A promień światła, który słońce rzuci,
Na szumnej morza igrając topieli
Nie tonie, tylko w tęczę się rozdzieli
I znowu w niebo, skąd wyszedł, powróci.
„Rozum i wiara” Adam Mickiewicz
– Czego chcesz, do diabła?! – wrzasnął przerażony. Leżał w kałuży, z trudem podpierając się jedną ręką. Drugą wystawił przed siebie. Na co liczył Jim? Że błagalny gest zadziała? Uchroni go przed napastnikiem?
Uczucie bezradności narastało z każdą sekundą. Jeszcze chwilę temu Jimmie wydawał polecenia, którym nikt się nie sprzeciwiał. Kiedy uwierzył, że jest bogiem? Dlaczego dotąd dostawał wszystko, czego chciał? Czemu teraz cudowna moc odeszła? – pytania roiły się w głowie, a on na żadne nie znał odpowiedzi. – Jak to, do kurwy nędzy, możliwe?!
*
Pół godziny temu wyszedł z przyjęcia. Zwyczajnego, dobroczynnego, jakich wiele urządzał ostatnimi laty. Jak zwykle otrzymał dokładnie to, o co prosił. Tak, poprosił. Potrafił prosić jak nikt na świecie. Taka kurtuazyjna forma przychodziła mu z łatwością. Dawno już odkrył, że ludzie chętniej współdziałają, gdy nie czują się zmuszani, gdy im się wydaje, że robią coś z własnej woli, że pomagają innym. Czy domyślali się, na co tak naprawdę idą te wszystkie pieniądze? Szczerze wątpił i mało go to obchodziło.
Ważne było, że Jim miał opinię skutecznego biznesmena i filantropa. Optymalny wizerunek wypracował lata temu i to wystarczyło, by ludzie chcieli na niego patrzeć i słuchać. By robili to, o co prosi. Zawsze.
Co mnie podkusiło, by wracać pieszo? – pomyślał, gdy poczuł czyjeś spojrzenie na karku. Spacer nie był racjonalnym wyborem. Limuzyna czekała przed wyjściem z bankietu, luksusowe dziwki w hotelu. A jego naszło, by szwendać się po nocy. Po co? Bo zachciało mu się pobiegać? Przecież dawno sport przestał go pociągać. Aktywność nie rozjaśnia już myśli. Przeciwnie, wbrew logice, zakłócała jego uporządkowany świat. Czy denerwowało go to, że własne ciało było jedynym, które nie poddawało się już całkowicie jego woli? A jednak dziś z niewiadomych powodów zapragnął właśnie odrobiny ruchu.
Gdy spostrzegł, że idzie za nim człowiek w czarnym płaszczu i kapeluszu okrywającym cieniem twarz, przeszedł go dreszcz niepokoju. Nie mógł się jednak zniżyć do tego, by uciekać. Odwrócił się. Poczekał, aż postać zbliży się do niego. Postawił na konfrontację.
Przeliczył się. Mężczyzna nie reagował na pytania, groźby ani gesty. Napierał, wymuszał cofanie, aż wreszcie decyzję o ucieczce. Początkowo rejterada, choć upokarzająca, zdawała się jedynie słusznym wyjściem. Ruszył szybko, jak za dawnych dobrych lat, gdy miał jeszcze motywację, by przekraczać również swoje fizyczne ograniczenia. Spoglądając przez ramię, widział, że nieznajomy szedł równym krokiem, nie przyspieszył.
I choć napastnik zostawał w tyle, im dalej od niego był Jim, tym mniej sił mógł z siebie wykrzesać. Pieprzona adrenalina, działa coraz krócej – pomyślał i wyciągnął drżącą ręką telefon. Miał problem z uspokojeniem oddechu. Nie mógł zebrać myśli i zdecydować, czy dzwonić po kierowcę, czy na policję. Do tego zaczął tracić ostrość widzenia.
Napastnik niespiesznie zbliżył się na odległość kilku kroków. Gdy Jim ponownie rzucił się do ucieczki, usłyszał za sobą śmiech i wołanie:
– Jak na jednonogiego starca radzisz sobie bardzo dobrze.
Jakiego, kurwa, starca?! – pomyślał, a w momencie, gdy do jego świadomości dotarł przymiotnik, Jim zwalił się niczym kłoda na chodnik. Odwrócił się na plecy i spojrzał na nogi. Widział obie, ale prawej, która odmówiła mu przed momentem posłuszeństwa, już nie czuł.
Próbował się odczołgać, choć z każdą sekundą zdawał sobie sprawę, że to bez sensu. Kilka metrów dalej w niewielkim zaułku dojrzał przy śmietniku metalowy pręt. Zdąży do niego dopełznąć, zanim ten potwór go dopadnie. Drąg był masywny. Jim stwierdził, że jeśli dobrze trafi napastnika, ma jeszcze szansę. Czekał, a ważąc w dłoni spory ciężar, poczuł napływ odwagi. Narobiłem w życiu wiele kurestwa, ale nigdy nikogo nie zabiłem – pomyślał. – W końcu musi być ten pierwszy raz. – Uśmiechnął się, choć nie powinno mu być do śmiechu.
Przeznaczenie zbliżało się niespiesznie. No chodź, skurwielu.
– Nie za ciężkie, dziadku?
Jim już miał zakląć paskudnie, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta, ile tak naprawdę ma lat. Wypuścił pręt z dłoni. Spojrzał na nią. Palce w stawach pokrzywione reumatyzmem. Z wierzchu skórę pokrywały starcze plamy. To musi być jakiś pierdolony sen.
*
Wyciągnięta przed siebie ręka ciążyła mu coraz bardziej. Nie da rady dłużej się bronić.
– Zostaw mnie, błagam – powiedział koncyliacyjnym tonem. Raz tylko zdarzyło mu się kogoś w taki sposób poprosić. Szybko się wówczas odegrał. Teraz jednak czuł bezsilność.
Nieznajomy lekkim ruchem odsunął wyciągnięte przez Jima ramię. Złapał go za gardło żelaznym uściskiem. Jim panicznie próbował się wyszarpać, machając coraz bardziej chaotycznie rękami przed twarzą napastnika.
– Nie walcz ze mną, synu – odpowiedział spokojnie mężczyzna. – Ja chcę tylko zabrać cię do domu.
Ręce Jima opadły. Nie wiedział już czy to deficyt tlenu, świadomość porażki, czy też reakcja na słowa napastnika. Jimmie spojrzał w zimne oczy, które się nad nim nachylały. Widział je wielokrotnie w swoich sennych koszmarach. Tym razem zajrzał w głąb i ujrzał w nich wszystko to, o czym zdążył już zapomnieć.
***
Kiedy przestał lubić swoją pracę? Wieki temu.
Dlaczego? Rutyna – z czasem zabija każdą pasję, wypala przyjemność z wykonywanych obowiązków, zmienia zaszczytny przywilej w męczącą codzienność. Procedury – jasne wytyczne są dobre dla młodych. Wskazują, z kim trzeba porozmawiać, a komu pokazać miejsce w szeregu. Dopuszczają ciche działanie, zalecają subtelność, choć z wyjątkami. Gdzie tu miejsce na rozwój i kreatywność. Człowiek – stał się przewidywalny, kurczowo trzymający się życia, jakby ono było sednem istnienia.
Czy jest sens się uczyć? Doskonalić umiejętności, starać wykonywać obowiązki najlepiej, jak się da, skoro niemal każdy przypadek jest taki sam, a zleceń coraz więcej. Taśma, efektywność, skuteczność.
Szeregi młodych operatorów uczonych schematów, a system nauki oparty o zmęczonych powtarzalnością mentorów. Czy to dlatego był jednym z nielicznych posiadających umiejętność prowadzenia rozmów z tymi, którzy przed śmiercią jeszcze na to zasługują? Prawo popytu i podaży?
A może dlatego, że praca w takich warunkach odciska na operatorze piętno? Nie każdy potrafił je udźwignąć. Specjalizacja w konwersacji była niepopularną z wielu powodów i doprowadziła do erozji kompetencji. Nawet u białych kruków.
***
Wstała od biurka. Wyprostowała plecy, aż kilka kręgów z mocno wyczuwalnym chrzęstem znalazło się na swoim miejscu. Uśmiechnęła się. Mimo upływu czasu wciąż potrafiła zadbać o swoje ciało. Nie przesadzała. Miała świadomość, że nie jest nastolatką i najlepszy okres w życiu ma już za sobą. Niemniej cieszyła ją świadomość potrzeb i możliwości organizmu oraz zwycięskie potyczki z tykającym zegarem.
Rozejrzała się wokół. Stanęła przy przeszklonej ścianie. Dziewiętnaście pięter niżej świeciły latarnie. Mrowie samochodów zmierzało w sobie tylko znanych kierunkach. Wróciła wzrokiem do gabinetu. Blade światło komputera pozwalało dostrzec jedynie kilka teczek i luźnych dokumentów leżących na biurku.
Starczy na dziś, jutro też jest dzień – pomyślała i wyłączyła laptopa. Przez chwilę zastanawiała się, czy wziąć go do domu. Wykonała jednak wszystko, co miała zaplanowane. Jak się nad tym dobrze zastanowić, nawet wyprzedzała plan. Była prezesem, nie musiała wszystkiego robić sama. Lubiła mieć jednak pewność, że firma działa tak, jak powinna.
Nie kontrolowała nadmiernie ludzi. Najlepiej pracowali wówczas, gdy mieli poczucie mocy sprawczej. Umiejętnie jednak zarządzała raportami z danymi oraz analizami. Kadra menadżerska niezmienna od lat. Potrafiła ich zawsze naprowadzić na słuszne decyzje. W końcu zbudowała tę firmę od podstaw. Jej ukochane dziecko. Z czasem wszyscy pracownicy się nimi stali.
Wzrok szybko przyzwyczaił się do mroku. Wyszła do holu. W recepcji nie było Mary. Długi czas czekała codziennie na wyjście szefowej. W końcu dała sobie wytłumaczyć, iż pani prezes jest samodzielna i potrafi zakodować alarm.
Jane miała wychodzić, gdy zdała sobie sprawę, że na piętrze jeszcze ktoś pracuje. Na drugim końcu korytarza ciemność znaczyła przy wykładzinie ledwo dostrzegalna jaśniejsza smuga. Ki diabeł – pomyślała.
– Koniec pracy, fajrant! – zawołała.
Cisza.
Może ktoś zapomniał wyłączyć komputer. Jeśli się nie wylogował, zaprosi zespół na własnoręcznie zrobione ciastka. Uśmiechnęła się w duchu na tradycyjnego, choć nieco zakurzonego psikusa.
– Hej! Pora do domu! – ponowiła wezwanie, stojąc przed drzwiami. Przez plecy przeszedł jej dreszcz. Do mroku w biurze przyzwyczaiła się dawno. Znała tu każdy mebel. Teraz jednak odczuła niezrozumiały lęk przed wejściem.
Pokój zajmowany był przez grupę młodszych analityków. Próbowała przywołać w pamięci twarze zatrudnionych. Głęboki wdech i siup. Uśmiechnęła się, by dodać sobie otuchy.
– Wiesz, nie musisz … – zaczęła.
Przed komputerem siedział pochylony młody mężczyzna. Nie zareagował na jej głos. Na uszach miał słuchawki. Wpatrywał się w wykresy na monitorze. Notował coś w brudnopisie. Był tak pochłonięty pracą, że jej nie zauważył.
Wyglądał niepozornie. Lekko przygarbiona sylwetka. Twarz nieco blada, choć mogło to być wynikiem poświaty ekranu. Próbowała przypomnieć sobie jego imię, ale nie potrafiła. W tym zespole bywała największa rotacja, jednak nie pamiętała, by ostatnio zatrudnili nową osobę. Czasem brali na staż studentów. Mogła w końcu o kimś nie wiedzieć. Nie była w tej firmie bogiem.
Dotknęła jego ramienia. Drgnął zaskoczony. Odwrócił się, zrzucając słuchawki, które odbiwszy się od biurka, spadły na podłogę.
– Wiesz, że nadgorliwość w tej firmie nie jest potrzebna do awansu – powiedziała z nieco udawaną pewnością w głosie.
– Przepraszam, straciłem poczucie czasu – odpowiedział niepewnie i zsunął się na klęczki, aby podnieść słuchawki. Spojrzał w jej kierunku, gdy zrobiła krok w tył.
Licząc, że przypomni sobie, z kim ma do czynienia, próbowała popatrzeć mu w oczy. Nie widziała ich wyraźnie. Poświata monitora oświetlała bardziej jej twarz. Jego pozostawała w cieniu. Jak ciemna strona księżyca – pomyślała.
Chłopak zanurkował pod biurko. Kiedy zamierzał się podnieść, uderzył głową o blat. Głośno jęknął i przysiadł. To rozładowało nieco atmosferę. Zrobiło jej się go żal. Był uroczo nieporadny i godny pożałowania, gdy tak siedząc, rozmasowywał obolałe miejsce. Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Skorzystał z oferowanej pomocy.
Pewnie chwycił jej dłoń, ale wstał o własnych siłach. Poczuła rozchodzące się szybko po skórze ciepło. Gdy stanął przed nią, zdała sobie sprawę, że nie jest wcale drobnym studentem. Był silnym, szerokim w barkach mężczyzną, wyższym od niej o pół głowy. Podświadomie zaczęła unikać jego spojrzenia.
Ugięły się pod nią nogi. Serce przyspieszyło, ale nie pomogło zebrać myśli.
Skąd ta nagła słabość? Chemia? Nie jest przecież podlotkiem, którego bliskość mężczyzny może onieśmielać. Fakt, nie miała faceta już dawno, ale to nie mogło być to. Była pewna. A więc co się dzieje? Stres? Zmęczenie na koniec tygodnia? Gonitwa myśli stała się przytłaczająca. Zawirowało w głowie. Obraz zaczął się rozmazywać.
*
Powracająca świadomość pozwalała na coraz lepszą ocenę sytuacji. Niesiona na rękach, czuła się jak dziecko. Nie była drobną kobietą, a jednak miała wrażenie, że nie stanowiła dla nieznajomego większego ciężaru. W jego ramionach było przyjemnie, bezpiecznie, choć nadal nie wiedziała, kim on jest. Powinna się bać, ale nie doznawała lęku. Prawdę mówiąc w ogóle odczuwała coraz mniej.
Znała swoje ciało bardzo dobrze, a jednak trudno było zdefiniować, co się obecnie z nią dzieje. Czuła się abstrakcyjnie, zupełnie jak stara naklejka, która stopniowo odłazi od podłoża, zwijając się w rulon. Zignorowała utratę władzy w nogach. Całą energię próbowała wykorzystać na zebranie myśli, ocenę sytuacji.
Ułożył ją na sofie. Z szafy wyjął koc i poduszkę, którą delikatnie wsunął jej pod głowę. Nakrył, patrząc na Jane z uwagą, niemal troską. Skąd tak dobrze znał ten gabinet, wydawało się już nie mieć znaczenia. Była u siebie.
– Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? – zapytała cicho, z niemałym trudem łącząc wypowiadanie słów z oddychaniem. W natłoku myśli uznała, że to będzie najlepsze pytanie, które może zadać w tej trudnej sytuacji.
Przysiadł na skraju sofy i ujął jej dłoń.
– Tobie mogę powiedzieć wszystko. – Uśmiechnął się, choć nie był to grymas radości, raczej znak mający dodać otuchy. – Powiem więcej: nie mam prawa cię okłamać.
– Czy ja umieram? – zapytała trzeźwo. W jej głosie nie wychwycił paniki. Nie było w tym dramatyzowania. Rzeczowe pytanie.
– Przyszedł czas, byś wróciła do domu. – Patrzyła na niego uważnie. Nie dziwiła się temu, co mówi. – Nim to nastąpi, masz prawo podjąć decyzję. Czy umierasz? W sensie doczesnym, tak.
Nie czekał długo na kolejne pytanie.
– Dlaczego to przebiega tak gwałtownie? Nie chorowałam. Dbałam o siebie.
– Wiele osób potrafi zachować bardzo długo kontrolę na ciałem. Wykorzystywać siłę umysłu do granic możliwości. Twój jest wyjątkowy. Potrafiłaś panować nad ziemską powłoką nawet, gdy… – zawahał się.
Widziała, jak walczy ze sobą. Jak waży słowa. Nie miała przy tym wrażenia, by próbował coś przed nią ukrywać, tylko jakby bał się powiedzieć za dużo naraz.
– Dlaczego nie patrzysz mi w oczy? – spytała. To zawsze pomagało w kontaktach międzyludzkich. Tylko… nieznajomy zdawał się nie być człowiekiem. Czy ją to przerażało? Nie. Bardziej ciekawiło. Całe życie dopuszczała myśl, iż musi być coś więcej. Że są istoty, które wymykają się naszej percepcji.
– Nie chcę sprawić ci bólu.
– Nie rozumiem.
– Kontakt fizyczny, choć tłumiony materią, pozwala na interakcję naszych dusz. Twoja zaczyna się budzić. Stopniowo zdajesz sobie sprawę, że to nie tylko mityczny punkcik w okolicach serca odpowiedzialny za decyzje kierujące w stronę dobra lub zła. Poszukujesz prawdy i znajdujesz drogę do domu. Musisz ją odkryć, Jane, zrozumieć i wybrać właściwie.
– Oczy – przypomniała.
– Spojrzenie w oczy jest jak skok na głowę do studni wiedzy, niewielu radzi sobie z natłokiem informacji i ich interpretacją. Część osób przypłaca to życiem. Nie mogę ryzykować. Nie w twoim przypadku.
– Jak ci na imię? – spytała.
*
Nie zapytała go, kim lub czym jest, jak to czyni większość ludzi. Nie pamiętał już, kiedy ktoś zapytał, jak ma na imię. Zawsze był mordercą, zamachowcem, asasynem.
Czasem ktoś wspominał przewodników dusz. Nazywanie ich aniołami trąciło myszką, choć nie stygmatyzowało. Zwali ich też czasem cichymi ludźmi. Było to zarówno błędne jak i piętnujące, ale lubił to określenie. Sam nie wiedział czemu.
Imię, tak, mógł podać. Kazali mu wybrać na wypadek, gdyby ktoś zapytał. Długo nie miał pojęcia, po co. Odpowiedź tak szybko ginęła w odmętach zapomnienia.
*
– Gabriel – odpowiedział cicho, jakby sam najpierw chciał usłyszeć, czy brzmi to dobrze. – Mam na imię Gabriel.
– Pocałuj mnie, Gabrielu – powiedziała i, z niespodziewaną siłą, chwyciła go za poły marynarki.
Zaskoczyła go. Ułamek sekundy wystarczył, by ich usta się połączyły, a oczy… nie zamknął ich. Ona również.
*
Ból. Przeraźliwy ból świadomości. Odczuwał go razem z nią, widział to samo. Wszystko będzie odtwarzał każdej nocy przez bardzo długi czas. To pewne. Jak masochista, który cierpi, a jednocześnie cieszy się, że choć przez chwilę odczuwa cokolwiek.
Życie po życiu przeglądał z nią klisze. Każdy kluczowy epizod ziemski przeplatał się ze zdarzeniami z Domu. Domu, którego nie pamiętała, który musiała zrozumieć na nowo.
Była dzielna. Wiedział jak mocno odczuwa wspomnienia, dobre i złe. Doświadczał tego na równi z Jane. Taka rola przekaźnika. Tempo śledzenia wydarzeń nie miało znaczenia. Bolało tak samo intensywnie. Zwłaszcza te zdarzenia z Domu, jako bardziej rzeczywiste. Ale to właśnie wówczas taśmy zwalniały. Chciała wiedzieć. Potrzeba zrozumienia była silniejsza od strachu przed cierpieniem.
Ze spokojem obserwowała pochylające się nad nią konsylium. W pełnym składzie pojawili się w jej ostatnim życiu. Przyglądała się im z uwagą. Próbowała zrozumieć. Decydowali o anihilacji chorych tkanek. Czuł jak nerw po nerwie dokonywali amputacji jej nóg. Dekadę później pozbawiono ją układu rozrodczego. Cierpieli wspólnie. Potem sukcesywnie usuwano organy wewnętrzne. Wreszcie lewą rękę. Czy gdyby widziała swój zmasakrowany kadłub, wstrząsnęłoby to nią jeszcze bardziej? Nie sądził.
Klisze zatrzymały się w chwili, gdy weszła do pokoju, w którym na nią czekał. Rejestrował jej lęk, gonitwę myśli i burzę uczuć. Powinien się zawstydzić, może ucieszyć. Rzadko bywał w takich sytuacjach. Nie zdążył. Jane ujrzała scenę z Domu i lekarza uciskającego w dłoniach jej serce.
*
– Co widziałam? – zapytała z widocznym trudem. W głosie czuć było determinację pokonującą słabość.
– Rzeczywistość, Jane, taką, jaka jest. Przetworzoną przez twój system wartości, wiedzę i doświadczenia nabyte tutaj.
Uwierzyła mu. To, co widziała, było spójne. Każde zdarzenie uzasadnione. Gdy przestała biegać maratony, kiedy straciła zainteresowanie seksem, a nawet kuchnią, którą swego czasu kochała, jak wcześniej sport i miłość.
– Jak to możliwe?
– Ludzkość od dawna żyje w świecie wirtualnym. Ale ciała są śmiertelne. Podtrzymujemy was tak długo, jak długo mózg daje radę utrzymać iluzję normalnego życia. Twój umysł był wyjątkowo silny. Skutecznie łagodził bóle fantomowe.
– A tyle wcieleń?
– Zdziwisz się, ale są ludzie, którzy przeżywają ich dziesiątki. To jednak nie są chlubne przypadki. Gdy zaczynają dominować nad innymi, łamią zasady, muszą zaczynać od nowa, czasem w trudnych warunkach, by doprowadzić do zmiany postępowania.
Uśmiechnęła się.
Wszystko jasne – zrozumiał.
– Ale przychodzi czas, gdy trzeba się pogodzić ze śmiercią. Masz jednak wybór.
– Czy to nagroda?
Wiedziała – pomyślał. – Ma świadomość kim jest. Nie ma sobie nic do zarzucenia.
– Tak, to nagroda. Bardzo rzadki przywilej.
– Słucham – szepnęła, bo na więcej już nie miała siły.
– Twój umysł jest niezwykły, Jane. Wieczność się o ciebie upomniała. Poprosiła, byś połączyła się z nią i byście razem zarządzały macierzą.
– Jak?
– Jeśli wyrazisz zgodę, twój mózg zostanie przeniesiony. Będzie podtrzymywany przez jednostkę centralną. Stracisz autonomię, ale posiądziesz olbrzymią wiedzę i władzę nad przydzieloną częścią świata. – Popatrzył, czy dobrze go zrozumiała. Dał chwilę na przemyślenie. – Możesz także wybrać swoją dożywotnią formę zwierzęcą.
– Orlicy? – Uśmiechnęła się do swoich myśli, przymknęła oczy. – A czy mogę zdecydować o końcu… swej wędrówki?
– Tak. – Zawahał się. – Oczywiście. Masz i taki wybór, choć byłaby to niepowetowana strata.
Pomyślał o tych tysiącach drani sprowadzanych do Domu, o setkach nowych szans na sprawiedliwsze życie, o dziesiątkach wyroków, które wykonywał codziennie. Zawsze błagali o jeszcze chwilę istnienia na Ziemi. Życia które znali, bo nie wierzyli, że może być inaczej. A ona? Z jej analitycznym umysłem, czystą duszą, nie musiała o nic prosić. Z tak głęboką żądzą wiedzy, pokładami dobroci, byłaby idealnym uzupełnieniem Wieczności.
Uśmiechnął się do niej, gdy otworzyła oczy.
– Co wybierasz?
– Pocałuj mnie jeszcze raz.
*
Dlaczego jej decyzja go nie zdziwiła?
Bo tacy ludzie jak ona rodzą się jeden na miliard. Bo rzadko który człowiek tak dobrze rozumie sens życia.
Bo tacy jak on są na wymarciu. Bo mało kto z obsługi ma obecnie czas myśleć o tym, co czują ludzie, którzy śnią swoje życie.
***
Gabriel przysiadł na leżaku tuż przy wyjściu z basenu. Przyglądał się zadbanej posiadłości. Piękny dom, nieco za duży w stosunku do terenów zielonych, ale i tak wyglądał uroczo. To miejsce, jakże odmienne od Domu, było właściwie jego przeciwieństwem.
Słońce jeszcze oświetlało zadbany ogród. Uważał, że wakacje naprawdę mu się należą. Nie poddawał się jednak pokusie odprężenia. Miał kolejne zlecenie. Wieczna praca. Czy to kara?
Odetchnął głęboko. Wilgoć w powietrzu i lekko wzbierający wietrzyk zdawały się potwierdzać, że nadchodzi wyczekiwana burza. Nareszcie. Mimo piękna wokoło, w stroju służbowym ciężko było znieść popołudniową temperaturę.
Kobieta leżąca na dmuchanym materacu zdawała się spokojnie spać. Jedynie parasolka nakrywająca pustą szklankę po drinku trzymanym w dłoni, wskazywała, że pewne rzeczy po prostu się kończą.
Ledwo słyszalne pomruki nadchodzącego kataklizmu jeszcze nie zakłócały sennych marzeń o wieczności. Jej nawilżone do przesady olejkiem ciało wciąż wyglądało ponętnie. Gabriel nieustannie nie mógł się nadziwić, jak niesamowita jest siła ludzkiego umysłu. Jak wiele energii ludzie poświęcali na utrzymanie wyglądu. Z każdą kolejną dekadą życia kosztowało ich to więcej wysiłku. A jednak próżność musiała być zaspokojona w pierwszej kolejności.
Drgnęła, gdy grzmot wstrząsnął powietrzem. Chłodny wiatr wyszarpnął ją z objęć Morfeusza. Zerwała się, zapominając najwyraźniej, gdzie się znajduje. Wpadła do basenu. Choć nie był głęboki, minęła chwila zanim opanowała panikę i, zachłystując się wodą, stanęła na nogach. Przetarła dłonią twarz, odgarniając przy tym mokre włosy.
Wówczas go zobaczyła. Błysnęło się.
Idealny timing – pomyślał Gabriel. Zagrzmiało, gdy kobieta zaczęła mówić. Dotknął ucha, by pokazać, że nic nie słyszy. Tak było lepiej. Pewnie by dociekała, kim jest, a on nie miałby ochoty jej tego wyjaśniać. Potem by zapytała, czy wie, kim ona jest, a on nie miałby ochoty tego słuchać. Wyjął z kieszeni paralizator i wymierzył w kierunku tafli basenu. Czekanie na naturalne okoliczności było zbędne. Podobnie jak jego niechciane kompetencje.