziałem, człowiek ten leżał w Szpitalu Świętego Munga. Nie można było tam tak po prostu wejść i rzucić zaklęcie uśmiercające. Pete nie wymyślił żadnego sposobu na zabicie celu, ukradł mu więc pierścień, aby pokazać Czarnemu Panu, że się starał, że próbował, że robił wszystko, co w jego mocy. Zadanie do tej pory pozostało niewykonane.

 Co oznaczało, że gdybym wymyślił rozwiązanie, być może Lord Voldemort spojrzałby na mnie nieco bardziej przychylnym okiem. Może zaufałby mi na tyle, że dałby mi się wykazać. Może dałby mi szansę zrobić coś, do czego czułem się powołany – coś wielkiego.

 Spędziłem długie dni i noce rozmyślając nad tym problemem. Nie wiedziałem wszystkiego, co powinienem – na przykład nie miałem pojęcia, co dolegało temu człowiekowi, ale musiało to być coś poważnego, skoro aż tyle czasu spędzał w szpitalu. Musiałem więc wymyślić jakiś plan uniwersalny – coś, co zadziałałoby za każdym razem, w przypadku każdego scenariusza, nieważne, czy moją potencjalną ofiarę zaatakował bazyliszek, czy głowa zamieniła mu się w mugolski ekspres do kawy. Nie chciałem pytać Czarnego Pana o szczegóły, chciałem przyjść do niego z gotowym pomysłem. I, po jakimś tygodniu, tak właśnie zrobiłem.

 W późniejszym czasie Lord Voldemort twierdził, że jest pod wrażeniem mojego pomyślunku. Nie chwaląc się, wykorzystał naprawdę wiele z moich pomysłów, co nierzadko wzbudzało zazdrość w innych śmierciożercach. Było tego tak dużo, że nie przypominam sobie teraz wszystkich przypadków, ten jeden pamiętam jednak dokładnie. Wtedy po raz pierwszy zaimponowałem Czarnemu Panu.

 Do drzwi komnaty Voldemorta zapukałem z duszą na ramieniu. Wiedziałem, że nie lubi, gdy mu się przeszkadza. Drzwi otworzyły się same. Zobaczyłem, że mój pan siedzi przy biurku i patrzy na mnie ciężkim wzrokiem.

 – Lepiej, żeby to było coś ważnego – powiedział zimno.

 Wszedłem, a drzwi zamknęły się za mną. Przełknąłem ślinę i zacząłem:

 – Panie mój… przychodzę w sprawie pierścienia, który miałem ci przekazać od Pete'a… – tu zawiesiłem na chwilę głos, Voldemort nie przerwał mi jednak, czekał, aż wypowiem się do końca. Ciągnąłem więc dalej. – Dowiedziałem się, jakie zadanie miał wykonać Pete, kiedy go poznałem. Nie do końca, oczywiście, wiem tylko tyle, że miał zabić jakiegoś człowieka, który leży w Świętym Mungu. Ja… ja mam pomysł, jak to zrobić.

 Voldemort patrzył na mnie przez chwilę w ciszy, wreszcie powiedział:

 – Nie powinieneś o tym wiedzieć, Jerry. Ktoś będzie musiał ponieść karę za to, że nie umie utrzymać języka za zębami. Nie musisz mówić, kto ci o tym powiedział, i tak się dowiem. A teraz słucham.

 Wyłożyłem mu więc cały plan. Zauważyłem od razu, że mój pomysł spodobał mu się i był pod wrażeniem, mimo że długo się nie odzywał. A potem powiedział coś, co sprawiło, że serce zabiło mi szybciej, co obudziło we mnie nadzieję, że od tej chwili moja wartość w jego oczach wzrośnie.

 – Muszę przyznać, że zaimponowałeś mi, Jerry. I wiesz… chyba tak właśnie zrobimy.

 I tak właśnie zrobili. Ja nie miałem nic wspólnego z wykonaniem mojego planu, w tamtym wypadku byłem tylko pomysłodawcą. Nie było mi jednak przykro z tego powodu. To nie było to spektakularne zadanie, na którym mi tak zależało.

 Wystarczyło tylko zdobyć pewną roślinę, co mogło być problematyczne dla każdego zwykłego śmiertelnika, ale nie dla Lorda Voldemorta. Nigdy się nie dowiedziałem, jak wszedł w jej posiadanie. Siatka jego ludzi musiała być naprawdę nieludzko rozbudowana.

 Roślina została umieszczona w doniczce, do której dołączono jeszcze kalendarz z hipogryfami na każdej stronie. Ot, zwykły prezent dla znajomego, który leży w szpitalu. Nikt nie miał prawa podejrzewać zamachu. Zbrodnia doskonała.

 Roślina, o której mówię, to oczywiście diabelskie sidła. Dowiedziałem się w końcu, kto ma być ofiarą morderstwa, które tak skrzętnie zaplanowałem. Był to Broderick Bode, pracownik Departamentu Tajemnic. Nie wiedziałem jeszcze, czym zasłużył sobie na śmierć. Tego dowiedziałem się później. Od Lorda Voldemorta, osobiście.

 Twierdzenie, że Czarny Pan był pod wrażeniem, nie oddaje całkowicie jego reakcji. On był zachwycony. Nie okazywał tego, on rzadko okazywał emocje – chyba, że gniew, to był wyjątek. Tego, jak bardzo mu zaimponowałem, domyśliłem się zaraz po tym, jak wyłożyłem mu swój plan. Zawołał do siebie Notta i Crabbe'a, wydał im rozkazy, kazał przekazać Avery'emu, że zaraz będzie mu potrzebny (domyślałem się, że chce go ukarać za to, co mi powiedział), po czym zwrócił się do mnie.

 I wtedy właśnie zlecił mi zadanie, na które tak czekałem.

 To było większe niż wszystko, czego miałem śmiałość oczekiwać, czego mogłem się spodziewać, o czym mogłem marzyć. Wydawało mi się, że Voldemort nie był przekonany, że misja powiedzie mi się, że chciał mnie sprawdzić. Ja jednak postanowiłem pokazać mu, że się myli. Czułem, że gdyby mi się udało, byłbym gwiazdą wśród śmierciożerców, a Czarny Pan nigdy nie zapomniałby mi moich zasług. To była szansa, na którą tak czekałem.

 Od razu zabrałem się do wykonania zadania.

 *

 Spoglądałem z daleka na samotną ciemną wieżę na środku morza. Padał ulewny deszcz, zdążyłem już zmoknąć do suchej nitki, a wciąż jeszcze nie wymyśliłem, jak mam się do niej dostać. Bliżej nie mogłem się już aportować, na Azkaban nałożone były zaklęcia skutecznie mi to uniemożliwiające.

 Stałem na krawędzi wysokiej skały, do wieży wciąż miałem jakieś pół mili. Ciężko byłoby wskoczyć do wody i dopłynąć do wieży z powodu szalejącego sztormu. Zresztą nawet przy pięknej, słonecznej pogodzie nic by to nie dało, do wieży nie było żadnych drzwi. Myślałem i myślałem, jednak nic nie przychodziło mi do głowy.

 Rozważałem też słowa Voldemorta, których znaczenia nie potrafiłem do tej pory odgadnąć. Zanim wyruszyłem w drogę powiedział mi: „Wierzę, że w odpowiednim momencie rozwiniesz skrzydła, choćby nieświadomie”. Co to miało znaczyć? Czy to miało mi pomóc?

 Podszedłem jeszcze bliżej krawędzi skały, starając się nie patrzeć w dół – nie wiedziałem, czy mam lęk wysokości, ale wolałem tego nie sprawdzać. Starałem się wypatrzeć jakąś lukę, jakąś szczelinę w nieskazitelnej, jednolitej ścianie wieży. Takie próby z góry skazane były na porażkę, wiedziałem o tym, oprócz kilku niewielkich okien, przez które żaden człowiek nie mógłby się przecisnąć, nie było tam niczego. Miałem tego świadomość, a jednak uparcie przyglądałem się wieży, z coraz większym wysiłkiem, coraz bardziej intensywnie, coraz…

 Zanim zorientowałem się, co się dzieje, leciałem już w dół, nabierając szybkości. Musiałem się poślizgnąć, skała była mokra, padało przecież. Spadałem bezwładnie, wiedząc, że taka wysokość sprawi, iż woda zachowa się jak ziemia – krótko mówiąc, zginę. Uczciwie przyznam, że zacząłem panikować – nie wiedziałem, co robić, woda była coraz bliżej, ja spadałem coraz szybciej, zawładnął mną strach, starałem się chociaż skorygować lot, ale było już za późno, lada chwila miałem umrzeć, to już koniec, wszystko na nic…

 Właśnie wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego. Nie jestem w stanie opisać, co wtedy poczułem, tego trzeba doświadczyć samemu. Nie wiedziałem, co się dzieje, nie mogłem spojrzeć na swoje ręce, chociaż może to i dobrze, bo przeraziłbym się jeszcze bardziej. Czułem, że moje kończyny są coraz lżejsze, że całe moje ciało robi się coraz lżejsze i mniejsze. Coś, co opisałbym jako „wiatr we włosach” zaczynałem odczuwać nie tylko na głowie, ale na całym ciele. Później zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak z tym, co widzę – zamiast zarysu nosa u dołu pola widzenia moim oczom ukazało się coś długiego i żółtego…

 Tymczasem woda była coraz bliżej. A jednak… Wydawało mi się, że powinienem już do niej wpaść – czy raczej uderzyć w nią. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zorientowałem się, że udało mi się wyrównać lot – czy raczej swobodny spadek – a także, że nie zbliżam się do wody, że odległość od niej przestała się zmniejszać, że teraz zamiast poruszać się w pionie, poruszam się w poziomie…

 Rozejrzałem się wokół i o mało co nie dostałem zawału serca. Moje ciało zniknęło. Zamiast tego, czego się spodziewałem – rąk, nóg, tułowia – zobaczyłem skrzydła, pazury i ptasi korpus. Zakręciło mi się w głowie, gdy domyśliłem się, co się stało, myślałem, że zaraz zwymiotuję…

 A potem nagle mi przeszło. Dopiero teraz zrozumiałem słowa Czarnego Pana. On o tym wiedział, ja nie. A skąd wiedział? Tego mogłem się tylko domyślać. To jednak nie było w tamtej chwili ważne. Ważny był sam fakt.

 Byłem animagiem!

 Wszystko było teraz prostsze. Dostanie się do Azkabanu okazało się błahostką. Czy mogło być coś prostszego teraz, kiedy potrafiłem latać? Kiedy byłem wolny? Kiedy czułem, że mógłbym zrobić wszystko, czego zapragnę, co tylko przyszłoby mi do głowy? Nie, nie wydawało mi się.

 Wieża Azkabanu stawała się coraz większa, była coraz bliżej. Po chwili lotu (żałowałem, że tak krótkiej chwili, to całe szybowanie i machanie skrzydłami było naprawdę dobrą zabawą) dotarłem do niej i usiadłem na dachu. Nie zmieniłem się z powrotem w człowieka, jeszcze nie. Na ciemnym niebie dostrzegłem parę szybujących dementorów, których z brzegu nie dostrzegłem. Rozejrzałem się. Stwierdziłem, że jako ptak mam dużo lepszy wzrok, jednak na nic w tamtej chwili mi się nie przydał. Nie, żeby to był jakiś specjalny zawód, nie spodziewałem się, że znajdę wejście na dachu. Stwierdziłem, że nie mam wyboru, że jest tylko jedno rozwiązanie. Znów wzbiłem się w powietrze – co nie było takie łatwe, będę musiał sporo poćwiczyć, żeby robić to z taką gracją, jak prawdziwe ptaki – i zanurkowałem w dół. Podleciałem do jednego z małych okienek, modląc się w duchu, żebym zdołał się przez nie przecisnąć. Wylądowałem na gzymsie i stwierdziłem, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, że powinno się udać. Musiałem tylko zrobić to powoli i ostrożnie. Najpierw głowa, potem korpus, skrzydła przy tułowiu.

 Udało się. Włamałem się do Azkabanu. Zrobiłem coś dokładnie odwrotnego do marzeń większości zamkniętych tu ludzi.

 W środku było ciemno, okno, którym właśnie wszedłem, było jedynym źródłem światła. Przez chwilę oblała mnie fala paniki, nie byłem bowiem pewny, czy dam radę zamienić się z powrotem w człowieka, jednak niepotrzebnie, jak się okazało. Wystarczyło tylko mocno się skupić. Po chwili, znów jako człowiek, stałem na posadzce więzienia, z którego nie sposób uciec. Z misją oswobodzenia całej armii więźniów.

 Zauważyłem rzędy cel po obu stronach pomieszczenia, a w nich wychudzonych, wymizerowanych ludzi. Mężczyźni byli zarośnięci do granic możliwości. Miałem tylko ułamek sekundy, aby to zarejestrować, gdyż w tej samej chwili, w której wróciłem do swojej postaci, dementorzy wyczuli moją obecność.

 Było ich mnóstwo. Ruszyli na mnie ze wszystkich stron, a ja poczułem zimno, przytłaczający smutek i depresję, żal, rozgoryczenie, przygnębienie…

 Pomyślałem o chwili, w której zamelduję Voldemortowi wykonanie zadania. Pomyślałem o tym, jak zachwycony i zdziwiony będzie. Pomyślałem o tym, jak mnie wynagrodzi, jak pozostali śmierciożercy, starsi przecież stażem, będą patrzyli na mnie z zazdrością…

 - Expecto Patronum!

 Z mojej różdżki wytrysnęła srebrzysta mgiełka, która w tej samej chwili zamieniła się w owczarka niemieckiego. Nieco mnie to zdziwiło, choć nie podejmowałem wcześnie prób odgadnięcia, jak będzie wyglądał mój patronus. To była niespodzianka. Tak, czy inaczej, czar zadziałał.

 Pies natarł na dementorów, nie oddalając się zbytnio ode mnie. Potwory krążyły nie spuszczając ze mnie wzroku (co brzmi nieco dziwnie w stosunku do stworzeń, które nie mają oczu), nie podchodziły jednak na tyle blisko, by mogły mi zagrozić, ani nawet wpłynąć na mnie swoją posępną aurą.

Chwilę zajęło mi dojście do siebie, przyznaję, ale kiedy już uporałem się z przygnębieniem i zimnem wytworzonym przez dementory, zrobiłem to, co kazał mi zrobić mój pan. Wycelowałem różdżką w sufit i wypowiedziałem zaklęcie. Nie widziałem efektu, ale wiedziałem, co się stało. Dementorzy chyba też, bo zapanowało wśród nich niemałe poruszenie. Spuścili ze mnie wzrok i spojrzenia skierowali ku górze. Tak, jakby przez sufit widziały Mroczny Znak unoszący się nad Azkabanem. Tak, jakby go czuły.

 Podciągnąłem lewy rękaw i wyciągnąłem rękę w kierunku demenorów, tak, żeby widzieli znamię. Paru się nim zainteresowało, reszta jednak wciąż uwagę zaprzątniętą miała tym większym znakiem nad wieżą.

 Do zrobienia pozostała jeszcze tylko jedna rzecz. Najtrudniejsza. Wymagała olbrzymiej odwagi. Albo głupoty. Zależy, jak na to spojrzeć.

 Odetchnąłem parę razy, zbierając się w sobie. Wreszcie zrobiłem to, co musiałem.

 Odwołałem patronusa.

 To dziwne, ale nie poczułem tego, czego się spodziewałem. Nie było zimna, nie było poczucia żalu, przygnębienia, braku szczęścia. Dementorzy wykonali gwałtowne ruchy. W pierwszej chwili myślałem, że rzucą się na mnie, ale nie, oni wylecieli przez okno na zewnątrz. Nie wiem, jak to zrobili, jak się przez nie zmieścili, ale jednak udało im się to. Dobiegłem do okna, którym tu wleciałem, i wyjrzałem przez nie. To, co ujrzałem, zaparło mi dech w piersiach. Przez wszystkie okna wylatywały setki dementorów, wznosząc się w górze, krążąc wokół wielkiego, świetlistego Mrocznego Znaku. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Niewielu prawdopodobnie doświadczyło czegoś podobnego.

 Więźniowie, których widziałem, byli zbyt osłabieni, żeby zrozumieć, co się dzieje, nawet nie patrzyli w moją stronę. Większość z nich była pozbawionymi zdrowych zmysłów warzywami. W paru celach zauważyłem też powoli rozkładające się ciała. Miałem nadzieję, że z ludźmi, po których tu przybyłem, jest lepiej.

 Voldemort powiedział mi, gdzie ich szukać. Uznani za najgroźniejszych przestępców, ulokowani byli w celach na najwyższym piętrze, gdzie wartę pełniło najwięcej dementorów. Ruszyłem więc po schodach w górę.

 Do wieży Azkabanu wleciałem mniej więcej w trzech czwartych jej wysokości, jednak teraz, pnąc się w górę, stwierdziłem, że to był błąd. Mogłem wlecieć od razu na górę. Schody wydawały się nie mieć końca, dostawałem już zadyszki. Trzeba będzie popracować nad kondycją.

 Dotarłem w końcu do najwyższego piętra. Ludzie w celach nie byli bezmyślnymi warzywami, jak ci, których widziałem do tej pory. Ci tutaj byli wyraźnie poruszeni, większość z nich patrzyła z zachwytem w stronę okna, choć prawdopodobnie niewiele mogli zobaczyć ze swoich miejsc. Jakaś kobieta o ciężkich powiekach spojrzała na mnie w wielkim podnieceniu. Zdałem sobie sprawę, że ciągle chodzę z podwiniętym rękawem. Ona chyba to zauważyła, bo wykrzyknęła

– Tak! Jesteś od niego!

 – Tak – potwierdziłem. – Jestem od niego.

 Wycelowałem różdżką w ścianę i wypowiedziałem zaklęcie. Ściana eksplodowała. Przez chwilę pył przesłonił wszystko, tak, że nic nie widziałem, a potem opadł, ukazując wielką wyrwę, przez którą przeszedłby nie jeden człowiek, ale przynajmniej czterech. Potem celowałem różdżką kolejno w zamki w drzwiach każdej celi, otwierając je jeden po drugim. Śmierciożercy podchodzili do mnie powoli. Mrużyli oczy odwykłe od światła słonecznego, oddychali świeżym powietrzem, którego smaku już zapomnieli. Ja spojrzałem na zegarek. Zostało niecałe pół minuty.

 Czarny Pan powiedział mi, że jakiś człowiek z Ministerstwa, który z nim współpracuje, ma zdjąć zaklęcie blokujące teleportację z obszaru wokół Azkabanu (niestety nie miał upoważnienia do odczarowania samej wieży) o określonej porze. Od tej chwili miałem mieć dokładnie dwadzieścia sekund na ucieczkę. Jeśli byśmy nie zdążyli, trzeba by było wymyślić jakiś inny sposób. Na szczęście wszystko potoczyło się po mojej myśli. Wyjątkowo.

 Przeliczyłem, ile więźniów mam ze sobą. Naliczyłem dziesięć osób, czyli dokładnie tyle, ile powinno być. Kazałem im złapać się za ręce i mocno trzymać. Zrobili to bez protestów, większość była jeszcze w stanie zamroczenia. Powiedziałem im, co za chwilę zrobimy. Parę twarzy – choć nie sądziłem, że to możliwe – zbladło jeszcze bardziej, choć kobieta, która tak ożywiła się na mój widok, zaczęła szaleńczo chichotać. Przemknęło mi przez myśl, że jeśli Azkaban nie zdołał doprowadzić jej do szaleństwa, myśl o czekającym ją powrocie do ukochanego pana zrobi to z pewnością.

 Nadszedł czas. Złapałem czyjąś rękę, upewniłem się, że każdy jest połączony uściskiem ze swoim sąsiadem i krzyknąłem:

 – Teraz!

 Po tym zrobiliśmy coś szalonego. Skoczyliśmy z wieży Azkabanu w dół, w morską toń targaną sztormem. W locie aportowałem się, pociągając za sobą śmierciożerców, jeszcze nie tak dawno lokatorów pilnie strzeżonych cel więzienia, z którego, według powszechnej opinii, nie dało się uciec.

 Zadanie zostało wykonane.

 

 

IV

 

 

 

Wieść o ucieczce dziesięciu najgroźniejszych śmierciożerców z Azkabanu obiegła magiczną społeczność bardzo szybko. Już następnego dnia w „Proroku Codziennym” ukazał się artykuł, w którym Minister Magii, Korneliusz Knot, stwierdzał, że więźniowie zbiegli dzięki pomocy niejakiego Syriusza Blacka, człowieka, który podobno jako pierwszy zdołał uciec z tego magicznego więzienia. Dowiedziałem się, że Black był jednym z członków Zakonu Feniksa, organizacji powołanej przez Albusa Dumbledore’a (którego zapamiętałem jako starego, śmiesznego człowieczka z okładki gazety kobiety, którą przepytywałem) do walki z Czarnym Panem. Wszystko ułożyło się zatem tak dobrze, jak tylko mogło – Ministerstwo wciąż nie podejrzewało, że mój pan powrócił z martwych, ale też uważało za wroga jednego z ludzi, którzy ewentualnie mogliby próbować nam zaszkodzić.

 Jeśli zaś chodzi o morderstwo Bode’a, wszystko potoczyło się zgodnie z moim planem. Wysłaliśmy mu doniczkę z diabelskimi sidłami, którą pielęgniarka postawiła na parapecie nieopodal jego łóżka, nie zwróciwszy nawet uwagi na to, jak niebezpieczna jest to roślina. Tej samej nocy Broderick Bode został uduszony. Zbrodnia, której byłem autorem, pozostawała niezbadana i nic nie wskazywało na to, by ten stan miał się zmienić. Nie zostawiliśmy żadnych śladów.

 Powiedzieć, że Czarny Pan był ze mnie zadowolony, byłoby ogromnym niedopowiedzeniem. Nie był nawet zachwycony, on był w euforii. Nie starał się nawet powstrzymywać emocji, tak, jak to robił do tej pory – kiedy aportowałem się w naszej kryjówce wraz z dziesięcioma jego sługami, którzy woleli dać zamknąć się w Azkabanie, niż wyrzec się go, wybuchnął szaleńczym śmiechem, niepozbawionym wyjątkowo radości. Śmierciożercy oblegli go, padając na kolana – każdy z nich chciał dotknąć jego szaty, jego nowego ciała, pragnęli, by do nich przemówił, by powiedział, że jest im wdzięczny, że docenia ich poświęcenie, że wynagrodzi ich bardziej, niż są to sobie w stanie wyobrazić…

 Czarny Pan najpierw zwrócił się jednak do mnie. Powiedział mi, że tak naprawdę nie spodziewał się, że dam sobie radę (tak, jak podejrzewałem), że zaskoczyłem go, że nie wyobrażam sobie, jak wielką radość mu sprawiłem i jak bardzo przysłużyłem się sprawie. Nie mogłem zapanować nad łzami wzruszenia, które napływały mi do oczu. Wielu popleczników Czarnego Pana przez całe życie nie usłyszało takich słów z jego ust, a mnie było to dane już po paru tygodniach od zaprzysiężenia. Kazał mi przyjść do siebie po godzinie. Tak też uczyniłem.

 Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, jak bardzo urosłem w oczach Lorda Voldemorta, i to w tak krótkim czasie. Czarny Pan obdarzył mnie zaufaniem, którym do tej pory obdarzył niewielu. Wyjawił mi cały swój plan. Nie miał przede mną żadnych tajemnic.

 Dowiedziałem się, że – aby powrócić do dawnej potęgi, a potem jeszcze ją pomnożyć – musi on dowiedzieć się, dlaczego chłopiec, przez którego czternaście lat temu doznał klęski, przeżył. W przeszłości szpieg Lorda Voldemorta podsłuchał fragment przepowiedni, która mówiła o nim i o rzeczonym chłopcu, niejakim Harrym Potterze. Czarny Pan nie znał jednak całości przepowiedni i właśnie dlatego gdzieś popełnił wtedy błąd. Teraz musiał dowiedzieć się, gdzie. Istniała szansa, by zapoznać się z treścią przepowiedni. Zapis wszystkich prawdziwych wróżb znajdował się w Ministerstwie Magii, w Departamencie Tajemnic. Okazało się jednak, że przepowiedni może wysłuchać tylko osoba, której ona dotyczy. Czarny Pan dowiedział się tego, kiedy śmierciożercom udało się rzucić zaklęcie Imperius na Brodericka Bode’a, pracownika owego Departamentu. Kazali mu przynieść przepowiednię Lordowi Voldemortowi, kiedy ten jednak spróbował to zrobić, postradał zmysły. To dlatego wylądował w Szpitalu Świętego Munga. Od niedawna stan jego zdrowia poprawiał się, zaczynał nawet mówić, choć podobno nie dawało się jeszcze rozróżnić słów. To był właśnie powód, dla którego musiał zginąć. Nie można było wykluczyć, że powie, kto rzucił na niego klątwę i co kazał mu zrobić.

 To był właśnie priorytet, to był główny cel Lorda Voldemorta. Nie chodziło o szukanie nowych zwolenników, o przejęcie Ministerstwa Magii, o nic takiego. Chodziło o wyeliminowanie potencjalnego zagrożenia. Trzeba było zabić tego Pottera, a żeby to zrobić potrzebna była przepowiednia. Niestety, mógł ją zdobyć tylko albo Czarny Pan, albo chłopak. Nikt inny nie mógł tu pomóc.

 Zrozumiałem, że nad tym właśnie rozmyślał Voldemort przez cały ten czas, kiedy zamykał się w swojej komnacie, kiedy nie pozwalał nikomu sobie przeszkadzać, kiedy zabraniał kogokolwiek do siebie wpuszczać. Musiałem przyznać, że był to nie lada problem. Czarny Pan nie mógł przecież ot tak wejść do Ministerstwa Magii, kiedy całe Ministerstwo tak uparcie dementowało pogłoski o jego powrocie. Nie można też było dostać w swoje ręce Pottera, gdy ten przebywał w Hogwarcie, szkole czarodziejów, pod czujnym okiem Dumbledore’a, który był tam dyrektorem. Dowiedziałem się, że ten człowiek, to nie zwykły miły staruszek uśmiechający się do zdjęcia w gazecie, ale potężny czarodziej, którego Lord Voldemort darzył szacunkiem w co najmniej takim samym stopniu, co nienawiścią. Jeśli on go nie lekceważył, ja tym bardziej nie mogłem.

 Postanowiłem także zastanowić się nad tym problemem. Nie miałem specjalnych nadziei, że wymyślę coś genialnego, jakieś rozwiązanie, na które nikt by nie wpadł, jak ten pomysł z diabelskimi sidłami. Voldemort od miesięcy myślał tylko o tym, prawdopodobnie więc to on wymyśli rozwiązanie. Mimo to, zamierzałem spróbować.

 Mimo nagłego wzrostu zaufania Lorda Voldemorta do mnie, nie przestałem wykonywać nużących, powtarzalnych zadań. Mowa tu oczywiście o odbieraniu raportów od Waltersa. Spędzałem u niego tyle czasu, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Mówiłem mu – oczywiście dzieliłem się tylko tym, czym mogłem – o moich sukcesach, on natomiast opowiadał mi o tym, jak został aurorem, jak przebiegało szkolenie i jak wygląda jego praca na co dzień. Mówił, że mi zazdrości, że też chciałby działać na rzecz Voldemorta, najlepiej otwarcie, bez ukrywania się, a musi żyć w kłamstwie, musi ciągle udawać – chociażby, że tropi czarnoksiężników, których uwolniłem z Azkabanu. Nie potrafiłem postawić się w jego sytuacji, mimo to rozumiałem go. Sam też nie mogłem doczekać się chwili, w której wyjdziemy na ulicę, w której pokażemy magicznej społeczności, ilu nas jest i jak jesteśmy silni. Chwili, w której rzeczywiście zaczniemy walczyć o to, w co wierzymy. Jak już wspominałem, lubowałem się w walce. Tym bardziej chciałem wypróbować moje nowe umiejętności w praktyce.

 Nie mówię tu ani o umiejętności teleportacji, ani o zdolności zamieniania się w zwierzę – w sokoła, ściślej mówiąc. Nie, chodzi mi o coś innego. Niedługo po tym, jak uwolniłem śmierciożerców z Azkabanu, Voldemort stwierdził, że mam – tu cytat – „olbrzymi potencjał”. Od tamtej chwili regularnie uczył mnie czarnej magii. Wydaje mi się, że stałem się czymś w rodzaju jego ulubieńca, ku olbrzymiej zazdrości większości pozostałych śmierciożerców. Nie, nie miałem złudzeń, że darzy mnie miłością, przyjaźnią, ani nawet przesadną sympatią. Zdążyłem już zauważyć, że Czarnemu Panu obce są takie uczucia, wbrew przekonaniom wielu jego sług, którzy uważali się za jego przyjaciół i nabierało się na czułe słówka w rodzaju „braci i sióstr”. Nie uważałem się za jego przyjaciela. Uważałem się po prostu za jego sługę, a jego samego odbierałem jako pana, nauczyciela i mentora.

 W ten sposób mijały kolejne dni, tygodnie, w końcu miesiące. Oprócz odbierania raportów od Nicka i pobierania nauk od Czarnego Pana nie wykonywałem zbyt wielu zadań, tym razem jednak nie przeszkadzało mi to tak, jak na początku. Teraz wiedziałem już, że gdyby Voldemort potrzebował kogoś do misji specjalnych, niewykluczone, że wybrałby mnie. To mile łechtało moje ego. Czekałem więc cierpliwie na kolejną okazję do wykazania się, do zademonstrowania moich umiejętności i mojej wartości.

 Taka okazja nadarzyła się w czerwcu.

 Od dłuższego czasu widać już było, że Czarny Pan traci cierpliwość. Wciąż nie dostał w swoje ręce tak upragnionej przepowiedni, a minął już rok od jego powrotu. W końcu zmusił Potter’a, aby osobiście przybył po nią do Ministerstwa Magii, gdzie czekali już na niego śmierciożercy z zamiarem przejęcia jej. Było tam wielu ludzi – była Bellatrix Lestrange, był Antonin Dołohow – jedni z uwolnionych przeze mnie więźniów – był Lucjusz Malfoy, był Nott, Macnair i jeszcze parę innych osób. Mnie jednak z nimi nie było.

 Ja w tym czasie wykonywałem inne zadanie.

 Można powiedzieć, iż mimo że nie brałem czynnego udziału w akcji w Ministerstwie Magii, stanowiłem jej trzon. Bez mojego wkładu Czarny Pan nic by nie zdziałał, jego plan by się nie powiódł. Nie można przecież ot tak wejść do Ministerstwa Magii, nie będąc zauważonym przez nikogo, nawet w środku nocy. Grupa aurorów zawsze patroluje korytarze, jest to przecież siedziba władzy. Ani Potterowi, ani śmierciożercom nie udałoby się wejść do Departamentu Tajemnic, gdyby nie ja.

 Wczesnym wieczorem udałem się na mugolskie osiedle mieszkalne w Londynie. Szary blok stał przy szarym bloku, widać było, że budowano je myśląc tylko i wyłącznie o użytkowości, zapominając całkowicie o jakichkolwiek wrażeniach estetycznych. Wybrałem jeden z dziesięciopiętrowców i stanąłem przed wejściem. Był wczesny wieczór, wokół mnie krzątały się tłumy mugoli. To mi odpowiadało.

 Przecież im nas więcej, tym weselej.

 Wyciągnąłem różdżkę i wyszeptałem kilka skomplikowanych zaklęć ochronnych. Na razie pilnowałem, żeby niczym nie zaniepokoić otaczających mnie mugoli. Na to przyjdzie jeszcze czas, na razie nie chciałem, aby mi przeszkadzano.

 Dwa razy musiałem przerwać rzucanie czarów, mugole podeszli bowiem za blisko. Za każdym razem ogarniała mnie wściekłość, gdyż czas kurczył się niepokojąco szybko. Potter w tej chwili powinien już kończyć pisanie tego swojego egzaminu, musiałem się więc się spieszyć. Wszystko musiało być doskonale skoordynowane w czasie.

 W końcu udało mi się już doskonale zabezpieczyć budynek. Użyłem wszystkich znanych mi przeciwzaklęć, bardzo trudno byłoby je obejść, wydawało mi się to niemożliwe – a nawet, gdybym się mylił, nawet, gdyby było to wykonalne, byłoby to też niesłychanie czasochłonne, a przecież o czas właśnie mi chodziło.

 Podszedłem do drzwi prowadzących na klatkę schodową i otworzyłem je. Wszedłem po schodach na szóste piętro – wynalazek zwany windą nie działał – i otworzyłem drzwi do losowo wybranego mieszkania. Tak się złożyło, że trafiłem na matkę karmiącą właśnie piersią niemowlę.

 Dwa machnięcia różdżką załatwiły sprawę. Lokatorzy tego mieszkania nie stanowili już dla mnie przeszkody.

 

 *

 

 Czekanie było najgorsze. Nie, żebym musiał czekać długo – tak naprawdę było to może niecałe półtorej godziny – ale ja chciałem działać. Teraz, natychmiast. Na myśl o czekającym mnie zadaniu czułem – jak zwykle – coraz większe podniecenie. Nie mogłem już doczekać się adrenaliny pulsującej w żyłach, kiedy człowiek w każdej sekundzie ociera się o śmierć, huków, błysków i krzyków towarzyszących walce, a potem smaku wygranej – tej radości zmieszanej ze zdumieniem i rozczarowaniem, że to już koniec.

 Wreszcie nadszedł czas na działanie. Słońce już zachodziło, po czym wywnioskowałem, że to odpowiednia pora. Jeśli teraz ruszę do akcji, oczyszczę Ministerstwo ze wszystkich aurorów, dzięki czemu Potter bez przeszkód dotrze do Departamentu Tajemnic, zdejmie przepowiednię z półki i odda ją któremuś ze śmierciożerców, którzy będą już tam na niego czekać. To był genialny plan, nie mógł się nie udać.

 Otworzyłem okno i wychyliłem się przez nie. Widziałem plac zabaw, na którym bawiło się kilkoro dzieci, matki siedzące na ławeczkach i plotkujące ze sobą, podczas gdy ich pociechy były zajęte zabawą, śpieszących się tu i ówdzie panów w garniturach, spacerujące i obejmujące się pary, a nawet listonosza. On zwrócił moją uwagę. Wiedziałem, na czym polega jego praca – niepotrzebna nikomu, przecież prościej byłoby kupić sowę, ale nie, mugole przecież o tym nie pomyślą, wątpliwe, czy oni w ogóle potrafią myśleć – to listonoszom najczęściej podkradałem drugie śniadanie, kiedy błąkałem się po świecie uciekając z tamtego lasu. Tak, listonosz to dobry wybór. W końcu niewykluczone, że po raz pierwszy w życiu będzie w centrum uwagi. Kto wie, może właśnie miałem zamiar spełnić jego długo skrywane marzenia? Wszystko jest możliwe.

 Wycelowałem w niego różdżkę. Odczekałem jeszcze chwilę, wziąłem kilka głębokich oddechów i rzuciłem zaklęcie.

 Zabawa się zaczęła.

 Listonosz, będąc w połowie drogi od jednego bloku do drugiego, nagle znalazł się jakieś pięć stóp nad ziemią. W pierwszej chwili chyba nawet tego nie poczuł, bo wciąż ochoczo przebierał nogami. Kiedy zauważył, co się dzieje, zaczął krzyczeć. W jego stronę zwróciły się chyba wszystkie głowy, które ze swojego miejsca widziałem.

 Jeżeli mugole już wtedy sądzili, że dzieje się coś dziwnego, nadszedł czas, w którym zdadzą sobie sprawę, w jak wielkim byli błędzie.

 Głowa listonosza zaczęła zmieniać kształty. Nos wydłużał się, uszy rosły, cała twarz poszarzała. Po chwili zamiast ludzkiej głowy z ciała listonosza wyrastała głowa słonia. Ku mojemu zadowoleniu słoń wydał w tym momencie donośny ryk. Ludzie zaczęli krzyczeć, matki biegły w stronę swoich dzieci z zamiarem złapania ich w objęcia, ludzie uciekali we wszystkie możliwe strony, wybuchła panika.

 W tym momencie stwierdziłem, że listonosz nie będzie mi dłużej potrzebny. Jego ciało eksplodowało, obryzgując krwią i wnętrznościami tych nieszczęśników, którzy przypadkiem znaleźli się najbliżej. Ludzie zaczęli krzyczeć jeszcze głośniej, choć mógłbym przysiąc, że to już niemożliwe. W biegu wpadali na siebie, przewracali się, wstawali i biegli dalej. Zauważyłem, jak jakiś wyrostek wpada na jedną z matek, która pędziła z małym dzieckiem na rękach prawdopodobnie w stronę swojego domu. Kobieta przewróciła się, dziecko wypadło jej z rąk, upadło na ziemię głową w dół, głową, z której polała się krew, a fakt, że nie zaczęło nawet płakać, mógł świadczyć tylko o jednym…

 Nie musiałem nawet celować. Ludzi było tu tak dużo, że wystarczyło machać różdżką na prawo i lewo. Zaklęcia uśmiercające trafiały za każdym razem. A w kogo? To już było mi obojętne.

 Trupy padały jeden po drugim. Ludzie potykali się o martwe ciała, po czym już nie wstawali, stratowani przez innych uciekających. Wiedziałem, że czas tej zabawy nieuchronnie zbliża się ku końcowi, że oporu mogę spodziewać się w każdej chwili.

 Zdążyłem posłać w tłum jeszcze jedną klątwę Cruciatus (wycie mojej ofiary było słyszalne nawet pomimo całego tego rejwachu) i dwa zaklęcia uśmiercające, kiedy aurorzy przybyli na miejsce. Odgłosy aportacji nie przebiły się przez wrzaski tłumu mugoli, usłyszałem jednak huk zaklęcia, po czym ludzie zamilkli. Dałem aurorom chwilę na oczyszczenie osiedla z przerażonych gapiów (naprawdę nie wiem, co oni zrobili z tymi mugolami, faktem jednak pozostaje, że tłum zniknął w jednej chwili, a czarodzieje ustawili w szeregu), po czym, nie słuchając, co do mnie krzyczą (prawdopodobnie coś o tym, żebym się poddał) posłałem następne zaklęcia uśmiercające w ich stronę. Magowie – tak, jak się spodziewałem – odbili zaklęcia. Domyślili się już, że rozmowy ze mną nic nie dadzą i zdawało się, że chcą wziąć mnie szturmem – na co tak liczyłem. Dwóch aurorów wyszło przed szereg i weszło na klatkę schodową – a raczej próbowało, bo kiedy stanęli w progu, niewidzialna siła z hukiem wyrzuciła ich w powietrze – jeden z nich poszybował wysoko w górę i wpadł w koronę drzewa rosnącego nieopodal. Poobijał się trochę i spadł na ziemię, ciężko dysząc. Drugi nie miał tyle szczęścia. Nie poleciał w górę, ale poziomo do tyłu – z prędkością tak dużą, że kiedy uderzył plecami w ścianę bloku naprzeciwko, nie miał żadnych szans. Osunął się na ziemię bez życia, zostawiając krwawą plamę w miejscu, w które trafił. Usłyszałem szmer przyciszonych głosów w szeregu pozostałych aurorów.

 Dwóch czy trzech próbowało teleportować się do wnętrza budynku – kiepski pomysł, moim zdaniem. Zniknęli, to im się udało, ale w bloku się nie pojawili. Właściwie to nigdy się nie dowiedziałem, co się z nimi stało. Nie miałem pewności, jak dokładnie działa zaklęcie, którego wtedy użyłem. Na pewno nie pozwala się aportować w obszarze objętym tym czarem, ale co się dzieje z tymi, którzy jednak próbują? Może pojawiają się w jakimś innym miejscu? Może unoszą się, dryfują pomiędzy różnymi miejscami, nie mogąc wylądować w żadnym? A może rozszczepiają się? Nie mam pojęcia.

 Pozostali aurorzy posłali w moją stronę wiązankę zaklęć. Były wśród nich zaklęcia oszałamiające, petryfikujące, dwóch rzuciło nawet uśmiercające, ja jednak nie zareagowałem na to w żaden sposób. Nie musiałem, wiedziałem, że budynek mnie obroni. Spojrzałem na ciała kobiety i dziecka leżące nieopodal mnie. Jest takie powiedzenie: „mój dom jest moją twierdzą”. No cóż, dla nich ich dom nie okazał się twierdzą, ale dla mnie…

 Tylko trzy zaklęcia trafiłyby mnie, gdybym nie rzucił wcześniej na blok zaklęć ochronnych, reszta trafiła w ścianę i pobliskie okna. Wszystkie odbiły się – od ściany, od okien, nawet ode mnie – i pomknęły z powrotem w stronę aurorów. Kilku odbiło zaklęcia, kilku uskoczyło, dwóch zostało trafionych. Widziałem, jak jeden czarodziej wysyła w powietrze patronusa – a to znaczyło, że wzywają posiłki.

 Wspaniale.

 Czekając na pomoc, aurorzy kontynuowali ostrzeliwanie budynku czarami – wiedząc równie dobrze jak ja, że jest to bezcelowe. Żaden z nich nie wyrządził mi najmniejszej szkody. Pozwoliłem sobie zaatakować ich parę razy – bardziej z nudów, niż z chęci wyrządzenia im prawdziwej krzywdy. Ja też czekałem, aż przybędzie ich więcej.

 W końcu doczekałem się.

 Kolejni aurorzy aportowali się przed blokiem z donośnym hukiem, a ja nabierałem coraz większej pewności, że moja praca nie idzie na marne. Kiedy w końcu zobaczyłem czarodzieja w piżamie, już wiedziałem. Skoro zwołują nawet tych aurorów, którzy skończyli już służbę, to znaczy, że Ministerstwo musi być puste! A to z kolei znaczy, że Lucjusz i reszta ma pełne pole do popisu. Czarny Pan wreszcie zdobędzie to, na czym mu tak zależało i kto wie, może w końcu wyjdziemy na ulicę, pokażemy, ilu nas jest i o co walczymy…

 Zaklęcie Oszałamiające przeleciało tuż koło mojej głowy, nieco ponad lewym uchem, i uderzyło w szklany żyrandol, który rozpadł się na milion kawałków. To znaczyło, że nie mogę już wyglądać przez okno i, jak gdyby nigdy nic, oddawać się rozmyślaniom. Zdołali już zneutralizować niektóre z moich zaklęć ochronnych. Wiedziałem, że nie wszystkie, chociażby dlatego, że wciąż jeszcze nie dali rady wedrzeć się do wnętrza budynku. Chwila ta była jednak coraz bliżej.

 Jeśli udałoby im się to zrobić w ciągu najbliższych minut, cały mój wysiłek byłby na nic. Było jeszcze stanowczo za wcześnie. Musiałem więc coś zrobić.

 Wyszedłem z mieszkania z powrotem na klatkę schodową. Mieszkańcy bloku latali jak oszalali w górę i w dół. No tak, zapomniałem o nich zupełnie. Pewnie już odkryli, że nie mogą wyjść z budynku – tak, jak aurorzy nie mogli wejść do środka. Utwierdził mnie w tym huk dobiegający z dołu, niedługo potem głuche uderzenie, a na końcu czyjś głośny krzyk i płacz.

 Nie mogłem pozwolić sobie na chwilę zwłoki. Nie przejmowałem się tymi mugolami, zupełnie nie zaprzątałem sobie nimi głowy. Zacząłem piąć się po schodach w górę. Piętro wyżej natrafiłem na korek – ludzie stali na schodach i głośno ze sobą dyskutowali, żywo gestykulując. Nie miałem czasu na przeciskanie się między nimi, ani na rozmowy, zrobiłem więc to, co mogło najszybciej rozwiązać problem – zabiłem wszystkich. Przestąpiłem nad ciałami i ruszyłem dalej.

 Byłem zmuszony usunąć z drogi jeszcze parę osób, zanim dotarłem na dach.

 Miałem stąd doskonałą pozycję. Tak, jak się spodziewałem, aurorzy otoczyli budynek. Miałem teraz wszystkich podanych jak na tacy. Zacząłem miotać w nich zaklęciami, nie patrząc nawet, czy trafiam. Nie to było ważne, chodziło mi o czas. Wiedziałem już, że prędzej czy później poradzą sobie ze wszystkimi moimi zabezpieczeniami, ale im później się to stanie, tym lepiej. Dlatego przeszkadzałem im, jak tylko mogłem.

 W moją stronę także leciały z dołu zaklęcia, nie miały one jednak najmniejszych szans mnie trafić. Przez dłuższy czas latałem jak głupi od jednej krawędzi dachu do drugiej, miotając w dół zaklęciami i znikając, zanim aurorzy zdążyli odpowiedzieć mi tym samym. Przerwałem na moment, kiedy dostałem zadyszki. Wtedy usłyszałem dobiegający z dołu huk, głośniejszy niż wszystkie do tej pory. To mogło znaczyć tylko jedno – przebili się w końcu do środka. Oceniłem, że udało mi się ugrać chyba dostatecznie dużo czasu – Lucjusz powinien już dawno załatwić, co miał do załatwienia. Nie miałem jednak zamiaru jeszcze uciekać. Czułem się na siłach powalczyć chwilę dłużej.

 Aurorzy byli już niedaleko. Słyszałem ich z dołu coraz wyraźniej. Wspinali się po schodach, a to znaczyło, że nie udało im się usunąć zaklęcia zabraniającego teleportacji. Uśmiechnąłem się z dumą. Wycelowałem różdżką w drzwi prowadzące na dach i czekałem.

 I czekałem.

 W końcu drzwi się otworzyły. Były na tyle wąskie, że aurorzy zmuszeni byli wchodzić przez nie gęsiego. Zanim czarodziej z przodu zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, trafiło go moje zaklęcie uśmiercające. Następny był już na to przygotowany – zanim padł, wymieniliśmy kilka ciosów. Trzeci zdążył przeskoczyć nad ciałami i uskoczyć w bok, tak, że teraz musiałem już walczyć z dwoma aurorami naraz – z nim i z czwartym, który też próbował wejść na dach.

 „Próbował” to dobre słowo. Zająłem się nim, zapominając na chwilę o tym, który już się przedarł. Czwarty auror zginął, ale trzeci zdążył mnie zaatakować. Zmuszony byłem odbić jego zaklęcie, co pozwoliło następnym magom wejść na dach.

 Aurorów było coraz więcej, aż w końcu stwierdziłem, że nie dam im wszystkim rady. Najwyższy czas już się ewakuować. Przestałem nacierać, teraz tylko blokowałem coraz większą ilość ataków. Cofałem się małymi kroczkami, aż doszedłem do krawędzi dachu. Wciąż blokowałem ataki aurorów, czekając na odpowiedni moment. W końcu taki się nadarzył – przez chwilę, dosłownie ułamek sekundy, żaden z magów nie wyprowadził ataku.

 Odwróciłem się na pięcie i rzuciłem się z budynku głową w dół.

 W locie zmieniłem się w sokoła. Aż dziwne, z jaką łatwością mi to teraz przychodziło. Przemiana nie stanowiła już dla mnie żadnego problemu, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nieco gorzej było z lataniem – wychodziło mi to już dużo lepiej niż za pierwszym razem, wciąż jednak brakowało mi tej gracji, z jaką robią to prawdziwe ptaki.

 Spodziewałem się, że będę musiał kluczyć, by uniknąć trafienia zbłąkanym zaklęciem jakiegoś aurora. Z początku nawet to robiłem, po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że magowie nie rzucają w moją stronę żadnych czarów. Zaniepokoiło mnie to – tego się nie spodziewałem, a lubiłem o sobie myśleć – i w większości przypadków miałem rację – że układając plan potrafię przewidzieć wszelkie możliwe scenariusze. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego aurorzy tak łatwo dali za wygraną – przecież powinni w dalszym ciągu przynajmniej próbować mnie zneutralizować, pojmać, czy zabić. Dlaczego więc tego nie robili? Dlaczego dali sobie spokój tak szybko?

 Nie mogłem pozwolić, aby te pytania pozostały bez odpowiedzi. Kolejną cechą, którą w sobie odkryłem – a, jako że nie wiedziałem o sobie absolutnie nic, musiałem poznawać siebie tak, jak zupełnie obcego człowieka – była ciekawość. Ciekawość niesamowicie rozwinięta, trzeba dodać. Ryzykowałem fiasko mojego planu w jego ostatniej fazie, ale musiałem to zrobić. Musiałem się dowiedzieć. Taki już byłem.

 Wylądowałem na dachu innego budynku i spojrzałem w stronę bloku, z którego uciekałem. Aurorzy deportowali się jeden po drugim nawet nie patrząc w moim kierunku, ale nie pojawiali się nigdzie w zasięgu mojego wzroku. Nie chodziło im więc o mnie. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem było chyba to, że zrozumieli, że jestem tylko przynętą, a oni połknęli haczyk. Zrozumieli, że przez cały ten czas, kiedy zajmowali się mną, naprawdę ważne wydarzenia rozgrywały się w miejscu, które dopiero co opuścili – w Ministerstwie Magii.

 Tak, to musiało być to. Rozejrzałem się po okolicy raz jeszcze i stwierdziłem, że zrobiło się naprawdę późno. Kupiłem Lucjuszowi więcej czasu, niż powinienem, więcej, niż to, na co się umawialiśmy. Wykonałem swoje zadanie z nawiązką.

 A zatem udało się. Czarny Pan miał w swoich rękach przepowiednię. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że śmierciożercom w Ministerstwie mogło się nie powieść. Dziwiłem się nawet, dlaczego Lord Voldemort wysłał ich tam w aż tak dużej liczbie – ostatecznie, czy odebranie czegoś piętnastolatkowi było takim wielkim problemem?

 Zamieniłem się z powrotem w człowieka. Na mojej twarzy znowu rozlał się uśmiech, którego nie umiałem powstrzymać. Ze znanym mi już poczuciem dobrze spełnionego obowiązku teleportowałem się do naszej siedziby, siedziby śmierciożerców. Do domu.

 

 *

 

 Ku mojemu zdumieniu ani Lucjusza, ani nikogo innego nie było w naszej kryjówce. Co więcej, nie było tam nawet Czarnego Pana. To było najdziwniejsze, bo nie widziałem jeszcze, aby opuszczał to miejsce.

 Czekałem najwyżej dziesięć minut nie wiedząc, co się dzieje, aż w końcu pojawił się Lord Voldemort z Bellatrix. Mój 80 pan bez słowa skierował się do swojej komnaty i zamknął się w środku. Od Belli dowiedziałem się, co zaszło w Ministerstwie.

 A więc po całym roku oczekiwania, po wszystkich tych przygotowaniach, po – między innymi moim – poświęceniu, nie udało się odebrać Potterowi przepowiedni. Ten młokos znowu pokrzyżował plany Czarnemu Panu. Co więcej, większość śmierciożerców, którzy wybrali się do Ministerstwa, została pojmana i najprawdopodobniej będzie zamknięta w Azkabanie.

 Miałem dziwne przeczucie, że Lucjusz Malfoy, będąc do tej pory jednym z bliższych Czarnemu Panu śmierciożerców, zostanie zdegradowany do poziomu nieco powyżej służacego – domowego skrzata. To znaczy, po tym, jak wyjdze – bądź zostanie odbity – z Azkabanu.

 Czerwcowa wyprawa do Ministerstwa – wbrew wszelkim oczekiwaniom – zakończyła się więc porażką. Był tylko jeden plus tej sytuacji – to znaczy, żeby być całkowicie szczerym, to ja uważałem to za plus.

 Nie musieliśmy się już dłużej ukrywać.

 

 

V

 

 

Od dnia owej nieudanej wyprawy do Ministerstwa Magii wiele się zmieniło. Czarny Pan nie miał najwidoczniej najmniejszego zamiaru uwolnić z Azkabanu zamkniętych tam śmierciożerców, być może uznając to za karę za ich klęskę. Lucjusza Malfoya, jako lidera tamtej ekspedycji, ukarał w jeszcze inny sposób. Zrobił to tak przebiegle, jak to tylko możliwe – wszyscy sądzili, że to dar, że to dowód największego zaufania, którym podobno cieszyła się rodzina Malfoyów. Tylko Lucjusz i jego żona, Narcyza, uważali to za karę.

 Czarny Pan przyjął bowiem do grona śmierciożerców ich syna, Dracona.

 Była to jedna z tych kilku inicjacji, których byłem świadkiem. Wszystko przebiegało dokładnie tak samo, jak w moim przypadku – oprócz tego, że młody Malfot wył z bólu – było to jednak nowe doświadczenie, patrzeć na to z boku. Kiedy padły znamienne słowa: „Bracia i siosty, przywitajcie teraz nowego członka naszej rodziny” pochyliłem głowę w kierunku nastolatka. Potem dowiedziałem się, że Czarny Pan zlecił mu zadanie, arcyważne zadanie, i domyślałem się, że spodziewa się, że Draconowi nie uda się go wykonać. Pamiętałem, że tak samo było na początku ze mną, to jednak była zupełnie inna sytuacja. To także był element kary Lucjusza. Rodzice chłopaka mieli umierać ze strachu o los młodego. Można się było przecież domyślić, jaka będzie reakcja Czarnego Pana, gdyby chłopakowi nie udało się wykonać misji. A temu zadaniu daleko było do miana bułki z masłem.

 Młody Malfoy otrzymał bowiem rozkaz zabicia Albusa Dumbledore'a.

 Mimo tego, że Czarnemu Panu nie udało się zdobyć przepowiedni, nie miał zamiaru rezygnować z kolejnych kroków swojego planu zdominowania świata czarodziejów. A następny krok był ważny, bardzo ważny.

 Następnym krokiem było przejęcie Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

 Gdyby Czarnemu Panu udało się przejąć szkołę, mógłby kształtować umysły czarodziejów już od ich najmłodszych lat. To było ważne, bowiem większość magicznej społeczności była niestety wciąż zaślepiona, trzeba było dopiero otworzyć im umysły. Większość czarodziejów nie widziała absolutnie nic złego w ukrywaniu się przed mugolami, a nawet w brataniu się z nimi! Sami godzili się na tak poniżający los. Nie przyszło im nawet do głowy, że może być inaczej, że to my możemy dominować, zamiast żyć we wiecznym ukryciu, udając, że nie istniejemy i jesteśmy nieważni. Gdyby jednak otwierać umysły dzieciom, zanim zostaną nieodpowiednio ukształtowane, moglibyśmy uratować całe pokolenie przed rolą strusia chowającego głowę w piasek.

 Czarny Pan miał oczywiście swojego szpiega w Hogwarcie – Severusa Snape'a, tamtejszego nauczyciela. Aby jednak całkowicie przejąć szkołę, trzeba było pozbyć się jej dyrektora – człowieka mającego opinię jedynego, którego Czarny Pan się boi. Osobiście uważałem to za przesadę – Czarny Pan nie bał się niczego i nikogo. Nie lekceważyłem oczywiście Albusa Dumbledore'a – nigdy nie było wątpliwości, że to wielki i potężny czarodziej, ale żeby Lord Voldemort się go bał? Nie, Dumbledore nie był niebezpieczny. Był tylko przeszkodą, którą trzeba było usunąć.

 Oczywiście, były to plany dość dalekosiężne. Wymagały czasu. Tymczasem cała czarodziejska społeczność wiedziała już o powrocie Czarnego Pana. Wybuchła panika, nikt nie ufał nikomu, ludzie podejrzewali każdego przechodnia o niecne zamiary.

 Nie mogliśmy tego nie wykorzystać. Ze strachu ludzie robią różne dziwne rzeczy. Gdybyśmy odpowiednio zastraszyli społeczeństwo, mogłoby ono odwrócić się od Ministerstwa, co znacznie ułatwiłoby nam przejęcie go.

 A przy okazji, choć nie chciałem tego przyznać nawet przed samym sobą, zastraszanie ludzi okazało się naprawdę dobrą zabawą.

 Brałem udział w kilku takich pokazach siły – między innymi w ataku na most Brockdale. Aportowaliśmy się na nim w godzinach szczytu – wtedy, kiedy poruszało się po nim najwięcej tych dziwnych mugolskich pojazdów – i zniszczyliśmy go. Ściślej mówiąc, przełamaliśmy go na dwie części i patrzyliśmy, jak pojazdy jeden po drugim spadają do wody. Oczywiście wybuchła panika, ludzie próbowali wysiadać i uciekać pieszo, ale niewielu się to udało, dziura w moście spowodowała jego całkowite zawalenie.

 Kiedy indziej brałem udział w porwaniu Ollivandera, wytwórcy różdżek. Najśmieszniejsze jest chyba to, że zrobiliśmy to w biały dzień, pokazując, ile jest warta kampania Ministerstwa Magii, mająca na celu uświadomienie ludzi o niebezpieczeństwie z naszej strony i sposobach obrony przed nami. Wystarczyło tylko pojawić się na Pokątnej, wejść po prostu do sklepu Ollivandera i zamknąć drzwi. Staruszek zapytał, czego sobie życzymy i wtedy rozpoznał chyba jednego z nas – Fenrira Graybacka. Właściwie „jednego z nas” to chyba nadużycie – ostatecznie Greyback nigdy nie był zaprzysiężonym śmierciożercą. Służył Czarnemu Panu, zgadza się, ale nigdy nie dostąpił zaszczytu noszenia Mrocznego Znaku. Lordowi Voldemortowi przeszkadzał chyba fakt, że Greyback był wilkołakiem. O czystości krwi nie mogło zatem być mowy.

 Tym niemniej Ollivander rozpoznał go i natychmiast zaczął krzyczeć wzywając pomocy. Oszołomiliśmy go, a potem kulturalnie wyszliśmy na ulicę, dźwigając nieprzytomnego starca i, niezatrzymywani przez nikogo, deportowaliśmy się. To było chyba najłatwiejsze zadanie, jakie kiedykolwiek wykonywałem, wliczając w to odbieranie raportów od Waltersa. Tam musiałem chociaż upewniać się, że nikt nas nie widzi, kiedy się spotykamy.

 Będąc już przy Waltersie – cały czas to ja musiałem odbierać od niego raporty dotyczące posunięć aurorów. W tamtym momencie już otwarcie nazywałem go swoim przyjacielem. Nick za każdym razie żalił się, że musi działać z ukrycia, a ja w pełni go rozumiałem – odkąd ujawniliśmy się, czułem niesamowitą ulgę. Mogłem otwarcie pokazywać moje oddanie Czarnemu Panu, mogłem walczyć za jego sprawę. To było wspaniałe uczucie.

 Oprócz tego, ja też byłbym bardzo zadowolony, gdyby przyszło mi współpracować z Nickiem Waltersem. Dogadywałem się z nim, jak z nikim innym.

 Zupełnie odwrotnie sprawa miała się z Waldenem Macnairem. Może to dlatego, że byłem do niego od początku uprzedzony – nigdy nie zapomniałem, jak mnie upokorzył na początku naszej znajomości – może nie, faktem jest, że nie lubiliśmy się wzajemnie jak nikt inny. Dużo było niesnasek i wzajemnych niechęci wśród śmierciożerców, nikt jednak nie pałał do siebie tak otwartą nienawiścią, jak my. Czarny Pan oczywiście o tym wiedział, i, na szczęście, nigdy nie wysłał mnie na żadną misję razem z Macnairem. Na pewno nie udałoby się nam wykonać zadania, jakie by ono nie było – prędzej czy później zapomnielibyśmy o nim i zaczęli walczyć ze sobą. Naprawdę nie potrafiłbym wytłumaczyć nikomu, kto by o to zapytał, skąd brała się ta niechęć. Oprócz tamtej jednej sytuacji nie miałem żadnych argumentów. Nie potrzebowałem ich. Czasami pierwsze wrażenie jest nie do wyplenienia.

 Cały czas pamiętałem oczywiście o obietnicy Czarnego Pana, która to podobno „jest święta”. Tylko raz zapytałem go, czy wymyślił już może sposób na przywrócenie mi pamięci.

 – Jerry… Nie myśl, że zapomniałem o twoim problemie. Lord Voldemort nigdy nie zapomina. Pracuję nad tym, ale to nie jest proste. Mam teraz dużo na głowie, a nic nie mogę zlecić moim sługom, oni nie nadają się do układania planów, nawet z ich wykonywaniem miewają problemy. Sam rozumiesz, Jerry, nasza sprawa jest priorytetem. Odzyskasz pamięć, jak obiecałem, ale musisz uzbroić się w cierpliwość.

 Na tym zakończył, a ja domyśliłem się, że chce, abym opuścił jego pokój. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że tak mi się tłumaczył, spodziewałem się, że powie mi tylko, że muszę jeszcze trochę poczekać. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

 Wiedziałem natomiast, że błędem byłoby poruszać ten temat raz jeszcze. Wyczytałem ukrytą między wersami groźbę. Choć nic na ten temat nie powiedział, czułem, że gdybym zapytał go o to ponownie, pożałowałbym tego. Gorzko.

 Musiałem więc czekać. Niczego na świecie nie pragnąłem tak bardzo, jak odzyskać pamięć, dowiedzieć się, kim jestem. Chciałbym przynajmniej znać moje prawdziwe imię. Wszyscy nazywali mnie Jerry, nie wiem, czy ktokolwiek wiedział, że wymyśliłem to imię, że przeczytałem je na karteczce w medaliku tamtej dziewczyny.

 W medaliku, który ciągle nosiłem.

 Nie wiedziałem właściwie, dlaczego, był on jednak dla mnie ważny. Nosiłem go bez przerwy, odkąd go znalazłem, nie zdejmowałem nawet do spania. Byłem jak Nick Walters – on też nie rozstawał się ze swoim naszyjnikiem, tym, który kiedyś ukradł dla mnie tamten żebrak. Nie byłem pewny, czy Nick kiedykolwiek dowiedział się o tym, że to ja kazałem owemu człowiekowi to zrobić, ale wątpiłem w to. Nie miałem też zamiaru mu o tym mówić. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

 Musiałem więc czekać. Najgorsze było to, że nie wiedziałem nawet, jak długo. Każdego dnia budziłem się z myślą, że być może ten dzień będzie kresem moich oczekiwań, że być może dzisiaj się uda… Ale się nie udawało. A jeśli nie dzisiaj, to może jutro…? Ale następny dzień także nie przynosił ulgi. Niezbyt dobrze to na mnie wpływało. Po pewnym czasie nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, ciężko było mi skupić się na czymkolwiek. Szukałem sobie na siłę jakiegoś zajęcia, żeby zająć czymś myśli, żeby oddać się czemuś całkowicie, żeby nie mieć nawet chwili wolnego czasu, bo przez to nieustanne oczekiwanie zaczynałem już wariować. Bywało, że przez jakiś czas praktycznie nie odzywałem się do nikogo, byłem przygaszony i rozgoryczony. Kiedy indziej rozpierała mnie energia, było mnie wszędzie pełno, bo musiałem jakoś pozbyć się tej toksyny, tej trucizny, która zbierała się we mnie przez tę sytuację. Gdybym wiedział, że muszę wytrzymać jeszcze tydzień, miesiąc, rok, nawet dziesięć lat, wtedy byłoby zupełnie inaczej. To ta niepewność dobijała najbardziej – nie mogłem uczepić się myśli, że z każdym dniem jestem bliżej końca tego męczącego wyczekiwania, nawet jeśli miałoby to rzeczywiście trwać dziesięć lat – bo przecież już za rok pozostałoby tylko dziewięć, potem osiem… Nie, ja przecież nie miałem nawet pewności, czy kiedykolwiek się doczekam. To wręcz zabijało mnie od środka – po trochu każdego dnia. Oczywiście starałem się – co prawda z różnym skutkiem, ale jednak – udawać, że nic takiego nie miało miejsca. Na zewnątrz usiłowałem wciąż być tym samym człowiekiem, którego wszyscy znali – pewnym siebie (czasem chyba nawet za bardzo), wiecznie uśmiechniętym, ciekawskim i czasem denerwującym. Nikt nie podejrzewał, że coś jest nie tak.

 Oczywiście, nie licząc Czarnego Pana.

 On wiedział, tego byłem pewny. On zawsze wszystko wiedział. Niczego nie dało się przed nim ukryć, zawsze wyczuwał, gdy ktoś kłamał albo udawał. Miałem pewność, że wie, co się ze mną działo w tamtym okresie. Nie poruszył nigdy tego tematu. Wydaje mi się, że odczuwałem coś na kształt wdzięczności. Taka rozmowa i tak nic by nie dała, po co więc w ogóle ją zaczynać?

 Może właśnie dlatego, że wiedział, jak się czułem, a może nie – z nim nigdy nic nie było wiadomo – zlecał mi dużo więcej zadań, niż do tej pory. Nie były to jakieś wielkie, heroiczne wyczyny – zwykłe grupowe wypady w rodzaju wspomnianego już ataku na most Brockdale, czy porwanie Ollivandera. To nie było zresztą jedyne porwanie, które przeprowadziłem. Innym razem chodziło o Floriana Fortescue, właściciela lodziarni na ulicy Pokątnej.

 Zrobiłem to w nieco mniej subtelny sposób.

 Wszedłem do jego lodziarni jak do sklepu Ollivandera – w biały dzień, udając klienta. Nie wyszło mi to zbyt dobrze, Fortescue chyba mnie rozpoznał. Może widział, jak biorę udział w porwaniu wytwórcy różdżek? Ich lokale znajdowały się w końcu nie tak daleko od siebie. W każdym razie zaczął krzyczeć, a ludzie, którzy akurat byli w lodziarni, od razu mu zawtórowali. Zamknąłem zaklęciem drzwi, aby nikt nie wszedł do środka, ani nie wyszedł na zewnątrz. Fortescue bronił się zawzięcie. Nie używałem zaklęć uśmiercających, nie chciałem go zabić – Czarny Pan chciał mieć go żywego, Po co? Tego nie wiedziałem, ale nie interesowało mnie to, najważniejsze dla mnie było po prostu wykonanie zadania. Zresztą, nawet gdybym zapytał o to Czarnego Pana,i tak nie otrzymałbym odpowiedzi, a mógłbym go tylko zdenerwować.

 Denerwowanie Lorda Voldemorta nie należało natomiast do najmądrzejszych pomysłów.

 Moje – a zresztą nie tylko moje, sklepikarza także – zbłąkane zaklęcia trafiły parę postronnych osób, zanim udało mi się w końcu oszołomić mój cel. Kiedy Fortescue leżał już na ziemi, otworzyłem drzwi i kazałem gapiom wynosić się z lodziarni – co też ochoczo uczynili, potykając się i wpadając jeden na drugiego.

 Nie tak to miało wyglądać. Mój plan zakładał wejście incognito do sklepu, zamówienie czegoś lub poczekanie, aż zamówienie złoży ktoś inny i, kiedy Fortescue zniknie z pola widzenia gapiów, aby przygotować, co trzeba, zakradnięcie się do niego i spetryfikowanie lub pozbawienie przytomności. Po cichu, bez wybuchu paniki. Nie chciałem narobić tu takiego bałaganu. Ale z drugiej strony, skoro stało się tak, jak się stało…

 Paroma ruchami różdżką zdemolowałem lodziarnię Floriana Fortescue. Nogi stolików i krzeseł poszybowały w powietrze, uderzając w ściany i w szyby – a raczej w dziury w ścianach, bo szyb już nie było – wszystkie pękły z głośnym dźwiękiem, sypiąc wokół odłamkami szkła. Lody latały we wszystkie strony, pozostawiając brudne ślady na tym, czego dotknęły. Rozwalałem meble, niszczyłem, dewastowałem, demolowałem.

 Na koniec oceniłem swoje dzieło fachowym okiem. Nie wiem, po co to zrobiłem, faktem jest natomiast, że sprawiło mi to dziką radość. Może to dlatego, że byłem wtedy rozstrojony psychicznie z powodów, o których już wspominałem.

 Po wszystkim podniosłem bezwładne ciało sklepikarza i deportowałem się stamtąd.

 

 *

 

 Muszę przyznać, że – jeśli chodzi o sytuację, w której się znaleźliśmy – spodziewałem się czegoś więcej. Wszyscy już wiedzieli o powrocie Lorda Voldemorta, my jednak – oprócz takich właśnie niewielkich demonstracji siły – nie robiliśmy nic. Nie wychodziliśmy na ulice, nie walczyliśmy otwarcie, na co tak liczyłem. Rozumiałem, że priorytetem jest opanowanie szkoły i Ministerstwa, ale miałem nadzieję na akcję. Tymczasem przez cały następny rok nie działo się praktycznie nic ekscytującego. Brałem udział w jeszcze paru małych wypadach, nie robiłem jednak niczego konkretnego.

 Aż do Bitwy na Wieży Astronomicznej.

 Wbrew temu, co podawała później prasa, ja też brałem w niej udział. Nie byłem wymieniony w artykule, który ukazał się w „Proroku” następnego dnia, w przeciwieństwie do reszty śmierciożerców – Alecto i Amycusa Carrowów, Yaxleya, Bellatrix Lestrange i jeszcze paru innych – w tym Fenrira Greybacka – być może dlatego, że nie byłem tak sławny, jak oni, a może dlatego, że nikt – nawet ja – nie znał mojego prawdziwego imienia? Tym niemniej ja także brałem w niej udział.

 Około roku po przegranej bitwie w Depertamencie Tajemnic Draco Malfoy zdołał wprowadzić nas do Hogwartu. Wcześniej, mimo wielu prób z naszej strony, nigdy nam się to nie udało, Dumbledore za dobrze ją zabezpieczył. Młody Malfoy znalazł jednak sposób, o którym dyrektor nie pomyślał – Szafki Zniknięć. Jedna z nich znajdowała się w sklepie Borgina i Burkesa, druga w Hogwarcie. Ta w szkole była zepsuta, a Draco przez cały rok szkolny starał się ją naprawić, co w końcu mu się udało.

 Pewnego wieczoru weszliśmy po prostu do szafki w sklepie. Właściciel nie był tym zachwycony, ale nie pytaliśmy go o zdanie. Doskonale wiedział, co mu grozi, jeśli będzie się nam sprzeciwiał.

 Weszliśmy do szafki w sklepie, zamknęliśmy drzwi, po chwili je otworzyliśmy, a naszym oczom ukazał się zupełnie inny widok – zobaczyliśmy wielką, zagraconą komnatę. Po wielu, wielu próbach w końcu znaleźliśmy się w Hogwarcie.

 Draco Malfoy już tam na nas czekał. Wyprowadził nas z komnaty, sprawdził korytarz i stwierdziwszy, że ktoś tam jest, użył Peruwiańskiego Proszku Natychmiastowej Ciemności. Niezauważeni przez nikogo poruszaliśmy się po zamku.

 Pomimo tego, że niewiele byłem w stanie dostrzec, rozglądałem się po nim z zaciekawieniem. Raz o mało co nie wpadłem na posąg gargulca, który – z tego, co wiedziałem między innymi od Severusa – strzegł wejścia do gabinetu dyrektora. Nie skierowaliśmy się jednak do gabinetu Dumbledore'a – Draco prowadził nas dalej, nie miałem pojęcia, gdzie.

 W pewnym momencie proszek się skończył. Ciemność opadła, a my zauważyliśmy pełne przerażenia i zdumienia dwie młode twarze. Uczniowie, którzy nas zobaczyli, natychmiast pobiegli w sobie tylko znanym kierunku. Ktoś z nas zaklął szpetnie, ktoś inny posłał w ich stronę zaklęcie uśmiercające, które jednak chybiło.

 Nie musieliśmy długo czekać. Zdążyliśmy przejść jeszcze tylko przez dwa korytarze, kiedy członkowie Zakonu Feniksa pojawili się w zamku.

 Jeden z nas, śmierciożerca nazwiskiem Gibbon, pognał po schodach na Wieżę Astronomiczną, umieścił na niebie Mroczny Znak – co było częścią planu, wiedzieliśmy, że Dumbledore'a nie ma w tej chwili w zamku, a Znak miał go tutaj zwabić – i zbiegł z powrotem na dół, aby wziąć udział w walce, która już rozgorzała, nie zdążył jednak w żaden sposób nam pomóc – trafiło go zaklęcie rzucone przez innego śmierciożercę. Padł na ziemię, by nigdy już nie wstać.

 W tej chwili walczyliśmy już zaciekle. Do członków Zakonu dołączyli niektórzy nauczyciele i uczniowie. Co najdziwniejsze, najgorzej radziliśmy sobie w walce z uczniami właśnie – bynajmniej nie z powodu ich umiejętności, a raczej niesamowitego szczęścia, tak bym to nazwał. Nie udawało nam się nawet ich drasnąć, zawsze zdążyli uchylić się przed naszymi czarami w odpowiednim momencie, potknąć – i tym uniknąć trafienia, rzucić w bok, choć mógłbym przysiąc, że nie widzieli, skąd nadlatują zaklęcia. Nie wiem, na czym polegał ten fenomen, faktem jest natomiast, że chyba nikt z nas nie dawał rady naszym najmłodszym przeciwnikom.

 Wszystkie pojedynkujące się pary, które obserwowałem kątem oka, wydawały się iść łeb w łeb, nieważne, czy moi towarzysze walczyli z nauczycielami, członkami Zakonu, czy też z uczniami. Tylko Greyback zdołał powalić na ziemię jakiegoś rudowłosego młodziana – i, choć nie było pełni, z tego, co widziałem, starał się go zagryźć.

 Mimo że wcześniej się rozproszyliśmy, udało nam się w końcu dopaść spiralnych schodów prowadzących do Wieży Astronomicznej. U ich podnóża umieściliśmy barierę, którą mogły przekroczyć tylko osoby naznaczone Mrocznym Znakiem. Większość śmierciożerców popędziła na górę, gdzie, jak zauważyłem wcześniej kątem oka, był już młody Malfoy. Jeden z nas – naprawdę nie pamiętam, kto to był, nawet się nad tym nie zastanawiałem – został u stóp schodów, za barierą, i ciskał zaklęciami na prawo i lewo. Postanowiłem zostać, by mu pomóc. Rzucaliśmy czary, nie patrząc, w kogo celujemy, w tamtym momencie naprawdę nie miało to znaczenia.

 W pewnej chwili podbiegł do nas jakiś uczeń, którego, nie wiedzieć czemu, ani razu jeszcze nie trafiliśmy. Wpadł na barierę i wyleciał w powietrze z donośnym hukiem. Myślałem, że resztę naszych przeciwników czegoś to nauczy, że nie będą podejmować już z góry skazanych na niepowodzenie prób sforsowania jej, ale nie doceniłem ich. Jakiś czas później podbiegł do nas mężczyzna – chyba członek Zakonu Feniksa – i skończył tak samo, jak chłopak wcześniej. Chyba właśnie to sprawiło, że mój towarzysz dał się ponieść emocjom. Cisnął zaklęciem w sklepienie, które runęło, o mało nie zasypując nas pod ogromną warstwą gruzu. Chyba właśnie to przełamało naszą barierę, jednak na szczęście nasi wrogowie nie zdążyli do nas dobiec – w tamtej chwili reszta śmierciożerców zaczęła zbiegać z powrotem na dół. Raz jeszcze rzuciliśmy się w wir walki, groty zaklęć latały we wszystkie strony, huki zagłuszały ludzkie krzyki. Mimo to, w pewnym momencie usłyszałem głos Snape'a:

 – Już po wszystkim, uciekamy!

 Walczyłem właśnie z jakąś dziwną uczennicą – miała niesamowicie wytrzeszczone oczy, kolczyki w kształcie rzodkiewek i chodziła bez butów. Słowa Severusa trochę mnie rozproszyły – ostatecznie było to wielkie wydarzenie, Albus Dumbledore był martwy, jedyny człowiek, który mógł w jakikolwiek sposób przeszkodzić Czarnemu Panu, nie stanowił już najmniejszego zagrożenia dla naszej sprawy – i prawie zostałem trafiony oszałamiaczem; na szczęście udało mi się go odbić w ostatniej chwili. W dalszym ciągu z jakiegoś niepojętego powodu nie mogłem jej trafić, machnąłem więc różdżką, z której końca wystrzeliła złocista mgiełka, w powietrzu formująca się w stadko ptaków, które rzuciło się na dziewczynę, dziobiąc ją i drapiąc. Nie patrzyłem, jak – i czy w ogóle– uczennica poradziła sobie z nimi, biegłem już za Severusem i młodym Malfoyem. Po drodze mijałem wiele pojedynkujących się par, których właściwie nawet nie zauważałem – nie docierały do mnie żadne szczegóły, nie zastanawiałem się, kto walczy z kim, starałem się tylko nie spuścić oczu ze Snape'a, bo nie znałem zamku. Jeśli straciłbym go z zasięgu wzroku, nie odnalazłbym wyjścia.

 I wtedy właśnie ją zauważyłem.

 Kobieta o różowych włosach pojedynkowała się z Fenrirem Greybackiem. Nie potrafię opisać słowami uczucia, jakie w tamtej chwili mną owładnęło. Zatrzymałem się, patrzyłem na nią – na zupełnie obcą mi osobę – i czułem się tak, jakbym po długiej, szalenie wyczerpującej wędrówce wreszcie wrócił do domu. Nie miałem pojęcia, dlaczego, a jednak nie potrafiłem pozbyć się tego uczucia.

 Ta sytuacja nie przywróciła mi żadnych wspomnień, co to, to nie, lecz miałem niejasne wrażenie, że mogłem już gdzieś kiedyś spotkać tę kobietę. Jednocześnie byłem pewny, iż widziałem ją po raz pierwszy od czasu przebudzenia się w tamtej jaskini. Czy to możliwe, żebym ją znał? Z czasów, których nie pamiętałem? Wpatrywałem się w nią, zupełnie zapominając o tym, że wokół mnie toczyły się walki, że już czas na odwrót, że powinienem uciekać. Patrzyłem, jak walczy z Greybackiem, jak powoli zmusza go do wycofania się, a wreszcie do ucieczki. Patrzyłem, jak posyła za nim wiązankę zaklęć, i cały czas czułem, że działo się coś ważnego, tyle że potrafiłem pojąć, co.

 Ocknąłem się dopiero w momencie, w którym ktoś zasłonił mi tę kobietę. Poczułem się tak, jakbym dostał mocny cios w głowę – czemu zmarnowałem tyle czasu, wgapiając się w kogoś, kto był przecież moim wrogiem? Nie widziała mnie, przez chwilę nawet była odwrócona do mnie plecami, z łatwością mogłem ją wtedy zabić!

 Podjąłem ucieczkę. Snape już dawno zniknął mi z oczu, na szczęście wszyscy śmierciożercy już się wycofywali, podążyłem więc za nimi.

 Biegłem co sił w płucach, próbując uniknąć trafienia czarami naszych przeciwników. Wypadłem na ciemne błonia. Przede mną biegło rodzeństwo Carrowów, goniąc jakiegoś chłopaka. W pewnej chwili Amycus go dopadł i uderzył, a ten przewrócił się na ziemię, zdołał jednak rzucić w locie zaklęcie, które ugodziło śmierciożercę. Padając, Carrow podciął nogi swojej siostrze. Chłopak zebrał się z ziemi i popędził za Snapem i Malfoyem.

 Po mojej lewej stronie widziałem, jak ktoś z nas – nie potrafiłem rozpoznać, kto to taki – walczy z półolbrzymem. Ciskał w niego zaklęciami, które odbijały się od jego grubej skóry.

 – DRACO, UCIEKAJ! – krzyknął nagle Snape, zatrzymując się. To samo zrobił chłopak, który biegł przede mną. Po chwili obaj unieśli różdżki, celując w siebie nawzajem. Kiedy znalazłem się bliżej nich, rozpoznałem tego chłopaka.

 Nigdy wcześniej go nie widziałem, ale słyszałem o nim tyle opowieści, że nie miałem najmniejszych wątpliwości. Nie dało się pomylić z czymkolwiek tych czarnych włosów, zielonych oczu i okrągłych okularów, nie wspominając już o bliźnie w kształcie błyskawicy.

 Naprzeciw Severusa Snape'a stał Harry Potter.

 Chłopak zaatakował Severusa, ale ten z łatwością odbił jego zaklęcie. W tej samej chwili za plecami usłyszałem huk wybuchu, po chwili mrok rozjaśniły płomienie. Spojrzałem w tamtym kierunku i zobaczyłem, jak płonie chatka, w której mieszkał półolbrzym.

 Nie mogłem dłużej czekać i obserwować sytuacji, w każdej chwili mogliśmy się spodziewać ludzi z Ministerstwa Magii. Spojrzałem na Snape'a pytającym wzrokiem, a ten skinął głową po tym, jak znów sparował zaklęcie chłopaka. Nie musiałem mu pomagać, poradzi sobie. Severus nie mógł zabić Pottera, rozkazy Czarnego Pana były jasne – chłopak należy do niego – ale widocznie mieli sobie do wyjaśnienia parę spraw. Poczekałem jeszcze, aż podbiegną do nas Alecto i Amycus, po czym wypadliśmy za bramę i deportowaliśmy się.

 Nasza misja została zakończona sukcesem.

 

 

VI

 

 

 

A więc stało się – powszechnie uważany za największego czarodzieja stulecia, niepokonany, wielki Albus Dumbledore był martwy. Hogwart stał przed nami otworem. Oczywiście, nie można było opanować szkoły, nie przejmując wcześniej kontroli nad samym Ministerstwem Magii, ale teraz, bez Dumbledore'a, któż mógłby przeszkodzić w tym Czarnemu Panu? Potter, ten smarkacz, który bez pomocy dyrektora był bezbronny jak niemowlę, który nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo zawsze był chroniony, wszystkie zasługi mylnie przypisując sobie? A może Zakon Feniksa, bez swojego założyciela groźny nie bardziej niż Klub Gargulkowy? Nie, mieliśmy już praktycznie wolną rękę, Ministerstwo było już prawie nasze.

 Oczywiście Czarny Pan miał jeszcze jeden cel – za wszelką cenę dopaść Pottera. Było to konieczne, pomijając nawet osobiste animozje pomiędzy nimi. Chłopak, powszechnie już uznany za Wybrańca, jedynego, który może pokonać Lorda Voldemorta, dawał nadzieję tym głupcom, którzy jeszcze nie wiedzieli, że są już na straconej pozycji, którzy wciąż jeszcze wierzyli, że opór ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Gdyby go zabrakło, cała czarodziejska społeczność poddałaby się nam bez walki – bo straciłaby swojego bohatera. Straciłaby nadzieję. Dlatego właśnie Czarny Pan musiał zabić Harry'ego Pottera.

 To właśnie w tym celu porwaliśmy Ollivandera. Czarnemu Panu bardzo zależało na rozmowie z wytwórcą różdżek. Wtedy nie byłem jeszcze śmierciożercą – właściwie nie miałem pojęcia, co w tym czasie robiłem – ale podobno ostatnim razem, kiedy Czarny Pan walczył z Potterem, nie udało mu się zabić chłopaka z powodu różdżki właśnie. Jego i Pottera mają takie same rdzenie, pióra tego samego feniksa. Różdżki w jakiś sposób zaprotestowały, kiedy ich właściciele chcieli użyć ich do walki przeciwko sobie. Takie nieprzewidziane komplikacje nie miały już prawa się zdarzyć. Dlatego właśnie Czarny Pan postanowił dowiedzieć się wszystkiego, czego się da.

 Potter, jak już mówiłem, musiał zginąć.

 Po zabójstwie Dumbledore'a musieliśmy szybko wziąć się do roboty. Akcja na Wieży Astronomicznej to był nasz niewątpliwy sukces, ale nie wolno nam było rozpływać się nad nim i spocząć na laurach. Straciliśmy przecież naszego szpiega w Hogwarcie – Severus Snape raczej nie byłby tam mile widziany po tym, co zrobił – a przejęcie szkoły było przecież kluczowe. Mieliśmy zatem tylko dwa miesiące na zapanowanie nad Ministerstwem. Trzeba było to zrobić przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego.

 Dlatego właśnie Czarny Pan ponownie uwolnił śmierciożerców zamkniętych w Azkabanie – w tym Lucjusza Malfoya.

 Tak jak przewidywałem, Malfoy już nigdy nie odzyskał takich względów Lorda Voldemorta, jakimi cieszył się przed słynną wyprawą do Ministerstwa Magii. Z jednego z ulubionych pupilków Czarnego Pana stał się zaledwie czymś nieco więcej niż domowym skrzatem. Mój pan traktował go jak popychadło, jak zero. Być może właśnie dlatego – kiedy nasza kryjówka okazała się za mała, by pomieścić nas wszystkich, tak rozrośliśmy się liczebnie – nie próbował nawet protestować, kiedy Voldemort wybrał jego dwór na naszą nową siedzibę.

 To właśnie we dworze Malfoyów spotykaliśmy się i obradowaliśmy, tam też niektórzy z nas – w tym ja – mieliśmy przydzielone komnaty, w których spaliśmy. Było tam o niebo wygodniej, niż w naszej poprzedniej kryjówce.

 Podczas jednej z takich obrad Yaxley poinformował nas, że udało mu się rzucić zaklęcie Imperius na Piusa Thicknesse'a, szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Było to bardzo dobra wiadomość. Thicknesse, jako urzędnik tak wysoko postawiony, miał regularne kontakty z szefami innych departamentów, a także, co jeszcze ważniejsze, z samym Ministrem Magii, Rufusem Scrimgeourem. To bardzo ułatwiało przeciągnięcie na naszą stronę znacznej ilości urzędników Ministerstwa.

 Nie to było jednak najważniejszą wiadomością tamtego dnia, gwoździem programu.

 Wiadomość, która naprawdę uradowała Lorda Voldemorta, została dostarczona przez Severusa Snape'a. Dotyczyła Harry'ego Pottera – Zakon Feniksa przenosił go z domu wujostwa do pilnie strzeżonej kryjówki. Co więcej, nie mogli użyć ani Sieci Fiuu, ani teleportacji, ani żadnej innej formy transportu kontrolowanej przez Ministerstwo, gdyż nie ufali tam nikomu, sądząc – niebezpodstawnie – że już zaczynamy je kontrolować. To oznaczało, że będą poruszać się metodą klasyczną – prawdopodobnie na miotłach, jako że Potter – podobno – latał doskonale. Wtedy go dopadniemy.

 Prawdopodobnie chłopak będzie miał obstawę w postaci większości – jeżeli nie wszystkich – członków Zakonu. Z tego powodu bardzo wielu z nas musiało wziąć udział w tej akcji. Mieliśmy tylko jedno polecenie – Pottera zostawiamy Czarnemu Panu, bo chciał go zabić osobiście. Co do reszty, mieliśmy wolną rękę.

 Mieliśmy tylko kilka dni na przygotowania, ale też ta akcja zbyt wielu przygotowań nie wymagała. Wystarczyło zdobyć miotły dla wszystkich śmierciożerców biorących w niej udział. Ja byłem wśród nich, co bardzo mi się podobało. Zawsze lubiłem, gdy coś się działo.

 Na miejsce pobytu Harry'ego Pottera rzucono zaklęcia, które uniemożliwiały nam porwanie chłopaka bezpośrednio stamtąd. Musieliśmy czekać, aż wyjdzie z domu razem z członkami Zakonu. Nie staliśmy oczywiście na Privet Drive – ulicy, przy której mieszkał. Poukrywaliśmy się pojedynczo w okolicy, obserwując niebo. Czekaliśmy.

 Spokój nie trwał długo. W pewnym momencie ciszę rozdarł głośny, ostry ryk silnika, po czym zobaczyliśmy postaci szybujące po ciemnym niebie, widoczne w świetle księżyca. Leciały w górę w zwartym szyku. Wtedy i my wzbiliśmy się w powietrze.

 Było nas około trzydziestu, nie licząc Czarnego Pana. Nadlatywaliśmy ze wszystkich stron, na razie niezauważeni przez członków Zakonu. Dostrzegli nas dopiero wtedy, kiedy ich otoczyliśmy i zasypaliśmy gradem zaklęć.

 Ciężko było trafić kogokolwiek w takich warunkach – było ciemno, cele były ruchome, a latanie na miotle, jak się okazało, nie było moją najmocniejszą stroną. Nie mogłem nad nią zapanować, mój lot był nierówny i choć pewnie dziwnie to brzmi, latanie jako sokół było dla mnie zdecydowanie łatwiejsze.

 Tyle że wtedy nie mógłbym walczyć, a walka trwała w najlepsze.

 Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie to, co widzę – a podejrzewam, że moi towarzysze mieli ten sam problem. Razem z innymi śmierciożercami lecieliśmy w okręgu, w środku którego szybowali członkowie Zakonu Feniksa – było ich siedmiu: pięciu na miotłach, dwóch dosiadało testrali, jeden (półolbrzym Hagrid, słyszałem o nim parę opowieści) na latającym motorze. Nie to było jednak dziwne.

 Każdemu członkowi Zakonu towarzyszył inny Harry Potter.

 Słowo „inny” nie oddaje w pełni powagi sytuacji. Potterowie wcale nie byli inni, byli identyczni. Prawdopodobnie sześć osób wypiło eliksir wielosokowy z jakąś częścią chłopaka. Muszę przyznać, że odczułem coś w rodzaju uznania dla naszych przeciwników. To było sprytne.

 Nasze ofiary w końcu zrobiły to, co powinny były zrobić od razu – rozdzieliły się. Najpierw zrobił to półolbrzym na motocyklu – dodał gazu ruszając wprost na dwóch śmierciożerców – nie miałem już pojęcia, kto to mógł być – zmuszając ich do rozerwania szyku. Potem nastąpiła reakcja łańcuchowa – zanim załataliśmy dziurę w naszym okręgu, pozostali członkowie Zakonu zdołali pomknąć w różne strony.

 Skoro oni się rozdzielili, my też musieliśmy. Nie byliśmy oczywiście w stanie porozumieć się w jakikolwiek sposób – ciężko było przekrzyczeć huki zaklęć, pęd powietrza też robił swoje – ale jednak obyło się bez zbędnych nieporozumień z naszej strony – każdy z nas instynktownie pognał za najbliższym członkiem Zakonu. Z tego, co widziałem, każdemu z naszych przeciwników siedziało na ogonie mniej więcej czterech śmierciożerców. Ja goniłem długowłosego rudzielca dosiadającego testrala.

 Miotałem zaklęciami we względnie właściwym kierunku, to wszystko, co mogę powiedzieć. Ciągle miałem problemy z celowaniem z miotły. Nie wiem, kto jeszcze leciał za testralem, wszyscy mieliśmy zakapturzone twarze, ciężko było kogokolwiek rozpoznać w tych warunkach, ale rudzielcowi i towarzyszącemu mu Potterowi nie stała się – do tej pory – żadna krzywda, co było dla mnie pewnego rodzaju pocieszeniem. Nie tylko ja miałem problemy z celnością.

 Kątem oka widziałem inny pościg, paru śmierciożerców goniło starego aurora, który z tego, co pamiętam, nazywał się Alastor Moody. Jako że i tak nie mogłem nic zdziałać, przestałem posyłać zaklęcia w stronę testrala i zacząłem obserwować, jak radzą sobie moi towarzysze.

 Wtedy zobaczyłem Czarnego Pana.

 Ten widok musiał być niemałym szokiem dla naszych przeciwników. Nie znałem nikogo innego, kto posiadłby tę umiejętność i byłem pewny, że oni też nie znali. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co czułbym na ich miejscu – gdyby w tej chwili przed oczami pojawił mi się Lord Voldemort.

 Czarny Pan potrafił bowiem latać.

 Nie musiał używać mioteł, dosiadać żadnego stworzenia, czy zmieniać postaci – on po prostu sunął, płynął w powietrzu z ogromną prędkością. W tamtej chwili leciał wprost na Pottera, który siedział przed starym aurorem. Było już dla nich za późno – nie mogli zwolnić, skręcić, nic. Voldemort wyciągnął przed siebie różdżkę i rzucił zaklęcie uśmiercające. Zielony promień leciał prosto w tamtego Harry'ego Pottera, już go prawie dosięgnął…

 W tym właśnie momencie chłopak deportował się – a przez to pokazał, że nie jest tym prawdziwym Potterem. Zielony promień ugodził aurora prosto w twarz. Stary człowiek przechylił się do tyłu i runął w dół jak kamień, jego miotła natomiast jeszcze przez chwilę leciała do przodu, po czym także zaczęła spadać.

 Czarny Pan znowu zniknął mi z pola widzenia. Rzuciłem parę czarów w stronę testrala i oczywiście chybiłem. Bezowocny niestety pościg trwał jeszcze dłuższą chwilę, po czym usłyszałem głos mojego pana, tak wyraźnie, jakby szeptał mi do ucha, choć nie było go nigdzie w pobliżu. Cichy głos, a słyszalny lepiej niż najdonioślejszy krzyk.

 – Za mną.

 Nic więcej, tylko tyle. A jednak w jakiś przedziwny sposób wiedziałem, gdzie mam lecieć.

 Skręciłem ostro w prawo, o mały włos nie spadając przy tym z miotły, i przyspieszyłem. Leciałem tak chwilę, ramię w ramię z innymi śmierciożercami, aż naszym oczom ukazał się motocykl z półolbrzymem i Harrym Potterem, tym prawdziwym – Czarny Pan nie mógł się mylić. Podlecieliśmy bliżej, byliśmy tam chyba wszyscy, a wśród nas on, Lord Voldemort.

 Rzuciliśmy kilka zaklęć uśmiercających, Potter też miotał w nas czarami, chyba nawet trafił jednego z naszych. Inny śmierciożerca podleciał do motocykla i uniósł rękę z różdżką… a wtedy półolbrzym rzucił się z motoru wprost na niego, wrzeszcząc wniebogłosy. Oboje runęli w dół. Czarny Pan krzyknął:

 – Jest mój!

 Voldemort był już blisko chłopaka, już wypowiadał zaklęcie, kiedy z różdżki Pottera wytrysnął pióropusz złotego ognia. Ktoś zawył z bólu, ktoś inny z wściekłości – to pewnie był Czarny Pan. Wszyscy nagle się zatrzymali, a raczej wszyscy, z wyjątkiem Pottera. Ja także się zatrzymałem. Lord Voldemort kipiał gniewem.

 Zatrzymała nas bariera zaklęć Zakonu roztoczona wokół domu Teda i Andromedy Tonks, jak się później dowiedziałem. Nie było sposobu, żebyśmy przez nią przeniknęli. Dalej nie mogliśmy gonić chłopaka, a ja przeczuwałem, że wściekłość wzbierająca w moim panu zaraz znajdzie ujście, dlatego powoli oddalałem się od niego…

 Miałem rację. Voldemort wycelował różdżką w jakiegoś śmierciożercę, nie wiem, w kogo, i ryknął:

 – AVADA KEDAVRA!

 A potem deportował się. To samo zrobiła cała reszta, w tym i ja.

 *

 Straszna była wściekłość Czarnego Pana. Po raz kolejny, dzięki zwykłemu zbiegowi okoliczności, Potter zdołał uciec. Po raz kolejny tylko i wyłącznie przypadek, ślepy los, przeszkodził Lordowi Voldemortowi w pozbyciu się raz na zawsze tej nic nie wartej pchły, pozostającej jednak wciąż problemem.

 W przeciągu następnych dni Czarny Pan zamykał się często w komnacie razem ze swoim więźniem, Ollivanderem. Po wrzaskach, jakie stamtąd dochodziły, domyślałem się, że nie był zadowolony z efektów rozmów z wytwórcą różdżek. Nie wiedziałem konkretnie, o czym tam rozmawiali, chyba nikt nie wiedział, byłem pewny tylko jednego: za nic na świecie nie chciałbym być na miejscu Ollivandera.

 Tymczasem dalekosiężne plany Lorda Voldemorta powoli wcielały się w życie. Kontrolowaliśmy już coraz więcej urzędników Ministerstwa Magii, nierzadko wysoko postawionych. Było tylko kwestią czasu, aż władza przejdzie w nasze ręce.

 Nie trwało to długo. Pewnego dnia podczas obrad u Malfoyów Czarny Pan stwierdził, że jesteśmy gotowi.

 I ruszyliśmy na Ministerstwo.

 Oczywiście nie mam tutaj na myśli szturmu i walki. Nie, zrobiliśmy to spokojnie, delikatnie i bez zbędnych ofiar w ludziach. Co oczywiście nie znaczy, że nie było żadnych niezbędnych.

 Któregoś razu po prostu weszliśmy do Ministerstwa wejściem dla interesantów. Kilka osób nas rozpoznało, rozległy się wrzaski, ale większość urzędników była już nasza. Tych, którzy krzyczeli najgłośniej, zabiliśmy, nie zwalniając nawet kroku i nie patrząc zbyt uważnie, kogo pozbawiamy życia. Szliśmy na spotkanie z Ministrem Magii, które zaaranżował nam Pius Thicknesse.

 Ściślej mówiąc, tak całkowicie bez walki się nie obyło. Ci aurorzy, którzy nie byli wtedy jeszcze po naszej stronie, próbowali stawiać opór, mieliśmy jednak ogromną przewagę liczebną – nawiasem mówiąc, po naszej stronie walczyła wtedy nawet większość ich kolegów po fachu, włączając w to Nicka Waltersa. Paru zabiliśmy, paru uciekło, nic wielkiego.

 I tak dotarliśmy do gabinetu Rufusa Scrimgeoura.

 Minister zdziwił się szczerze, kiedy nas zobaczył. Próbował stawiać opór, ale nadaremno, był przecież bez szans. Oszołomiliśmy go i deportowaliśmy się z nim do dworu Malfoyów – ja, Avery i Dołohow. Czarny Pan kazał nam wypytać go o miejsce pobytu Harry'ego Pottera, a gdyby nie chciał współpracować, zabić. Reszta została w Ministerstwie i gładko – naprawdę, aż zadziwiająco gładko – przeprowadziła do końca nasz mały zamach stanu.

 Walk w Ministerstwie Magii było tak mało, że najmniejsza nawet wzmianka o tym nie ukazała się w ,,Proroku Codziennym" następnego dnia, a pragnę przypomnieć, że był to ostatni numer ,,Proroka", jaki wydano bez naszej autoryzacji.

 Wracając do Scrimgeoura – aportowaliśmy się z nim od razu w komnacie, w której mieliśmy go przesłuchać. Była pusta, jeśli nie liczyć jednego, brzydkiego starego krzesła, na którym usadziliśmy bezwładnego Ministra Magii. Unieruchomiliśmy go i obudziliśmy, wcześniej, oczywiście, zabierając mu różdżkę.

 Wyglądał na przestraszonego, ale szybko się opanował. Patrzył na nas twardo, nie odzywając się. Mógł ruszać jedynie głową, ale nie korzystał z tej możliwości. Nie drgał mu ani jeden mięsień. Szanowałem go za to.

 W końcu Avery przerwał ciszę:

 – Gdzie jest Harry Potter?

 Minister nie odezwał się, nie zareagował w żaden sposób, jakby w ogóle nie usłyszał pytania. Avery powtórzył je, zdecydowanie ostrzejszym tonem:

 – Gdzie jest Potter?

 I tym razem nie doczekał się odpowiedzi, wycelował więc różdżką w Scrimgeoura i ryknął:

 - Crucio!

 Minister zaczął jęczeć i sapać, powstrzymał jednak krzyk. Avery podtrzymał zaklęcie dłuższą chwilę, a potem zbliżył twarz do twarzy swej ofiary i powiedział:

 – Przegraliście już, opór nic nie da. Ministerstwo jest nasze. Ukrywanie chłopaka nie ma sensu. Zdradź nam, co wiesz, a zabijemy cię szybko i bezboleśnie. Wystarczy, że powiesz, gdzie on jest. Słucham.

 Scrimgeour znowu nie zareagował w żaden sposób. Przez chwilę. Potem spojrzał Avery'emu głęboko w oczy i wycedził.

 – Nie powiem wam nic.

 – Rozumiem – rzekł śmierciożerca bez cienia zdziwienia w głosie. Ja również od samego początku domyślałem się, że od tego człowieka nie dowiemy się niczego.

 Avery ponownie rzucił klątwę Cruciatus. Tym razem Minister nie zdołał powstrzymać krzyku. Nie był to jednak jeszcze koniec. Ja także wyciągnąłem różdżkę, wycelowałem we wrzeszczącego Scrimgeoura i rzuciłem ten sam czar.

 Nie byłem nawet w stanie wyobrazić sobie bólu, jaki odczuwał teraz Minister. Pamiętałem, że nie mogłem już wytrzymać, że chciałem umrzeć, kiedy klątwę Cruciatus rzucił na mnie Macnair – czego do tej pory mu nie zapomniałem i nie sądziłem, bym miał kiedykolwiek zapomnieć – podczas gdy Minister odczuwał właśnie dwie klątwy w tym samym czasie. To oznaczało podwójny ból.

 Obawiałem się trochę o zdrowie psychiczne Scrimgeoura – pamiętałem opowieści Bellatrix Lestrange o tym, jak wraz z mężem torturowali małżeństwo aurorów, Franka i Alicję Longbottomów, tak, że ci stracili rozum. Nie cofnąłem jednak zaklęcia, dopóki Avery tego nie zrobił.

 Całe to bezowocne przesłuchanie trwało jeszcze długo, pomimo tego, że wszyscy trzej zdawaliśmy sobie sprawę od samego początku, że niczego się w ten sposób nie dowiemy – Rufus Scrimgeour był twardym człowiekiem, wiedzieliśmy o tym. W końcu, po jakiejś godzinie tortur, Dołohow zabił go.

 Minister Magii nie żył. Ministerstwo było nasze.

 

 

VII

 

 

 

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy po przejęciu Ministerstwa, było zniesienie zaklęć obronnych z domów wszystkich znanych nam członków Zakonu i innych miejsc w jakikolwiek sposób powiązanych z Potterem. Jako że nie udało nam się wyciągnąć ze Scrimgeoura informacji na temat miejsca pobytu chłopaka, Czarny Pan wysłał nas do wszystkich tych miejsc na raz. Grupa, w której byłem ja, miała zbadać dom Teda i Andromedy Tonks, których córka podobno była w Zakonie Feniksa.

 Udałem się tam wraz z Travisem, Averym, Nottem i Crabbem. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy się tam teleportowali, tak więc zrobiliśmy. Cała akcja była skoordynowana w czasie – kiedy my pojawiliśmy się w domu Tonksów, we wszystkich innych miejscach powiązanych z Potterem także pojawili się śmierciożercy, tak, aby nasi wrogowie nie byli w stanie ostrzec się nawzajem o naszym przybyciu.

 Aportowaliśmy się na podwórku przed domem, po czym bez pukania weszliśmy do środka. Od razu natknęliśmy się na Teda, którego rozbroiliśmy, zanim zdążył zrobić cokolwiek, czego mógłby potem żałować. Nott złapał go za szaty i pociągnął za sobą do salonu, gdzie znaleźliśmy żonę Teda, Andromedę. Ją także rozbroiliśmy. Usadziliśmy oboje na kanapie i wycelowaliśmy w nich różdżki. Avery rzucił:

 – Mówcie, gdzie jest Potter.

 Małżeństwo spojrzało po sobie przerażonym wzrokiem. Mąż powiedział:

 – Nie wiemy.

 Crabbe zaśmiał się cicho.

 – Nie wiecie… – rzekł cicho. – Nie wiecie… I nie widzieliście go ostatnio?

 – Właściwie nigdy go nie widzieliśmy… – zaczął Ted Tonks.

 Crabbe nie dał mu dłużej mówić.

 - Crucio!

 Ted zaczął wić się i krzyczeć. Jego żona też krzyczała, ale z przerażenia, nie z bólu. Próbowała złapać męża, przytrzymać, ale były to działania z góry skazane na niepowodzenie. Ted Tonks rzucał się, aż spadł z kanapy. Wtedy Crabbe cofnął zaklęcie. Avery podniósł go i posadził obok żony.

 – Jeżeli usłyszę jeszcze jedno kłamstwo, zabiję twoją żonę – Crabbe zwracał się już tylko do Teda. – Wiemy, że Potter tu był. Mów, co wiesz.

 – Ja… – mężczyzna dyszał ciężko… – ja nic nie wiem…

 Crabbe ponownie rzucił na niego Cruciatusa. Tym razem podtrzymał klątwę nieco dłużej. Po wszystkim Avery znowu podniósł Teda z podłogi.

 – Powiedz, co wiesz – odezwałem się. – Tak będzie dla was lepiej.

 Moje słowa odniosły dziwny skutek. Andromeda, jeszcze przed chwilą gorączkowo oglądająca męża, by upewnić się, że nic mu się nie stało, znieruchomiała. Wyglądało to, jakbym powiedział coś, co poruszyło pewne trybiki w jej mózgu, coś, co wysunęło jedną z szufladek jej pamięci, a ona gorączkowo próbowała sprawdzić, co jest w tej szufladce. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, wreszcie powiedziała cichutko:

 – Jerry?

 To jedno słowo sparaliżowało mnie. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Ona mnie znała? Skąd? To przecież niemożliwe! Nawet nie widziała mojej twarzy, jak zwykle zakrywał ją kaptur, musiała więc poznać mnie po głosie, co znaczyło, że znała mnie bardzo dobrze. Ale jak to możliwe? Poza tym, ,,Jerry" to przecież wymyślone imię, nie wiedziałem tak naprawdę, jak się nazywałem. To niemożliwe, żebym odgadł swoje prawdziwe imię. To niemożliwe, żeby nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności zapisane ono było na medaliku tamtej dziewczyny. To niemożliwe!

 A jednak…

 – Jerry? – powtórzyła. – Czy to ty?

 Nie byłem w stanie nic odpowiedzieć, ani nawet się poruszyć. Sytuację uratował Nott, rzucając na kobietę Cruciatusa i przekrzykując jej wrzaski:

 – Nikt… cię… o… nic… nie… pytał!

 Po tym wszystkim nie byłem już w stanie brać udziału w przesłuchaniu. Nawet do mnie nie docierało, o co pytają śmierciożercy, ani co odpowiadają Tonksowie, nic. Jakby mnie tam nie było.

 Moi towarzysze musieli później streścić mi przebieg rozmowy.

 Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że Potter z półolbrzymem rozbili się na ich podwórku, że oni, Tonksowie, opatrzyli ich i dali im świstoklik, otrzymany wcześniej od Zakonu. Nie wiedzieli, gdzie ma ich zaprowadzić. Po tym, jak ich goście zniknęli, nie słyszeli już o nich nic więcej.

 Nie było powodu, żeby im nie wierzyć. Opuściliśmy dom Tonksów, nie odzywając się do siebie ani słowem.

 

 *

 

 Żadna grupka śmierciożerców nie dowiedziała się niczego konkretnego na temat miejsca pobytu – czy następnych kroków – Pottera. Czarny Pan kazał nam mieć oczy i uszy otwarte oraz patrolować te miejsca, z którymi Potter miał w przeszłości mniejszą lub większą styczność, tak więc na razie pozostawało nam czekać.

 W tym czasie zajęliśmy się reformowaniem świata czarodziejów.

 Oficjalna wersja głosiła, że Rufus Scrimgeour podał się do dymisji. Nowym Ministrem Magii został – kontrolowany przez nas – Pius Thicknesse. W praktyce, co chyba oczywiste, rządził Czarny Pan, nie chciał jednak sam mianować się głową Ministerstwa, aby nie wywoływać przypadkiem nikomu nie potrzebnej rebelii. Wprowadziliśmy obowiązkową edukację w Hogwarcie – do tej pory rodzice mieli prawo uczyć swoje dzieci w domu bądź za granicą – a dyrektorem Szkoły Magii i Czarodziejstwa mianowaliśmy – to jest, Lord Voldemort mianował – Severusa Snape’a. Stanowisko nauczyciela mugoloznawstwa przypadło Alecto Carrow, zaś obrony przed czarną magią – jej bratu, Amycusowi. Znałem oboje, walczyłem z nimi ramię w ramię w Bitwie na Wieży Astronomicznej. Wprowadziliśmy obowiązek udowodnienia swojego Statusu Krwi urzędnikom Ministerstwa – musieliśmy się upewnić, że już nigdy żaden czarodziej nie będzie kalał swej krwi poprzez związek z mugolem, czy też mugolakiem. Nie mogliśmy się na to zgodzić. Obsadziliśmy też kilka wysokich stanowisk w Ministerstwie naszymi ludźmi – i tak na przykład Yaxley został szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, a Nick Walters, podlegając bezpośrednio jemu, szefem Biura Aurorów. Nick w końcu mógł jawnie określić, po której stronie stoi. Zauważalnie odżył, radość emanowała z niego i zarażała współpracowników.

 Także i ja otrzymałem ważną funkcję w Ministerstwie, byłem odpowiedzialny za kontakty ze szmalcownikami, to mnie wydawali złapanych mugolaków i to ja wypłacałem im za to nagrody. Brałem też coraz częściej udział w akcjach w terenie, często z Nickiem, który już od dawna twierdził, że chciałby zobaczyć mnie w akcji.

 Wspomniane ,,akcje w terenie" to nic innego, jak sprawdzanie miejsc, w których – według informacji udzielonych przez tak zwanych ,,świadków" – mogli zatrzymywać się Niepożądani – w tym Harry Potter, Niepożądany Numer Jeden. Niestety, nigdy nie udało nam się potwierdzić słów ludzi, którzy rzekomo widzieli tam któregoś z nich. Karaliśmy ich za wprowadzanie nas w błąd, aż zmyślone informacje przestały do nas docierać – ludzie nauczyli się, że lepiej nas nie oszukiwać i wzywać tylko wtedy, gdy ma to sens.

 

 *

 

 Przez jakiś czas tak to właśnie wyglądało – pracowałem w Ministerstwie, o Harrym Potterze nic nie było słychać, a ci ze śmierciożerców, którzy patrolowali miejsca, w których mógł się ukrywać, nie przynosili żadnych wieści. Tamten czas wspominam jako nudę przemieszaną z monotonią.

 Aż do chwili, w której Potter pojawił się osobiście w Ministerstwie Magii.

 Muszę przyznać, że nie wiem, po co w ogóle tam przychodził. Jakiś cel mieć musiał, była to bardzo ryzykowna wyprawa, nie narażałby się tak bez ważnego powodu, ale jaki to mógł być powód? Nigdy się tego nie dowiedziałem.

 Zanim zorientowałem się, że coś jest nie tak, dzień wyglądał tak, jak każdy inny: przyszedłem rano do swojego gabinetu, zacząłem pojedynczo przyjmować szmalcowników z ich zdobyczami, zapłaciłem im mniej, niż chcieli, ale więcej, niż powinni dostać – cena zależała oczywiście od jakości towaru, a ta bardzo rzadko była jakoś szczególnie wysoka. Zazwyczaj przyprowadzali do mnie młodocianych mugolaków, którzy unikali szkoły i ukrywali się po całym kraju. Bywało, że sprzedawali mi tylko informacje, które potem i tak wymagały sprawdzenia przez naszych ludzi – zazwyczaj o tym, że Status Krwi jakiegoś urzędnika Ministerstwa jest niepewny. Jeśli okazywało się to prawdą, płaciłem szmalcownikom niewielką sumę, a za delikwenta zabierał się Yaxley – przesłuchiwał go na sali sądowej i wydawał wyrok – nierzadko był to pocałunek dementora. Tylko czarodzieje czystej krwi nie mieli się czego bać z naszej strony, ale dla mieszańców i uzurpatorów litości być nie mogło.

 Jak mówiłem, zapłaciłem szmalcownikom za parę zdobyczy. Tamtego dnia połów nie był zbyt obfity, miałem więc trochę czasu dla siebie. Wybrałem się na spacer korytarzami Ministerstwa przedłużając sobie tym przerwę, która i tak mi przysługiwała. Pamiętam, że spotkałem Yaxleya, pogawędziłem z nim chwilę – skarżył się na to, że z sufitu w jego gabinecie pada deszcz. Poradziłem mu, żeby kazał komuś z Magicznego Personelu Technicznego zrobić z tym porządek. Yaxley powiedział, że tak właśnie zrobi i udał się w kierunku wind. Usłyszałem jeszcze, jak krzyczy: ,,Cattermole!" i straciłem nim zainteresowanie.

 Do czasu, kiedy znów usłyszałem jego krzyk jakieś pół godziny później, w atrium:

 – Zamknąć wyjścia! ZAMYKAĆ!

 Przyznaję, że już wcześniej zaczęło dziać się coś dziwnego, ale nie przykuło to mojej uwagi. Może gdybym wcześniej zauważył, co się dzieje, złapalibyśmy Pottera? Wtedy nie doszłoby do żadnych z późniejszych wydarzeń, Czarny Pan zabiłby chłopaka, Bitwa o Hogwart nie miałaby miejsca, Lord Voldermort zapanowałby niepodzielnie nad światem czarodziejów, ale ja nie odzyskałbym pamięci. Chociaż może tak byłoby lepiej?

 Zanim dotarł do mnie wrzask Yaxleya, zobaczyłem dziwną rzecz: Albert Runcorn prowadził przez atrium grupę ludzi w brudnych, obdartych szatach i żądał, aby wypuścić ich z Ministerstwa. Wśród nich rozpoznałem paru mugolaków, których osobiście przekazałem Yaxleyowi do przesłuchania. Czyżby wydał wyroki uniewinniające? To nie było w jego stylu.

 Obok Runcorna szła Mafalda Hopkirk oraz państwo Cattermole – ona, tak jak grupa czarodziejów za nimi, w obdartej szacie, on cały mokry i ociekający wodą. Wtedy zobaczyłem kolejną dziwną rzecz: od strony wind biegł drugi Reg Cattermole…

 W tym momencie powinienem zareagować. To chwila, w której powinienem oszołomić albo obezwładnić wszystkich, którzy brali udział w tym dziwnym pochodzie. Nie tak dawno przecież brałem udział w polowaniu na Pottera, plan Zakonu opierał się o eliksir wielosokowy, a teraz podobna sytuacja rozgrywała się na moich oczach…

 A ja nie zareagowałem. Nie wiem, czemu, może miałem gorszy dzień i mój mózg nie pracował na tak wysokich obrotach, jak zwykle… Przypadek, że akurat wtedy? Pewnie tak.

 Na pewno tak, przecież to właśnie przypadki rządzą ludzkim życiem. A moim w szczególności.

 Wtedy właśnie usłyszałem krzyk Yaxleya. Od razu wyciągnąłem różdżkę, ale wciąż nie wiedziałem, o co mu chodzi. Dopiero po chwili, kiedy zaatakował Runcorna, pojąłem, co się dzieje. Natychmiast posłałem wiązankę zaklęć w stronę Alberta Runcorna, czyli Harry’ego Pottera, niestety stałem tak daleko, że nie trafiłem w niego, tylko w jakichś postronnych ludzi. Trudno, nie byli niezastąpieni.

 Któryś z Regów Cattermole’ów wraz z żoną – a zaraz za nimi Potter wraz z przyjaciółką, która podawała się za Mafaldę Hopkirk – rzucił się do kominka i zniknął, zanim wyjścia zostały zamknięte. Yaxley zdążył pójść w ich ślady, lecz mnie się nie udało – zadnim dobiegłem, wyjścia zamknięto.

 – Otwierać! OTWIERAĆ! – wrzeszczałem, ale wiedziałem już, że było za późno. Zanim udałoby mi się opuścić Ministerstwo, Potter mógłby już być daleko.

 No, chyba że Yaxley zdołałby go zatrzymać.

 Jak się potem okazało, nie zdołał.

 

 *

 

 Lord Voldemort był niesamowicie wściekły, że Harry Potter tak zagrał mu na nosie. Na szczęście dla mnie, jego gniew spadł na Yaxleya, bo to on nie rozpoznał chłopaka w porę, podobno nawet dał mu się oszołomić. Ja, choć sam miałem sobie wiele do zarzucenia, zdołałem uniknąć kary.

 Wtargnięcie Pottera do Ministerstwa przełamało monotonię moich ostatnich tygodni, ale potem znowu długo nic się nie działo. Zmieniło się tylko tyle, że Czarny Pan zaczął znikać, czasem nawet na kilka dni. Nikt z nas nie wiedział, co robił podczas swoich wypraw, nikt też nie zamierzał go o to pytać. Nie twierdzę, że cel, jaki przyświecał Czarnemu Panu, kiedy znikał, był w jakikolwiek sposób związany z pojawieniem się Pottera w Ministerstwie, ale faktem pozostaje, że samotne wyprawy Lorda Voldemorta zaczęły się mniej więcej w tym właśnie czasie.

 Niedługo potem dostałem awans – zostałem zastępcą szefa Biura Aurorów, Nicka. Być może dlatego, że tak dobrze się z nim dogadywałem, i na większość akcji w terenie chodziliśmy razem, nawet, gdy nie było takiej potrzeby. Teraz, oprócz znośnej ilości papierkowej roboty, właśnie akcje w terenie były moimi głównymi obowiązkami.

 Nie mieliśmy żadnych pewnych informacji o Niepożądanych, dlatego moim zadaniem było głównie tłumienie ewentualnych rewolucji społecznych w zarodku poprzez eliminowanie wszelkiego zagrożenia ładu i porządku publicznego. Innymi słowy, jeśli ktoś jawnie – czy to przez działanie, czy przez słowa, czy w jakikolwiek inny sposób – sprzeciwiał się nowej polityce Ministerstwa, musiał zostać pojmany lub zabity. Tym właśnie się zajmowałem – jeśli chodziło o aresztowanie pojedynczego awanturnika, działałem sam lub wysyłałem kogoś, aby się nim zajął, jeśli o grupę anarchistów – przewodziłem grupce aurorów.

 Byłem dobry w wydawaniu rozkazów.

 W tamtym czasie bardzo zbliżyliśmy się do siebie z Nickiem. Zżyliśmy się bardzo, byliśmy jak bracia. Wiedziałem, że w sytuacji zagrożenia oboje moglibyśmy oddać życie za tego drugiego. Rzadko zdarza się poczuć z kimś taką więź.

 Z mojej perspektywy nic ciekawego nie działo się aż do zleconego mi bezpośrednio przez Czarnego Pana zamachu na mugolskiego premiera. W międzyczasie dotarły do mnie słuchy, że Malfoyowie wraz z Bellatrix Lestrange złapali Pottera, ale ten zdołał im uciec, zanim Czarny Pan zdążył przybyć do ich dworu, za co ukarał ich bezlitośnie. Słyszałem też, że Potter włamał się do Gringotta i uciekł na smoku, ale akurat tej opowieści ciężko było mi dać wiarę.

 Jak już mówiłem, następną rzeczą, o której moim zdaniem warto wspomnieć, był zamach na mugolskiego premiera – do którego de facto nie doszło. To dla mnie bardzo ważne wydarzenie, zapoczątkowało ono bowiem mój koniec.

 

 

VIII

 

 

 

Stałem na środku ruchliwej ulicy, wokół mnie w obydwie strony poruszały się tłumy mugoli. Nie zwracałem na siebie uwagi, byłem ubrany jak jeden z nich – miałem na sobie ciemne jeansy, bluzę z kapturem, a na nią narzucony bezrękawnik, bo, mimo że wiosna się już kończyła, było dość zimno.

 Przez kilka ostatnich dni prowadziłem rozeznanie, obserwowałem mój cel, poznawałem jego zwyczaje i plan dnia. Był piątkowy wieczór, premier pozwolił sobie zatem na trochę luzu. Dokładnie za dziesięć minut miał przyjechać do restauracji po przeciwnej stronie ulicy zjeść kolację. Miałem zamiar zaczekać, aż usiądzie, wtedy wejść i zabić jego, jego ochroniarzy i kogo jeszcze byłoby trzeba. To nie był wyszukany plan, którym mógłbym się chwalić i opowiadać potomnym. Rzekłbym, że to był wręcz barbarzyński plan – wejdź, wymorduj, wyjdź. Nie podobał mi się. Nie musiałem jednak wysilać mózgu. Mugole nic nie mogli mi zrobić, aurorów też nie musiałem się bać. Wszyscy aurorzy byli w tamtej chwili moimi podwładnymi.

 W końcu nadjechał samochód premiera. Szofer zatrzymał się, wyszedł, obszedł pojazd i otworzył drzwi. Premier opuścił auto i poprawił marynarkę. W tej samej chwili otoczyli go ochroniarze. Naliczyłem czterech, ale niewykluczone, że w okolicy było ich więcej. Nawet jeśli, to żaden problem.

 Poczekałem jeszcze chwilę, aż premier wejdzie do restauracji i zajmie miejsce przy stoliku. Widziałem, jak podchodzi kelner, jak podaje mu kartę i coś do niego mówi. Wtedy wszedłem do środka.

 Powitał mnie inny kelner pytając, czy mam rezerwację. Zamiast odpowiedzi wyciągnąłem różdżkę.

 I wtedy właśnie poczułem palący ból w lewym przedramieniu. Był tak niespodziewany, że o mały włos nie wypuściłem różdżki z ręki. Podwinąłem rękaw i zobaczyłem, że mój Mroczny Znak, zazwyczaj blady, zrobił się teraz kruczoczarny. To oznaczało jedno: Czarny Pan mnie wzywał.

 Spojrzałem na kelnera i, pomimo bólu, spróbowałem się uśmiechnąć. Nie wyszło mi chyba zbyt dobrze, bo na widok mojego grymasu na obliczu kelnera odmalowało się zdumienie i przerażenie. Niemal natychmiast opanował się jednak i wrócił do swojej profesjonalnej twarzy z kamienia.

 – Nie, nie mam – powiedziałem tak słodko i niewinnie, jak tylko mogłem. – Przepraszam za kłopot.

 Po tych słowach wyszedłem z restauracji. Obszedłem ją, na jej tyłach upewniłem się, że nikt mnie nie widzi i deportowałem się, by pojawić się u boku mojego pana.

 

 *

 

 Aportowałem się w Zakazanym Lesie. I pomyśleć, że jeszcze do niedawna nikt nie mógł teleportować się na terenie Hogwartu! Dla ścisłości, większość ludzi ciągle nie miała takiej możliwości. Ta opcja była dostępna tylko czarodziejom naznaczonym Mrocznym Znakiem.

 Lord Voldemort stał na polanie. Otaczali go śmierciożercy, ale, na moje oko, jeszcze nie wszyscy. U jego stóp leżał wąż, Nagini. Nieco dalej o drzewo opierał się Severus Snape, dysząc ciężko.

 Czarny Pan nie odzywał się. Nikt nie śmiał pytać, dlaczego nas tu wezwał, nikomu nie przyszło nawet do głowy zabrać głosu. Wszyscy czekali, aż Lord Voldemort przemówi.

 Śmierciożercy pojawiali się na polanie jeszcze przez dobrych kilka minut. Kiedy wszyscy byli już obecni, Czarny Pan powiedział spokojnym głosem:

 – Moi drodzy… Harry Potter w tej chwili przebywa w zamku. Czas w końcu dać nauczkę temu młokosowi, a wraz z nim wszystkim tym, którzy w swej naiwności i głupocie będą chcieli go bronić. Nadszedł czas działania, czas walki. Tej nocy pozbędziemy się raz na zawsze nie tylko Chłopca, Który Przeżył, ale i całego Zakonu Feniksa. Nikt więcej już nigdy nam nie przeszkodzi. Nikt już nigdy nie pomyśli, że może nam się sprzeciwiać. Tej nocy pozbędziemy się wszystkich buntowników, którzy nieustannie próbują zburzyć ład i porządek, zaprowadzony przez nas z takim trudem. Po naszej stronie mamy olbrzymy, dementorów i potwory wszelkiej maści, to nasi naturalni sojusznicy. Niedługo z Hogsmeade przybędą tłumy naszych zwolenników, wdzięcznych nam za poprawę warunków ich bytu, którzy zechcieli położyć na szali własne życie, aby odwdzięczyć się nam za naszą dobroć. Razem pokonamy buntowników i wichrzycieli. Razem położymy kres wszelkim chęciom zniszczenia naszego wymarzonego świata. Świata, który w końcu, po latach naszych starań, wygląda tak, jak powinien. Nie pozwólmy nikomu tego zniszczyć. Moi drodzy… przed nami bitwa. Niewykluczone, że wielu z was polegnie tej nocy. Jeśli miałbym nie zobaczyć już nigdy kogokolwiek z was, wiedzcie, że jestem wam wdzięczny. Cały magiczny świat jest wam wdzięczny. A teraz… Walczymy.

 Ogarnęło nas uniesienie, zaczęliśmy krzyczeć, tupać, gwizdać i śmiać się. Wszyscy paliliśmy się do walki. Wszyscy chcieliśmy pokazać tym, którzy nam się sprzeciwiają, gdzie ich miejsce. Wszyscy chcieliśmy ujrzeć śmierć Harry'ego Pottera. Czarny Pan odczekał, aż wrzawa się uspokoi, i odezwał się jeszcze raz:

 – Tylko pamiętajcie… Chłopak należy do mnie.

 

 *

 

 Nie musieliśmy długo czekać na tłumy zwolenników, o których mówił Czarny Pan. Rzeczywiście, osób popierających naszą sprawę przybyło całe mrowie. Większość z nich kojarzyłem z widzenia, byli albo urzędnikami Ministerstwa, albo szmalcownikami, którzy sprzedawali mi mugolaków, kiedy jeszcze się tym zajmowałem. Więcej było mężczyzn niż kobiet, więcej młodych niż starszych, był to jednak przekrój całego czarodziejskiego społeczeństwa. Ten widok bardzo podnosił na duchu – zobaczyć, że ludzie doceniają to, o co się walczyło, czemu się poświęcało, to niesamowite, przewspaniałe uczucie. Nieporównywalne chyba do niczego, co do tej pory czułem.

 Oczywiście później, kiedy odzyskałem pamięć, zmieniłem zdanie.

 Z odległych zakątków Zakazanego Lasu dobiegały różne dziwne dźwięki, w innych warunkach przyprawiające zapewne o gęsią skórkę, jednak nikt z nas nie odczuwał strachu. Czarny Pan zapewnił nas, że wszelkie potwory znajdujące się w okolicy są po naszej stronie, a my mu wierzyliśmy. Ufaliśmy mu bezgranicznie.

 W końcu, kiedy Lord Voldemort uznał, że jesteśmy gotowi, przyłożył sobie różdżkę do gardła, wyszeptał zaklęcie i odezwał się, a jego wysoki głos uniósł się nad drzewami, potoczył nad błoniami, przelał się przez boisko do quidditcha. Byłem pewny, że wszyscy doskonale słyszą go nie tylko w zamku, ale aż w Hogsmeade. Była to wiadomość przeznaczona dla obrońców Hogwartu.

 – Wiem, że przygotowujecie się do walki. Próżne są wasze nadzieje. Mnie nie można pokonać…

 Wiadomość Czarnego Pana, ubrana w piękne słowa, sprowadzała się właściwie do jednego: mają wydać mu Harry'ego Pottera, lub zginą. Nikt z nas nie sądził, że zastosują się do jego nakazu – szczerze mówiąc, każdy z nas miał nadzieję, że tego nie zrobią. Chcieliśmy walczyć. Chcieliśmy zabijać. Chcieliśmy tryumfować.

 Czarny Pan dał obrońcom zamku godzinę na decyzję. Jeżeli nie wydaliby mu chłopaka, mieliśmy zacząć oblężenie.

 I, ku powszechnej radości z naszej strony, tak właśnie się stało.

 Czekając, aż czas upłynie, przygotowywaliśmy się do ataku. Czarny Pan wydawał nam rozkazy, przydzielał do różnych grup uderzeniowych, wybierał dowódców. Jak na wielkiego przywódcę przystało, był doskonałym strategiem. A przynajmniej tak mi się wydawało.

 Przypadło mi w udziale poprowadzić niedużą grupę szmalcowników przez zamkowe błonia. Stałem na niewielkim pagórku i obserwowałem spokojny jeszcze zamek. Obok mnie stał Nick Walters. On przewodził drugiej grupie szmalcowników. Mieli trzymać się z tyłu i osłaniać nas, kiedy będziemy na otwartym odcinku pomiędzy miejscem, w którym się właśnie znajdowaliśmy, a zamkiem.

 Spojrzałem na Nicka, a on odwzajemnił moje spojrzenie. Uśmiechnął się, a ja zrobiłem to samo.

 – Jerry… – zaczął. Nie przerywałem mu. – A więc w końcu tu doszliśmy, co? Zawsze chciałem zobaczyć cię w akcji, wiesz o tym, w końcu tyle o tobie słyszałem! To, jak kilka razy aresztowaliśmy paru awanturników, to się nie liczy, TO – krzyknął, wznosząc ręce, starając się objąć nimi i zamek, i błonia, i jezioro, i wszystko wokół. Był to tak gwałtowny ruch, że medalik na jego szyi zakołysał się na łańcuszku. – Oto, co naprawdę ważne! Dzisiaj tworzymy historię, Jerry. Dzisiaj to wszystko zakończymy. Dzisiaj naprawdę zbudujemy nowy porządek, tak do końca. Ojciec byłby dumny… – widziałem wyraźnie, jak w oku zakręciła mu się łza. Nie znałem jego ojca, nigdy o nim nie mówił, ale domyśliłem się, że nie żyje. Zalała mnie fala współczucia dla Nicka. Jeszcze goręcej zapragnąłem zwycięstwa dzisiejszej nocy, choćby po to, żeby uszczęśliwić Waltersa. Żeby jego ojciec był dumny.

 Północ, czyli chwila, w której wszystko miało się rozpocząć, była coraz bliżej. Nick wyciągnął do mnie rękę.

 – Przyjaciele?

 Spojrzałem na niego. Patrzyłem długo w tę jego piegowatą twarz, zupełnie jakbym chciał ją na zawsze dobrze zapamiętać. W końcu uścisnąłem jego rękę i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.

 – Bracia – odpowiedziałem.

 Przez chwilę – zanim uśmiechnął się szeroko – wydawało mi się, że dostrzegłem dziwny grymas na jego twarzy, ale trwało to tak krótko, że uznałem, iż to tylko przywidzenie. Walters roześmiał się w głos. Musiało mi się zatem wydawać. To zrozumiałe, gdyż nie ukrywam, że zaczynałem się już trochę denerwować, odczuwać to miłe podniecenie przed walką. Pragnąłem tej adrenaliny, nie mogłem się doczekać, aż zabawa się rozpocznie.

 W końcu zegar na zamku wybił północ. Dźwięk dzwonu został niemal natychmiast zagłuszony przez ryk tysięcy gardeł należących do żądnych przemocy zwolenników Czarnego Pana.

 Tak właśnie rozpoczęła się Bitwa o Hogwart.

 

 *

 

 Wysłałem moich ludzi przodem, samemu trzymając się nieco z tyłu. Kazałem im często używać Zaklęcia Tarczy. Tak, jak podejrzewałem, kiedy tylko znaleźliśmy się w zasięgu, z wież posypał się w naszym kierunku grad zaklęć.

 Widziałem, że nie wszyscy zastosowali się do mojego polecenia. Nie wszyscy zdążyli wyczarować tarczę. Niektórzy zatrzymali się, aby to zrobić, co też było błędem. Pozostając w ruchu, mieliśmy szanse, że obrońcy Hogwartu chybią, ale stojąc w miejscu? To się musiało źle skończyć.

 Na szczęście z pomocą przyszła nam grupa Nicka, która trzymała się za nami, lecz także maszerowała w stronę zamku. Nad naszymi głowami – nawet tych z nas, którzy nie wyjęli jeszcze różdżek (tak, byli też i tacy) – pojawiły się tarcze, które przydały się nam niemal w tej samej chwili, w której zostały stworzone.

 Czary obrońców zamku zalały nas, poraziły swoim gromem. Tarcze słabszych czarodziejów nie wykonały swojego zadania – przepuściły czary, które miały zatrzymać. Trzy lub cztery osoby z mojej grupy padły od razu. Reszta, nie przerywając – na szczęście – szyku, parła naprzód.

 Pozwoliłem moim podwładnym odpowiedzieć gradem zaklęć wymierzonych w stronę zamku, sam jednak nie miałem zamiaru się wygłupiać – wiadomo było, że żaden nasz czar nie uczyni na razie najmniejszej krzywdy żadnemu z obrońców – zamek wciąż był za daleko, aby myśleć o precyzyjnym trafieniu kogokolwiek.

 Poruszaliśmy się coraz szybciej, wbrew moim rozkazom szmalcownicy zaczęli biec, co groziło złamaniem szyku. Z pokorą stwierdzam, że nie udało mi się zapanować nad tłumem nerwowych, często przygłupich, niewyszkolonych ludzi. Kiedy wyruszałem na akcje z aurorami, wszystko chodziło jak w zegarku, tej dziczy nie potrafiłem jednak opanować.

 Nasz szyk złamał się już w połowie drogi do zamku. Ludzie zaczęli biec w stronę murów, zapominając o rzucaniu Zaklęć Tarczy (trzeba było robić to bezustannie, tak szybko się zużywały) i padając jak muchy jeden po drugim. Do ścian zamku zdołała dotrzeć może czwarta część oryginalnego składu.

 W tej sytuacji problemem okazało się wejście do środka, za mury. Zgodnie z planem mieliśmy wszyscy rzucić na nie zaklęcie Confringo, powodując serię eksplozji, które otworzyłyby nam drogę do wewnątrz. Było nas jednak za mało, aby miało się to udać.

 Rozejrzałem się niespokojnie. Zauważyłem, że kilka grup obrońców wyszło z zamku i zaatakowało inne zespoły, podobne do mojego, przechodzące przez błonie. Na terenach leżących przy zamku, gdzie w letnie dni – jak sobie wyobrażałem – uczniowie wylegiwali się na słońcu i zażywali relaksu przed – lub po – egzaminami, teraz toczyła się regularna bitwa. Z braku lepszego pomysłu kazałem moim podwładnym wspomóc naszych towarzyszy. Rzuciliśmy się w wir walki.

 Nie mam pojęcia, jak długo pojedynkowaliśmy się z obrońcami na błoniach, zupełnie straciłem poczucie czasu. Do tej pory brałem udział tylko w pojedynczych potyczkach. Nawet, kiedy walczyłem z wieloma przeciwnikami na raz, to nigdy nie było to samo, co tam, na błoniach. Wtedy po raz pierwszy uczestniczyłem w regularnej bitwie.

 Nie jestem w stanie oszacować, ilu ludzi wtedy zabiłem. Straciłem rachubę w okolicach dziewięciu, trudno zresztą było zaprzątać sobie głowę liczeniem w takich warunkach. Trup padał gęsto po obu stronach, walka była wyrównana. Kątem oka obserwowałem ludzi, którym miałem przewodzić, radzili sobie całkiem nieźle. W gorszej sytuacji była grupa Nicka, oni padali jak muchy.

 Po pewnym czasie – nie wiem, jak długim, może po dziesięciu minutach, a może po dwóch godzinach – stwierdziłem, że chyba mamy przewagę. Obrońcy zaczęli się wycofywać, my napierać.

 I wtedy właśnie zauważyłem kobietę w różowych włosach. Tę samą, która zwróciła moją uwagę tamtej nocy, kiedy zginął Albus Dumbledore.

 Tyle że tym razem ona też mnie zobaczyła.

 Wycelowałem w nią różdżkę, chcąc rzucić mordercze zaklęcie, jednak coś się nie zgadzało. Z początku nie wiedziałem, co, dotarło to do mnie dopiero po chwili.

 To dziwne, ale ona stała bez ruchu, wpatrując się we mnie ze skupieniem. Ręce trzymała opuszczone wzdłuż ciała, jej różdżka wycelowana była w ziemię. Wokół toczyła się bitwa, zaklęcia śmigały obok niej, nie raz chybiając zaledwie o włos, ona jednak nie poruszała się nawet. Wpatrywała się we mnie, a ja, zamiast wykorzystać okazję i zabić ją, robiłem to samo – gapiłem się na nią, niepomny niebezpieczeństwa, jakby bitwa tocząca się wokół mnie wcale mnie nie dotyczyła, jakby nic mi nie zagrażało.

 W końcu kobieta odezwała się:

 – Jerry? To ty?

 Poczułem się dokładnie tak, jak wtedy, kiedy przesłuchiwaliśmy małżeństwo Tonksów. Znowu ze zdumienia nie mogłem wydusić słowa, nie mogłem się ruszyć. W pewnym momencie strumień zielonego światła przemknął mi przed oczami, tak blisko, że poczułem bijące od niego ciepło, jednak nawet nie mrugnąłem powiekami. Stałem tylko i patrzyłem.

 Różowowłosa kobieta zaczęła powoli do mnie podchodzić. Cały czas wpatrywała się we mnie w skupieniu. Wtedy to do mnie nie dotarło, dopiero później o tym pomyślałem, ale z przyzwyczajenia zarzuciłem wcześniej kaptur na głowę. Wyglądałem jak mugol, mojej twarzy nie było widać, ciemność rozświetlało tylko nikłe światło księżyca i – o wiele jaśniejsze – groty zaklęć, ona jednak mnie rozpoznała. Musieliśmy się więc dobrze znać.

 A może to tylko podstęp? Słyszałem o pewnej czarownicy z Zakonu Feniksa, która mogła dowolnie zmieniać swój wygląd, może to ona? Te różowe włosy na to właśnie wskazywały…

 Odzyskałem władzę nad ciałem, kiedy była już blisko na wyciągnięcie ręki. Cały czas powoli się do mnie zbliżała i czułem się tak, jakby – choć to nieprawdopodobne – wszyscy walczący wokół patrzyli tylko na nas, jakbyśmy byli w centrum uwagi, jakby w tej chwili między nami działo się coś bardzo ważnego. To było dziwne uczucie.

 Kobieta odezwała się raz jeszcze:

 – Jerry… To ty! To naprawdę ty…

 W jej głosie wyczułem szczerą radość zmieszaną z bezgranicznym zdumieniem. Uśmiechnęła się i wykonała ruch, jakby chciała porwać mnie w ramiona.

 Wtedy szybkim ruchem uniosłem różdżkę i przyłożyłem jej koniec do brzucha kobiety.

 – Ani kroku dalej, kimkolwiek jesteś – warknąłem.

 – Jerry? Co ty…?

 Nie dokończyła, a nawet jeśli, to nie zwróciłem na to uwagi, w tej chwili bowiem poczułem uderzenie w bark i przewróciłem się na ziemię. Podniosłem głowę i zobaczyłem Nicka, który stał dokładnie w miejscu, gdzie ja przed chwilą. Wpatrywał się w twarz różowowłosej z nieskrywaną nienawiścią, w końcu zaatakował.

 Zapomniałem zupełnie, co tutaj robiłem. Nie liczyło się moje zadanie, nie liczyła się grupa, której przewodziłem. Skupiłem się na obserwowaniu walki tych dwojga.

 Z początku atakował tylko Nick, kobieta się broniła, szybko jednak obudziła się i agresywnie odpowiedziała. Byłem pełen podziwu dla ich umiejętności – oboje walczyli bardzo dobrze. Ich zaklęcia rzadko chybiały – nie to, co w przypadku walczących wokół – zatem często musieli używać Zaklęcia Tarczy. Obserwowałem ich pojedynek dłuższą chwilę. W końcu Nick wrzasnął:

 – Jerry, bierz ludzi i rozwal te mury!

 Od razu poderwałem się na nogi, wyrzucając sobie, że zapomniałem zupełnie o swoim zadaniu. Niebezpieczeństwo minęło, pomogliśmy naszym sojusznikom na błoniach, teraz można już było wrócić pod mury zamku. Krzyknąłem:

 – Za mną!

 Ruszyłem w stronę murów. Widziałem, że towarzyszyła mi nie tylko grupa, której przewodziłem, ale też członkowie zespołu Nicka, a także wielu z tych, którym wcześniej ruszyliśmy z pomocą. Było nas dostatecznie dużo, by zniszczyć mury.

 Wydawało mi się, że grupa śmierciożerców weszła już do zamku od innej strony. Teraz mieliśmy ich wesprzeć.

 Biegnąc, usłyszałem jeszcze krzyk różowowłosej kobiety:

 – Dlaczego on mnie nie pamięta?! Co mu zrobiłeś?! NICK! CO WYŚCIE MU ZROBILI?!

 Nie miałem jednak czasu roztrząsać sensu tych słów. Uniosłem różdżkę w górę, wycelowałem w mury i poczekałem, aż wszyscy moi towarzysze zrobią to samo. Za moim przykładem z prawie setki gardeł dobył się krzyk:

 - CONFRINGO!

 Huk był niewyobrażalnie głośny, ale nie zdążyłem choćby pomyśleć o ostrym bólu uszu i głowy, jaki spowodował, poczułem bowiem, że tracę grunt pod nogami. Wyleciałem w powietrze jak szmaciana lalka. Nie poczułem nawet uderzenia o ziemię, chyba odpłynąłem w ciemność jeszcze w locie.

 

 *

 

 Nie straciłem przytomności na długo, to musiała być zaledwie chwila, bo gdy odzyskałem zmysły bitwa trwała w najlepsze. Głowa mi pękała, nie słyszałem nic oprócz głośnego, irytującego pisku w uszach. Oczy zalewała mi czerwona maź. Dotknąłem głowy i stwierdziłem, że obficie krwawiłem. Byłem też cały pokryty pyłem.

 Wybuch odrzucił mnie jakieś piętnaście stóp do tyłu. Wokół mnie leżał gruz i pełno martwych ciał. Ludzie zbierali się z ziemi, a przynajmniej próbowali, z lepszym lub gorszym skutkiem. Pisk w uszach powoli słabł, zaczęły do mnie docierać odgłosy walki – krzyki, huki, tupot nóg. Chwilę później usłyszałem chyba najgłośniejszy wrzask w życiu, przepełniony ogromnym żalem:

 – Nie… nie… nie…!!! Nie! Fred! Nie!

 Powoli i ostrożnie wstałem, co zaowocowało kolejną falą przeszywającego bólu głowy. Przez chwilę byłem pewny, że zwymiotuję, udało mi się jednak zażegnać kryzys. Spojrzałem na wyrwę w zamkowych murach.

 Była ogromna. Widziałem przez nią walki toczące się na trzech różnych piętrach zamku. Szmalcowników i śmierciożerców było w środku coraz więcej, obrońcy wycofywali się.

 Wtedy zobaczyłem pająki. Wielkie, włochate, niebezpieczne. Wynurzyły się z Zakazanego Lasu – były ich setki – i ruszyły w stronę zamku. W końcu do niego dotarły, naparły na drzwi frontowe i otworzyły je. Masa pająków wlała się do zamku, by po chwili wycofać się na skutek oporu czarodziejów w środku. Zauważyłem wśród nich coś, co z daleka wyglądało na człowieka w płaszczu. Cóż, jeśli kogoś porwały, nieszczęśnikowi nie zostało zapewne dużo czasu.

 A potem zobaczyłem coś jeszcze potworniejszego i zalała mnie fala wdzięczności, że wszystkie te potwory są po mojej stronie. Zacząłem nawet szczerze żałować swoich przeciwników.

 Przy ścianie zamku stał olbrzym. Ogromny, wysoki na jakieś dwadzieścia stóp, o łydkach grubości dorodnych pniaków. Patrzyłem, jak uderza pięścią w jedno z wyższych okien i sięga ręką po ludzi znajdujących się na korytarzu. Właśnie wtedy z drugiej strony nadszedł mniejszy – dużo mniejszy – olbrzym, wrzeszcząc coś, co brzmiało jak ,,HAGGER" – cokolwiek miałoby to oznaczać. Olbrzymy spojrzały na siebie, wydały gniewne okrzyki i natarły jeden na drugiego. Ziemia trzęsła się przy każdym ich kroku.

 Kiedy zwarły się ze sobą, szyby w zamkowych oknach zadygotały i roztrzaskały się. Paru ludzi – nie wiem, czy byli po naszej stronie, czy nie – zostało zmiażdżonych pod ich stopami. Olbrzymy okładały się nawzajem pięściami, a ludzie oddalali się od nich w panice. Większy złapał mniejszego i rzucił go na ścianę zamku, która nie wytrzymała naporu i pękła, grzebiąc giganta – i pewnie kilku ludzi – pod warstwą gruzu. Szybko wydostał się spod niej i wrócił do walki.

 Oderwałem w końcu wzrok od bijących się olbrzymów i pobiegłem w stronę wyrwy w murze. Chciałem dostać się do zamku i dołączyć do walki z jego obrońcami.

 Nagle poczułem przenikliwe zimno i przygnębiający smutek. Wszelkie odgłosy ucichły nagle. Odwróciłem się i zobaczyłem masę dementorów sunących w stronę zamku. Wiedziałem, że wygrywamy, że praktycznie niemożliwe było, żebyśmy przegrali tę bitwę, żebyśmy nie zdobyli Hogwartu, nie potrafiłem jednak wykrzesać z siebie choćby iskierki zadowolenia. Czułem się, jakbym już nigdy nie miał poczuć się radosny, szczęśliwy… Już nigdy…

 Wtedy właśnie z ciemności wyłoniły się patronusy. Nie potrafiłem dokładnie stwierdzić, jakie, było za daleko, ale, jeśli miałbym zgadywać, poszedłbym zapewne w stronę jakichś małych zwierzątek, jak króliki, może lisy. Nie miałem pojścia, kto je wyczarował, dementorzy zatrzymali się jednak.

 A potem zobaczyłem coś jeszcze, coś, co mogło być tylko srebrzystym jeleniem, i wiedziałem już, że tam jest Potter, ten chłopak, który tyle już razy pokrzyżował plany mojemu mistrzowi, który jest takim utrapieniem, który musi zginąć, którego muszę przyprowadzić mojemu panu, po prostu muszę…

 Puściłem się biegiem w tamtą stronę. Widziałem, jak dementorzy pierzchli we wszystkie strony, czułem, jak ucisk w mojej piersi zelżał, jak przenikliwe zimno minęło, jak ulga zagościła w moim sercu, powoli ustępując miejsca nadziei, że uda mi się przekazać chłopaka Czarnemu Panu, że zostanę wynagrodzony ponad moje najśmielsze marzenia…

 Biegłem co sił w nogach, czując nieznośny ból w płucach. Poruszałem się szybciej, niż kiedykolwiek. Tym boleśniejszy był upadek, kiedy ktoś potraktował mnie Zaklęciem Potknięcia.

 Nim się spostrzegłem, leżałem jak długi. Poczułem wściekłość, straszny gniew, bo wiedziałem, że już nie uda mi się dopaść Pottera, że to koniec, już na pewno uciekł…

 Wstałem i rozejrzałem się, szukając wzrokiem tego, kto mnie zaatakował.

 Zobaczyłem różowowłosą. Jej różdżka wycelowana była we mnie, jednak nie atakowała. Była czymś strasznie przejęta, widziałem to w jej twarzy, w jej spojrzeniu.

 – Jerry… Posłuchaj mnie – poprosiła.

 Nie miałem zamiaru tego zrobić. Jeśli moje podejrzenia były słuszne i rzeczywiście ta kobieta była w Zakonie Feniksa, nie można było jej ufać.

 Zaatakowałem najszybciej, jak potrafiłem, myśląc, że ją zaskoczę. Niestety, nic z tego – odbiła z łatwością moje zaklęcie, jednak nie odpowiedziała atakiem. Patrzyła mi prosto w oczy. W jej twarzy widziałem błaganie i rozpacz.

 – Jerry… Naprawdę mnie nie pamiętasz?

 Jej głos przy ostatnim zdaniu załamał się i wydawało mi się, że jest bliska płaczu. Znowu zaatakowałem, znowu odbiła mój czar i znowu na niego nie odpowiedziała. Nie rozumiałem, czemu nie chciała walczyć. A może naprawdę coś o mnie wiedziała…?

 Nie! Nie mogłem pozwolić, by namieszała mi w głowie! Była moim wrogiem, jeżeli nie chciała ze mną walczyć, to tym lepiej, mogłem ją z łatwością zniszczyć, rozgnieść jak robaka…

 A jednak nie mogłem. Bardzo chciałem odzyskać pamięć. Jeżeli ona naprawdę coś o mnie wiedziała, byłem bliżej prawdy niż kiedykolwiek. Czarny Pan co prawda obiecał, że mi pomoże, ale zdawał się zapomnieć o swojej obietnicy, zapomnieć o mnie…

 Nie! To nie tak! On po prostu miał tak wiele na głowie, że nie sposób się dziwić, że nie znalazł jeszcze rozwiązania mojego problemu, ale w końcu na pewno to zrobi, był przecież wielkim czarodziejem, a ja służyłem mu tak wiernie… Na pewno mi pomoże…

 Jeszcze raz – choć bez przesadnego entuzjazmu – zaatakowałem ją i schemat się powtórzył. Nie atakowała mnie, choć wciąż celowała we mnie różdżką. Łza spłynęła jej po policzku, widać było, że walczy ze sobą, że robi wszystko, by nie wybuchnąć płaczem. Wolną ręką sięgnęła za pazuchę swej szaty i wolnym ruchem wyciągnęła złoty medalik na łańcuszku.

 Medalik Nicka.

 Zalała mnie fala gorąca. Czyżby Nick nie żył? Oczyma wyobraźni już widziałem, jak różowowłosa posyła w jego kierunku mordercze zaklęcie, jak te trafia Waltersa, posyłając go na ziemię, jak jego morderczyni staje nad jego ciałem zanosząc się śmiechem, a potem schyla się i zabiera Nickowi najcenniejszą dla niego rzecz – ten naszyjnik…

 – Zabiłaś go… ZABIŁAŚ!

 – Co? Jerry, nie… Ja nic…

 Nie słuchałem już jej dukania. Zaatakowałem zacieklej, niż kiedykolwiek. Kobieta nie chciała walczyć, tylko się broniła, a mnie coraz bardziej to nakręcało. Zasypywałem ją gradem zaklęć, w tak szybkim tempie, że zielone promienie wydobywające się z mojej różdżki sprawiły, że zniknęła mi z oczu. Na ślepo posyłałem czary w kierunku, w którym wydawało mi się, że stała. Nie wiedziałem, czy trafiłem ją choć raz, nie obchodziło mnie to. Musiałem się wyżyć. Jeżeli zabiła Nicka… jeżeli naprawdę to zrobiła…

 Nagle poczułem, jak różdżka wyrywa mi się z ręki i wylatuje w powietrze. Nie zdążyłem w żaden sposób na to zareagować, bo już wisiałem w powietrzu głową w dół.

 Różowowłosa podeszła do mnie z boku – co znaczyło, że moja orientacja w terenie pozostawiała wiele do życzenia, mógłbym przysiąc, że powinna stać naprzeciwko mnie – i powiedziała cicho:

 – Nie zabiłam go Jerry… Naprawdę. Weź to – po tych słowach położyła medalik Nicka na trawie, tuż pode mną. – Weź to… i zobacz sam. Przypomnij sobie. Zobacz, co…

 Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Zza jej pleców nadleciał zielony grot zaklęcia, trafił ją i powalił na ziemię. Kiedy padła, zobaczyłem, że za nią stała Bellatrix Lestrange. Jej twarz wykrzywiał grymas radości. Po chwili zaczęła śmiać się w głos – chociaż nie, lepiej byłoby powiedzieć, że wręcz wyła ze śmiechu. Przemknęło mi przez myśl, że ta kobieta musi być szalona, że straciła kontakt z rzeczywistością. Po chwili jednak przestała się śmiać, choć uśmiech nie znikał z jej twarzy. Machnęła różdżką w moim kierunku, po czym spadłem na ziemię. Bella bez słowa rzuciła się znów w wir walki, podczas gdy ja próbowałem wstać. Byłem cały obolały.

 Podniosłem z ziemi naszyjnik Nicka z postanowieniem, że – jeżeli jeszcze żyje – jak najszybciej mu go oddam. Spojrzałem na leżącą obok kobietę. Wyglądała, jakby spała, gdyby nie jej niewidzące, wygasłe oczy.

 Różowowłosa kobieta, kimkolwiek była, nie żyła.

 

 *

 

 Skierowałem się w stronę zamku. Szedłem powoli, nie biegłem tak szaleńczo, jak wcześniej w przeciwną stronę, gdyż wszystko – i tu nie przesadzam, dosłownie wszystko – mnie bolało. Nie straciłem jednak chęci do walki ani wiary w zwycięstwo, co to, to nie.

 Po drodze posłałem parę zaklęć w stronę pojedynkujących się par, kilka razy chyba nawet w kogoś trafiłem, nawet nie zatrzymywałem się, by sprawdzić. Nie to było wtedy ważne.

 Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że najbardziej chciałem wtedy odnaleźć Nicka. Musiałem mu oddać jego bezcenny naszyjnik, tak sobie myślałem, ale chodziło o coś innego. Przede wszystkim pragnąłem upewnić się, że jeszcze żył.

 Naszyjnik…

 Co takiego powiedziała o nim różowowłosa?

 Weź to. Weź to… i zobacz sam. Przypomnij sobie.

 Wbrew sobie zacząłem zastanawiać się nad jej słowami. Znała mnie, to nie ulegało wątpliwości. Wiedziała, jak mam na imię – chociaż, czy to było naprawdę moje imię? – i rozpoznała mnie w ferworze walki, mimo że twarz miałem zakrytą kapturem. Znała też Nicka. Może on mógłby mi cokolwiek o niej powiedzieć?

 Naszyjnik…

 Weź to… i zobacz…

 Niby co miałem w nim zobaczyć? Jeszcze raz uważnie mu się przyjrzałem. Nie było w nim nic szczególnego, żadnych ornamentów czy wygrawerowanych słów. Jedyne, co można było o nim powiedzieć, to to, że był mały i złoty.

 Chociaż nie… było jeszcze coś…

 Jedyne, co można było o nim powiedzieć, to to, że był, mały, złoty i niepokojąco podobny do medalika, który znalazłem przy tamtej martwej dziewczynie…

 I który od tamtej pory nosiłem.

 Złapałem za swój medalion, wyciągnąłem go – nie zdejmując z szyi – i porównałem z nickowym. Nie… nie były podobne.

 Były identyczne.

 Wahałem się tylko przez chwilę. Jedna, króciutka chwila niepewności i wyrzutów sumienia.

 A potem otworzyłem medalik Nicka.

 W środku znalazłem dwie rzeczy: maleńką buteleczkę wypełnioną czymś srebrzystoniebieskim, czymś, co nie przypominało ani gazu, ani cieczy, ale coś pomiędzy… oraz kawałek pergaminu, na którym ładnym, dziewczęcym charakterem pisma napisane było imię: Amy.

 Nie znałem żadnej Amy. Z tego, co wiedziałem, Nick nie miał ani dziewczyny, ani siostry. Nie miałem żadnego pomysłu, kto to mógł być. Zaś co do buteleczki…

 Podejrzewałem, co mogło znajdować się w środku. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem, ale jeśli miałem rację, wiedziałem, co trzeba z tym zrobić. Słuchałem chętnie opowieści Snape'a, czasami nawet podsłuchiwałem jego rozmowy z Czarnym Panem.

 Spojrzałem na zamek, w którym wciąż toczyły się walki. Musiałem dostać się do gabinetu dyrektora Hogwartu.

 Ale zaraz… Czy powinienem? Był to przecież tak wielki zamach na prywatność Nicka, mojego przyjaciela, którego traktowałem jak brata… Nie, na pewno nie powinienem tego robić.

 Ale z drugiej strony…

 Weź to… i zobacz sam. Przypomnij sobie.

 A jeżeli to naprawdę mogło mi pomóc odzyskać pamięć? Jeżeli nie, to naprawdę był to zamach na prywatność Nicka, ale nie dowiem się, jeżeli nie sprawdzę… Trudno, najwyżej bym żałował. Wolałem żałować, że próbowałem, niż że nie próbowałem.

 A zatem postanowione. Musiałem dostać się do gabinetu dyrektora, który – jak pamiętałem z mojej poprzedniej wizyty w Hogwarcie niecały rok temu – znajdował się w jednej z wież. Zlokalizowałem ją z niejakim trudem. Tylko jak się tam dostać, żeby ominąć walczących? Uśmiechnąłem się. Był jeden sposób…

 Rozłożyłem ręce, które chwilę później były już skrzydłami, i wzbiłem się do lotu. Jako sokół latałem już naprawdę dobrze. Pofrunąłem w kierunku wieży, starając się omijać groty czarów, które nie trafiły w swe cele i błądziły gdzieś po niebie.

 Widok, jaki się przede mną roztoczył, był nie do opisania. Widziałem z góry całe pole walki: błonia, boisko do quidditcha z nadpalonymi trybunami, i sam zamek – a raczej to, co z niego zostało. Gruz leżał nawet kilkanaście stóp wokół budowli. Ciemność rozjaśniały groty czarów, a kiedy trafiały w swój cel, na ułamek sekundy mogłem dostrzec rozświetlone błyskiem ciało owego nieszczęśnika.

 Na jednej z zamkowych wież zobaczyłem grupę obrońców stojących w rzędzie. Każdy z nich trzymał w ręce miotłę. Na znak dowódcy wszyscy wzbili się w powietrze i w kluczu skierowali się w kierunku śmierciożerców i naszych popleczników, atakując ich z góry. W tej sytuacji postanowiłem wspomóc nieco swoich towarzyszy. Podleciałem do najbliższego przeciwnika i zaatakowałem go szponami. Widać było, że biedak zupełnie się tego nie spodziewał, bo nawet nie próbował się bronić. Podrapałem mu twarz, chyba nawet wydłubałem jedno oko, po czym zrzuciłem go z miotły. Runął w dół ze znacznej wysokości, nie mógł tego przeżyć.

 Powtórzyłem całą czynność z jeszcze jednym obrońcą zamku. Niestety reszta lotników domyśliła się, że nie jestem zwykłym ptakiem i zaczęła posyłać w moim kierunku zaklęcia. Nie trafili mnie oczywiście – byłem nie dość, że ruchomym, to jeszcze zbyt małym celem – ale musiałem się wycofać. Poleciałem prosto do wieży, w której – jak sądziłem – znajdował się gabinet dyrektora Hogwartu.

 Okazało się, że miałem rację. Przez okno widziałem olbrzymie biurko z nogami w kształcie szponów, a przed nim wygodny fotel. To musiał być gabinet dyrektora, nie mogło być mowy o pomyłce.

 Na moje szczęście okno było wybite, wleciałem więc przez nie i wylądowałem łagodnie na podłodze, po czym zmieniłem się z powrotem w człowieka i rozejrzałem się.

 Gabinet był okrągły i bardzo, bardzo duży. Roiło się w nim od stolików na cienkich nogach, na których stały dziwne srebrne urządzenia nieznanego przeznaczenia, wydające najróżniejsze odgłosy. Na ścianach wisiało pełno portretów, które jednak nikogo nie przedstawiały – ich lokatorzy najpewniej poruszali się właśnie po ramach obrazów w całym zamku, chcąc zobaczyć, co się dzieje, jak przebiega bitwa.

 Zabrałem się do przeszukiwania gabinetu. Otwierałem wszystkie szuflady i szafki i oglądałem ich zawartość. Głównie były to listy i jakieś urzędowe dokumenty, kilka osobistych drobiazgów i ubrań Snape'a, jednym słowem – nic ciekawego.

 W końcu dotarłem do ładnej, dużej czarnej szafki. Była zamknięta na klucz, ale otworzyłem ją zaklęciem. W niej właśnie znalazłem to, czego szukałem.

 W środku znajdowała się płytka, kamienna misa. Na jej krawędziach wyrzeźbione były jakieś runy, których znaczenia nie znałem. Wziąłem misę w ręce i ostrożnie przeniosłem na biurko. Usiadłem na dyrektorskim fotelu, wyjąłem maleńką fiolkę znalezioną w medalionie Nicka i wlałem jej zawartość do misy. Substancja poruszała się w niej leniwie.

 Wiedziałem, co musiałem zrobić, jednak znowu dopadły mnie wyrzuty sumienia. Nie mogłem przecież być pewny, że cokolwiek, co miałem zaraz zobaczyć, było w jakikolwiek sposób związane ze mną. Niewykluczone, że były to najskrytsze wspomnienia Nicka, tajemnice, którymi nie chciał się z nikim dzielić. Dysponowałem tylko słowem różowowłosej, której przecież nie można było ufać, bo była w Zakonie Feniksa.

 A jednak… Co, jeśli mówiła prawdę?

 Postanowiłem zaryzykować. Wziąłem głęboki oddech i zbliżyłem twarz do substancji. Kiedy już miałem jej dotknąć, zatrzymałem się na chwilę. Odetchnąłem jeszcze raz, po czym zanurzyłem się we wspomnieniach Nicka Waltersa.

 

 

IX

 

 

 

Z głośnym krzykiem poderwałem głowę. Zrobiłem to tak gwałtownie, że spadłem z fotela. Leżałem na zimnej podłodze i nie miałem ani siły, ani chęci, by wstać. Czułem, jak po policzkach spływają mi łzy. Nie próbowałem nawet powstrzymać płaczu, nie myślałem o tym. Pogrążyłem się w bólu. Nie fizycznym, oczywiście, fizyczny ból byłby do przeżycia. To, co wtedy czułem, było zdecydowanie gorsze.

 Wiedziałem już wszystko i żałowałem tego. Oglądając wspomnienia Nicka byłem tylko widzem, jeżeli nawet w nich występowałem, to widziałem siebie z boku, z perspektywy trzeciej osoby, jednak to wystarczyło. To, co tam zobaczyłem, było takim szokiem, że naprawdę odzyskałem pamięć. I – jeszcze raz – żałowałem tego.

 Do tej pory żyłem w błogiej nieświadomości i dotarło do mnie, że taki stan już nie powróci. Już nigdy nie uda mi się zapomnieć tego, co właśnie sobie przypomniałem.

 Byłem wtedy bliski obłędu. Tego wszystkiego było za dużo, lepiej byłoby, gdybym powoli dochodził do prawdy, miałbym wtedy czas na oswojenie się z każdym faktem. To, że dowiedziałem się wszystkiego na raz, prawie mnie zniszczyło. Przypomniałem sobie słowa Voldemorta, kiedy pierwszy raz prosiłem go o pomoc w odzyskaniu pamięci: ,,Nie mogę ci pomóc. To znaczy mogę, ale skutkowałoby to trwałym uszkodzeniem twojego mózgu". Teraz to rozumiałem, Czarny Pan miał rację…

 Czarny Pan! Na myśl o nim coś przewróciło mi się w żołądku. Wykorzystał mnie, omamił, a ja tak ślepo za nim podążałem! Tak mu ufałem, tak mu wierzyłem! Moje dotychczasowe uwielbienie dla niego przerodziło się w szczerą nienawiść.

 Oczywiście nie tak silną, jak do ojca. I do brata.

 Wiedziałem już, co muszę zrobić. Nie mógłbym zaznać spokoju, jeśli nie dokonałbym zemsty.

 Wtedy właśnie usłyszałem, że coś poruszyło się za drzwiami. Ktoś wchodził po schodach! Szybko porwałem kamienną misę w objęcia i pobiegłem z nią do szafki. Odłożyłem ją na swoje miejsce i schowałem się pod biurkiem.

 W ostatniej chwili, bo drzwi wtedy właśnie się otworzyły. Nie wiedziałem, kto wszedł do środka, słyszałem jednak, że swe kroki skierował w stronę szafki, w której dopiero co schowałem kamienną misę. Podniósł ją i tak, jak ja chwilę wcześniej, postawił na biurku. Wstrzymałem oddech, czekając, aż zerknie w dół, nie zrobił tego jednak. Wlał coś do misy i zanurkował tak, jak ja przed chwilą.

 Odczekałem jeszcze moment, po czym wyszedłem spod biurka. Zobaczyłem, kto wszedł do gabinetu dyrektora. Muszę przyznać, że była to osoba, której najmniej się spodziewałem.

 Harry Potter stał przede mną, dzieliło nas tylko biurko. Nie widział mnie, głowę miał zanurzoną w substancji, którą wcześniej wypełnił kamienną misę. Mógłbym go teraz zabić, mógłbym oszołomić go i przyprowadzić do Voldemorta, gdybym chciał. Patrzyłem na niego dłuższą chwilę.

 A potem odwróciłem się i wyszedłem z gabinetu.

 

 *

 

 Spodziewałem się, że na korytarzach zobaczę walczące ze sobą tłumy, zdziwił mnie więc względny spokój, jaki tam panował. Nie widziałem nikogo. Wyjrzałem przez okno na zamkowe błonia. Tam też nikt nie walczył. Dlaczego? Czyżby Voldemort zarządził przerwę? Niewykluczone. Obie armie musiały się przegrupować, obrońcy będą pewnie chcieli zebrać ciała poległych. Po Voldemorcie raczej się tego nie spodziewałem.

 Wlokłem się po zamku nieniepokojony przez nikogo. Wyszedłem na zewnątrz przez dziurę w ścianie, którą zresztą sam wcześniej zrobiłem. Tutaj zobaczyłem paru obrońców Hogwartu, którzy pochylali się nad jakimiś ciałami. Nie zaatakowałem ich, oni mnie też nie. Spojrzeliśmy na siebie, tamci wyciągnęli swoje różdżki, ale dali mi przejść. Skierowałem się w stronę Zakazanego Lasu, idąc tak wolno, jak tylko się dało.

 Cały czas siliłem się na spokój. Oprócz łez, których nie kontrolowałem, nie można chyba było dostrzec we mnie niczego niepokojącego, żadnych zewnętrznych oznak tego, co działo się wewnątrz.

 A wewnątrz umierałem.

 Ból i gniew rozsadzał mnie od środka, rozpalał do czerwoności. Chciałem wyć, chciałem niszczyć, nie ważne co, ale najlepiej gołymi rękami. Chciałem dać upust wszystkim tym destruktywnym uczuciom, które mnie niszczyły, a których nie potrafiłem nawet nazwać. W tamtej chwili pożądałem śmierci jak niczego innego, czułem, że tylko ona mogłaby uratować mnie od tego bólu, od tego wewnętrznego cierpienia. Jeszcze raz pomyślałem o tym, jak wspaniały był to stan, kiedy niczego nie pamiętałem! Kiedy nie wiedziałem jeszcze, co straciłem, ani kto mi to zabrał! Kiedy nie miałem pojęcia, że sprzeniewierzyłem się dawnym wartościom, wszystkiemu, w co tak wierzyłem!

 Pomyślałem o Amy. Zawiodłem ją.

 Wiedziałem oczywiście, że ona tak by tego nie odebrała, że potrafiłaby mnie zrozumieć, wybaczyć, ale to nie było ważne. Wbrew wszelkim logicznym argumentom czułem, że zawiodłem, a uczucia są silniejsze niż rozum. Nie sposób z nimi walczyć logicznymi argumentami. Logika nie ma szans w takiej walce.

 Dotarłem w końcu do Zakazanego Lasu. Między drzewami roiło się od szmalcowników i innych popleczników Voldemorta. Śmierciożerców nie widziałem, na pewno zgromadzili się przy swoim panu, prawdopodobnie na polanie, na której ten nie tak dawno wygłosił swe płomienne przemówienie. Przypomniałem sobie, jak porwały mnie wtedy jego słowa, i poczułem do siebie obrzydzenie. Nie pierwszy zresztą raz. I na pewno nie ostatni.

 Dostrzegłem Nicka Waltersa. Rozmawiał z jakąś ranną kobietą, której nie znałem. Wytarłem łzy z twarzy i przybrałem pogodną minę. Nie było to łatwe, wręcz przeciwnie, ale byłem przecież dobry w ukrywaniu targających mną emocji. Miałem już w tym doświadczenie.

 Podszedłem do Waltersa i powiedziałem:

 – Nick! Możemy pogadać?

 Auror podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy mnie zobaczył.

 – Jerry! – wykrzyknął. – Żyjesz! A już się bałem… Czemu tak długo cię nie było? Wiem, że jesteś dobry, ale naprawdę zaczynałem się martwić…

 – Niepotrzebnie – przerwałem mu. – Możemy pogadać? To ważne.

 – Jasne, możemy, pewnie – Nick przybrał zatroskany wyraz twarzy. – Coś się stało?

 – Nic takiego… Chodź. Wolałbym porozmawiać na osobności.

 Poprowadziłem go między drzewa. Odeszliśmy kawałek od obozu, tak żeby nikt nie mógł nas podsłuchać. Kiedy uznałem, że byliśmy wystarczająco daleko, odwróciłem się i spojrzałem na Nicka.

 – To o co chodzi? – zapytał.

 I wtedy go uderzyłem. Nie siliłem się na czary, nie chciałem ich używać, pragnąłem wdać się z nim w zwykłą, mugolską bójkę. Chciałem poczuć jego twarz pod moją pięścią. A potem brzuch. A potem znowu twarz.

 Waliłem go nieprzytomnie, bez opamiętania. Za którymś razem poczułem, jak jego warga pęka po moim uderzeniu, potem jak łamie się nos. Dopiero po całej serii uderzeń i kopnięć Nick wyszedł z pierwszego szoku i zaczął się bronić. Złapał mnie i próbował odepchnąć, nie pozwoliłem mu jednak na to. Kipiałem wściekłością, musiałem ją rozładować. Natarłem na niego i przyszpiliłem do drzewa, nie przestając okładać go pięściami.

 Dość szybko się zmęczyłem, a Walters to wykorzystał. Odepchnął mnie tak mocno, że przewróciłem się. Wstał z niejakim trudem i wrzasnął:

 – Co ty robisz?! O co ci chodzi?!

 Nie miałem zamiaru mu odpowiadać. Poderwałem się na nogi i rzuciłem się na niego raz jeszcze. Myślałem, że pobicie Nicka mi pomoże, że uda mi się wyładować na nim cały gniew, że poczuję się w końcu lepiej, nic takiego się jednak nie działo. Po chwili odszedłem od niego, pozwalając osunąć mu się na ziemię. Półleżał tak oparty o drzewo, oddychając ciężko. Miał zmasakrowaną twarz, nikt by go w tamtej chwili nie rozpoznał.

 A mnie ciągle było mało.

 Wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem w niego. Nawet nie próbował wyciągnąć swojej. Wiedział, że to nie miało sensu, w takim stanie nie mógłby walczyć. Mimo bólu uśmiechnął się z pogardą.

 – Czyli… sobie przypomniałeś… – wydukał.

 Zacisnąłem zęby tak mocno, że aż bolało. Jak on śmiał w ten sposób się do mnie odzywać, beż żadnej skruchy, z uśmiechem na ustach?

 Walters zaśmiał się cicho.

 – Przyjaciele… bracia… – wyszeptał i zaczął śmiać się jeszcze głośniej.

 Tego było już dla mnie za wiele. Tymi słowami Nick przelał czarę goryczy. Rzuciłem zaklęcie, wkładając w nie całą swoją złość, cały gniew, całą nienawiść do człowieka leżącego przede mną, którego nie tak dawno uważałem za przyjaciela, za brata…

 - AVADA KEDAVRA!

 Zaklęcie było tak silne, że wgniotło Nicka w drzewo, o które się opierał. Usłyszałem donośny trzask, a zaraz po nim inny, nieco cichszy. Po chwili drzewo runęło na ziemię. Siła mojego czaru była tak wielka, że pękło. Tak, jak kręgosłup Waltersa.

 Patrzyłem na ciało nie czując wcale ulgi, jakiej oczekiwałem. Czułem wzbierającą we mnie nienawiść, której nie mogła ugasić nawet świadomość, że zabiłem człowieka, który tak zniszczył mi życie, który odebrał mi wszystko, co miałem, wszystko, co kochałem, wszystko, co było mi drogie. Tej nienawiści nic nie mogło ugasić. Czułem, że będę musiał zabrać ją do grobu.

 Przysiadłem przy innym drzewie, nieco dalej, gdzie nie widziałem już ciała Waltersa. Targały mną silne emocje, czułem się zmęczony do granic możliwości, wręcz wykończony. Znowu zaniosłem się łzami, tym razem już nieskrywanymi, w okolicy nie było bowiem nikogo, kto mógłby mnie zobaczyć lub usłyszeć. Wyłem tak, jak jeszcze nigdy. A potem zmęczenie mnie pokonało i zasnąłem.

 

 *

 

 W pierwszej chwili nie wiedziałem, co mnie obudziło, nie docierało do mnie nic z tego, co działo się wokół. Czułem się podle, nie obchodziło mnie już nic, żałowałem, że w ogóle się obudziłem, pragnąłem zasnąć i już nigdy nie wstać. Po chwili dopiero zrozumiałem, co słyszę. Była to kolejna wiadomość Voldemorta do obrońców zamku.

 – … zwyciężyliśmy. Straciliście połowę ludzi. Moi śmierciożercy przewyższają was liczebnie, a Chłopca, Który Przeżył, już nie ma…

 I tak dalej. Nie chciałem go słuchać, nie chciałem już nigdy więcej słyszeć jego głosu.

 I wtedy zrozumiałem, co jeszcze muszę zrobić, jak mogę przynajmniej spróbować naprawić krzywdy, które wyrządziłem. Jak mogę uspokoić sumienie.

 Wstałem. Voldemort przestał przemawiać, słyszałem jednak jakieś wrzaski – ale nie bólu, jak do tej pory, tylko radości – i kroki. Były coraz bliżej, zrozumiałem więc, że śmierciożercy się do mnie zbliżają. Nie chciałem, by mnie zobaczyli, ciekawiło mnie jednak, dokąd się udadzą. Kryjąc się za drzewami ruszyłem ku źródłu hałasu.

 W końcu ich zobaczyłem. Pochód otwierał Voldemort, za nim kroczył półolbrzym Hagrid niosąc ciało chłopaka – a więc to prawda, Harry Potter naprawdę był martwy – na końcu natomiast szła fala śmierciożerców i szmalcowników oraz najprzeróżniejszych potworów – od inferiusów po olbrzymy. Uważając, by mnie nie zobaczyli, udałem się za nimi.

 Pochód zatrzymał się na błoniach, przed zamkiem. Drzwi frontowe były otwarte, co znaczyło, że obrońcy na pewno widzieli ciało swojego bohatera, chłopaka, który dawał im nadzieję i motywację do walki. Po chwili usłyszałem pełne niedowierzania krzyki dochodzące z zamku.

 Voldemort uciszył je machnięciem różdżki, po czym rozpoczął przemowę, w której mówił o tym, jak to Potter został pojmany w trakcie próby ucieczki i jak został zabity. Obrońcy Hogwartu przerywali mu co chwilę, musiał ich uciszać jeszcze parę razy, aż w końcu…

 Któryś z nich rzucił się na Voldemorta. Oczywiście nawet do niego nie dobiegł, natychmiast został powalony na ziemię zaklęciem, trzeba było jednak przyznać, że jego odwaga – albo głupota – była ogromna. Czapki z głów.

 Owym obrońcą okazał się jeden z uczniów. Neville Longbottom, o czym nie omieszkała powiadomić Voldemorta Bellatrix Lestrange. Z tego, co pamiętałem, był to syn aurorów, których kiedyś torturami doprowadziła do obłędu.

 Voldemort machnął różdżką, unieruchamiając chłopaka, a z jednego z wybitych okien zamku wyleciało coś w rodzaju martwego ptaka. Ptak trzymał w szponach starą, postrzępioną tiarę, Tiarę Przydziału, którą kiedyś sam miałem na głowie, zanim przydzieliła mnie do Ravenclawu. Ptak upuścił ją na wyciągniętą rękę Voldemorta, a ten nałożył ją Longbottomowi na głowę. Potem machnął różdżką jeszcze raz, a tiara stanęła w płomieniach.

 A potem wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie.

 Zza rogu zamku wyłonił się ten karłowaty olbrzym, którego już wcześniej dzisiaj widziałem. Na jego widok olbrzymy Voldemorta wydały ogłuszający ryk, po czym ruszyły w jego stronę. W tej samej chwili z Zakazanego Lasu wyłoniły się centaury, posyłając w stronę śmierciożerców deszcz strzał. Neville Longbottom jakimś sposobem odzyskał zdolność poruszania się, i z Tiary Przydziału wyciągnął lśniący, srebrny miecz, którym chwilę potem odrąbał łeb Nagini, wężowi Voldemorta.

 Pomimo całego tego rwetesu, tego hałasu, wyraźnie usłyszłem krzyk Hagrida:

 – HARRY! HARRY… GDZIE JEST HARRY?!

 Cały tłum czarodziejów – zarówno obrońców, jak i agresorów – ruszył w panice w stronę zamku. Ja uczyniłem to samo, ale pod postacią sokoła. Tak łatwiej było uniknąć zadeptania przez olbrzymy, jak i strzał wystrzelonych przez centaury.

 Wleciałem przez frontowe drzwi do zamku, a potem do Wielkiej Sali, gdzie trwały już zaciekłe walki. Zamieniłem się w człowieka.

 Od razu odnalazłem go wzrokiem. Wyciągnąłem różdżkę i krzyknąłem:

 – Macnair!

 Macnair spojrzał w moim kierunku. Uśmiechnąłem się i powiedziałem:

 – Musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy, nie sądzisz?

 Śmierciożerca patrzył na mnie, nie rozumiejąc, o czym mówię. Wtedy zaatakowałem.

 Zaskoczyło go to, zdołał jednak odparować mój atak i odpowiedzieć mi tym samym. Pojedynkowaliśmy się chwilę, a ja wiedziałem już, jak to się skończy – było tak samo, jak wtedy, kiedy walczyłem z aurorami przy wyjściu z tamtej jaskini. Wtedy też byłem pewny, który cios będzie ostateczny, wiedziałem dokładnie, kiedy go zadać, żeby okazał się śmiertelny. Tak było też w walce z Macnairem. Za którymś razem odsłonił się, a ja z satysfakcją wypowiadałem już zaklęcie, które miało wydusić z niego życie…

 I wtedy półolbrzym Hagrid zasłonił mi widok. Podbiegł do Macnaira, złapał go i rzucił nim jak szmacianą lalką. Śmierciożerca z ogromną siłą uderzył o ścianę, a ja od razu wiedziałem, że tego nie przeżył. Było dokładnie tak, jak z Pete’em…

 Paru obrońców Hogwartu atakowało mnie, ja jednak tylko parowałem ich ciosy, nie odpowiadałem agresją. Zamiast tego atakowałem śmierciożerców, którzy zazwyczaj kompletnie się tego nie spodziewali. Wielu popleczników Voldemorta padło wtedy z mojej ręki.

 W pewnym momencie potrąciła mnie jakaś ruda kobieta, która z obłędem w oczach biegła w stronę Bellatrix Lestrange walczącej z trzema młodymi dziewczynami, pewnie uczennicami.

 – NIE W MOJĄ CÓRKĘ, SUKO!

 Kobieta zasłoniła swoim ciałem nastolatki, po czym rozpoczęła walkę na śmierć i życie z Bellą. Zapowiadała się bardzo ciekawie, nie mogłem jednak oddać się obserwacji walczących pań. Ciągle ostrzeliwałem śmierciożerców, jednocześnie broniąc się przed atakami obrońców Hogwartu.

 I wtedy właśnie zauważyłem tę dziewczynę.

 To była jedna z tych, które jeszcze chwilę wcześniej walczyły z Bellą, chyba właśnie rzeczona córka, którą tamta kobieta próbowała chronić. Walczyła teraz z Nottem. Dosięgnęła go oszałamiaczem i z uśmiechem na ustach obserwowała, jak ten pada. Za nią stał Avery i już celował w nią różdżką. Zbyt wiele razy widziałem podobne sceny – chociażby w przypadku Pete’a; on też pokonał jednego aurora i przez samozadowolenie zapomniał o drugim, który potem go zabił – by nie wiedzieć, jak to się skończy.

 Czas stanął w miejscu. Widziałem twarz dziewczyny – uśmiechniętą, pełną zadowolenia. Skojarzyła mi się z Amy. Nie była do niej podobna fizycznie, co to, to nie – Amy była brunetką, ta tutaj była ruda. Obie były jednak młode, pełne życia. Ich uśmiech podnosił na duchu, potrafił rozweselić człowieka niezależnie od tego, jak podle się czuł. Może dlatego właśnie zrobiłem to, co zrobiłem? Niewykluczone.

 Wydaje mi się, że dziewczyna napotkała moje spojrzenie, bo nagle przestała się uśmiechać. Zaczęła się odwracać, ale było już za późno, Avery wypowiedział już zaklęcie, świetlisty zielony grot wystrzelił z jego różdżki…

 Zupełnie zapomniałem o tym małym drewnianym patyczku, który kurczowo trzymałem w dłoni. Zupełnie zapomniałem o tym, że jestem czarodziejem. Liczyła się tylko ta dziewczyna. Była w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

 I choć myślenie o Amy sprawiało mi potworny ból, patrząc na tę rudą dziewczynę nie mogłem myśleć o niczym – ani nikim – innym.

 Nie zastanawiałem się długo. Nie myślałem, że być może odkupuję właśnie swoje winy, nie to było moim celem. Po prostu nie mogłem nie zareagować.

 Znowu pomyślałem o Amy…

 Z głośnym ,,NIE!" rzuciłem się w kierunku rudowłosej dziewczyny, zasłaniając ją własnym ciałem. Widziałem tylko zbliżający się z ogromną prędkością zielony promień.

 A potem zapadła ciemność.

 

 

EPILOG I

MYŚLODSIEWNIA

 

 

Drzwi do przedziału, w którym siedziała dziewczynka o wściekle czerwonych włosach, otworzyły się. Za nimi stali dwaj chłopcy.

 – Przepraszam, czy tu wolne? – zapytał jeden z nich.

 – Wolne, zapraszam – odpowiedziała dziewczynka.

 Chłopcy, zachęceni, weszli do środka i usiedli. Czerwonowłosa przyjrzała się im uważnie. Jeden z nich był rudy i piegowaty, drugi ciemnowłosy i nieco wyższy. Dziewczynka po chwili zagadnęła:

 – Jak się nazywacie?

 – Och – chłopiec o ciemnych włosach zrobił przepraszającą minę, jakby prosił o wybaczenie za brak dobrych manier. Dziewczynka uśmiechnęła się do niego zachęcająco. – Ja jestem Jerry, Jerry Walters – powiedział. – A to jest mój brat, Nick – drugi z chłopców skinął głową.

 – Miło was poznać. Ja jestem Tonks.

 – Tonks… I co dalej?

 – Nic – dziewczynka ucięła ostro. – Tylko Tonks.

 Jerry uniósł ręce na znak, że nie będzie dociekał. Wszyscy milczeli przez chwilę, po czym dziewczynka zapytała:

 – Który rok?

 – Pierwszy, dopiero zaczynamy. A ty?

 – Ja też. Do jakiego domu chcielibyście trafić?

 – Hmm… – Jerry potarł brodę w zastanowieniu. – Właściwie to nie wiem – w tym momencie Nick spojrzał na niego ze zdumieniem. – Cała moja rodzina była w Slytherinie, więc ja pewnie też tam skończę, ale chyba wolałbym trafić gdzieś indziej. Wolałbym być odważnym Gryfonem, albo mądrym Krukonem, niż zapatrzonym w siebie Ślizgonem, który myśli, że jest lepszy od innych tylko dlatego, że jego dziadek też był czarodziejem. To głupie.

 – Co ty gadasz? – Nick odezwał się po raz pierwszy. – Najlepsi czarodzieje pochodzą ze Slytherinu, tak mówi tata.

 Jerry westchnął.

 – Nick, tata mówi wiele rzeczy… – po czym zwrócił się znów do Tonks: – A ty? Gdzie chciałabyś trafić?

 – Wiem, gdzie bym nie chciała – rzekła z uśmiechem. – Do Hufflepuffu. A na pewno tam będę – Nick już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale dostał kuksańca w bok od brata, nie wyrzekł więc ani słowa. – Wiecie, jestem… – zawiesiła głos, jakby miała zaraz wyznać coś wstydliwego. – Jestem dość niezdarna.

 – Ale to przecież żaden powód do wstydu – rzekł Jerry. – Może się nie znam, ale to nic złego być w Hufflepuffie. – Mina Nicka świadczyła, że nie do końca zgadza się ze słowami brata.

 – Tak? A znasz kogoś sławnego, kto był w Hufflepuffie?

 – No niby nie, ale kto wie? Może ty będziesz sławna? Tonks spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy, a jej włosy z czerwonych zmieniły kolor na jaskrawozielony. Wybuchnęła śmiechem, a Jerry – po pierwszym szoku – zawtórował jej.

 

 *

 

 – Tonks, Nimfadora!

 A więc dlatego nie chciała zdradzić swojego imienia! Nick musiał przyznać, że było to zrozumiałe. Gdyby on nosił tak absurdalnie komiczne imię, też nikomu by go nie zdradzał.

 Czerwonowłosa usiadła na stoliku. Tiara Przydziału milczała przez chwilę, wreszcie krzyknęła:

 – HUFFLEPUFF!

 Puchoni zaczęli wiwatować, jednak Tonks nie spojrzała w ich kierunku. Nick obserwował, jak szukała wzrokiem Jerry’ego, jak na jej twarzy wykwitł uśmiech, kiedy ich spojrzenia się spotkały, jak jego brat, szczerząc zęby, podnosi ręce z kciukami celującymi w sklepienie.

 Nickowi się to nie podobało.

 Bardzo mu się nie podobało.

 Jeszcze kilka osób zostało przydzielonych do swoich domów. Kiedy pewien mały blondyn z krzywymi zębami zajął swoje miejsce przy stole Gryfonów, profesor McGonagall spojrzała na pergamin, który trzymała w ręce i przeczytała:

 – Walters, Jerry!

 – Powodzenia – szepnął przejęty Nick.

 – Tobie też – odpowiedział Jerry, po czym podszedł do stołka, stojącego przed stołem nauczycielskim, i usiadł na nim. Profesor McGonagall założyła mu na głowę Tiarę Przydziału. Po niedługiej chwili Tiara wykrzyknęła:

 – RAVENCLAW!

 Nick jęknął, a Jerry, wyraźnie zadowolony, usiadł przy stole Krukonów, odprowadzany owacjami.

 – Walters, Nick!

 Chłopak podszedł do nauczycielki z grobową miną. Tak bardzo chciał trafić do Slytherinu, tak bardzo chciał zadowolić ojca! A teraz nawet, jeżeli mu się to uda, będzie odseparowany od brata, po raz pierwszy w swoim życiu…

 – SLYTHERIN!

 Nick odetchnął z ulgą. Trudno, poradzi sobie bez brata. Ślizgoni wstali i zaczęli wiwatować, a Nick zrozumiał, że od teraz to właśnie będzie jego nowa rodzina…

 

 *

 

 Nick szedł przez Wielką Salę, nie kierując się jednak do stołu Ślizgonów, ale Krukonów. Usiadł naprzeciwko swojego brata, który jadł śniadanie.

 – Jerry, musimy pogadać.

 Jerry, który właśnie wpakował sobie do ust kawał jajka i pół kromki chleba, wydał z siebie nieartykułowany dźwięk. Nick ciągnął więc dalej:

 – Zauważyłem, że jesteś blisko z tą Tonks. – Jerry przełknął i spojrzał na brata uważnie. Nic nie powiedział, czekał. Nick kontynuował: – Ona jest… Ona jest dziwna. Nie sądzę, że powinieneś spędzać z nią tyle czasu.

 Jerry milczał przez chwilę, po czym powiedział poważnie:

 – A ja nie sądzę, że powinno cię interesować, co i z kim robię, Nick. – Rudy Walters już otwierał usta, by odpowiedzieć, Jerry nie dał mu jednak szansy. – Tonks to moja przyjaciółka i nie przestanę się z nią widywać tylko dlatego, że tobie się to nie podoba. – Zmarszczył brwi. – A właściwie dlaczego masz z tym taki problem?

 Nick odpowiedział pośpiesznie:

 – Ona źle na ciebie wpływa, Jerry. Ciągle gdzieś cię wyciąga, a przez to tracisz czas, który mógłbyś poświęcić chociażby na naukę. Tata, zawsze powtarzał, że aby osiągnąć sukces…

 – Nick – Jerry przerwał bratu spokojnie, ale stanowczo. – Czy chodzi o to, że jej ojciec jest mugolakiem?

 Nick zmieszał się i wyraźnie poczerwieniał. W końcu nie wytrzymał:

 – Tak, właśnie o to chodzi! Nie powinieneś spędzać z nią tyle czasu, jest pełno dziewczyn z czarodziejskich rodów, które byłyby bardziej ciebie warte! Kalasz nasze nazwisko… – Nick zrozumiał, że posunął się za daleko. Z twarzy Jerry’ego odpłynęła krew, stała się kredowobiała.

 – Dla twojej informacji, nie traktuję Tonks w taki sposób, o jakim zdajesz się myśleć – jego głos był opanowany, ale Nick widział, że kosztowało go to wiele wysiłku – To moja najlepsza przyjaciółka, ale tylko przyjaciółką zawsze pozostanie. Szkoda, że tego nie rozumiesz, szkoda, że ty nie masz prawdziwych przyjaciół, że ci, których tak nazywasz, zadają się z tobą tylko dlatego, że jesteś czystej krwi. Ja nigdy tego nie chciałem, zawsze uważałem, że to głupie. Po co zadawać sobie taki trud, by się dowiedzieć, czy czyjś pradziadek był czarodziejem? Po co się tym przejmować, jeśli naprawdę lubisz tę osobę? Wybij sobie z głowy takie głupoty, Nick, póki jeszcze nie jest za późno. – Nick zacisnął zęby. Jerry milczał chwilę, po czym dodał łagodniejszym tonem: – Jesteś taki podobny do taty… Ale tata nie zawsze ma rację, zrozum. To, że wierzy, że czarodzieje czystej krwi są lepsi od innych, jest głupie, zaściankowe i niskie, ty nie musisz taki być…

 – Nie waż się obrażać ojca! – Nick poderwał się na równe nogi, a Jerry spojrzał na niego ze smutkiem. Rudowłosy Walters kontynuował, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby: – To u niej siedziałeś całe wakacje, kiedy uciekłeś z domu, prawda? Oczywiście, że tak. I co sądzisz o jej ojcu? Spodobał ci się?

 Jerry odpowiedział po dłuższej chwili milczenia:

 – Z przykrością stwierdzam, że okazał się dużo bardziej ludzki, uprzejmy i uczynny, niż nasz ojciec.

 Nick wyciągnął różdżkę i wycelował nią w brata. Jerry nawet się nie poruszył. Nick był bliski krzyku:

 – Powiedziałem ci, że masz nie obrażać ojca! Jak śmiesz porównywać go do jakiejś szlamy…

 Na te słowa Jerry też wyciągnął różdżkę i wstał. Żaden z nich nie atakował drugiego, ale czuć było napięcie wiszące w powietrzu.

 W tym momencie podeszła do nich profesor McGonagall i rzuciła ostrym tonem:

 – Panowie, proszę w tej chwili schować różdżki, albo obaj dostaniecie szlaban! Jeśli macie sobie coś do wyjaśnienia, możecie o tym porozmawiać, jak zwykli to robić poważni ludzie!

 Przez chwilę żaden z nich się nie ruszał, w końcu Jerry opuścił różdżkę. Nick zrobił to samo i rzucił:

 – Nie mam mu nic więcej do powiedzenia, pani profesor.

 Po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Usłyszał jeszcze, jak nauczycielka transmutacji mówi do Jerry’ego:

 – Panie Walters, jeżeli ma pan w sobie aż tyle energii, która nie może znaleźć ujścia, proponuję rozważyć wstąpienie do Klubu Pojedynków. Tam będzie pan mógł grozić innym różdżką, ale wszędzie indziej ma być spokój, czy wyrażam się jasno?

 Na co Jerry odpowiedział:

 – Oczywiście, pani profesor. I wie pani co? Chyba zrobię tak, jak pani radzi.

 

 *

 

 – Gratulacje – powiedział Nick i uścisnął rękę Tonks, a potem Jerry’emu.

 – Dobrze walczyłeś – pochwaliła go Tonks.

 – Niedostatecznie dobrze, jak się okazało – Nick uśmiechnął się.

 – No co ty, stary, trzecie miejsce to przecież bardzo dobry wynik – powiedział Jerry.

 Nick uśmiechnął się.

 – Niby tak, ale zawsze mogło być lepiej – powiedział. – Za rok cię pokonam, zobaczysz. Ciesz się tym swoim pierwszym miejscem, póki możesz. – Po tych słowach uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jerry wyszczerzył zęby w odpowiedzi.

 – Nie masz szans – odpowiedział.

 – Rzeczywiście, nie masz – rzekła Tonks, też się uśmiechając. – Za rok wygram ja, nie będę znowu druga. – Po tych słowach zwróciła się do Jerry’ego. – Ale muszę przyznać, że walczysz bardzo dobrze. Nie myślałeś, żeby to jakoś wykorzystać?

 – Co masz na myśli?

 – Nie zastanawiałeś się nigdy nad karierą aurora?

 – Nie wiem – powiedział Jerry uśmiechając się nieskromnie. Nick wiedział, że nie mówi prawdy. Jego brat myślał o tym nie raz. Jerry po chwili podjął temat: – A ty?

 – Ja się zastanawiałam. Byłoby całkiem nieźle, co? Polowalibyśmy na czarnoksiężników, pomagalibyśmy ludziom… – jej oczy błyszczały, kiedy to mówiła. – Oczywiście, to nie będzie takie proste, musimy się bardzo dobrze uczyć, musimy być najlepsi z każdego przedmiotu… Ale to jest do zrobienia, nie?

 – Jest – odpowiedział Jerry rozmarzonym tonem. Widać było, że ten pomysł coraz bardziej mu się podobał.

 Nick spoglądał to na jedno, to na drugie, w końcu odezwał się:

 – Ja też będę aurorem.

 Brwi Jerry’ego powędrowały do góry. Tonks uśmiechnęła się promiennie i powiedziała: – Oczywiście, że tak! Pomyślcie, jakie by to było cudowne, gdybyśmy wszyscy zostali aurorami!

 Nick musiał przyznać jej rację. Ten pomysł podobał mu się coraz bardziej, ale chyba z innych powodów, niż Tonks i Jerry’emu. Aurorzy mieli przecież pozwolenie na używanie – mówiąc bardzo delikatnie – różnych środków perswazji wobec czarnoksiężników, a choć Nick nie przyznałby tego nawet przed samym sobą, zaczynały go ciekawić i pociągać pewne rodzaje magii, których tu, w Hogwarcie, nikt by go nie nauczył…

 

 *

 

 Było nieznośnie gorąco, Nick był już cały spocony, a dopiero wyszedł z domu. Do celu było jeszcze tak daleko!

 Zobaczył Jerry’ego idącego z naprzeciwka w jego kierunku i zaklął cichutko.

 – Gdzie idziesz? – zagadnął go brat.

 – Do miasta – odpowiedział Nick wymijająco. Jerry nie dał jednak za wygraną:

 – Tego to już się domyśliłem, wyobraź sobie. Ostatnio często tam chodzisz, chyba codziennie. – Po chwili milczenia zapytał: – Mogę iść z tobą?

 – A po co? – pytaniem na pytanie odpowiedział Nick, chyba nieco ostrzej, niż zamierzał.

 – Bez powodu. Nie mam co robić, a dawno nie rozmawialiśmy.

 – Sumy są w tym roku, jestem zajęty, muszę się uczyć. Nie wszystkim przychodzi to tak łatwo, jak tobie.

 – Chodzi o to, że jestem animagiem? Dalej jesteś zły?

 – Nie jestem zły – odpowiedział Nick tonem, który wskazywał na coś wręcz przeciwnego. – Po prostu mogłeś wcześniej powiedzieć, że się uczysz. Może ja też bym wtedy spróbował? Mógłbyś mi pomóc, ale nie, nie raczyłeś wspomnieć mi o tym słowem, dopóki się nie nauczyłeś.

 – Nick, uczyłem się tego trzy lata…

 – No właśnie! Miałeś trzy lata na to, żeby mi powiedzieć, ale nie, po co…

 – No dobrze, Nick, przepraszam. Masz rację, mogłem ci powiedzieć. Po prostu… po prostu nie wiedziałem, czy będziesz zainteresowany…

 – Jasne, jasne. Daj już sobie spokój.

 – Wiesz, możesz zacząć w każdej chwili, jeszcze mogę ci pomóc.

 – Teraz nie mam czasu, uczę się do sumów. Potem też nie będę miał czasu, będę się uczył do owutemów. Potem też nie będę miał czasu, będę się uczył na aurora, bo naprawdę mi na tym zależy, w przeciwieństwie do ciebie.

 – O przepraszam bardzo, a skąd to przypuszczenie?

 – Nie robisz nic w tym kierunku.

 – Jeszcze się zdziwisz, zobaczysz.

 Tak rozmawiając doszli do miasta. Nick zastanawiał się, czy nie pochodzić trochę bez celu między budynkami, a nuż uda mu się zgubić brata, stwierdził jednak, że szkoda czasu. Śpieszyło mu się do księgarni, tam też od razu się skierował.

 Weszli do środka. Za ladą siedziała młoda, ładna czarnowłosa dziewczyna, która uśmiechnęła się, jak tylko ich zobaczyła.

 – Dzień dobry!

 – Dzień dobry – odpowiedzieli.

 – Mogę w czymś pomóc?

 – Na razie dziękujemy – powiedział jej Nick, po czym wszedł między regały. Jerry podążył za nim.

 – Dlaczego właściwie przyszliśmy do mugolskiej księgarni? – zapytał Nicka.

 – Często tu przychodzę. To mnie uspokaja.

 – Uspokaja?

 – Obrazki w tych książkach się nie ruszają, mugole wypisują najróżniejsze głupoty… Nie potrafię wyjaśnić. Lubię tu przychodzić.

 – No dobrze… – powiedział Jerry, uśmiechając się. – To ty się tu uspokajaj, a ja zaraz wrócę – po czym odwrócił się i odszedł. Nick obserwował go dyskretnie zza regału.

 Jerry podszedł do pracownicy księgarni, pochylił się nad ladą i coś do niej powiedział. Nick z tej odległości nie słyszał, co, ale widział, jak dziewczyna czerwienieje i śmieje się uroczo. Jerry również się uśmiechnął i kontynuował rozmowę. Nick odwrócił się, zdjął z półki jedną z książek i przekartkował ją. Po chwili odłożył ją na miejsce. Jakiś czas stał nieruchomo, oczy miał skierowane na grzbiety książek, ale ich nie dostrzegał. Myślał o czymś innym.

 Odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do brata.

 – Jerry, idziemy.

 Jerry spojrzał na niego i odpowiedział:

 – Już, momencik – po czym ponownie zwrócił się do czarnowłosej dziewczyny: – To może dzisiaj wieczorem?

 Jego rozmówczyni uśmiechnęła się zalotnie i odpowiedziała:

 – Czemu nie? Przyjdź, jak skończę pracę.

 – Będę na pewno – odrzekł Jerry, po czym wyszli z księgarni i skierowali się z powrotem do domu. Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał. Jerry szedł uśmiechnięty i zamyślony, Nick natomiast cały spięty. W końcu zapytał:

 – Umówiłeś się z nią?

 – Słyszałeś przecież.

 Znowu chwila przerwy.

 – To mugolka.

 – Proszę cię, nie zaczynaj nawet.

 Nick nie odezwał się już ani słowem.

 

 *

 

 – Ciągle jeszcze jej nie powiedziałeś?

 Tonks – tym razem jej włosy były białe jak śnieg – siedziała na parapecie i rozmawiała z Jerrym, który zrobił teraz zakłopotaną minę. Znajdowali się na zatłoczonym korytarzu, mijała ich niezliczona rzesza ludzi idących w obie strony, nie zauważyli więc Nicka podsłuchującego ich rozmowę.

 – No… No jakoś nie – Jerry wzruszył ramionami.

 – Człowieku, jesteście razem już prawie dwa lata! Kiedy zamierzasz jej powiedzieć, że jesteś czarodziejem? Po ślubie?

 – Tonks, zrozum, to nie takie proste… Ja ją naprawdę kocham… A co, jeśli ona mnie rzuci, jak jej to powiem? Co, jeśli to będzie dla niej za dużo? Jeśli nie będzie potrafiła się z tym pogodzić?

 – No, właściwie to nie wiem, jak zareaguje, ja już teraz nie potrafię zrozumieć tej dziewczyny – rzuciła wesoło Tonks, a gdy Jerry podniósł pytająco brwi, dodała: – No wiesz, wytrzymała z tobą tyle czasu, coś musi być z nią nie tak. – Jerry uśmiechnął się na te słowa, ale za nim zdążył odpowiedzieć, Tonks zapytała: – A powiedziałeś już o niej ojcu i Nickowi?

 – Zwariowałaś? – zapytał Jerry z autentyczną zgrozą w głosie. – Nie wiem, co by się stało, gdyby mój ojciec się o niej dowiedział. Pewnie by mnie wydziedziczył, ale boję się, że chciałby zrobić jej krzywdę.

 – No co ty, na pewno by nie…

 – Tonks, jesteś moją najlepszą przyjaciółką od prawie siedmiu lat, i jak myślisz, dlaczego nigdy mu cię nie przedstawiłem? Bo wiem, jakby zareagował, gdyby się dowiedział, że twój tata jest mugolakiem. Byłabyś skreślona z miejsca, mnie kazałby przestać się z tobą widywać. Ja oczywiście bym go nie posłuchał, co jeszcze bardziej by go rozwścieczyło. Ty go nie znasz, on jest taki zaślepiony… – Jerry oparł się o ścianę obok okna, na parapecie którego siedziała Tonks. Mówił teraz bardziej do siebie, niż do niej. – Ma świra na punkcie czystości krwi. Tak tego nie lubię… On wartościuje ludzi tylko i wyłącznie na tej podstawie. Nieważne, że ktoś jest podły i okrutny, póki ma czystą krew, wszystko jest w porządku… A jeśli ktoś jest mugolakiem, to nieważne, że jest miły, pomocny, uprzejmy, sympatyczny, to wszystko nie ma znaczenia… I tak jest skreślony… Wiesz, czasem mi się wydaje, że gdyby Sama-Wiesz-Kto żył w naszych czasach, to mój ojciec chętnie by się do niego przyłączył… Nie wiem, co by zrobił, gdyby dowiedział się, że jego własny syn jest z mugolką…

 Nastała chwila milczenia. Przerwała ją Tonks, pytając cicho:

 – A czemu nie powiedziałeś Nickowi?

 Jerry opuścił głowę, na jego twarzy odmalował się szczery, głęboki smutek.

 – Nick podziela poglądy ojca, choć nie wyraża ich aż tak otwarcie. Przez całe życie miałem nadzieję, że uda mi się je z niego jakoś wyplenić, że dam radę przemówić mu do rozsądku, ale chyba nic z tego. Ci jego niby-przyjaciele tak na niego wpływają… Ale nic dziwnego, od samego początku wiedziałem, że tak będzie, odkąd trafił do Slytherinu… Nie potrafię powiedzieć, jakby zareagował, gdybym mu powiedział. Naprawdę nie wiem…

 Przez chwilę ani Tonks, ani Jerry się nie odzywali. W końcu dziewczyna uśmiechnęła się i zapytała:

 – To ona dała ci ten medalik, z którym się nie rozstajesz?

 Jerry uśmiechnął się promiennie.

 – Ona – przyznał. – W środku jest kawałek pergaminu z jej podpisem, widzisz? – Otworzył medalion i pokazał przyjaciółce zawartość. – Ona ma taki sam, z moim podpisem.

 Na twarzy Tonks wykwitł kpiący uśmieszek.

 – Ty i te twoje romantyczne bzdury… Nie mogę się nadziwić, że ty naprawdę lubisz takie rzeczy.

 – Wiem, powtarzasz to co chwilę. Na szczęście Amy też to lubi, dobrze się dobraliśmy – Jerry nagle przestał się uśmiechać, jakby wstrząsnęła nim myśl, jaka właśnie przyszła mu do głowy. – Na świecie jest tyle ludzi, gdzieś na pewno żyje osoba idealna dla ciebie, dla której jednocześnie ty jesteś wymarzonym, wyśnionym ideałem, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że się spotkacie? Bardzo małe, znikome wręcz. A nam się udało…

 Tonks pokiwała głową z udawaną powagą, po czym zadała kolejne pytanie:

 – Kiedy ją poznam?

 Jerry parsknął śmiechem.

 – Nie wiem. Ale poznasz, obiecuję.

 – No pewnie, to oczywiste. Mam tylko nadzieję, że przedstawisz mi ją wcześniej, niż na waszym ślubie.

 Jerry znowu zaczął się śmiać. Kiedy skończył, na jego twarzy zagościł wyraz rozmarzenia. Tonks przyglądała mu się chwilę, po czym rzekła:

 – Kochasz ją, prawda?

 Jerry westchnął, a potem odpowiedział:

 – Tak… Wiesz, czegoś takiego nie czułem nigdy do nikogo. Ja… ja mógłbym zrobić dla niej wszystko, rozumiesz, Tonks? Wszystko, żeby tylko była szczęśliwa, żeby się uśmiechnęła… Ona jest dla mnie wszystkim…

 Tonks uśmiechnęła się ponownie.

 – Jerry… Człowieku, zatraciłeś się doszczętnie! – W tym miejscu znowu się roześmiała. – Ja nawet widzę, kiedy ty o niej myślisz, masz wtedy taki cielęcy wzrok, masz serca zamiast oczu!

 Jerry uśmiechnął się i odpowiedział:

 – No całkiem możliwe… Ale czy to źle?

 Nick stwierdził, że usłyszał już dość. Odszedł w swoją stronę, niezauważony ani przez Tonks, ani przez swojego brata.

 

 *

 

 – Zrobiłeś, co ci kazałem, synku? – Richard Walters siedział na fotelu i patrzył na stojącego przed nim syna spode brwi. Ostatkiem sił powstrzymywał wściekłość. Nick wciąż miał przed oczami ten niekontrolowany wybuch gniewu ojca, którego był świadkiem dwie godziny temu, kiedy w końcu wyjawił mu, co zrobił Jerry. Nick bał się ojca. Bardzo go kochał, ale też się bał.

 – Tak, tato. Ale…

 – Ale co, synku?

 – Chyba szukają nas śmierciożercy, tato. Widziałem jednego, kręci się po mieście, chce chyba przeciągnąć nas na swoją stronę, podobno chodzi o Bode’a, wie, że go znamy, a teraz na pewno dowie się, że mieszkamy w okolicy, po tym, co tam zrobiłem…

 – Nie przejmuj się tym, Nick. Jeżeli śmierciożercy cię znajdą, to radzę ci się do nich przyłączyć. Nie wiem, czy te pogłoski o powrocie Sam-Wiesz-Kogo są prawdą, czy nie, ale to nieważne. Śmierciożercy zawsze walczyli o to, co słuszne. Sam bym się do nich przyłączył, gdybym był młodszy… Jeżeli tamten z miasteczka cię znajdzie, to z nim współpracuj. A co do tego, o co cię prosiłem… Dobrze, że to zrobiłeś, bardzo dobrze. Nie mogę uwierzyć… Mój własny syn…

 – Przykro mi, tato – powiedział cicho Nick. Jego ojciec spojrzał na niego nieco łagodniej.

 – No, przynajmniej ty mi się udałeś, Nick. Ty nigdy nie sprawiłbyś mi takiego zawodu, jak twój brat, prawda?

 – Oczywiście, tato.

 Nagle usłyszeli łomot u drzwi, potem kroki. Ktoś wspinał się po schodach na górę. – Schowaj się, Nick! Szybko! Nick nie wiedział, dlaczego ojciec kazał mu to zrobić, był jednak posłuszny. Życie nauczyło go, żeby wypełniać polecenia Richarda Waltersa natychmiast, bez zastanowienia, choćby były pozbawione sensu. Tak było po prostu bezpieczniej.

 W tej samej chwili, w której Nick zniknął pod łóżkiem, do pokoju ojca wpadł Jerry. Kipiał gniewem, w ręce wciąż ściskał bukiet róż. Kilka było połamanych, kilku brakowało główek. Bukiet nadawał się tylko do śmietnika, Jerry jednak tego nie zauważał.

 – CO ZROBIŁEŚ?! – ryknął na ojca.

 – Uspokój się, synu, i mów konkretnie, o co ci chodzi, bo nic nie rozumiem.

 Jerry wydał ryk wściekłości i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. Łapał się co chwilę za głowę, był bliski wyrywania sobie włosów z wściekłości.

 – Co jej zrobiłeś?!

 Richard Walters przybrał zatroskany wyraz twarzy.

 – Komu, Jerry?

 – DOBRZE WIESZ, KOMU! AMY!

 – Amy? – Ojciec udał zdziwienie. – A kto to taki, ta Amy?

 Jerry z niesamowitą szybkością wyciągnął różdżkę i wycelował nią w ojca.

 – Nie udawaj. Mów, co jej zrobiłeś!

 – Jerry… Podniósłbyś rękę na własnego ojca? I to za co? Za jakąś parszywą mugolkę?

 – MÓW, CO JEJ ZROBIŁEŚ!

 Twarz Richarda Waltersa w końcu zdradziła prawdziwe emocje, jakie nim targały. Pojawił się na niej wyraz gniewu, czystej wściekłości, wręcz obłędu.

 – Zrobiłem to, co należało zrobić. Zawiodłem się na tobie, synu, strasznie się zawiodłem. Nie tak cię wychowywałem. Czyż nie nauczyłem cię, że czystość krwi to podstawa? Że za wszelką cenę powinieneś starać się ją zachować, bo to powód do dumy? A co ty zrobiłeś, Jerry? Prowadzasz się z jakąś brudną mugolką, z jakimś ścierwem…

 – ZAMKNIJ SIE! NIE MÓW TAK O NIEJ!

 – Uspokój się i daj mi dokończyć – ojciec znów zapanował nad emocjami. – Wyświadczyłem ci przysługę, Jerry. Ona cię omotała, sprowadziła na złą drogę. Nie wiem, po co, zapewne miała w tym jakąś korzyść, mugole zawsze chcieli, i zawsze chcieć będą, nas wykorzystać, zapamiętaj to sobie, synu. Z czasem przyznasz mi rację, zrozumiesz, że zrobiłem to dla ciebie, dla twojego dobra. Kiedyś mi podziękujesz, że cię od niej uwolniłem, mój synu.

 Jerry kręcił z niedowierzaniem głową.

 – Nienawidzę cię – powiedział cicho. – Nienawidzę tak, jak nikogo innego. A najgorsze jest to, że ty naprawdę wierzysz w to, co mówisz… – Po tych słowach znów zaczął krzyczeć: – A teraz mów, gdzie ona jest! CO Z NIĄ ZROBIŁEŚ?!

 – Ja? Nic a nic – ojciec podniósł ręce na znak, że jest niewinny.

 – MÓW PRAWDĘ! BYŁEM U NIEJ, CHCIAŁEM JEJ W KOŃCU POWIEDZIEĆ, ŻE JESTEM CZARODZIEJEM, A JEJ DOM BYŁ ZNISZCZONY, LEŻAŁY TAM SAME GRUZY, WIDZIAŁEM CIAŁA JEJ RODZICÓW, A JEJ NIE BYŁO! CO Z NIĄ ZROBIŁEŚ?!

 – Uspokój się, Jerry, tak do niczego nie dojdziemy. Nic jej nie zrobiłem, jestem już na to za stary. Uwierz mi, gdyby to była moja sprawka, inaczej bym to załatwił, ci brudni mugole cierpieli by straszliwe męki, zanim bym z nimi skończył… – Richard zdawał się odpływać, tracić kontakt z rzeczywistością, przejęty wizjami, które miał teraz najpewniej przed oczami. – O tak, inaczej bym to załatwił, zdecydowanie inaczej… Ale, jak mówiłem, jestem już za stary… Nie, Jerry, to nie ja, nie osobiście. Kazałem Nickowi się tym zająć. Miał zabić tylko ją, jest teraz aurorem, może używać Zaklęć Niewybaczalnych bezkarnie, jeżeli powie, że walczył z jakimś czarnoksiężnikiem… Jak mówię, miał zabić tylko ją, ale jeżeli natknął się na jej rodziców, to doskonale go rozumiem…

 – Nick… – Jerry najwidoczniej nie mógł uwierzyć w to, co słyszał, wyglądał, jakby uszło z niego powietrze. – Nie…

 – Teraz doceń, jakiego masz brata, Jerry. On to zrobił dla ciebie, ryzykował własną karierą, aby uchronić cię przed popełnieniem największego błędu w życiu. Ale nie martw się, Jerry… Wszystko będzie dobrze… Teraz już wszystko będzie dobrze… – Richard Walters wstał z fotela z widocznym wysiłkiem i rozłożył szeroko ramiona. – Przebaczam ci, synu. Zbłądziłeś, ale ci wybaczam. Przytul mnie, Jerry, i zapomnimy o tym… nieporozumieniu…

 Jerry patrzył na ojca z niedowierzaniem. Pokręcił głową, a na jego twarzy odmalowała się nienawiść.

 – Jesteś nienormalny… JESTEŚ NIENORMALNY! JA JĄ KOCHAŁEM! I TY TWIERDZISZ, ŻE MI WYBACZASZ! NIENAWIDZĘ CIĘ! NIENAWIDZĘ!

 Jerry Walters ponownie wycelował różdżką w swojego ojca i wykrzyczał zaklęcie, w które włożył całą swoją wściekłość, całą nienawiść i cały ból:

 - AVADA KEDAVRA!

 Nick patrzył, jak siła zaklęcia odrzuca jego ukochanego ojca do tyłu, jak ten ląduje w fotelu i jak potem się z niego osuwa, by zatrzymać się u stóp swojego zabójcy. Zapragnął go pomścić, zapragnął wyskoczyć spod łóżka i zrobić Jerry’emu to samo, co ten zrobił Richardowi.

 Nie zrobił tego jednak. Poczekał, aż Jerry wypuści z rąk kwiaty, które kurczowo ściskał przez cały czas, i wyjdzie z pokoju. Dopiero po tym wyszedł spod łóżka. Podszedł do ciała ojca i przyjrzał się mu. Kochał ojca, czuł teraz ból, ale z drugiej strony… To oznaczało koniec życia w ciągłym strachu… Koniec przejmowania się tym, co pomyśli sobie ojciec… Mógł teraz robić, co chciał…

 A Nick bardzo dobrze wiedział, czego chciał.

 Zszedł schodami na dół i wyszedł z domu frontowymi drzwiami.

 Tylko nadzwyczajny refleks, nabyty dzięki latom treningu w Klubie Pojedynków, a potem w trakcie szkolenia na aurora, pozwolił mu odbić Zaklęcie Oszałamiające, które nadleciało w jego kierunku nie wiadomo skąd.

 Nick stał naprzeciw swojego brata, oboje celowali w siebie różdżkami. Jerry dyszał ciężko, chyba po raz pierwszy w życiu nie panował nad swoimi emocjami.

 – CO JEJ ZROBIŁEŚ?! – wykrzyknął.

 Nick nie odpowiedział, patrzył tylko na brata. Czuł narastającą w sobie wściekłość, straszliwą, nieposkromioną.

 Jerry wrzasnął raz jeszcze:

 – ZADAŁEM CI PYTANIE! CO JEJ ZROBIŁEŚ?!

 Nick nie wytrzymał. Krzyknął równie żarliwie, jak przed chwilą jego brat:

 – NIC JEJ NIE ZROBIŁEM! Jaki ty jesteś ślepy! Naprawdę sądzisz, że mógłbym jej zrobić krzywdę?!

 Jerry już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale zamknął je i zmarszczył brwi. Po chwili odezwał się, już nieco ciszej:

 – Nick…? Czy dobrze rozumiem…?

 – Oczywiście, że dobrze! Kochałem ją, Jerry! I pierwszy ją poznałem! Była moja! A ty mi ją zabrałeś!

 – Była… Co? O czym ty mówisz?

 – A myślisz, że po co chodziłem do tej biblioteki, wtedy, w wakacje? Dla mugolskich książek?! Chodziłem tam, żeby chociaż na nią popatrzeć, skoro nie mogłem nawet marzyć o byciu z nią, wiedziałem, co powiedziałby tata! Ale ty musiałeś się przypałętać, musiałeś pójść tam ze mną, musiałeś się z nią umówić!

 – Nick, gdybym wtedy wiedział…

 – Wiesz teraz! I co, zostawisz ją?

 – Ja… Nie! Zwariowałeś?! Ja ją kocham!

 – JA TEŻ!

 – Nick, bądź poważny! Skoro nie miałeś odwagi sprzeciwić się ojcu, skoro jego zdanie było dla ciebie ważniejsze, niż ona, to nie moja wina! Nie zrezygnuję z niej!

 – Ile już czasu jesteście razem? Pięć lat? A ona dalej nie wie, że jesteś czarodziejem!

 – Miałem zamiar powiedzieć jej dzisiaj! Teraz, kiedy zostałem aurorem, mogę wreszcie wyprowadzić się stąd, zamieszkać z nią gdzieś daleko stąd! A ty… NICK! TY ZABIŁEŚ JEJ RODZICÓW!

 – Stanęli na mojej drodze, kiedy po nią przyszedłem.

 – Stanęli na… Co? Kiedy po nią… NICK, GDZIE ONA JEST?!

 – Tam, gdzie jej nigdy nie znajdziesz. Nie, Jerry, nie będziesz z nią, póki żyję! Ona jest moja, moja, słyszysz?!

 Jerry patrzył na Nicka niewidzącymi oczami. Zdawał się błądzić myślami gdzieś daleko stąd. Nagle rzucił się pędem w stronę Nicka z gniewnym okrzykiem na ustach.

 Nick posłał w jego stronę wiązankę zaklęć, które Jerry odbijał w biegu. Kiedy był już stanowczo za blisko, rudy Walters deportował się.

 Problem w tym, że Jerry zdążył złapać go za szatę.

 Wylądowali na polu pszenicy, niedaleko torów kolejowych. Nick odskoczył od brata i zaatakował ponownie. Jerry odpowiedział atakiem na atak.

 Nick walczył już z Jerrym wiele razy, jednak nigdy na śmierć i życie, tak jak teraz. To była zupełnie inna walka, niż w Klubie Pojedynków, inna, niż w czasie aurorskiego szkolenia. Znał dobrze swojego brata, wiedział, czego może się po nim spodziewać. Jerry walczył doskonale, Nick niechętnie przyznawał, że dużo lepiej od niego, ale tym razem nie zwycięży. Tym razem to Nick będzie górą.

 A przynajmniej nie da się pokonać.

 Nagle usłyszeli dźwięk pędzącego pociągu. Musiał być już blisko, skoro odgłosy, jakie wydawał, przebiły się przez huki zaklęć. Oboje zwrócili twarze w kierunku źródła dźwięku. Jerry spojrzał Nickowi w oczy i chyba domyślił się, co ten chce zrobić. Znowu w ostatniej chwili złapał brata, tym razem za ramię. Nick deportował się raz jeszcze.

 Pojawili się na korytarzu pędzącego pociągu, ku przerażeniu podróżujących nim ludzi. Walczyli dalej, a pasażerowie pociągu wrzeszczeli jak opętani, widząc błyski zaklęć. Jerry starał się, aby żadnym ze swoich zbłąkanych czarów nie trafić w nikogo postronnego, Nick nie przejmował się tym wcale. Kilka osób zostało trafionych, i co z tego? To tylko mugole.

 Nick posłał w kierunku Jerry’ego zaklęcie uśmiercające. Ten instynktownie uchylił się, a potem zrozumiał, co zrobił. Odwrócił się, wodząc wzrokiem za świetlistym, zielonym promieniem, i z przerażeniem ujrzał, jak czar trafia w małego, mniej więcej czteroletniego chłopca.

 – NIE! – krzyknął Jerry.

 Nick wykorzystał jego rozkojarzenie i natarł ze zdwojoną siłą. Jerry parował jego ataki, a w jego oczach pojawiło się coś nowego. Nickowi wydawało się, że to upór i stanowczość, jakich nigdy jeszcze u swojego brata nie widział.

 W końcu Jerry wykorzystał moment, w którym jego brat odsłonił się, próbując rzucić zaklęcie. Wycelował w Nicka różdżką i krzyknął:

 - Legilimens!

 Tego Nick się nie spodziewał. Zaskoczony, nie zamknął swojego umysłu. Zobaczył wyraźnie las i jaskinię, w której umieścił Amy, zobaczył sam siebie, jak rzuca czary, które miały nie pozwolić jej opuścić tego miejsca, a także nie wpuścić do niego nikogo z zewnątrz.

 Nagle znowu jego oczom ukazało się wnętrze pociągu, a na środku Jerry, coraz większy w miarę, jak się zbliżał. Jerry złapał Nicka za rękę i teleportował się.

 Wylądowali w lesie, przy wejściu do jaskini. Jerry odepchnął Nicka i wystrzelił w jego kierunku oszałamiaczem. Nick sparował zaklęcie, jednak jego siła pchnęła go na drzewo. Uderzył głową o pień i zrobiło mu się ciemno przed oczami.

 Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim odzyskał przytomność, ale raczej niedużo. Słońce nie przesunęło się na niebie prawie wcale. Rozejrzał się po okolicy. Daleko między drzewami dostrzegł samotną postać w czarnej szacie, z kapturem na głowie. Czyli ten śmierciożerca z miasteczka naprawdę go szuka. No cóż, Nick miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia, zanim pozwoli mu się znaleźć.

 Wszedł do jaskini. Dotarł do rozwidlenia dróg i ruszył ścieżką prosto do miejsca, w którym zostawił Amy. Nie przypuszczał, że to, co tam zobaczy, tak na niego zadziała.

 Zobaczył Jerry’ego obejmującego swoją dziewczynę. Oboje klęczeli. Widać było, że Amy jest przerażona, była bliska szaleństwa ze strachu. Nie rozumiała, co się wokół niej działo. Jerry szeptał raz po raz, że wszystko będzie dobrze, a ona powoli się uspokajała. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że czuje się bezpieczna w ramionach Jerry’ego, że bardzo go kocha, że mu ufa.

 W tamtej chwili Nick zrozumiał, że Amy nigdy nie będzie jego, że nigdy nie będzie patrzyła na niego tak, jak na jego brata. Że nigdy nie zobaczy w nim tego, co widziała w Jerrym. Zrozumiał, że w jego przyszłości nigdy nie będzie Amy. Wycelował więc różdżkę w dziewczynę. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, gdy wypowiadał zaklęcie.

 Jerry trzymał Amy w objęciach tak kurczowo, że nie poczuł nawet, jak wiotczeje mu w ramionach. Nie zauważył, że umarła, dalej uspokajał ją najlepiej, jak umiał. Kiedy dotarło do niego, co się stało, w pierwszej chwili nie zrobił nic, tylko patrzył na jej twarz. Na jej piękną twarz.

 A potem wydał z siebie krzyk przepełniony takim bólem, jakiego niewielu ludzi doświadczyło w swoim życiu.

 Jerry zaniósł się łzami i choć wiedział, że już za późno, wciąż powtarzał:

 – Amy! Amy, nie odchodź! Amy…!

 Ucichł po dobrej chwili. Wstał i spojrzał na Nicka, którego twarz w dalszym ciągu wyrażała pustkę.

 – Dlaczego… – wychrypiał Jerry. Każde słowo przychodziło mu z trudem. – Dlaczego… to zrobiłeś…?

 – Jeżeli nie będzie moja – powiedział Nick powoli – to twoja też nie będzie.

 Jerry wydał z siebie ryk wściekłości i znów zaatakował Nicka. Nacierał z taką siłą, że jego brat był zmuszony się cofać. Dotarli aż do rozwidlenia dróg. Walka trwała w najlepsze, żaden z braci nie dawał za wygraną. W pewnym momencie Nick machnął różdżką, a ze ściany odłamały się kawałki skały, które natychmiast poleciały w kierunku Jerry’ego. Ten zdołał odbić pierwsze dwie, trzecia natomiast uderzyła go w brzuch, czwarta w głowę, rozcinając mu skórę na skroni. Nick machnął różdżką raz jeszcze, odrzucając Jerry’ego w boczną odnogę jaksini. Jerry próbował wstać, Nick jednak machnął różdżką kolejny raz, podrywając go w powietrze i ciskając o ścianę.

 Jerry uderzył w nią głową z ogromną siłą i nieprzytomny padł na ziemię.

 Nick Walters patrzył przez chwilę na swojego brata, potem podszedł do niego. Zabrał naszyjnik, który kiedyś podarowała mu Amy, i zarzucił sobie na szyję. Udał się w kierunku wyjścia z jaskini, gdzie przypomniał sobie o śmierciożercy, który go szukał.

 Mimo rady ojca, nie chciał pozwolić mu się znaleźć. Przynajmniej nie teraz. Teraz musiał sobie wszystko poukładać, przemyśleć pewne sprawy. Z głośnym trzaskiem Nick Walters deportował się z jaskini.

 

 *

 

 Nick obudził się na dywanie jakiejś komnaty. Wstał i stanął oko w oko z Czarnym Panem.

 Wiedział, że to on. Nikt inny nie mógł przecież wyglądać tak… strasznie. Te oczy… Te nozdrza… Ta wszechobecna aura potężnej, straszliwej mocy…

 – Usiądź, Nick – powiedział Lord Voldemort swoim wysokim głosem. Nick posłusznie usiadł. Czarny Pan kontynuował: – Wiesz, kim jestem, prawda? – Rudowłosy mężczyzna skinął głową.

 – Wiem.

 – To dobrze. Pomyślałem sobie, że mógłbyś mi pomóc. Chciałbyś mi pomóc, Nick?

 Nick pomyślał o ojcu, o radzie, jaką od niego otrzymał, zanim ten zginął. Domyślał się, że marzeniem Richarda Waltersa byłoby, aby jego syn pomagał Czarnemu Panu, aby mu służył.

 – Chcę.

 Lord Voldemort uśmiechnął się.

 – Dobrze, dobrze. Ale zanim powiem ci, czego od ciebie oczekuję, musisz coś zrobić. To ważne, bardzo ważne. Widzisz, Nick, jednym z moich sług zostanie wkrótce twój brat.

 Nick zmarszczył brwi.

 – Co? Przecież on wcale nie…

 Voldemort przerwał mu uniesieniem ręki.

 – Ja to wiem, Nick, i ty to wiesz, ale tak się składa, że nie wie tego twój brat. Widzisz, stracił pamięć, a ja chcę się upewnić, że jej nie odzyska – z tymi słowami wręczył Nickowi małą, pustą fiolkę.

 – Co… co mam z tym zrobić?

 – Przelej tu swoje wspomnienia, które go dotyczą, Nick, i trzymaj zawsze przy sobie. To ważne. Bardzo przydałby mi się ktoś taki, jak twój brat. Jeżeli odzyska pamięć, będę winił za to ciebie, rozumiesz?

 Nick ponownie skinął głową, tym razem bez słowa.

 – Zatem bardzo się cieszę – Lord Voldemort kontynuował. – A teraz powiem ci, jak możesz mi pomóc…

 

 

EPILOG II

 

 

 

 

 Młody mężczyzna zamilkł. Przez chwilę ani on, ani drugi, starszy, nie odzywali się ani słowem. Każdy z nich pogrążony był w myślach. Wreszcie starszy odezwał się:

 – Synu, bardzo cię przepraszam…

 – Za co? – Przerwał mu młodszy. – Za to, że kazałeś Nickowi zamordować kobietę, którą kochałem? Za to, że nie mogłeś zaakceptować, że wybrałem ją, zamiast jakiejś czarownicy czystej krwi? Czy za coś jeszcze innego?

 – Za wszystko, Jerry. Za to, że całe twoje życie oczekiwałem od ciebie, że będziesz postępował zgodnie z zasadami, których nie uznawałeś. Za to, że wymagałem od ciebie, abyś był kimś, kim nie jesteś.

 – Może więc ucieszyło cię to, że zatraciłem siebie, że nieświadomie złamałem wszystkie swoje zasady, zapomniałem o wszystkich wartościach, jakie wyznawałem, i stałem się takim synem, jakiego zawsze chciałeś?

 – Nie, Jerry. Nie ucieszyło mnie to. Ja… za to też cię przepraszam.

 – Daruj sobie. Nic mi po twoich przeprosinach. Przegrałem całe swoje życie, a teraz już tego nie naprawię.

 – Synu, tym ostatnim czynem odkupiłeś swoje winy…

 – I co z tego? – Młodszy mężczyzna z trudem powstrzymywał krzyk. – Co z tego? Nigdy nie wybaczę sobie tego, co robiłem! Nie masz pojęcia, ilu niewinnych ludzi zabiłem, ludzi, których kiedyś chciałem chronić przed takimi, jak ja! Stałem się dokładnie tym, co przysięgałem niszczyć! Nigdy sobie tego nie wybaczę… – Po tych słowach ukrył twarz w dłoniach.

 Starszy mężczyzna po chwili milczenia podjął rozmowę:

 – Nie mogę ci już więcej pomóc, Jerry. Powiedziałeś mi już wszystko, co chciałeś. Chyba, że jest coś jeszcze?

 – Nie – odpowiedział młodszy. – Już nic.

 – Wiem, z kim chciałbyś teraz porozmawiać. Nie będę cię zatrzymywać.

 Młodszy popatrzył na starszego ze szczerym zdziwieniem.

 – O czym ty mówisz? – zapytał.

 Starszy wskazał na coś palcem. Młodszy podążył wzrokiem we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł niczego, prócz nieposkromionej bieli. Po chwili jednak tam, gdzie przed chwilą nie było niczego, stał pociąg. Wyglądał dokładnie tak, jak Ekspres Londyn-Hogwart, z jedną drobną różnicą.

 Był zupełnie pusty.

 Starszy przemówił ponownie:

 – Wsiadaj. Jedź do niej.

 Młodszy spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem.

 – Co…?

 – Kochasz ją, Jerry. Takie uczucie pokona wszelkie przeszkody. Śmierć nie jest wyjątkiem. Szkoda, że zrozumiałem to tak późno…

 Młodszy mężczyzna wstał, postąpił kilka kroków w stronę pociągu, zatrzymał się i raz jeszcze spojrzał na starszego.

 – Żegnaj – rzekł.

 – Żegnaj, mój synu.

 Po tym pożegnaniu młodszy ruszył w stronę pociągu, tym razem nie zatrzymując się już, nawet się nie oglądając. Drzwi do pociągu były otwarte, wszedł zatem przez nie. W środku nie było nikogo.

 Jak to powiedział jego ojciec? Kochasz ją, a takie uczucie pokona wszelkie przeszkody. Podobało mu się to. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuł się naprawdę szczęśliwy.

 Pociąg ruszył z szarpnięciem, wioząc go do jego ukochanej.

 Wioząc go dalej.

Koniec

Komentarze

 Łukaszu N, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka