- Opowiadanie: japkiewicz - Atraktor Wasiljewa

Atraktor Wasiljewa

Scien­ce fic­tion na pół-twar­do, z wkład­ką.

Go­rą­ce po­dzię­ko­wa­nia dla NaNy i So­na­ty za be­to­we ła­pan­ki, uwagi me­ry­to­rycz­ne i ogól­ną pomoc w pra­so­wa­niu za­gnie­ceń.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Atraktor Wasiljewa

Serce wa­li­ło mu jak sza­lo­ne. Tętno się­ga­ło trzy­stu ude­rzeń na mi­nu­tę.

Cisza na­pie­ra­ła na bę­ben­ki ni­czym woda. Radio było rów­nie mar­twe jak ota­cza­ją­ca go ze­wsząd prze­strzeń ko­smicz­na. Sły­szał tylko wła­sny cięż­ki od­dech, od­bi­ja­ją­cy się od wnę­trza hełmu. Cyr­ku­la­cja po­wie­trza w ska­fan­drze wy­sia­da­ła i wil­goć zdą­ży­ła już osiąść na wi­zje­rze cien­ką mgieł­ką, któ­rej nie spo­sób było się po­zbyć. Sina pla­ne­ta, któ­rej skra­wek miał w polu wi­dze­nia, sys­te­ma­tycz­nie roz­my­wa­ła się w wod­ni­stą plamę, po­dob­nie jak za­wie­szo­na wprost przed nim ol­brzy­mia złota sfera, do któ­rej nie miał już jak wró­cić.

Wskaź­nik za­so­bu tlenu nie­uchron­nie zbli­żał się do zera. On wie­dział jed­nak, że to nie brak tlenu go wy­koń­czy, a ro­sną­ce stę­że­nie dwu­tlen­ku węgla, który aku­mu­lo­wał się z każ­dym od­de­chem. Już teraz od­czu­wał, że opusz­cza­ją go siły. Nie­dłu­go za­czną opa­dać mu po­wie­ki, a póź­niej za­śnie, by nigdy się już nie obu­dzić.

Do­tar­ło do niego, że po­mi­mo mar­twej ciszy sły­szy śmiech. Jak mógł sły­szeć śmiech, skoro nawet radio nie dzia­ła­ło? Omamy z nie­do­tle­nie­nia, bły­snę­ła myśl, ostat­nia pro­sta. Ury­wa­ny re­chot nie do­cho­dził zni­kąd, roz­brzmie­wał bez­po­śred­nio we­wnątrz jego głowy.

Nagle, bez ostrze­że­nia, złota sfera eks­plo­do­wa­ła pie­kiel­nym ogniem, w ułam­ku se­kun­dy wy­pa­la­jąc mu siat­ków­ki. Śmiech się jed­nak nie urwał. Wręcz prze­ciw­nie, na­ra­stał. Zmie­niał się. Z se­kun­dy na se­kun­dę prze­cho­dził w de­mo­nicz­ny ja­zgot, w ostre, mo­du­lo­wa­ne wycie…

 

Wik­tor ze­rwał się, ko­piąc bez­ład­nie po­ściel, która owi­ja­ła go jak kokon, przy­kle­jo­na do skóry lo­do­wa­tym potem. Wciąż my­śląc, że to ska­fan­der, roz­pacz­li­wie sta­rał się ją z sie­bie zrzu­cić, w efek­cie czego stra­cił rów­no­wa­gę i wy­lą­do­wał na pod­ło­dze. Dia­bo­licz­ny sko­wyt wciąż wwier­cał się w mózg, nie dając się prze­go­nić po­wro­tem do rze­czy­wi­sto­ści.

Alarm.

Wik­tor w końcu wy­łu­skał się z po­ście­li i, po­ty­ka­jąc o wła­sne nogi, do­padł do bal­ko­nu. Kątem oka uchwy­cił flu­ore­scen­cyj­ną tar­czę ze­ga­ra. Była trze­cia w nocy. Mimo to sy­re­ny wyły jak na wojnę, pod­ry­wa­jąc do pionu całe osie­dle. Sto­jąc w drzwiach, Wik­tor ob­ser­wo­wał, jak za­pa­la­ją się świa­tła w set­kach miesz­kań; jak lu­dzie, nie bar­dziej przy­tom­ni niż on sam, wy­glą­da­ją lę­kli­wie przez okna.

Po­wiew zim­ne­go wia­tru zmro­ził jego ob­la­ne potem ciało, gdy wy­chy­lał się przez ba­rier­kę. W od­da­li ktoś za­wo­dził roz­pacz­li­wie.

– Panie Radku, na Boga, co się dzie­je? – krzyk­nął w stro­nę są­sia­da, który rów­nież wy­legł na bal­kon.

– Ko­niec świa­ta, sza­now­ny panie! – od­krzyk­nął Ra­do­sław Wroń­ski, po­cią­ga­jąc łyk bru­nat­ne­go płynu pro­sto z bu­tel­ki. – Włącz se pan niusy do­wol­ne.

Wik­tor wy­ko­nał od­po­wied­ni gest w stro­nę miesz­ka­nia, włą­cza­jąc ekran ścien­ny. Stro­na star­to­wa bu­zo­wa­ła trans­mi­sja­mi na żywo, ga­da­ją­cy­mi gło­wa­mi, re­por­te­ra­mi prze­ma­wia­ją­cy­mi do ka­me­ry. Wik­tor wy­ce­lo­wał pal­cem w od­po­wied­nie okno, wy­wo­łu­jąc pełny ekran, i wy­ko­nał gest włą­cza­ją­cy dźwięk.

– …NASA po­twier­dzi­ła, że za­kres błędu do­kład­no­ści ob­li­czeń tra­jek­to­rii lotu aste­ro­idy wy­no­si mniej niż pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Praw­do­po­do­bień­stwo roz­mi­nię­cia się z Zie­mią sza­cu­je się na około pięć ty­sięcz­nych pro­cen­ta. Roz­miar i pręd­kość ko­smicz­ne­go po­ci­sku nie po­zo­sta­wia­ją żad­nej wąt­pli­wo­ści – sto­imy w ob­li­czu cał­ko­wi­tej ani­hi­la­cji ziem­skie­go życia lą­do­we­go. W chwi­li obec­nej do ka­ta­stro­fy po­zo­sta­ły dwie go­dzi­ny i trzy­na­ście minut. Dy­rek­tor NASA, pro­szo­ny o wy­da­nie oświad­cze­nia, po­wie­dział tylko, cytat, „gdyby Kon­gres nie zde­cy­do­wał się wpom­po­wać wszyst­kich pie­nię­dzy po­dat­ni­ków w Piątą Wojnę In­do­chiń­ską, być może uda­ło­by się zbu­do­wać na czas sys­tem obron­ny…”

– Or­kie­stra gra do peł­ne­go za­nu­rze­nia, co? – Do­biegł z ze­wnątrz  głos Wroń­skie­go, gdy sy­re­ny w końcu uci­chły jak ucię­te nożem. – Głowę dam, że ta baba do końca życia nie wyj­dzie z tego swo­je­go stu­dia, haha.

Wik­tor wy­łą­czył ekran i wró­cił na bal­kon. Za­mknął oczy i ode­tchnął głę­bo­ko, wsłu­chu­jąc się w ko­lek­tyw­ny gwar szlo­chów i za­wo­dzeń ludzi ma­so­wo ska­za­nych na śmierć.

– Panie Radku…

– No?

– Po­dzie­li się pan tym świń­stwem?

– A pew­nie, mam nawet drugą flasz­kę w barku. Teraz nie ma co trzy­mać na zapas, nie? Zdro­wie Marsa. Upie­kło się su­kin­sy­nom.

– Zdro­wie Marsa – rzekł uro­czy­ście Wik­tor, przyj­mu­jąc bu­tel­kę. Po­cią­gnął so­lid­ny łyk.

Wspól­ny­mi si­ła­mi opróż­ni­li obie flasz­ki. Wschód słoń­ca po­wi­ta­li w mil­cze­niu. A póź­niej czer­wień świtu na bar­dzo krót­ką chwi­lę zro­bi­ła się znacz­nie bar­dziej czer­wo­na.

 

* * *

 

Sybil Fer­ra­ro de la Hueve re­cy­to­wa­ła w my­ślach za­pę­tlo­ny wier­szyk. Nie sły­sza­ła go od cza­sów dzie­ciń­stwa, a mimo to aku­rat dzi­siaj obu­dzi­ła się z nim w gło­wie. Po kilku go­dzi­nach miała go już ser­decz­nie dość i bar­dzo by chcia­ła się od niego uwol­nić, ale jakaś sa­dy­stycz­na cząst­ka mózgu miała w tej kwe­stii zu­peł­nie inne zda­nie.

 

Weź czer­wo­ną, wal­nij żółtą

Żółta kulka wzium

 

Tylko na stud­nie uwa­żaj

Żółta kulka plum

 

Jak ude­rzy w końcu w szarą

Żółta kulka bum

 

I tak w kółko. Ta idio­tycz­na ry­mo­wan­ka była dzie­łem jej samej oraz paru in­nych dzie­cia­ków z po­dwór­ka, a do­ty­czy­ła gry o bar­dzo za­wi­łych za­sa­dach, które były zro­zu­mia­łe tylko dla dzie­ci i któ­rych teraz na pewno by nie po­ję­ła. Gra była sklej­ką kon­cep­tów kilku in­nych zabaw, a grało się w nią róż­no­ko­lo­ro­wy­mi pi­łecz­ka­mi dry­fo­wy­mi. Brała w tym udział nie­ko­niecz­nie bez­piecz­na do za­ba­wy bomb­ka ki­ne­tycz­na w for­mie żół­tej pi­łecz­ki, którą dla utrud­nie­nia wpra­wia­ło się w ruch znacz­nie więk­szą piłką czer­wo­ną i po­sy­ła­ło jak naj­bar­dziej za­wi­łym torem w kie­run­ku sza­rej kuli o dużej bez­wład­no­ści. Żółta pi­łecz­ka mu­sia­ła się od­po­wied­nio od­bi­jać od ścia­nek i prze­szkód, uni­ka­jąc dziur zwa­nych stud­nia­mi, aż do na­ła­do­wa­nia bomb­ki, która w mo­men­cie ze­tknię­cia z szarą kulą wy­rzu­ca­ła za­ku­mu­lo­wa­ną ener­gię ki­ne­tycz­ną z do­no­śnym hu­kiem. Dzie­ci non stop mo­dy­fi­ko­wa­ły za­sa­dy i do­da­wa­ły uroz­ma­ice­nia, ale w grun­cie rze­czy za­ba­wa spro­wa­dza­ła się głów­nie do tego, żeby na­ro­bić ha­ła­su i po­wku­rzać star­szych są­sia­dów.

Sybil uśmie­cha­ła­by się do tych wspo­mnień, gdyby nie to, że po­wtó­rzo­ny ty­siąc razy wier­szyk do­pro­wa­dzał ją do szew­skiej pasji. Kto, na li­tość boską, ry­mo­wał „wzium” z „plum” i „bum”?

Co gor­sza, jej ak­tu­al­ne za­ję­cie, ogra­ni­cza­ją­ce się wy­łącz­nie do po­bie­ra­nia pró­bek, nie wy­ma­ga­ło za grosz in­te­lek­tu­al­ne­go sku­pie­nia, więc nie­za­ję­te ni­czym ob­sza­ry mózgu co chwi­lę po­dej­mo­wa­ły re­cy­ta­cję od nowa, tor­tu­ru­jąc dziew­czy­nę w nie­skoń­czo­nej pętli.

Prze­cią­ga­ją­ca się sa­mot­ność wy­kań­cza­ła Sybil. Po dwóch ty­go­dniach spę­dzo­nych w pu­stel­ni­czej sta­cji ba­daw­czej ABG2, dziew­czy­na ni­cze­go tak nie pra­gnę­ła, jak zwy­kłej roz­mo­wy twa­rzą w twarz z dru­gim czło­wie­kiem. Czuła się jak bo­ha­te­ro­wie sta­rych fil­mów o stat­kach ko­smicz­nych, któ­rzy, za­pusz­ko­wa­ni w nie­wiel­kiej prze­strze­ni, ka­wa­łek po ka­wał­ku tra­ci­li rozum. Sybil za­mknię­ta de facto nie była; gdyby ze­chcia­ła, mo­gła­by w każ­dej chwi­li wyjść na ze­wnątrz. Nie­ste­ty, sta­cja ABG2 le­ża­ła w pod­bie­gu­no­wej tun­drze, więc Sybil wo­la­ła już po­pa­dać w sza­leń­stwo w ogrze­wa­nym la­bo­ra­to­rium niż od­mra­żać sobie tyłek lo­do­wa­ty­mi wia­tra­mi rów­nin la­ku­sjań­skich.

Gdyby cho­ciaż sama po­bie­ra­ła te prób­ki, ale nie, ro­bi­ły to drony. Gdyby cho­ciaż je ana­li­zo­wa­ła, ale nie, chro­ma­to­gra­fy i spek­tro­me­try były w pełni zauto­ma­ty­zo­wa­ne. Sybil miała tylko pil­no­wać, czy nie ma awa­rii i spo­rzą­dzać ko­lo­ro­we wy­kre­sy dla ko­mi­sji ewa­lu­acyj­nej. Cią­gle za­cho­dzi­ła w głowę, komu mogło tak za­le­żeć na ba­da­niach nad abio­ge­ne­zą, że ten pro­jekt jesz­cze żył, i pluła sobie w brodę, że dała się na­mó­wić na ten temat dok­to­ra­tu.

Od pięć­dzie­się­ciu lat za­stę­py na­ukow­ców znę­ca­ły się w ABG2 nad tą samą ste­ryl­ną zupą, roz­la­ną na po­wierzch­ni trzy­stu hek­ta­rów, sta­ra­jąc się wy­krze­sać z niej życie. Zupa sy­mu­lo­wa­ła skład che­micz­ny ziem­skie­go pra­oce­anu sprzed czte­rech mi­liar­dów lat. Ba­da­cze non stop tor­pe­do­wa­li ją wy­so­ko­ener­ge­tycz­nym pro­mie­nio­wa­niem, pio­ru­na­mi i mnó­stwem in­nych od­dzia­ły­wań, które dla laika brzmia­ły fa­scy­nu­ją­co, a w rze­czy­wi­sto­ści były nudne jak flaki z ole­jem.

Pierw­sze tego typu eks­pe­ry­men­ty się­ga­ły za­mierz­chłej hi­sto­rii, jesz­cze cza­sów ziem­skich. Już wów­czas udało się zsyn­te­ty­zo­wać w ten spo­sób sze­reg ami­no­kwa­sów w kolb­kach la­bo­ra­to­ryj­nych. Teraz, ponad sześć­set lat póź­niej, ba­da­nia nad abio­ge­ne­zą wciąż wła­ści­wie drep­ta­ły w miej­scu. Ow­szem, w od­po­wied­nich wa­run­kach udało się uzy­skać nawet szcząt­ko­we pep­ty­dy i za­sa­dy azo­to­we, ale nadal nie był to nawet pierw­szy krok w stro­nę sa­mo­re­pli­ku­ją­cych się struk­tur.

Sybil oba­wia­ła się, że przez tę nudę stę­że­nie życia na metr kwa­dra­to­wy w ABG2 może wkrót­ce spaść jesz­cze bar­dziej.

Na głów­nym ekra­nie kon­tro­l­nym roz­błysł nie­bie­ski trój­ką­cik.

– Co tam, Ca­ro­li­ne? – spy­ta­ła Sybil. W tej chwi­li nawet kon­takt z uprosz­czo­ną wir­tu­al­ną in­te­li­gen­cją sta­wał się formą roz­ryw­ki.

– Czuj­ni­ki wy­kry­ły ano­ma­lię po­mia­ro­wą na ko­or­dy­na­tach minus sto dwa­dzie­ścia sie­dem, osiem­dzie­siąt trzy – od­parł mięk­kim gło­sem moduł ko­mu­ni­ka­cyj­ny kom­pu­te­ra.

Serce Sybil od razu za­bi­ło moc­niej. Ano­ma­lia mogła ozna­czać, że prze­bi­li się przez próg oli­go­pep­ty­dów. Czą­stecz­ka for­mal­nie kla­sy­fi­ko­wa­na jako biał­ko by­ła­by czymś, co można już pu­ścić do pu­bli­ka­cji.

– Jak duża? – rzu­ci­ła Sybil, pod­jeż­dża­jąc fo­te­lem do kom­pu­te­ra po dru­giej stro­nie po­ko­ju. – Daj masę. Bła­gam, niech sięga pięt­na­stu ki­lo­dal­to­nów.

– W przy­bli­że­niu osiem­dzie­siąt czte­ry ki­lo­gra­my – bez­na­mięt­nie za­ko­mu­ni­ko­wa­ła Ca­ro­li­ne.

Sybil za­sty­gła w trak­cie zry­wa­nia się z fo­te­la. Za­klę­ła siar­czy­ście i opa­dła z po­wro­tem bez­wład­nie na opar­cie. Od razu po­ję­ła, na czym po­le­ga­ła owa ano­ma­lia. Choć jej samej się to jak dotąd nie przy­da­rzy­ło, no­tat­ki la­bo­ra­to­ryj­ne jej po­przed­ni­ków wspo­mi­na­ły o tym nie­jed­no­krot­nie. Rzad­ko bo rzad­ko, ale zda­rza­ło się, że czuj­ni­ki po­mia­ro­we wa­rio­wa­ły od lo­kal­nie po­ja­wia­ją­cych się sko­ków stę­że­nia ozonu i „ob­ser­wo­wa­ły” nie­ist­nie­ją­ce obiek­ty w bu­lio­nie.

– Ca­ro­li­ne, ścią­gnij do doku sen­so­ry FTIR, bo będę mu­sia­ła je wy­mie­nić. A ano­ma­lie tego typu kla­sy­fi­kuj od tej pory jako „błąd FTIR” i ogła­szaj je pod tą nazwą. Czemu nikt wcze­śniej cze­goś ta­kie­go nie za­rzą­dził, do cho­le­ry? Już się zdą­ży­łam pod­eks­cy­to­wać.

– Do­brze, Sybil. Czy chcesz, abym pod­ję­ła re­ani­ma­cję błędu FTIR?

Dziew­czy­na za­mru­ga­ła kil­ka­krot­nie.

– Jaką znowu re­ani­ma­cję? Daj mi wizję.

Ekran bły­ska­wicz­nie prze­łą­czył się na widok z ka­me­ry obej­mu­ją­cej ob­szar za­ko­mu­ni­ko­wa­nej ano­ma­lii. Kom­pu­ter au­to­ma­tycz­nie wy­środ­ko­wał i przy­bli­żył obraz.

Sybil spa­dła z krze­sła.

 

* * *

 

Wik­to­ro­wi pę­ka­ła głowa. Sły­szał ga­da­ją­ce po an­giel­sku głosy, bar­dzo ciche, jakby do­bie­ga­ją­ce zza ścia­ny. Mimo to, każde wy­po­wia­da­ne przez nie słowo za­ci­ska­ło ima­dło bólu na jego skro­niach.

– O, jest i pan pro­fe­sor. Dzię­ku­ję, że przy­le­ciał pan tu tak szyb­ko.

– A niech mnie. On jest praw­dzi­wy! My­śla­łem, że się pani na­wdy­cha­ła ja­kichś wy­zie­wów z zupy.

Do roz­mo­wy do­łą­czył trze­ci głos. Wik­tor chciał je wszyst­kie jakoś uci­szyć, ale nie po­tra­fił wy­krze­sać z sie­bie ener­gii. Był bli­ski wy­zio­nię­cia ducha. Ta­kie­go kaca nie miał jesz­cze nigdy. W ogóle nie pa­mię­tał po­przed­nie­go wie­czo­ra. Obie­cał sobie w duchu, że wię­cej nie tknie al­ko­ho­lu.

– Ja­kieś po­my­sły, jak mógł się tam zna­leźć?

– Pew­nie się tam wła­mał.

– …Wła­mał.

– No, dla za­ba­wy. Spójrz na niego, Sybil. Prze­cież ewi­dent­nie wy­glą­da na stu­den­ta. Stu­den­ci robią takie rze­czy.

– Czy ty sie­bie sły­szysz? Jakie wła­ma­nie? Tutaj? W jaki niby spo­sób? Któ­rę­dy? I na go­la­sa?

– Może chciał po­pły­wać.

– Tak, Mo­ni­que, przy­szedł sobie po­pły­wać w her­me­tycz­nie za­mknię­tym, gi­gan­tycz­nym ba­se­nie peł­nym amo­nia­ku i me­ta­nu, po­środ­ku la­ku­sjań­skiej tun­dry. Mało tego, udało mu się prze­pły­nąć pra­wie sie­dem­set me­trów od gra­ni­cy, zanim w końcu stra­cił przy­tom­ność, a Ca­ro­li­ne nie wy­kry­ła go przez cały ten czas.

Wik­tor chciał rzu­cić w tych ludzi czymś cięż­kim, żeby się za­mknę­li, ale nie miał siły unieść nawet po­wiek, nie wspo­mi­na­jąc już o rę­kach.

– A jakie pani ma wy­tłu­ma­cze­nie, pani Fer­ra­ro?

– Na pewno… się pan do­my­śla, panie pro­fe­so­rze.

– Wszy­scy się do­my­śla­my, ale chyba mo­że­my się zgo­dzić, że to nie­do­rzecz­ne.

– Ma wię­cej sensu niż po­mysł, że on się tu wła­mał, żeby po­pły­wać.

– To, że na pierw­szy rzut oka nie wi­dzi­my ra­cjo­nal­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia, nie zna­czy, że ra­cjo­nal­ne wy­tłu­ma­cze­nie nie ist­nie­je.

– No cóż, może sam nam powie, kiedy się obu­dzi.

– Jeśli się obu­dzi.

– Ca­ro­li­ne twier­dzi, że jego stan jest sta­bil­ny. Pew­nie nie­dłu­go od­zy­ska przy­tom­ność. Tym­cza­sem pro­po­nu­ję, że­by­śmy na­pi­li się cze­goś cie­płe­go. Na pewno oboje zmar­z­li­ście na tej wi­chu­rze.

Głosy uci­chły w od­da­li i Wik­tor ode­tchnął z ulgą. Zanim za­padł z po­wro­tem w sen, przy­po­mniał sobie, że fak­tycz­nie pił jakiś al­ko­hol, i to z Rad­kiem Wroń­skim. Ale dla­cze­go? To mu­siał być chyba ko­niec świa­ta, żeby on za­le­wał się na umór z są­sia­da­mi.

 

* * *

 

Sybil krę­ci­ło się w gło­wie. Na­dzie­ja na owo obie­cy­wa­ne przez pro­fe­so­ra ra­cjo­nal­ne wy­tłu­ma­cze­nie od­da­la­ła się z mi­nu­ty na mi­nu­tę. Sie­dzą­cy po dru­giej stro­nie stołu czło­wiek albo ar­ty­stycz­nie kła­mał, albo cał­ko­wi­cie po­stra­dał rozum.

– Vic­tor Cra­shin­sky – z tru­dem po­wtó­rzy­ła Mo­ni­que. – Pierw­szy raz sły­szę po­dob­ne na­zwi­sko. Jakie to po­cho­dze­nie?

– Kra­siń­ski – po­pra­wił ją Vic­tor, po­pi­ja­jąc go­rą­cy rosół. Wciąż się trząsł, choć w kuch­ni było wy­jąt­ko­wo cie­pło, a Ca­ro­li­ne nie stwier­dzi­ła u niego go­rącz­ki. – Po­cho­dzę z Pol­ski.

Sybil spoj­rza­ła bez­rad­nie na pro­fe­so­ra, ale on tylko po­krę­cił głową. Mo­ni­que wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Pierw­sze sły­szę. W któ­rym to re­gio­nie?

Vic­tor spoj­rzał po wszyst­kich z nie­pew­ną miną, jakby pró­bu­jąc wy­ba­dać, czy się z niego na­bi­ja­ją.

– W Eu­ro­pie?

Za­pa­dła cisza.

– Pro­szę pana, Eu­ro­pa była kon­ty­nen­tem ziem­skim – ła­god­nie rzekł pro­fe­sor.

– Zdaję sobie z tego spra­wę – od­parł Vic­tor zja­dli­wym tonem. Mówił po an­giel­sku nie­zbyt spraw­nie, z ak­cen­tem, któ­re­go Sybil nigdy wcze­śniej nie sły­sza­ła. – A gdzie my niby je­ste­śmy? Na Alfa Cen­tau­ri?

– Na Mar­sie.

Vic­tor za­krztu­sił się ro­so­łem.

– Na Mar­sie? Skąd niby… Boże, ile ja wczo­raj wy­pi­łem? Jakim cudem wy­lą­do­wa­łem na Mar­sie? Wkrę­ca­cie mnie. Mam po­ma­chać do ka­me­ry?

– Wierz mi, że nie je­steś je­dy­nym, który nie ma po­ję­cia, co jest grane – po­wie­dzia­ła Mo­ni­que.

– Ale… jak ja miał­bym w ogóle tra­fić na Marsa? Prze­cież ko­lej­ny trans­port ko­lo­ni­stów miał być do­pie­ro za ponad rok. Zresz­tą i tak nie speł­nia­łem wy­ma­gań, nawet gdy­bym chciał tam le­cieć…

– Panie Cra­shin­sky, jaki mamy dzień? – wpadł mu w słowo pro­fe­sor.

Vic­tor zmarsz­czył brwi.

– O matko, bo ja wiem… Dwu­dzie­sty-któ­ryś maja?

– Ach, ziem­skie mie­sią­ce. A któ­re­go roku?

– Dwa ty­sią­ce sto czter­dzie­ste­go szó­ste­go.

Sybil po­czu­ła, jak coś łapie ją za żo­łą­dek.

– Zaraz zaraz, dwu­dzie­sty trze­ci maja? – wy­buch­nę­ła. – Dwa ty­sią­ce sto czter­dzie­ści sześć?

– Być może. Tak, chyba tak. To takie ważne?

Za­pa­dła gęsta cisza, w któ­rej sły­chać było tylko de­li­kat­ne bul­go­ta­nie ze sto­ją­ce­go na ku­chen­ce garn­ka.

– Ta data – po­wie­dzia­ła w końcu Mo­ni­que – to dzień za­gła­dy życia ziem­skie­go.

Vic­tor zmarsz­czył brwi jesz­cze bar­dziej. Po chwi­li coś jakby wsko­czy­ło na swoje miej­sce w jego gło­wie i wcią­gnął ze świ­stem po­wie­trze. Wydał z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny krzyk, a potem drugi. Ze­rwał się z krze­sła, prze­wra­ca­jąc je na pod­ło­gę.

– Aste­ro­ida! Pa­mię­tam… Boże, pa­mię­tam! Sta­łem na bal­ko­nie, kiedy…

Spoj­rzał błęd­nym wzro­kiem po całej trój­ce.

– Nie… nie, to nie­moż­li­we – dy­szał, wbi­ja­jąc sobie pa­znok­cie w twarz. – Byłem tam prze­cież, kiedy spa­dła. Wi­dzia­łem ją. Prze­le­cia­ła nam nad gło­wa­mi, zanim wal­nę­ła w Ocean Atlan­tyc­ki. A potem… A potem…

– A potem puf, obu­dzi­łeś się tutaj – zga­dła Sybil. – Jakby co, to mamy rok dwie­ście trzy­dzie­sty czwar­ty, we­dług No­we­go Ka­len­da­rza Mar­sjań­skie­go. Na Ziemi to by był… Ca­ro­li­ne?

– Dwa ty­sią­ce pięć­set osiem­dzie­sią­ty siód­my – roz­legł się mięk­ki głos kom­pu­te­ra.

Vic­tor wydał z sie­bie ko­lej­ny nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny krzyk.

 

* * *

 

Wik­tor sie­dział na miej­scu pa­sa­że­ra w czymś w ro­dza­ju awio­net­ki pio­no­we­go star­tu. Po­jazd mknął z za­wrot­ną pręd­ko­ścią nad roz­le­gły­mi rów­ni­na­mi sku­tej mro­zem tun­dry, stop­nio­wo prze­ra­dza­ją­cej się w ciem­ne lasy. Za­cho­dził w głowę, jak w tak krót­kim cza­sie udało się za­mie­nić mar­twą, ste­ryl­ną pla­ne­tę w tęt­nią­cą ży­ciem drugą Zie­mię. Był pewny, że gdyby po­krę­ci­li się nad tym te­re­nem do­sta­tecz­nie długo, wy­pa­trzył­by w dole ja­kieś re­ni­fe­ry, ścią­gnię­te tu z Ziemi w for­mie mro­żo­nych em­brio­nów pro­jek­tem Noe. Za jego cza­sów ledwo za­czy­na­no for­mo­wać mar­sjań­ską at­mos­fe­rę za po­mo­cą di­po­la or­bi­tal­ne­go i kon­tro­lo­wa­nych eks­plo­zji ją­dro­wych. Sta­bi­li­zo­wa­nie jej skła­du przy uży­ciu spe­cjal­ne­go amal­ga­ma­tu alg i bak­te­rii miało się roz­po­cząć do­pie­ro za parę setek lat. Ini­cja­to­rzy pro­jek­tu z pew­no­ścią nawet nie śnili o tak bły­ska­wicz­nych re­zul­ta­tach.

Pro­fe­sor, prze­ło­żo­ny Sybil, z po­cząt­ku nie był pewny, czy Wik­tor po­wi­nien w ogóle opusz­czać ABG2, przy­naj­mniej do­pó­ki jego spra­wa się nie wy­ja­śni. Mo­ni­que, zmien­nicz­ka Sybil, trzeź­wo skon­tro­wa­ła, że w takim wy­pad­ku praw­do­po­dob­nie zo­stał­by tam za­mknię­ty do końca swo­ich dni. Dy­le­mat roz­strzy­gnął sam Wik­tor, in­for­mu­jąc, że cier­pi na klau­stro­fo­bię i że jeśli zo­sta­nie w pla­ców­ce dłu­żej, to może nie wy­trzy­mać i zwa­rio­wać już na amen. Po krót­kiej na­ra­dzie jed­no­gło­śnie usta­lo­no, że świat się nie za­wa­li, jeśli wy­pusz­czą Wik­to­ra na ze­wnątrz, jako że po­słu­gi­wał się an­giel­skim – który, jak się oka­za­ło, stał się na Mar­sie pod­sta­wo­wym ję­zy­kiem po­wszech­nym – i, jak to ujął pro­fe­sor, „wy­glą­dał na od­po­wie­dzial­ne­go mło­de­go czło­wie­ka”. Wa­ru­nek był taki, że Wik­tor miał się nie wy­chy­lać, nie ścią­gać uwagi i w każ­dym wzglę­dzie słu­chać się Sybil, na którą spadł obo­wią­zek niań­cze­nia go.

Wik­tor z ulgą przy­jął wia­do­mość, że nie za­mie­rza­ją trzy­mać go pod klu­czem, choć świat ze­wnętrz­ny prze­ra­żał go tylko odro­bi­nę mniej niż za­mknię­te prze­strze­nie. Nie wie­dział, czego spo­dzie­wać się po spo­łecz­no­ści Marsa. Jego wy­obra­że­nia zbu­do­wa­ne były na fun­da­men­tach fik­cji fil­mo­wej i li­te­rac­kiej, w któ­rej ta na­zwa­na na cześć boga wojny pla­ne­ta była skraj­nie zmi­li­ta­ry­zo­wa­na, a każdy oby­wa­tel nosił przy pasie rusz­ni­cę la­se­ro­wą.

– Woj­sko? Tak, mamy woj­sko – od­po­wie­dzia­ła Sybil znad ste­rów. – Ale ma ono inny cha­rak­ter niż to, o któ­rym uczy­my się na lek­cjach hi­sto­rii o Ziemi. Nie mamy tu osob­nych nacji, a więc i ko­niecz­no­ści po­sia­da­nia sił obro­ny te­ry­to­rial­nej jako ta­kiej. Armia jest ochot­ni­cza i służy głów­nie do za­że­gny­wa­nia po­ten­cjal­nych kry­zy­sów i po­mo­cy hu­ma­ni­tar­nej. Od pro­ble­mów z ludź­mi jest służ­ba po­li­cyj­na.

– A co na wy­pa­dek ja­kichś na­pięć mię­dzy spo­łecz­no­ścia­mi?  – zdu­miał się Wik­tor. – Na przy­kład se­pa­ra­ty­zmu albo fun­da­men­ta­li­zmu re­li­gij­ne­go?

– Cią­gle za­po­mi­nam, że ty je­steś z zu­peł­nie innej epoki. Takie rze­czy jak na­cjo­na­lizm, ra­sizm, czy fa­na­tyzm re­li­gij­ny lu­dzie za­wsze błęd­nie ro­zu­mie­li jako przy­czy­ny kon­flik­tów mię­dzy spo­łecz­no­ścia­mi, a nie jako symp­to­my bar­dziej ogól­ne­go pro­ble­mu. Ana­li­za hi­sto­rycz­na mówi, że nigdy nie było cze­goś ta­kie­go jak wojna re­li­gij­na czy ra­so­wa, a co naj­wy­żej wojny pod pre­tek­stem re­li­gij­nym czy ra­so­wym. W rze­czy­wi­sto­ści wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do pro­stych nie­rów­no­ści w sys­te­mo­wej wła­dzy. Za­ło­ży­cie­le na­szej cy­wi­li­za­cji star­to­wa­li za to z czy­stą kartą, jako grupa sku­pio­na na jed­nym wspól­nym celu – zbu­do­wa­niu no­we­go domu dla nas wszyst­kich. Nie było tu miej­sca na sys­te­mo­we po­dzia­ły i bar­dzo sta­ra­no się, żeby ich nie za­pró­szyć. Dla­te­go wła­śnie Zie­mia miała się nie wtrą­cać.

Wik­tor kiw­nął głową w za­my­śle­niu. Pa­mię­tał bar­dzo do­brze za­ło­że­nia ko­lo­ni­za­cyj­ne i zwią­za­ne z nimi kon­tro­wer­sje, od któ­rych de­ba­ta pu­blicz­na nigdy nie prze­sta­wa­ła wrzeć. Mars miał być nie tylko cał­ko­wi­cie su­we­ren­ny, ale i zwią­za­ny z Zie­mią cy­wi­li­za­cyj­nym ko­men­sa­li­zmem; Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych miała robić wszyst­ko, żeby pomóc Mar­so­wi w ter­ra­for­min­gu, nie żą­da­jąc ab­so­lut­nie ni­cze­go w za­mian, a wszel­kie po­ten­cjal­ne za­leż­no­ści po usa­mo­dziel­nie­niu się ko­lo­nii za­ka­za­no Kon­wen­cją Oki­naw­ską. Opi­nia pu­blicz­na po­wszech­nie bu­rzy­ła się na ten brak mu­tu­ali­zmu, a Marsa po­gar­dli­wie okre­śla­no mia­nem pa­so­ży­ta, ale osta­tecz­nie za­ło­że­nia wy­peł­nia­no co do joty.

– Wiem, że to, co teraz po­wiem, za­brzmi okrut­nie – po­wie­dzia­ła Sybil – i nie bierz też mojej opi­nii jako opi­nii do­mi­nu­ją­cej, ale uwa­żam, że dla Marsa za­gła­da Ziemi w dwa ty­sią­ce sto czter­dzie­stym szó­stym była naj­lep­szym, co mogło się wy­da­rzyć. Gdyby wasza cy­wi­li­za­cja nadal ist­nia­ła, prę­dzej czy póź­niej po­cią­gnę­ła­by naszą w dół – czy to jakąś wojną, czy, co gor­sza, han­dlem i wła­dzą fi­nan­so­wą.

Wik­tor wes­tchnął.

– Chyba to ro­zu­miem – przy­znał nie­chęt­nie. – Nie­trud­no mi wy­obra­zić sobie, jak Zie­mia pod­po­rząd­ko­wu­je sobie Marsa fi­nan­so­wo.

– Albo na od­wrót. To bez róż­ni­cy. Istot­ne jest to, że Mars za­ra­ził­by się ziem­ską bio­po­li­ty­ką, wi­ru­sem nie­rów­no­ści wła­dzy i do­bro­by­tu.

W swo­ich cza­sach Wik­tor na­le­żał ra­czej do sze­ro­kie­go grona kry­ty­ków po­li­ty­ki ko­lo­ni­za­cyj­nej. Nie ro­zu­miał, dla­cze­go Mars, tak bo­ga­ty w su­row­ce na­tu­ral­ne, miał ich nie wy­ko­rzy­sty­wać dla wspól­nej ko­rzy­ści obu pla­net. Do­pie­ro teraz, słu­cha­jąc Sybil, zro­zu­miał, jak bar­dzo źle na to pa­trzył. Zie­mia była dla Marsa nie part­ner­ką biz­ne­so­wą, tylko matką. Praw­dzi­wie ko­cha­ją­cy ro­dzic nie ocze­ku­je od swo­je­go dziec­ka ni­cze­go w za­mian za za­pew­nio­ną mu opie­kę. A przede wszyst­kim, po­zwa­la mu w od­po­wied­nim mo­men­cie wy­le­cieć z gniaz­da i żyć po swo­je­mu.

Wik­tor wie­dział, dla­cze­go wszyst­kie re­wo­lu­cje w hi­sto­rii prę­dzej czy póź­niej koń­czy­ły się tra­gicz­nie. Nie dało się zbu­do­wać no­we­go sys­te­mu, gdy spo­łe­czeń­stwo wciąż my­śla­ło ka­te­go­ria­mi sta­re­go. Tutaj po­trzeb­na była do­pie­ro nowa pla­ne­ta i cał­ko­wi­te od­cię­cie się od sta­re­go świa­ta, żeby ludz­kość po raz pierw­szy sku­tecz­nie od­rzu­ci­ła prze­sta­rza­ły, zgrzy­bia­ły po­rzą­dek rze­czy.

Sybil i tak wy­da­wa­ła się nad wyraz tak­tow­na, od­no­sząc się do jego świa­ta. Pa­trząc wstecz na hi­sto­rię, prze­waż­nie miało się wra­że­nie, że praw­dzi­wa cy­wi­li­za­cja jest do­pie­ro w po­wi­ja­kach. W po­ło­wie dwu­dzie­ste­go dru­gie­go wieku nawet po­cząt­ki lat dwu­ty­sięcz­nych wy­da­wa­ły się pod wie­lo­ma wzglę­da­mi bar­ba­rzyń­skie i sza­lo­ne. Wik­tor wolał nawet nie pytać, jakie oso­bi­ste opi­nie na temat jego cza­sów miał prze­cięt­ny Mar­sja­nin.

– No, je­ste­śmy w domu – po­wie­dzia­ła w końcu dziew­czy­na, prze­ry­wa­jąc długą ciszę. – Witaj w Nowej Pre­to­rii.

Wik­tor otrzą­snął się z za­my­śle­nia i ro­zej­rzał do­oko­ła nieco przy­tom­niej. Choć wciąż wpa­try­wał się w pej­zaż za oknem, wi­dział tam tylko po­ro­śnię­ty gę­stym lasem, ostro po­fał­do­wa­ny teren. Do­pie­ro kilka chwil póź­niej, gdy pod­le­cie­li ko­lej­ne kil­ka­set me­trów, jego oczom uka­za­ły się pierw­sze za­bu­do­wa­nia.

Z ust Wik­to­ra wy­rwa­ło się wes­tchnie­nie. Za­miast cha­rak­te­ry­stycz­nej dla jego cza­sów, osa­dzo­nej na rów­ni­nie me­tro­po­lii, cięż­kiej od be­to­nu i stali, ra­nią­cej niebo szpa­le­ra­mi wie­żow­ców, miał przed ocza­mi no­wo­cze­sną wizję Wi­szą­cych Ogro­dów Se­mi­ra­mi­dy.

Nad­la­ty­wa­li z pół­no­cy, więc nie spo­sób było wcze­śniej do­strzec mia­sta, które opa­sa­ło po­łu­dnio­wym łu­kiem wy­so­kie wzgó­rze. Teraz, gdy stop­nio­wo ob­ni­ża­li pułap, mógł uj­rzeć je w peł­nej oka­za­ło­ści. Po po­wierzch­ni ol­brzy­miej skar­py pięły się po­dłuż­ne za­bu­do­wa­nia o schod­ko­wej struk­tu­rze. Każdy po­ziom był zdol­ny po­mie­ścić do trzech pię­ter za­bu­do­wań miesz­kal­nych, które wy­cią­ga­ły się do słoń­ca ta­ra­sa­mi ko­lo­ru pia­skow­ca. Dachy więk­szo­ści ta­kich sek­to­rów po­kry­te były zie­lo­ny­mi par­ka­mi i skwe­ra­mi, za któ­ry­mi roz­cią­ga­ły się te­re­ny miesz­kal­ne ko­lej­nych kon­dy­gna­cji. Skle­pie­nia naj­wyż­szych pię­ter bez­sz­wo­wo łą­czy­ły się z oce­anem dzi­kiej pusz­czy, który roz­le­wał się we wszyst­kie stro­ny, kry­jąc za­pew­ne dzie­siąt­ki po­dob­nych miast.

Nowa Pre­to­ria to­nę­ła w zie­le­ni. Nawet ze­wnętrz­ne ścia­ny bu­dyn­ków ob­ro­śnię­te były kwit­ną­cy­mi pną­cza­mi i wi­no­ro­śla­mi. Tu i ów­dzie ze szczy­tu wzgó­rza kie­ro­wa­ny­mi wo­do­spa­da­mi lały się stru­mie­nie kry­sta­licz­nie czy­stej wody.

Z cich­ną­cym szu­mem sil­ni­ków Wik­tor po­wo­li spły­wał do raju.

 

* * *

 

Sybil czuła się, jakby wi­sia­ła na po­gra­ni­czu jawy i sza­lo­ne­go snu. Gdy tylko uspo­ka­ja­ła myśli i prze­sta­wa­ła sku­piać się na tym, z kim ma do czy­nie­nia, wszyst­ko wy­da­wa­ło się z grub­sza nor­mal­ne. Ale gdy tylko po­wra­ca­ła świa­do­mość, że w jej miesz­ka­niu prze­by­wa czło­wiek, który spon­ta­nicz­nie za­ma­ni­fe­sto­wał się z ba­jo­ra pro­stych związ­ków che­micz­nych, do tego wy­po­sa­żo­ny w pełny kom­plet wspo­mnień sprzed ponad czte­ry­stu lat, raz po raz do­zna­wa­ła wstrzą­su, jakby ktoś wylał na nią kubeł zim­nej wody.

Jak? – krzy­czał jej mózg. JAK? 

Coś ta­kie­go zwy­czaj­nie nie było moż­li­we, nie mie­ści­ło się w re­aliach fi­zycz­ne­go świa­ta. Nawet we­dług teo­rii za­kła­da­ją­cej, że w nie­skoń­czo­nej licz­bie po­ten­cjal­nych wszech­świa­tów, każde wy­obra­żal­ne i nie­wy­obra­żal­ne wy­da­rze­nie siłą rze­czy musi za­ist­nieć, takie zja­wi­sko wy­da­wa­ło się nie do przy­ję­cia.

Tym­cza­sem na ka­na­pie w jej sa­lo­nie, ba­wiąc się trój­wy­mia­ro­wym rzut­ni­kiem, jak gdyby nigdy nic sie­dział „abio­gen”, jak go ro­bo­czo okre­ślił pro­fe­sor; pro­fe­sor, który praw­dę po­wie­dziaw­szy wy­da­wał się tą sy­tu­acją nie­zbyt prze­ję­ty. Być może wcale nie ku­po­wał hi­sto­rii Vic­to­ra, ale po­sta­no­wił za­grać w jego grę po­zo­rów, za­in­te­re­so­wa­ny, dokąd go ona za­pro­wa­dzi. Sybil po­win­na ro­zu­mo­wać po­dob­nie. Była czło­wie­kiem nauki, wy­tre­no­wa­ną scep­tycz­ką, wa­żą­cą prze­ko­na­nia we­dług po­zio­mu ich ra­cjo­nal­no­ści. W hi­sto­rii Vic­to­ra nie było za grosz ra­cjo­nal­no­ści, a jed­nak…

A jed­nak jakaś jej część była prze­ko­na­na, że Vic­tor jest ab­so­lut­nie szcze­ry. Nie umia­ła tego wy­tłu­ma­czyć. Gdy tylko zo­ba­czy­ła go tam, uno­szą­ce­go się bez przy­tom­no­ści na po­wierzch­ni pre­bio­tycz­ne­go bu­lio­nu, po­czu­ła nie­moż­li­wy do zde­fi­nio­wa­nia skurcz w duszy, jakby w tym kon­kret­nym miej­scu i cza­sie wszech­świat na­ka­zał ich ścież­kom się po­łą­czyć.

Trud­no było stwier­dzić, czy Vic­tor miał te same od­czu­cia, jako że nie wy­szedł jesz­cze do końca z szoku. Był kłę­bo­wi­skiem sprzecz­nych emo­cji i nie spo­sób było prze­wi­dzieć, która za chwi­lę wy­pły­nie na po­wierzch­nię. W chwi­li obec­nej głów­nie eks­plo­ro­wał i każ­dym zmy­słem chło­nął obcy świat, jak mały chło­piec, co krok sty­ka­ją­cy się z jakąś fa­scy­nu­ją­cą no­wo­ścią.

Vic­tor nie był jed­nak po­zba­wio­nym trosk dziec­kiem. W każ­dym wes­tchnie­niu za­chwy­tu tkwił cierń za­gu­bie­nia. Mars był dla niego obcy, zbyt trud­ny do zro­zu­mie­nia. Vic­tor nie był tak po pro­stu da­le­ko od domu; jego dom nie ist­niał już od setek lat, a ostat­nim wspo­mnie­niem z tam­te­go miej­sca była glo­bal­na za­gła­da. Był sa­mot­nym przed­sta­wi­cie­lem nie­ist­nie­ją­ce­go już ga­tun­ku, odłam­kiem mar­twej cy­wi­li­za­cji.

Eks­pres koń­czył pa­rzyć kawę, gdy Sybil usły­sza­ła gwał­tow­ne po­ru­sze­nie w sa­lo­nie. Ze­rwa­ła się od razu, wy­stra­szo­na, że Vic­tor, któ­re­go mimo wszyst­ko pod­świa­do­mie trak­to­wa­ła jak czte­ro­lat­ka, mógł wejść w szko­dę. On jed­nak stał tylko jak wryty, ga­piąc się sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi w usta­wio­ny na półce mały ekra­nik.

– Co… co to jest? – wy­du­sił przez ści­śnię­te gar­dło.

 Sybil spoj­rza­ła na wy­świe­tlacz, prze­ra­żo­na myślą, że zo­ba­czy tam coś, czego nie po­win­na.

– To tylko dzien­ny ra­port z po­dró­ży Eve. Mój oj­ciec jest szy­chą w pro­jek­cie i dał mi kie­dyś ten ga­dżet na uro­dzi­ny…

Urwa­ła, gdy Vic­tor zwró­cił się w jej stro­nę. Oczy pło­nę­ły mu żarem, ja­kie­go jesz­cze w nich nie wi­dzia­ła.

– Co to jest Eve? – Jego głos łamał się od po­wstrzy­my­wa­nej pa­ni­ki i Sybil po­czu­ła, jak ko­ści­ste palce lęku za­czy­na­ją ści­skać rów­nież jej gar­dło.

– Eve to nasz pro­jekt ko­lo­ni­za­cyj­ny. Ta wiel­ka złota sfera po lewej to sta­tek, któ­rym lecą ko­lo­ni­ści. Tu po pra­wej masz wszyst­kie pod­sta­wo­we sta­ty­sty­ki z jego po­dró­ży. Po­pu­la­cja, pa­li­wo, ak­tu­al­na pręd­kość, czas z na­szej per­spek­ty­wy, czas z ich per­spek­ty­wy re­la­ty­wi­stycz­nej, dy­stans misji, takie tam.

Vic­tor był blady jak pa­pier.

– Dokąd to leci? I jak długo bę­dzie le­cieć?

– A, no tak. Na Aza­lię. To pla­ne­ta w gwiaz­do­zbio­rze Żu­ra­wia, od­kry­ta dawno temu, pew­nie jesz­cze zanim ty się uro­dzi­łeś. O ile do­brze pa­mię­tam, w ka­ta­lo­gach fi­gu­ru­je jako Glie­se 832c. Jest z grub­sza szes­na­ście lat świetl­nych stąd. Te in­for­ma­cje, które tu wi­dzi­my, są tech­nicz­nie nieco spóź­nio­ne, jako że Eve już ka­wa­łek prze­le­cia­ła, a in­for­ma­cje nie mogą le­cieć szyb­ciej niż świa­tło. W każ­dym razie misja ma jesz­cze parę do­brych dekad lotu przed sobą.

– A jak… jak wy­glą­da ta Aza­lia?

– Już. – Sybil wy­wo­ła­ła wy­szu­ki­war­kę i bły­ska­wicz­nie zna­la­zła trój­wy­mia­ro­wy model w wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści. Sza­ro­si­na pla­ne­ta wy­peł­ni­ła sobą sporą część prze­strze­ni w sa­lo­nie.

Vic­tor wydał z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny dźwięk.

– Nie, nie, nie, to jakiś kosz­mar – wy­szep­tał, trzy­ma­jąc się za skro­nie. – To nie­moż­li­we.

Ko­la­na ugię­ły się pod nim i Sybil chwy­ci­ła go w ostat­niej chwi­li, zanim upadł. Po­mo­gła mu usiąść na ka­na­pie.

– Tylko mi tu nie mdlej. O co cho­dzi?

– Ilu ludzi jest na po­kła­dzie Eve?

– Pra­wie dzie­sięć ty­się­cy – od­par­ła, rzu­ciw­szy okiem na ta­bel­ki. – Wiesz, to jest ogrom­ne przed­się­wzię­cie, więc wy­sła­li­śmy tam kom­plet­ną spo­łecz­ność. Na Aza­lię nic in­ne­go nie po­le­ci jesz­cze pew­nie przez kilka wie­ków.

Vic­tor pod­niósł na nią błęd­ny wzrok.

– Oni wszy­scy zginą.

Sybil po­czu­ła lo­do­wa­ty dreszcz na ple­cach.

– Jak to? Skąd mo­żesz to wie­dzieć? Jak zginą? Dla­cze­go?

– Nie znam szcze­gó­łów. – Vic­tor po­krę­cił głową. – Ale wi­dzia­łem to, tak wy­raź­nie jak widzę cie­bie teraz. Kiedy do­le­cą na tę Aza­lię, sta­nie się coś strasz­ne­go. Eve eks­plo­du­je z wszyst­ki­mi pa­sa­że­ra­mi na po­kła­dzie.

– Uspo­kój się – po­wie­dzia­ła Sybil, sama siląc się na spo­koj­ny ton. – Cią­gle je­steś w szoku, do tego wy­koń­czo­ny po­dró­żą i emo­cja­mi. Nie my­ślisz jasno. Gdzie to wi­dzia­łeś?

Vic­tor za­mknął oczy i ode­tchnął głę­bo­ko.

– Wiem, jak to za­brzmi – rzekł – ale wi­dzia­łem to we śnie. Nie, nie teraz – dodał szyb­ko, zanim Sybil zdą­ży­ła otwo­rzyć usta. – To było jesz­cze na Ziemi, do­kład­nie w tę noc, kiedy przy­le­cia­ła aste­ro­ida. To nie był zwy­kły sen. Ja tam byłem, wi­dzia­łem i czu­łem wszyst­ko tak wy­raź­nie jak teraz. Mógł­bym ci wska­zać, która stro­na pla­ne­ty była zwró­co­na w moim kie­run­ku, pa­mię­tam nawet takie szcze­gó­ły. A teraz nagle budzę się na Mar­sie, a ty mi po­ka­zu­jesz do­kład­nie ten sta­tek ko­lo­ni­za­cyj­ny i do­kład­nie tę samą pla­ne­tę. Jak to jest moż­li­we?

Nijak, prze­mknę­ło przez myśl Sybil. Ani przy­pa­dek, ani ce­lo­we dzia­ła­nie nie były w sta­nie tego wy­tłu­ma­czyć, po­dob­nie jak Vic­to­ra. No chyba że…

Chyba że zbyt płyt­ko roz­pa­try­wa­ła po­ję­cie ce­lo­wo­ści.

– Atrak­tor – wy­szep­ta­ła bez­wied­nie i od razu skar­ci­ła się za samą tę myśl. Chyba do­ku­ment­nie zwa­rio­wa­ła, jeśli się­ga­ła aż tutaj.

– Jaki trak­tor? – zdzi­wił się Vic­tor.

– Nie trak­tor. Atrak­tor. Atrak­tor Wa­sil­je­wa.

Od­po­wie­dzia­ło jej tylko tępe spoj­rze­nie. Sybil po­dra­pa­ła się po gło­wie.

– Ech, jak to wy­tłu­ma­czyć… – za­czę­ła nie­pew­nie. – Nie je­stem eks­per­tem we współ­cze­snej fi­lo­zo­fii, cho­ciaż tro­chę jej li­znę­łam na kur­sie. Była tam taka jedna rzecz, która mi się spodo­ba­ła, kon­cept fi­lo­zo­ficz­ny An­to­na Wa­sil­je­wa, ta­kie­go daw­ne­go ma­te­ma­ty­ka, jesz­cze z po­ko­le­nia ko­lo­ni­za­to­rów. Wa­sil­jew był spe­cja­li­stą od teo­rii cha­osu, stu­dio­wał funk­cje cha­otycz­ne i ich ma­ni­fe­sta­cje w na­tu­rze. W tych swo­ich wy­wo­dach za­kła­dał, że wszech­świat, hi­po­te­tycz­nie da­ją­cy się zre­du­ko­wać do pro­stych, fun­da­men­tal­nych współ­za­leż­no­ści obiek­tów i od­dzia­ły­wań, prak­tycz­nie wszę­dzie wy­peł­nia się atrak­to­ra­mi, czyli abs­trak­cyj­ny­mi ma­te­ma­tycz­ny­mi ob­sza­ra­mi, do któ­rych tra­jek­to­rie funk­cji dążą nie­za­leż­nie od wa­run­ków po­cząt­ko­wych.

Vic­tor nie­śmia­ło kiw­nął głową na znak, że mniej wię­cej na­dą­ża.

– Atrak­to­ry nie były ni­czym nowym dla ów­cze­snych ma­te­ma­ty­ków – kon­ty­nu­owa­ła Sybil – ale Wa­sil­jew po­cią­gnął spra­wę znacz­nie dalej niż jego po­przed­ni­cy. Tu się za­czy­na jego kon­tro­wer­syj­ny wkład. Bo wi­dzisz, on uwa­żał, że jaźń jest w sta­nie ge­ne­ro­wać wła­sne atrak­to­ry, two­rzyć wa­run­ki, do któ­rych speł­nie­nia wszech­świat au­to­ma­tycz­nie bę­dzie sta­rał się dążyć.

Do dziś pa­mię­ta­ła słowa wy­kła­dow­cy: „Sta­ro­żyt­ni na­zy­wa­li to Fatum. Oświe­ce­nie wrzu­ca­ło to do śmiet­ni­ka z na­pi­sem nie­ra­cjo­nal­ne. Wa­sil­jew był prze­ko­na­ny, że w swo­jej na­iw­no­ści sta­ro­żyt­ni byli jed­nak mą­drzej­si od mo­der­ni­stów. Na py­ta­nia, czy jego atrak­to­ry miały osta­tecz­nie roz­wią­zać pro­blem Boga, Wa­sil­jew od­po­wia­dał, że ra­czej gma­twa­ły go jesz­cze bar­dziej. Tym nie­mniej, w swoim cza­sie za­stą­pi­ły one Boga wielu lu­dziom; były pro­stym wy­ja­śnie­niem dla wszel­kie­go ro­dza­ju zja­wisk, które do­cho­dzi­ły do skut­ku nawet jeśli sta­ty­stycz­nie nie po­win­ny”.

Choć idea Atrak­to­rów Wa­sil­je­wa była z po­cząt­ku go­rą­ca, sto­sun­ko­wo szyb­ko się wy­pa­li­ła. Nauka się nimi nie in­te­re­so­wa­ła, jako że nie spo­sób było wy­ka­zać ich praw­dzi­wo­ści lub nie­praw­dzi­wo­ści. Były one otwar­cie kry­ty­ko­wa­ne przez więk­szość fi­lo­zo­fów, ale miały też swoją grup­kę za­go­rza­łych zwo­len­ni­ków. Nie­któ­rzy byli prze­ko­na­ni, że ko­lo­ni­za­cja Marsa była przy­kła­dem dzia­ła­nia ta­kie­go Atrak­to­ra, który od­pę­dzał wszel­kie formy za­gła­dy Ziemi, do­pó­ki ludz­kość nie zro­bi­ła sobie kopii za­pa­so­wej. Do­pie­ro gdy cy­wi­li­za­cja mar­sjań­ska osią­gnę­ła punkt sa­mo­wy­star­czal­no­ści, Zie­mia z po­mo­cą aste­ro­idy mogła udać się na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Sybil wi­dzia­ła w tym my­śle­niu pewną ele­gan­cję.

Wpa­so­wy­wa­ło się to też po­nie­kąd w temat jej badań, jako że praw­do­po­do­bień­stwo spon­ta­nicz­ne­go po­ja­wie­nia się życia w zna­nej obec­nie for­mie miało gra­ni­czyć z nie­moż­li­wo­ścią.

– In­ny­mi słowy, Atrak­to­ra­mi Wa­sil­je­wa mają być zja­wi­ska zdol­ne do kształ­to­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści wokół sie­bie, jakby do wy­mu­sza­nia oko­licz­no­ści, które umoż­li­wia­ją ich za­ist­nie­nie. Wa­run­kiem ist­nie­nia ta­kie­go Atrak­to­ra ma być do­sta­tecz­nie wy­so­ka waga da­ne­go zja­wi­ska dla ob­da­rzo­nych jaź­nią istot, ta­kich jak lu­dzie. Wa­sil­jew wy­cho­dził z za­sa­dy an­tro­picz­nej; uwa­żał, że bez istot ta­kich jak my wszech­świat prze­stał­by mieć sens.

Vic­tor słu­chał z otwar­ty­mi usta­mi.

– Czyli my­ślisz, że i mój pro­ro­czy sen, i to, że… – urwał. Nadal nie po­tra­fi­ło mu przejść przez gar­dło, że tak po pro­stu wy­plu­ła go pre­bio­tycz­na mie­sza­ni­na.

– Nie wiem. – Sybil po­krę­ci­ła głową. – Jeśli Atrak­to­ry Wa­sil­je­wa fak­tycz­nie ist­nie­ją, to po­win­ny być znacz­nie bar­dziej sub­tel­ne. To nie jest tak, że nagle prawa fi­zy­ki prze­sta­ją obo­wią­zy­wać! Poza tym, nie można tak po pro­stu uznać nie­do­rzecz­ne­go zja­wi­ska za wy­ja­śnio­ne tylko dla­te­go, że ktoś kie­dyś wy­my­ślił sys­tem fi­lo­zo­ficz­ny, który for­ma­li­zu­je my­śle­nie ma­gicz­ne. Nie po to tyle lat się szko­li­łam w ra­cjo­na­li­zmie, żeby go teraz wy­rzu­cić do śmie­ci.

– Ja się w ni­czym takim nie szko­li­łem – mruk­nął Vic­tor po­nu­ro – ale im wię­cej o tym wszyst­kim myślę, tym bar­dziej je­stem prze­ko­na­ny, że osza­la­łem. A to sza­leń­stwo pod­su­wa mi coraz strasz­niej­sze myśli, zwłasz­cza po tym, co mi wła­śnie po­wie­dzia­łaś. A co jeśli nie­przy­pad­ko­wo… po­ja­wi­łem się tutaj aku­rat teraz? Co jeśli tym lu­dziom koń­czy się czas? Ile jesz­cze go mają, zanim ta kulka – wska­zał na ekra­nik – zrobi bum?

– Eve nie prze­le­cia­ła jesz­cze nawet trzech lat świetl­nych, a cały dy­stans na Aza­lię to szes­na­ście… co po­wie­dzia­łeś?!

Ostat­nie słowa wy­krzy­cza­ła tak gło­śno, że Vic­tor aż pod­sko­czył.

– Za­sta­na­wiam się tylko, czy może nie mamy ogra­ni­czo­ne­go czasu, żeby jakoś za­in­ter­we­nio­wać…

– Nie, nie to! Po­wie­dzia­łeś, że kulka… że żółta kulka bum?

Vic­tor wy­glą­dał na zbyt zbi­te­go z tropu, żeby co­kol­wiek od­po­wie­dzieć. Sybil ze­rwa­ła się na równe nogi i za­czę­ła krą­żyć po po­ko­ju.

– Boże, ja chyba też osza­la­łam – po­wie­dzia­ła bar­dziej do sie­bie niż do niego.

Wzię­ła kilka głę­bo­kich od­de­chów i szcze­gó­ło­wo opi­sa­ła za­ba­wę z dzie­ciń­stwa oraz to­wa­rzy­szą­cą jej ry­mo­wan­kę, którą przy­po­mnia­ła sobie za­le­d­wie kilka go­dzin przed od­na­le­zie­niem Vic­to­ra, po nie­mal dwu­dzie­stu la­tach.

Jego oczy były wiel­kie jak spodki jesz­cze zanim do­tar­ła do wier­szy­ka. Gdy skoń­czy­ła, za­pa­dło dłu­gie mil­cze­nie.

– To brzmi jak pro­roc­two – rzekł Vic­tor bez­barw­nym tonem. – Z tych, które na­bie­ra­ją sensu do­pie­ro w od­po­wied­nim mo­men­cie.

– Albo jak za­gad­ka, z ja­kie­goś po­wo­du skie­ro­wa­na do na­szej dwój­ki. Mu­si­my spró­bo­wać ją roz­wią­zać. Ro­zu­miem, że żółta kulka to Eve, a szara to Aza­lia. A czer­wo­na?

– Mars, to chyba jasne.

– Dla­cze­go Mars? – Sybil zmarsz­czy­ła brwi.

– A, no… Mnó­stwo się tu po­zmie­nia­ło, więc pew­nie nikt już tak nie mówi. Ale za moich cza­sów, kiedy Mars był jesz­cze suchą pu­sty­nią, mó­wi­ło się na niego Czer­wo­na Pla­ne­ta.

Vic­tor miał rację. Pod­ręcz­ni­ki do hi­sto­rii wspo­mi­na­ły o czymś takim. Do dziś za­chod­nie pu­sty­nie, takie jak Cy­do­nia, miały pięk­ny, rdza­wy kolor.

– Okej, a co ze stud­nia­mi? – spy­ta­ła.

– Nie mam po­ję­cia. Na­su­wa­ją się czar­ne dziu­ry, ale to aku­rat chyba nie grozi Eve?

– Nie, przy­naj­mniej nic nam nie wia­do­mo o żad­nych po­bli­skich czar­nych dziu­rach. Naj­bliż­sza znana na chwi­lę obec­ną jest ty­sią­ce lat świetl­nych stąd.

– Może cho­dzi o sy­tu­ację, w któ­rej sta­tek nie trafi w Aza­lię i po­le­ci dalej w prze­strzeń, aż w któ­rąś dziu­rę w końcu wpad­nie?

– To by pa­so­wa­ło do reguł gry, ale w takim przy­pad­ku to nie dziu­ra by­ła­by bez­po­śred­nim za­gro­że­niem. Jeśli Eve roz­mi­nie się z Aza­lią, to cała za­ło­ga zdąży sto razy umrzeć z głodu i braku ener­gii na re­kon­struk­cję at­mos­fe­ry, zanim wpad­nie w pole gra­wi­ta­cyj­ne ja­kiej­kol­wiek czar­nej dziu­ry. Ja bym się jed­nak mar­twi­ła tym „bum” w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Sama wspo­mi­na­łaś, że miną jesz­cze dłu­gie lata, zanim Eve do­trze na miej­sce. Na pewno bę­dzie czas, żeby coś wy­my­ślić.

– Tak, ale to nie jest takie in­tu­icyj­ne jak jazda ro­we­rem z punk­tu do punk­tu. Daj mi chwi­lę.

To po­wie­dziaw­szy, Sybil po­de­szła do pul­pi­tu w kącie sa­lo­nu i wpi­sa­ła parę ko­mend, a na­stęp­nie wy­stu­ka­ła po­łą­cze­nie z Mo­ni­que, która ak­tu­al­nie prze­by­wa­ła w ABG2 w jej za­stęp­stwie.

– Co tam, Sybil? – roz­legł się głos ko­le­żan­ki. – Do­tar­li­ście do domu? Jak sobie radzi nasz abio­gen?

– Cał­kiem nie­źle. Słu­chaj, Mo­ni­que, mam proś­bę. Wy­sła­łam za­py­ta­nie do sys­te­mu o po­łą­cze­nie zdal­ne z Ca­ro­li­ne. Klep­nę­ła­byś au­to­ry­za­cję?

– Jasne, a po co ci Ca­ro­li­ne?

– Muszę coś szyb­ko po­li­czyć, a sama nie dam rady, więc po­trze­bu­ję VI. Je­steś ko­cha­na, dzię­ki, pa!

Ge­stem przy­wo­ła­ła Vic­to­ra do sie­bie. Gdy na ekra­nie po­ja­wił się nie­bie­ski trój­ką­cik, na­ci­snę­ła go, wy­wo­łu­jąc panel ope­ra­cyj­ny wir­tu­al­nej in­te­li­gen­cji. Do­dat­ko­wo za­zna­czy­ła ko­men­dę in­te­rak­cji pry­wat­nej, która ka­so­wa­ła logi po za­koń­czo­nej sesji.

– Witaj, Sybil. W czym mogę pomóc? – ode­zwał się mięk­kim gło­sem kom­pu­ter.

– Ca­ro­li­ne, prze­sy­łam ci wszyst­kie dane ta­be­la­rycz­ne Eve od dnia jej star­tu i za­ło­że­nia pro­ce­so­we misji. Chcę, żebyś na ich pod­sta­wie po­obli­cza­ła wszyst­kie moż­li­we eks­tra­po­la­cje z pię­cio­pro­cen­to­wym pe­sy­mi­zmem.

– Go­to­we.

– Do­brze, teraz po­wiedz mi, kiedy naj­póź­niej mo­że­my za­wró­cić Eve, żeby mogła wró­cić na Marsa.

Ca­ro­li­ne mil­cza­ła przez se­kun­dę.

– Za dużo stop­ni swo­bo­dy. Do­pre­cy­zuj wy­ma­ga­nia – po­wie­dział bez­na­mięt­ny ton, a ekran wy­świe­tlił dzie­siąt­ki roz­my­tych pa­ra­me­trów.

Sybil czuła, jak zimny pot spły­wa jej po karku. Pierw­szym, co rzu­ca­ło się w oczy, była mapa po­ten­cjal­nych sce­na­riu­szy zu­ży­cia pa­li­wa. Nawet bez do­kład­ne­go stu­dio­wa­nia nie wy­glą­da­ła zbyt opty­mi­stycz­nie.

– Przede wszyst­kim, wpleć w ob­li­cze­nia ko­niecz­ność nada­nia ko­mu­ni­ka­tu za po­mo­cą ISL, który musi ich naj­pierw do­go­nić – rze­kła, wal­cząc z drże­niem w gło­sie. Licz­by i wy­kre­sy prze­ła­do­wa­ły się i Sybil z tru­dem po­wstrzy­ma­ła się przed plu­ga­wym ko­men­ta­rzem. – Dobra, ob­licz, jaką mak­sy­mal­ną pręd­kość po­wro­tu uda­ło­by się roz­wi­nąć, gdyby w tej chwi­li nadać ko­mu­ni­kat o za­wra­ca­niu. Teraz, niech po­my­ślę… Bio­rąc pod uwagę ak­tu­al­ne stra­ty za­so­bów, ob­licz, na jak długo ich wy­star­czy. Nie uwzględ­niaj pa­li­wa. I teraz, na pod­sta­wie po­wyż­szych, daj mi za­kres czasu mię­dzy chwi­lą obec­ną, a chwi­lą, która po­zwo­li­ła­by na osią­gnię­cie mi­ni­mal­nej pręd­ko­ści, przy któ­rej za­ło­ga zdą­ży­ła­by wró­cić, nie wy­czer­paw­szy za­so­bów.

Ca­ro­li­ne mil­cza­ła tym razem dobre dzie­sięć se­kund.

– W za­okrą­gle­niu pięć dni.

 

* * *

 

Gdy tylko Wik­tor za­czy­nał mieć na­dzie­ję, że ka­ru­ze­la non­sen­su zwal­nia, ta przy­spie­sza­ła jesz­cze bar­dziej.

Plan, który na po­cze­ka­niu wy­my­śli­ła Sybil, był ty­po­wym pla­nem wy­my­ślo­nym na po­cze­ka­niu – sza­lo­nym, dziu­ra­wym i ze zni­ko­mą szan­są po­wo­dze­nia. In­ny­mi słowy, do­sko­na­le pa­so­wał do zwa­rio­wa­nej idei, którą Sybil na­zy­wa­ła Atrak­to­rem Wa­sil­je­wa.

– Na pewno nie ma in­ne­go spo­so­bu? – jęk­nął roz­pacz­li­wie. – Mamy prze­cież pięć dni! Na pewno coś wy­my­śli­my.

Sybil po­krę­ci­ła głową.

– Pa­mię­taj, nie mo­żesz pa­trzeć na loty ko­smicz­ne jak na tra­dy­cyj­ną po­dróż. Dane, które my do­sta­je­my teraz, Eve wy­sła­ła nie­ca­łe trzy lata temu. Sta­tek teraz leci już z pręd­ko­ścią bli­ską czter­dzie­stu pro­cen­tom pręd­ko­ści świa­tła i cią­gle przy­spie­sza. Im bar­dziej zbli­ża się do swo­jej gra­nicz­nej pręd­ko­ści pięć­dzie­się­ciu dwóch pro­cent, tym bar­dziej wzra­sta jego masa, a więc zu­ży­cie pa­li­wa ro­śnie. A im szyb­ciej leci i im bar­dziej się od­da­la, tym wię­cej bę­dzie mu­siał tego pa­li­wa zużyć na ha­mo­wa­nie, a póź­niej na po­now­ny roz­pęd w stro­nę Marsa i znów ha­mo­wa­nie, żeby osta­tecz­nie za­trzy­mać się w domu. Eve miała le­cieć w jedną stro­nę, pro­sto, bez ja­kich­kol­wiek ma­new­rów. W obec­nej sy­tu­acji, w dro­dze po­wrot­nej nie bę­dzie miała pa­li­wa, żeby roz­wi­nąć nawet dzie­sięć pro­cent pręd­ko­ści świa­tła. Każdy dzień zwło­ki może wy­dłu­żyć po­dróż po­wrot­ną o de­ka­dy. Za­so­by po­wie­trza, wody i tak dalej, są w do­sta­tecz­nie za­mknię­tym obie­gu, więc po­win­ny wy­star­czyć nawet na setki lat, ale po­myśl o pro­ble­mach spo­łecz­nych, które mogą…

– Dobra – wpadł jej w słowo Wik­tor – ro­zu­miem. Ale na pewno nie ma in­ne­go spo­so­bu?

Plan Sybil do­ty­czył osoby jej ojca. Była prze­ko­na­na, że to wła­śnie w związ­ku z nim los po­łą­czył ścież­ki jej i Wik­to­ra. Oj­ciec ów, jak się oka­zy­wa­ło, był nie byle kim; prze­wod­ni­czył szta­bo­wi dy­rek­tor­skie­mu ca­łe­go przed­się­wzię­cia Eve. To przez niego prze­cho­dzi­ły wszel­kie istot­ne de­cy­zje i to głów­nie on ko­or­dy­no­wał misję od stro­ny Marsa. Jeśli ktoś miał moż­li­wość za­cią­gnąć Eve ha­mu­lec ręcz­ny, to wła­śnie on.

Pro­blem po­le­gał na tym, że nie było nawet mowy, żeby ar­gu­men­ta­cja opar­ta na idio­tycz­nym dzie­cię­cym wier­szy­ku i sen­nej wizji ob­ce­go czło­wie­ka, który rze­ko­mo sa­mo­ist­nie wy­ło­nił się z pier­wot­nej zupy ni­czym Afro­dy­ta z mor­skiej piany, miała ja­ką­kol­wiek szan­sę prze­mó­wić do po­waż­ne­go czło­wie­ka, który od­po­wia­dał za moż­li­wie naj­więk­sze przed­się­wzię­cie w hi­sto­rii ludz­ko­ści.

Dla­te­go też Sybil nie pla­no­wa­ła pytać ojca o zda­nie. Za­mie­rza­ła zro­bić to za jego ple­ca­mi, i to tak, żeby nikt się o tym nie do­wie­dział, do­pó­ki nie bę­dzie za późno. Po­nie­waż Eve ak­tu­al­nie była od­da­lo­na o nie­ca­łe trzy lata świetl­ne od Ukła­du Sło­necz­ne­go, ja­ki­kol­wiek sy­gnał miał szan­sę do­go­nić ich za ponad czte­ry lata. Na­tych­mia­sto­wa od­po­wiedź le­cia­ła­by tyle samo, a więc mię­dzy nada­niem wia­do­mo­ści i od­bio­rem od­po­wie­dzi mi­nę­ło­by od ośmiu do dzie­wię­ciu lat. W ta­kiej sy­tu­acji Eve mo­gła­by już tylko kon­ty­nu­ować za­rzą­dzo­ny po­wrót.

Wzglę­dem po­wyż­szych za­ło­żeń Wik­tor nie miał za­strze­żeń. Za­sad­ni­czy pro­blem leżał w tym, jak Sybil za­mie­rza­ła je zre­ali­zo­wać.

Otóż oj­ciec Sybil był kla­sycz­nym przy­kła­dem czło­wie­ka wy­so­kiej rangi, u któ­re­go lata pracy w za­wo­dzie wy­ro­bi­ły nie­za­chwia­ną wład­czość oraz prze­ko­na­nie, że na wszyst­kim zna się naj­le­piej. W związ­ku z tym uwa­żał, że ma pełne prawo po­chy­lać się nad ży­ciem pry­wat­nym Sybil, a cza­sem nawet bez­po­śred­nio się w nie wtrą­cać. Sam fakt, że w swoim wieku nie była jesz­cze w po­waż­nym związ­ku, był dla niego solą w oku.

– Więc za­czę­łam mu ściem­niać, że mam chło­pa­ka – tłu­ma­czy­ła Sybil – i że oboje je­ste­śmy bar­dzo ostroż­ni, że nie spie­szy­my się z tym związ­kiem, i że nie ma mowy, żebym or­ga­ni­zo­wa­ła nam ja­kieś ro­dzin­ne obiad­ki. To mu wy­star­czy­ło na jakiś czas, ale ostat­nio znowu za­czął się nie­cier­pli­wić, żeby go w końcu po­znać. Więc teraz na scenę wkra­czasz ty, z tym cu­deń­kiem. – To po­wie­dziaw­szy, na wy­cią­gnię­tej dłoni za­pre­zen­to­wa­ła pier­ścio­nek z bry­lan­tem.

Wik­tor do­pie­ro zgi­nął tra­gicz­nie w glo­bal­nej ka­ta­stro­fie, a na­stęp­nie w cu­dow­ny spo­sób ożył kil­ka­set lat póź­niej w mar­sjań­skiej uto­pii, gdzie los roz­ka­zał mu ura­to­wać ty­sią­ce ludzi od tra­gicz­nej śmier­ci. Ale nic z tego nie prze­ra­ża­ło go tak, jak ko­niecz­ność od­gry­wa­nia roli na­rze­czo­ne­go, ubie­ga­ją­ce­go się o bło­go­sła­wień­stwo przed ob­li­czem apo­dyk­tycz­ne­go ojca. Gdy ośmie­lił się za­py­tać Sybil o dal­sze szcze­gó­ły, szcze­rze przy­zna­ła, że tutaj plan się w za­sa­dzie koń­czył i dalej trze­ba bę­dzie po­le­gać na im­pro­wi­za­cji.

Im­pro­wi­za­cja. Wik­tor mało nie wy­rwał sobie kępki wło­sów z głowy.

Na szczę­ście, pan Fer­ra­ro, jako czło­wiek bar­dzo dumny ze swo­jej pracy i spra­gnio­ny dumy ze stro­ny wła­snej córki, nie omiesz­kał po­dzie­lić się z nią pa­ro­ma istot­ny­mi szcze­gó­ła­mi. Mię­dzy in­ny­mi tym, że je­dy­ną me­to­dą, żeby pod­rzu­cić Eve ja­ką­kol­wiek wia­do­mość z Marsa, był no­wo­cze­sny sys­tem da­le­ko­sięż­nej ko­mu­ni­ka­cji la­se­ro­wej, ISL, ten sam, któ­rym Eve w re­gu­lar­nych od­stę­pach prze­sy­ła­ła znaki życia. Na co dzień ko­mu­ni­ka­cja była jed­nak jed­no­stron­na i Mars nie od­wdzię­czał się ko­lo­ni­stom żad­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi o sobie. In­for­ma­cje takie jak ta były pu­blicz­nie do­stęp­ne, ale zda­rza­ły się też takie, któ­rych od­po­wie­dzial­ny dy­rek­tor nie po­wi­nien zdra­dzać ni­ko­mu, nawet wła­snej córce.

Na przy­kład to, że ist­nia­ła lista ko­mend spe­cjal­nych, za­ko­do­wa­nych w po­sta­ci uni­ka­to­wych, ośmio­cy­fro­wych cią­gów zna­ków, które Mars był gotów wy­słać Eve ISL-em w razie po­trze­by. Sybil była pewna, że wśród tych ko­mend znaj­du­je się roz­kaz „cała wstecz”. Wie­dzia­ła rów­nież, że ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa dy­rek­tor Fer­ra­ro ma zdal­ny do­stęp do sys­te­mu ko­mu­ni­ka­cji z do­mo­we­go kom­pu­te­ra.

– Plan jest bar­dzo pro­sty – mó­wi­ła pew­nym sie­bie tonem, ewi­dent­nie sta­ra­jąc się dodać Wik­to­ro­wi otu­chy. Szli pie­cho­tą przez eli­zej­skie ogro­dy Nowej Pre­to­rii, ubra­ni nie­mal tak od­święt­nie, jakby uda­wa­li się na galę, a nie na obiad do ro­dzi­ny. – Ty go czymś zaj­miesz, a ja w tym cza­sie po­bu­szu­ję mu po biu­rze i spró­bu­ję zna­leźć te kody. Oj­ciec ma już swoje lata i na pewno trzy­ma je gdzieś w fi­zycz­nej for­mie. Takie rze­czy przy­cho­dzą z wie­kiem.

– Jak niby mam go zająć? Za­po­mnia­łaś, kim ja je­stem? Ja nie wiem nawet, o czym się teraz roz­ma­wia!

– Nie masz po­ję­cia, jaki on jest… sta­ro­świec­ki. Nie, sta­ro­świec­ki to nie jest dobre słowo. Wi­dzisz, w okre­sie jego mło­do­ści pa­no­wa­ła taka moda, że wszyst­kie dzie­cia­ki miały świra na punk­cie Ziemi i jej cza­sów. Moda w końcu prze­brzmia­ła i więk­szość jego po­ko­le­nia z tego wy­ro­sła, ale aku­rat jemu to zo­sta­ło. Z twoją swo­bo­dą po­ru­sza­nia się w te­ma­tach Ziemi, bę­dziesz dla niego zię­ciem ide­al­nym. Pew­nie sam bę­dzie chciał za cie­bie wyjść. To, że tak się go boisz, też mu się spodo­ba. Bę­dzie mógł od­gry­wać rolę twar­de­go ojca, który „zrobi ci z dupy dwu­dzie­sty trze­ci maja, jeśli mnie skrzyw­dzisz” i tak dalej.

Gdy wspię­li się na naj­wyż­sze pię­tra Nowej Pre­to­rii i nie­mal stali już przed drzwia­mi re­zy­den­cji pana Fer­ra­ro, Sybil wrę­czy­ła Wik­to­ro­wi pier­ście­ni­sty ka­wa­łek cie­li­stej gumy, roz­ka­zu­jąc mu umie­ścić go w uchu. Była to bar­dzo dys­kret­na, nie­mal nie­wi­docz­na słu­chaw­ka, która po­zwa­la­ła na zdal­ną ko­mu­ni­ka­cję. Po usta­le­niu obu­stron­ne­go po­łą­cze­nia wkro­czy­li w pasz­czę lwa.

 

Wik­tor miał pro­ble­my z usie­dze­niem w miej­scu pod­czas obia­du. Z tru­dem prze­ły­kał to, co miał na ta­le­rzu, a więk­szość uwagi sku­piał na tym, żeby za bar­dzo się nie pocić. Na szczę­ście, pra­wie nie mu­siał się od­zy­wać. Sybil pa­pla­ła cały czas, opo­wia­da­jąc zmy­ślo­ną hi­sto­rię ich wspól­ne­go życia. Wik­tor miał po­cho­dzić z ob­sza­rów he­spe­riań­skich, po dru­giej stro­nie globu. Po­zna­li się na dok­to­ra­cie, gdzie Wik­tor zaj­mo­wał się pro­jek­to­wa­niem ge­no­ty­pów no­wa­tor­skich bak­te­rii. Na każde py­ta­nie ojca wy­my­śla­ła z mar­szu ja­kieś wy­god­ne kłam­stwo, co wpę­dza­ło Wik­to­ra w coraz więk­szą pa­ni­kę. Już po paru mi­nu­tach był pewny, że nie bę­dzie w sta­nie wszyst­kich tych łgarstw po­wtó­rzyć.

– No, to ja za­pro­szę teraz ko­le­gę Vic­to­ra na kie­li­cha, żeby się chło­pak tro­chę roz­luź­nił – rzekł jo­wial­nie pan Fer­ra­ro, wsta­jąc od stołu. Rzu­cił wy­mow­ne spoj­rze­nie w kie­run­ku Sybil.

– Jasne – od­par­ła dziew­czy­na z uśmie­chem. – Po­czy­tam sobie chwi­lę w parku. Baw­cie się do­brze, chłop­cy. Tylko mi go za bar­dzo nie upij.

Pan Fer­ra­ro ro­ze­śmiał się tylko i objął Wik­to­ra ra­mie­niem.

– Mam też cy­ga­ra – szep­nął kon­spi­ra­cyj­nie. – Tylko nie mów mło­dej. Pa­li­łeś kie­dyś cy­ga­ro?

– Jesz­cze nie, panie Fer­ra­ro.

– Tylko mi tu nie panuj. Je­ste­śmy już prak­tycz­nie ro­dzi­ną! Mów mi Felix.

– Do­brze… Felix. Tak, chęt­nie spró­bu­ję cy­ga­ra.

Wik­tor, bli­ski wy­zio­nię­cia ducha, zo­stał usa­dzo­ny w mięk­kim fo­te­lu po­środ­ku prze­stron­ne­go sa­lo­nu, urzą­dzo­ne­go w stylu, który miał chyba imi­to­wać ziem­ski dwu­dzie­sty wiek. Ścia­ny po­kry­wa­ło ciem­ne drew­no, a pod­ło­gę bor­do­wy dywan. Pod oknem stał stół bi­lar­do­wy, na widok któ­re­go Wik­to­ro­wi od razu pod­sko­czy­ło serce. Weź czer­wo­ną, wal­nij żółtą…

Nie umknę­ło to uwagi pana Fer­ra­ro.

– Cie­ka­wi cię pew­nie, co to jest – rzekł, pro­mie­nie­jąc dumą. – To sta­ro­żyt­na gra, któ­rej na Mar­sie już nikt nie pa­mię­ta. Na­zy­wa się…

– Bi­lard.

– Ha! No pro­szę, czło­wiek kul­tu­ry, jak widzę. A wiesz, jak się w to gra?

– Nie wiesz – ode­zwał się głos Sybil w jego lewym uchu. – Nie bądź zbyt ide­al­nym speł­nie­niem jego ma­rzeń, bo coś za­cznie po­dej­rze­wać.

Wik­tor od­chrząk­nął.

– Nie wiem, ale chęt­nie się na­uczę, jeśli nie jest to zbyt skom­pli­ko­wa­ne.

Felix był wnie­bo­wzię­ty, mogąc tłu­ma­czyć mu za­sa­dy i pre­zen­to­wać tech­ni­ki. Oczy­wi­stym było, że przed Wik­to­rem nie zna­lazł się nikt, kto wy­ra­żał­by choć­by mi­ni­mal­ną chęć, żeby po­tur­lać kulki po zie­lo­nym suk­nie.

– Je­stem w biu­rze – po­wie­dzia­ła Sybil przez słu­chaw­kę. – Nie wiem, czy coś ci mówią te ziem­skie za­ba­wy, ale jeśli umiesz w to grać, nie daj tego po sobie po­znać. Naj­le­piej prze­gry­waj ile się da i upie­raj się na re­wanż za każ­dym razem. Graj na czas.

Tym­cza­sem jej oj­ciec zdą­żył już nalać sobie i Wik­to­ro­wi po szklan­ce ja­kie­goś moc­ne­go al­ko­ho­lu oraz za­pre­zen­to­wał mu, jak fa­cho­wo ob­cho­dzić się z cy­ga­rem. Wy­pi­li po kilka łyków, pu­ści­li kilka kółek z dymu i prze­szli do gry. Wik­tor po­czuł, jak roz­grze­wa­ją­cy al­ko­hol sub­tel­nie roz­luź­nia wszyst­kie jego mię­śnie, na­pię­te dotąd jak po­stron­ki.

– Pro­gram ob­słu­gu­ją­cy ISL nie jest nawet w żaden spo­sób za­bez­pie­czo­ny – wes­tchnę­ła Sybil w jego lewym uchu. – Ech, sta­rzy lu­dzie… Tro­chę mnie prze­ra­ża, że ktoś taki od­po­wia­da za pro­jek­ty tego ka­li­bru. Dobra, już wiem, jak to dzia­ła. Muszę tylko zna­leźć te nie­szczę­sne kody…

Wik­tor od­chrząk­nął w od­po­wie­dzi.

Jego prze­ciw­nik oka­zał się fa­tal­nym bi­lar­dzi­stą i Wik­tor mu­siał na­praw­dę się tru­dzić, żeby prze­gry­wać w wia­ry­god­ny spo­sób. Felix pod wpły­wem al­ko­ho­lu roz­ga­dał się na ca­łe­go i po­mię­dzy nie­zgrab­ny­mi ude­rze­nia­mi kijem za­da­wał mu ja­kieś py­ta­nia, ale na szczę­ście w ogóle nie słu­chał od­po­wie­dzi, więc Wik­tor nie był zmu­szo­ny po dzie­sięć razy za­sta­na­wiać się, czy jego hi­sto­ria się klei. Mógł­by wy­znać, że jego matka była ko­niem, a pan Fer­ra­ro tylko po­ki­wał­by głową w uda­wa­nym za­my­śle­niu i za­czął nowy temat.

– Nie ma tego – re­la­cjo­no­wa­ła nie­cier­pli­wie Sybil. – Ani w biur­ku, ani ni­g­dzie in­dziej. Gdzie to może być, do cho­le­ry? Nie mam czasu, żeby wer­to­wać tu książ­ki. Idę do sy­pial­ni, może tam coś znaj­dę.

– No, to kiedy we­se­le, panie ko­le­go? – za­re­cho­tał Felix. – Kiedy ja­kieś dzie­ciacz­ki?

Sybil za­zgrzy­ta­ła zę­ba­mi tak gło­śno, że aż było to sły­chać w słu­chaw­ce.

– Oboje je­ste­śmy zgod­ni, że nie ma się co spie­szyć – od­parł ner­wo­wo Wik­tor. – Jesz­cze nie my­śle­li­śmy o dacie ślubu.

– A tam, życie jest krót­kie! Myk i już si­wie­jesz, zo­ba­czysz! Le­piej zro­bić sobie piąt­kę synów za­wcza­su, niż mar­twić się póź­niej.

Wik­tor roz­kasz­lał się dymem z cy­ga­ra.

– P-piąt­kę?

– Pew­nie. Mars jest wiel­ki, a synów nigdy za wielu. Wiem, co mówię, bo nie mam ani jed­ne­go i bar­dzo ża­łu­ję.

– Vic­tor, wiem, że pro­szę o wiele, ale cią­gnij temat. Zna­la­złam w szu­fla­dzie z bie­li­zną szyfr do ja­kie­goś sejfu.

Wik­tor za­ci­snął więc zęby i kon­ty­nu­ował roz­mo­wę. Z każ­dym ły­kiem al­ko­ho­lu Felix robił się coraz bar­dziej wy­lew­ny i coraz bar­dziej za­sad­ni­czy w pla­nach or­ga­ni­za­cji ich wspól­ne­go życia. Ogło­sił uro­czy­ście, że na­za­jutrz ob­dzwo­ni wszyst­kie lo­ka­li­za­cje od im­prez oko­licz­no­ścio­wych i za­re­zer­wu­je ter­min. Dru­gim uchem Wik­tor słu­chał siar­czy­stych prze­kleństw Sybil, która zna­la­zła co praw­da sejf, ale wy­peł­nio­ny wy­łącz­nie por­no­gra­fią.

– No, mój przy­szły synu – rzekł w końcu pan Fer­ra­ro. – Było bar­dzo miło, ale mam parę spraw do za­ła­twie­nia zanim się ściem­ni, więc bę­dzie­my mu­sie­li pod­jąć dal­sze roz­gryw­ki kiedy in­dziej.

– Nie! – rzu­ci­ła przez słu­chaw­kę Sybil. – Cią­gle nie wiem, gdzie to jest. Wy­myśl coś. Po­wstrzy­maj go.

Wik­tor uniósł dłoń, za­trzy­mu­jąc Fe­li­xa w miej­scu.

– Chcia­łem jesz­cze o coś za­py­tać – po­wie­dział. – Ale czy mógł­bym naj­pierw sko­rzy­stać z ła­zien­ki?

Pan Fer­ra­ro skom­pli­ko­wa­nym ge­stem dłoni skie­ro­wał go w stro­nę to­a­le­ty. Wik­tor spo­koj­nym kro­kiem opu­ścił salon, po czym ze­rwał się do biegu. Za­mknął się w ła­zien­ce i wci­snął w jej naj­dal­szy kąt.

– Nie wiem, jak mam go po­wstrzy­mać – szep­nął. – Nie wiem nawet, o co miał­bym chcieć go za­py­tać, jak do niego wrócę! Mu­si­my się pod­dać. Wy­my­śli­my coś in­ne­go, nawet jeśli bę­dzie nas to kosz­to­wa­ło kilka dni.

– Nie mo­że­my się pod­dać. – W gło­sie Sybil dźwię­cza­ła roz­pacz. – Nie ro­zu­miesz? To nasza je­dy­na szan­sa.

– A może los okaże się ła­ska­wy i da nam jesz­cze jedną.

– Nie da! Taka szan­sa jest tylko jedna. Atrak­tor nas tu ścią­gnął, prze­ska­ku­jąc wszel­kie nie­praw­do­po­do­bień­stwa. Ty, ja, to miej­sce i ten czas.

– Ale dla­cze­go ja?

Sybil mil­cza­ła przez chwi­lę.

– Jak to: dla­cze­go ty?

– Dla­cze­go ja je­stem tu po­trzeb­ny? Mo­głem po pro­stu po­in­for­mo­wać cię o moim śnie i na tym moja rola by się skoń­czy­ła.

Sybil mil­cza­ła znacz­nie dłu­żej.

– Masz rację.

Wik­tor ode­tchnął.

– Dobra. To się prze­gru­puj­my, wróć­my do cie­bie do domu i…

– Nie, nie. Masz rację! Mu­sisz mieć jesz­cze jakąś rolę… Szyb­ko, daj jakąś licz­bę ośmio­cy­fro­wą.

– Co? Zwa­rio­wa­łaś?

– Nie kłóć się! Dawaj jakąś ważną, zwią­za­ną z tobą licz­bę, kon­kret­nie z tobą.

– 27112125 – wy­pa­lił.

– Go­to­we – wy­dy­sza­ła Sybil po chwi­li ciszy.

– Co go­to­we? Boże, co jest go­to­we?

– Nic, nie­waż­ne. Wra­caj do ojca, zanim za­cznie się szwen­dać po domu, bo jesz­cze mnie tu na­kry­je.

 

* * *

 

Nie­pew­ność wi­sia­ła nad Sybil jak miecz Da­mo­kle­sa, spę­dza­jąc sen z po­wiek. Nie­pew­ność, czy pod­ję­ła wła­ści­wą de­cy­zję. Czy zro­bi­ła wszyst­ko co mogła. Im­pro­wi­zo­wa­nie pod pre­sją było o wiele ła­twiej­sze w fik­cji niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Nie, to nie była dobra de­cy­zja. To była szar­ża głową w mur. Ale czas się koń­czył i spa­ni­ko­wa­ła. Po­sta­wi­ła wszyst­ko na jedną kartę. Al­ter­na­ty­wą było nie­zro­bie­nie ni­cze­go. Nie mogła nie zro­bić ni­cze­go. Tak, to była dobra de­cy­zja.

Vic­tor wy­ja­śnił, że po­da­ny przez niego ciąg cyfr ozna­czał dwu­dzie­sty siód­my li­sto­pa­da dwa ty­sią­ce sto dwu­dzie­ste­go pią­te­go roku, jego uro­dzi­ny. Gdy emo­cje opa­dły, Sybil mogła tylko wzru­szyć ra­mio­na­mi. Jako ślepy strzał był rów­nie dobry jak każdy inny.

Nie­pew­ność. Sybil nie miała po­ję­cia, jakie im­pli­ka­cje mogło po­cią­gnąć za sobą nada­nie owej trans­mi­sji, o ile ten kon­kret­ny kod w ogóle co­kol­wiek zna­czył. Czy był sens li­czyć na to, że ak­tyw­ność ISL nie była pod sta­łym nad­zo­rem? Czy gdzieś w po­ko­ju kon­tro­l­nym nie za­pa­li­ła się czer­wo­na lamp­ka, in­for­mu­ją­ca sie­dzą­ce­go przy biur­ku tech­ni­ka, że wła­śnie ktoś wy­słał wia­do­mość do Eve? Czy nie po­sła­no bły­ska­wicz­nie ko­ry­gu­ją­cej ko­men­dy, która po pro­stu od­wo­ły­wa­ła pier­wot­ny roz­kaz? Jeśli gdzie­kol­wiek po dro­dze wy­cie­kła ja­ka­kol­wiek in­for­ma­cja na temat tego, co zro­bi­ła, cały plan au­to­ma­tycz­nie spa­lał na pa­new­ce. A jeśli przy oka­zji zo­sta­wi­ła ja­kieś ob­cią­ża­ją­ce ją do­wo­dy… wo­la­ła nawet nie my­śleć, co ją cze­ka­ło.

Chcia­ła wie­rzyć, że wszel­kie po­ten­cjal­ne kon­se­kwen­cje przyj­mie z unie­sio­ną głową, ale w głębi duszy wie­dzia­ła, że w rze­czy­wi­sto­ści po­tra­fi­ła­by tylko się roz­be­czeć i bła­gać ojca o pomoc w opre­sji. Czas jed­nak mijał, a kon­se­kwen­cje nie nad­cho­dzi­ły.

Nie­pew­ność. Osiem do dzie­wię­ciu lat nie­pew­no­ści. Tyle mieli przed sobą, żeby do­wie­dzieć się, czy ich de­spe­rac­ki plan ma szan­sę przy­nieść ja­kie­kol­wiek efek­ty. Praw­do­po­do­bień­stwo, że tra­fi­li na wła­ści­wą kom­bi­na­cję cyfr, wy­no­si­ło do­słow­nie jeden do stu mi­lio­nów, więc z ra­cjo­nal­ne­go punk­tu wi­dze­nia nie było warto za­przą­tać sobie głowy ja­ką­kol­wiek na­dzie­ją. Ale teo­ria Wa­sil­je­wa nie opie­ra­ła się prze­cież na licz­bach i zdro­wym roz­sąd­ku.

Mi­ja­ły dnie, mi­ja­ły mie­sią­ce, w końcu lata, a Sybil każ­de­go ranka z lę­kiem spo­glą­da­ła na ak­tu­ali­za­cje wy­sy­ła­ne przez nie­świa­do­mych ni­cze­go ko­lo­ni­stów Eve, do któ­rych mkną­ca z pręd­ko­ścią świa­tła ko­men­da jesz­cze nie do­tar­ła. Jakaś część Sybil miała na­dzie­ję, że w ogóle nie do­trze, że zgubi się gdzieś po dro­dze, roz­mi­nie się ze stat­kiem i po­zwo­li o sobie za­po­mnieć. Czas pły­nął, a lęk nie od­pusz­czał.

Tym­cza­sem sza­ra­da, którą z Vic­to­rem za­pro­jek­to­wa­ła dla ojca, po­wo­li prze­ro­dzi­ła się w rze­czy­wi­stość. Po tym wszyst­kim trud­no było o inny sce­na­riusz. Ona była dla niego punk­tem za­cze­pie­nia w rze­czy­wi­sto­ści, a on dla niej – w nie­rze­czy­wi­sto­ści. Wspól­nie two­rzy­li parę, która jed­no­cze­śnie mu­sia­ła i nie miała prawa funk­cjo­no­wać. Mieli świa­do­mość, że są dla sie­bie je­dy­nym wy­bo­rem. Na­uczy­li się z tym żyć.

Pro­fe­sor i Mo­ni­que po­zo­sta­li je­dy­ny­mi obok Sybil po­wier­ni­ka­mi ta­jem­ni­cy Vic­to­ra. Mo­ni­que nigdy nie uwie­rzy­ła w hi­sto­rię z abio­ge­nem. Wy­zna­ła któ­re­goś dnia, że ma teo­rię, że Vic­tor jest ja­kimś ukry­wa­ją­cym się zbie­giem z dru­gie­go końca świa­ta. Tym nie­mniej, wy­ko­rzy­sta­ła swoje szem­ra­ne zna­jo­mo­ści – o któ­rych Sybil do­tych­czas nie miała po­ję­cia – do za­ła­twie­nia mu fał­szy­we­go aktu na­ro­dzin i resz­ty nie­zbęd­nych do­ku­men­tów. Pro­fe­sor, któ­re­go praw­dzi­wych myśli na temat Vic­to­ra nigdy nie udało się od­czy­tać, bez słowa sprze­ci­wu za­trud­nił go w in­sty­tu­cie jako la­bo­ran­ta, po­moc­ni­ka dok­tor Mo­ni­que. Sybil rów­nież ukoń­czy­ła dok­to­rat, ale zre­zy­gno­wa­ła z dal­szej ka­rie­ry aka­de­mic­kiej, rzu­ca­jąc się w wie­lo­wy­mia­ro­wy wir roz­wa­żań on­to­lo­gicz­nych i pod­no­sząc do­ga­sa­ją­cą już po­chod­nię An­to­na Wa­sil­je­wa, którą na nowo po­pod­pa­la­ła strze­chy śro­do­wisk fi­lo­zo­ficz­nych.

Po­mi­mo burz­li­we­go star­tu, ich wspól­ne życie to­czy­ło się spo­koj­nie, nie­mal bez­tro­sko. W Vic­to­rze jed­nak wciąż tkwił nie­moż­li­wy do usu­nię­cia cierń. Po­mi­mo upły­wu lat, nie po­tra­fił po­go­dzić się z tym, że któ­re­goś dnia po pro­stu za­ist­niał z ni­cze­go, jak gdyby bez­po­śred­nio stwo­rzo­ny pal­cem Bożym. Choć szyb­ko za­akli­ma­ty­zo­wał się na Mar­sie, jego serce po­zo­sta­wa­ło na zde­wa­sto­wa­nej setki lat temu Ziemi. Gdy De­imos i Fobos po­ja­wia­ły się na noc­nym nie­bie, na jego twarz wpeł­zał je­dy­ny w swoim ro­dza­ju smu­tek. Brał wtedy te­le­skop i szedł na dachy naj­wyż­szych par­tii mia­sta oglą­dać swój nie­gdy­siej­szy dom, jakby li­cząc, że po­kry­wa­ją­ce cały glob chmu­ry kłę­bią­cej się pary wod­nej któ­re­goś dnia się roz­wie­ją.

Pla­ców­ka ba­daw­cza ABG2 zo­sta­ła za­mknię­ta, gdy za­rząd na­uko­wy w końcu uznał, że ma bar­dziej in­te­re­su­ją­ce pro­jek­ty, na które można prze­zna­czać środ­ki. Nigdy jej jed­nak nie ro­ze­bra­no. Pier­wot­na zupa, choć po­zo­sta­wio­na w spo­ko­ju, nadal stała w ko­lo­sal­nym ba­se­nie, jakby cze­ka­jąc na lep­sze czasy.

Vic­tor re­gu­lar­nie po­ży­czał awio­net­kę i latał tam, do la­ku­sjań­skiej tun­dry, do sta­cji ABG2, do po­ko­ju kon­tro­l­ne­go, gdzie stał go­dzi­na­mi przed szkla­ną ba­rie­rą, ga­piąc się na mar­twe je­zio­ro, jakby sta­ra­jąc się coś z niego wy­czy­tać. Sybil wie­dzia­ła, że w tej kwe­stii nigdy nie bę­dzie w sta­nie mu pomóc. Jeśli Vic­tor miał ja­kie­kol­wiek szan­se na spo­kój ducha, mu­siał od­na­leźć go sam.

 

Była zwy­czaj­na so­bo­ta. Sybil tra­dy­cyj­nie obu­dzi­ła się znacz­nie póź­niej niż miała w pla­nach. Vic­tor zdą­żył już wstać i wyjść z domu w swo­ich spra­wach. So­bot­nie po­ran­ki spę­dzał z ko­le­ga­mi z pracy na róż­ne­go ro­dza­ju spor­tach ze­spo­ło­wych. Nigdy nie ro­zu­mia­ła, jak on po­tra­fił wy­krze­sać z sie­bie wy­star­cza­ją­cą ilość ener­gii o tak wcze­snych po­rach, zwłasz­cza w wolne dni. Nie­pew­ność, stę­pio­na la­ta­mi prze­cho­wy­wa­nia z tyłu umy­słu, rzu­ca­ła już tylko le­d­wie za­uwa­żal­ny cień na jej myśli. Zie­wa­jąc, Sybil po­czła­pa­ła do kuch­ni, żeby za­pa­rzyć sobie fi­li­żan­kę kawy. Mimo że była do­pie­ro dzie­sią­ta rano, żar lał się już z nieba. Za­po­wia­dał się re­kor­do­wo upal­ny dzień tego roku.

Do­pie­ro gdy wra­ca­ła do sy­pial­ni z fi­li­żan­ką w dłoni, za­uwa­ży­ła, że nie­śmier­tel­ny ga­dżet in­for­ma­cyj­ny Eve bły­ska na czer­wo­no. W ułam­ku se­kun­dy serce po­de­szło jej do gar­dła. Bez za­sta­no­wie­nia po­bie­gła do ekra­nu te­le­wi­zyj­ne­go, roz­le­wa­jąc do­oko­ła kawę, i włą­czy­ła pierw­sze lep­sze wia­do­mo­ści.

– …rzecz­nik pra­so­wy pro­jek­tu Eve po­twier­dził, że śledz­two jest w toku. Na chwi­lę obec­ną ujaw­nio­na zo­sta­ła in­for­ma­cja, że nie­ca­łe dzie­więć lat temu sys­tem ISL zo­stał uru­cho­mio­ny zdal­nie z pry­wat­ne­go kom­pu­te­ra Fe­li­xa Fer­ra­ro de la Hueve, dy­rek­to­ra pro­jek­tu, do wy­sła­nia krót­kiej, zło­żo­nej z kilku zna­ków wia­do­mo­ści cy­fro­wej. Dy­rek­tor jako je­dy­ny spo­śród za­rzą­du po­sia­dał do­stęp pry­wat­ny, nie­po­zwa­la­ją­cy na śle­dze­nie tego typu ak­tyw­no­ści. Sam Fer­ra­ro za­prze­cza oskar­że­niom, twier­dząc, że padł ofia­rą sa­bo­ta­żu. W związ­ku z roz­wo­jem sy­tu­acji, Chen Me­ifeng, wi­ce­dy­rek­tor­ka pro­jek­tu Eve, od­taj­ni­ła listę ko­mend awa­ryj­nych, które miały ko­mu­ni­ko­wać się bez­po­śred­nio z sys­te­mem stat­ku ko­lo­ni­za­cyj­ne­go w wy­jąt­ko­wych sy­tu­acjach. Za­py­ta­na, dla­cze­go na li­ście znaj­do­wa­ła się rów­nież ko­men­da na­tych­mia­sto­we­go zwol­nie­nia li­mi­te­rów kaset ki­ne­tycz­nych, co w efek­cie miało pro­wa­dzić do ich na­tych­mia­sto­we­go prze­cią­że­nia, od­po­wie­dzia­ła tylko: „czło­wiek jest nie­prze­wi­dy­wal­ny”. Wi­ce­dy­rek­tor­ka Me­ifeng po­da­ła się do dy­mi­sji. Przy­po­mi­na­my, że dziś o go­dzi­nie pią­tej trzy­dzie­ści trzy czasu cen­tral­ne­go, or­bi­tal­ne de­tek­to­ry wy­kry­ły krót­ki puls bar­dzo sil­ne­go pro­mie­nio­wa­nia gamma z kie­run­ku, gdzie po­wi­nien znaj­do­wać się sta­tek ko­lo­ni­za­cyj­ny. Pół go­dzi­ny póź­niej ocze­ki­wa­na ak­tu­ali­za­cja Eve sys­te­mem ISL nie na­de­szła. Go­ści­my w stu­diu dok­to­ra Ndele, spe­cja­li­stę w te­ma­cie fi­zy­ki wy­so­kich ener­gii. Dzień dobry, dok­to­rze.

– Dzień dobry.

– Co może nam pan po­wie­dzieć na chwi­lę obec­ną?

– Nie­ste­ty, wiemy bar­dzo nie­wie­le. Wy­kry­cie pulsu pro­mie­nio­wa­nia gamma ze stro­ny obiek­tu od­da­lo­ne­go o kilka lat świetl­nych to nie jest zbyt duża dawka in­for­ma­cji. Jed­nak­że fakt, że wy­sła­ną wia­do­mo­ścią mogła być rze­ko­ma ko­men­da prze­cią­ża­ją­ca ka­se­ty, daje nam pewne pole do spe­ku­la­cji.

– Mówi się, że fi­zy­cy wspo­mi­na­ją o tak zwa­nym „efek­cie stud­ni”.

– To praw­da, choć ra­czej sta­ra­my się nie rzu­cać od razu na tę hi­po­te­zę. Efekt stud­ni zo­stał po­twier­dzo­ny tylko w skali la­bo­ra­to­ryj­nej, i to w spo­sób nie­kon­klu­zyw­ny. Na­zy­wa­nie ni­niej­sze­go zja­wi­ska efek­tem stud­ni na pod­sta­wie tak ubo­gich prze­sła­nek by­ło­by bar­dzo… nie­nau­ko­we.

– Tym nie­mniej, czy mógł­by pan przed­sta­wić w pro­stych sło­wach, na czym ów efekt miał­by po­le­gać?

– Mogę spró­bo­wać. Efekt kon­den­sa­cji ki­ne­tycz­nej zna chyba każdy, kto miał fi­zy­kę w szko­le. To dzię­ki niemu obiek­ty takie jak Eve są w sta­nie po­ru­szać się bez ko­niecz­no­ści wy­ko­rzy­sty­wa­nia na­pę­dów od­rzu­to­wych. Eve po­sia­da­ła na po­kła­dzie ogrom­ne za­pa­sy kon­den­sa­to­rów ki­ne­tycz­nych wy­so­kiej po­jem­no­ści, zwa­nych po­pu­lar­nie ka­se­ta­mi. Zdję­cie li­mi­tu z jed­nej ta­kiej ka­se­ty może do­pro­wa­dzić do uwol­nie­nia dużej ilo­ści ener­gii ki­ne­tycz­nej, zdol­nej na przy­kład wy­rzu­cić so­lid­ny dom na sto me­trów w po­wie­trze. Teraz pro­szę po­rów­nać to sobie ze skalą.

– Ale eks­per­ci wstrzy­mu­ją się przed stwier­dze­niem, że Eve eks­plo­do­wa­ła.

– I słusz­nie, bo wspo­mi­na­na stud­nia eks­plo­zją by­naj­mniej nie jest. Istot­ne jest roz­róż­nie­nie mię­dzy ty­pa­mi ener­gii. Choć temu, co praw­do­po­dob­nie wy­da­rzy­ło się na Eve, to­wa­rzy­szy­ło za­gęsz­cze­nie wol­nej ener­gii po­rów­ny­wal­ne z wnę­trzem bar­dzo ja­snej gwiaz­dy, to nie była to ener­gia cha­otycz­na, którą okre­śla­my mia­nem cie­pła, a upo­rząd­ko­wa­na, którą po­wszech­nie na­zy­wa­my po pro­stu ener­gią ki­ne­tycz­ną. I tu prze­cho­dzi­my do efek­tu stud­ni, który po raz pierw­szy za­ob­ser­wo­wa­no około roku temu w la­bo­ra­to­rium No­we­go In­sty­tu­tu Bohra. Ro­bio­no tam eks­pe­ry­men­ty do­kład­nie tego typu, tylko w znacz­nie mniej­szej skali, to jest wy­sta­wia­no po­je­dyn­cze cząst­ki na dzia­ła­nie bar­dzo sil­nych pól skon­cen­tro­wa­nej ener­gii me­cha­nicz­nej. Nie za­mie­rzam za­głę­biać się w tech­ni­ka­lia. Efekt był taki, że po prze­kro­cze­niu pew­ne­go progu owe cząst­ki zni­ka­ły bez śladu, czemu to­wa­rzy­szył błysk pro­mie­nio­wa­nia gamma.

– Czyli ma­te­ria zmie­nia­ła się w ener­gię we­dług słyn­ne­go rów­na­nia Ein­ste­ina?

– Otóż wła­śnie nie. Cała ilość wy­pro­mie­nio­wa­nej ener­gii była równa wy­łącz­nie ener­gii wpro­wa­dzo­nej do ukła­du, to jest tej, którą wy­ko­rzy­sty­wa­no do stwo­rze­nia wa­run­ków eks­pe­ry­men­tu. Wy­ka­za­no to wie­lo­krot­nie. Ma­te­ria zaś po pro­stu zni­ka­ła. I tutaj wy­pa­da­ło­by zatem za­ło­żyć, że ener­gia za­ob­ser­wo­wa­ne­go bły­sku po­cho­dzi wy­łącz­nie od uwol­nio­nej ener­gii kon­den­sa­to­rów ki­ne­tycz­nych na po­kła­dzie Eve. Sam sta­tek tym­cza­sem…

– Prze­padł.

– Tak, znik­nął. Praw­do­po­dob­nie. Być może zo­stał ska­so­wa­ny z na­sze­go świa­ta, a być może prze­niósł się w inne miej­sce, nawet w nie­na­ru­szo­nej for­mie, kto wie? Obec­nie efekt stud­ni po­zo­sta­je nie­zba­da­ny, więc nie spo­sób wy­ro­ko­wać w tej spra­wie. Zresz­tą, jak już wspo­mi­na­łem, stud­nia jest tylko jedną z kilku za­pro­po­no­wa­nych hi­po­tez…

Sybil wy­łą­czy­ła wia­do­mo­ści. Drżą­cą dło­nią się­gnę­ła po te­le­fon i wy­bra­ła numer Vic­to­ra. Mu­sia­ła z nim po­roz­ma­wiać, zanim im­pli­ka­cje wszyst­kie­go co usły­sza­ła, ude­rzą w nią z pełną siłą. Nie mogła sobie po­zwo­lić, żeby teraz po­zo­stać sama z my­śla­mi.

Vic­tor jed­nak nie od­bie­rał te­le­fo­nu. Po­łą­cze­nie mil­cza­ło jak grób. Po trze­ciej pró­bie Sybil bar­dzo po­wo­li odło­ży­ła te­le­fon z po­wro­tem na ka­na­pę.

W ciszy, która za­pa­dła po wy­łą­cze­niu ekra­nu, dało się sły­szeć trud­ne do spre­cy­zo­wa­nia dźwię­ki. Nie do­cho­dzi­ły z ze­wnątrz, a ra­czej gdzieś z głębi miesz­ka­nia. Sybil, choć krę­ci­ło się jej w gło­wie, wsta­ła w po­szu­ki­wa­niu od­gło­sów. W końcu je zlo­ka­li­zo­wa­ła – do­cho­dzi­ły ze stro­ny pul­pi­tu. Do­pie­ro z bli­ska udało się jej roz­po­znać ton dźwię­ków.

Prze­biegł ją dreszcz. Był to głos, któ­re­go nie sły­sza­ła już od lat – Ca­ro­li­ne.

Ale zga­dza­ła się tylko cha­rak­te­ry­stycz­na barwa głosu kom­pu­te­ra. Dźwię­ki po­zba­wio­ne były ar­ty­ku­la­cji. Ca­ro­li­ne spra­wia­ła wra­że­nie za­pę­tlo­nej na jed­nym dźwię­ku, który brzmiał tro­chę jak ury­wa­ny kon­wul­syj­nie krzyk, a tro­chę jak upior­ny śmiech.

„AAH… AAH… AAH…”

Dla­cze­go Ca­ro­li­ne była w ogóle po­łą­czo­na z jej pry­wat­nym pul­pi­tem? Do tego wy­ma­ga­no au­to­ry­za­cji ze stro­ny sta­cji ABG2, która prze­cież była już od dawna nie­ak­tyw­na.

Sybil z ło­mo­czą­cym w pier­si ser­cem włą­czy­ła wizję. Za­miast ekra­nu star­to­we­go, uka­zał się jej zna­jo­my widok po­ko­ju kon­tro­l­ne­go sta­cji. Tyle tylko, że wszyst­ko mru­ga­ło ryt­micz­nie czer­wo­nym świa­tłem przy akom­pa­nia­men­cie de­mo­nicz­ne­go pseu­do­śmie­chu Ca­ro­li­ne, za­wo­dzą­ce­go nie­mal jak alarm.

„AAH… AAH… AAH…”

Czuj­ni­ki wska­zy­wa­ły wy­so­kie stę­że­nia amo­nia­ku w at­mos­fe­rze po­ko­ju. Sybil prze­su­nę­ła widok w lewo i uj­rza­ła sporą dziu­rę, wy­bi­tą w gru­bej szy­bie od­dzie­la­ją­cej stre­fę la­bo­ra­to­ryj­ną od je­zio­ra pier­wot­nej zupy. Tuż obok le­ża­ło cięż­kie krze­sło, które praw­do­po­dob­nie po­słu­ży­ło za na­rzę­dzie.

Za wy­bi­tą dziu­rą ma­ja­czył jakiś kształt. Sybil zdrę­twia­ły­mi pal­ca­mi na­ka­za­ła ka­me­rze wy­środ­ko­wać i przy­bli­żyć obraz.

Na po­wierzch­ni mar­twe­go pre­bio­tycz­ne­go bu­lio­nu, uno­szo­ne de­li­kat­ny­mi fa­la­mi, pły­wa­ło ubra­nie Vic­to­ra.

Koniec

Komentarze

Cieszę się, że mogłam pomóc, polecam się na przyszłość :)

I czekam na kolejną okazję do wręczenia naręcza przemiłych słów :D

Spodziewaj się niespodziewanego

Nie bardzo wiem, co się wydarzyło w tej historii, a najbardziej nie wiem, co spotkało Wiktora, ale czytałam z ogromnym zainteresowaniem i nadzieją, że w końcu uda mi się wszystko zrozumieć. Niestety, niektóre sprawy oparły się mojej zdolności pojmowania, więc część opowiadania – tę bardziej „naukową” – przyjęłam do wiadomości z pełną ufnością, że wiesz, Japkiewiczu, o czym napisałeś i nie wnikałam w szczegóły, z ciekawością śledząc poczynania Sybil i Wiktora, a także los Eve. Spodobało mi się, że Twój Mars przestał być Czerwoną Planetą. ;)

Choć, jak wspomniałam, nie udało mi się wszystkiego zrozumieć, uważam że opowiadania jest nader satysfakcjonujące i zasługuje na Bibliotekę. Ufam, że poprawisz usterki. ;)

 

Radio było rów­nie mar­twe co ota­cza­ją­ca go… ―> Radio było rów­nie mar­twe jak ota­cza­ją­ca go

 

Wik­tor mach­nął od­po­wied­nim ge­stem w stro­nę miesz­ka­nia… ―> Gest to ruch ręki – nie wydaje mi się, aby gestem można machać.

Może: Wiktor wykonał odpowiedni gest z stronę mieszkania

 

zupą, roz­la­ną po trzy­stu hek­ta­rach po­wierzch­ni… ―> Raczej: …zupą, roz­la­ną na powierzchni trzy­stu hek­ta­rów

 

– Czuj­ni­ki wy­kry­ły ano­ma­lię po­mia­ro­wą na ko­or­dy­na­tach –127, 83 – od­parł mięk­kim gło­sem moduł ko­mu­ni­ka­cyj­ny kom­pu­te­ra. ―> Skoro moduł odparł, czyli powiedział, liczebniki powinny być zapisane słownie.

 

– …Wła­mał. ―> Dlaczego tu jest wielokropek?

 

Dwu­dzie­sty–któ­ryś maja? ―> Dwu­dzie­sty-któ­ryś maja?

W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

– Zaraz zaraz, dwu­dzie­sty trze­ci maja? – wy­bu­chła. ―> – Zaraz, zaraz, dwu­dzie­sty trze­ci maja? – wy­bu­chnęła.

 

sku­tej mro­zem tun­dry, stop­nio­wo prze­ra­dza­ją­cej się w ciem­ne taj­go­we lasy. ―> Masło maślane – tajga to las.

A może wystarczy: …sku­tej mro­zem tun­dry, stop­nio­wo prze­ra­dza­ją­cej się w ciem­ną tajgę.

 

Nie było tu miej­sca na sys­te­mo­we po­dzia­ły i bar­dzo sta­ra­no się, żeby ich nie za­pró­szyć. ―> Na czym miałoby polegać zaprószenie systemowych podziałów?

 

Szaro–sina pla­ne­ta wy­peł­ni­ła sobą… ―> Szarosina pla­ne­ta wy­peł­ni­ła sobą

 

i Sybil uchwy­ci­ła go w ostat­niej chwi­li… ―> Raczej: …i Sybil chwy­ci­ła go w ostat­niej chwi­li

 

nawet jeśli sta­ty­stycz­nie nie po­win­ny.” ―> …nawet jeśli sta­ty­stycz­nie nie po­win­ny”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

był gotów wy­słać Eve ISL–em w razie po­trze­by. ―> …był gotów wy­słać Eve ISL-em w razie po­trze­by.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

– P–piąt­kę? ―> – P-piąt­kę?

W zapisie jąkania używamy dywizu, nie półpauzy.

 

ale po­rzu­ci­ła ścież­kę aka­de­mic­ką, rzu­ca­jąc się… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …ale po­rzu­ci­ła ścież­kę aka­de­mic­ką, angażując się

 

gdy za­rząd na­uko­wy w końcu uznał, że ma bar­dziej in­te­re­su­ją­ce pro­jek­ty na­uko­we… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

de­mo­nicz­ne­go pseu­do–śmie­chu Ca­ro­li­ne… ―> …de­mo­nicz­ne­go pseu­dośmie­chu Ca­ro­li­ne

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Serce waliło mu jak szalone. Tętno sięgało trzystu uderzeń na minutę.

Cisza napierała na bębenki niczym woda. Radio było równie martwe co otaczająca go zewsząd przestrzeń kosmiczna.

Zaczynasz od 4 zdań o identycznej budowie, przez co tempo robi się monotonne i źle się to czyta.

 

Wskaźnik zasobu tlenu nieuchronnie zbliżał się do zera. On wiedział jednak, że to nie brak tlenu go wykończy, a nieuchronnie rosnące stężenie dwutlenku węgla

Nagle, bez ostrzeżenia, złota sfera eksplodowała piekielnym ogniem, w ułamku sekundy wypalając mu siatkówki. Mimo to, śmiech się nie urwał.

Kulawe to warunkowanie, bo siatkówka odpowiada za widzenie, nie słyszenie, stąd jej zniszczenie nijak nie wpłynęłoby na wrażenia słuchowe.

 

Mimo to, syreny wyły jak na wojnę, podrywając do pionu całe osiedle.

Pierwszy przecinek zbędny.

 

Wiktor w końcu wyłuskał się z pościeli i, potykając o własne nogi, dopadł do balkonu. Kątem oka uchwycił fluorescencyjną tarczę zegara. Była trzecia w nocy. Mimo to, syreny wyły jak na wojnę, podrywając do pionu całe osiedle. Stojąc w drzwiach, obserwował, jak zapalają się światła w setkach mieszkań

Podmiot zmienia się w tym akapicie kilkukrotnie, stąd w zaznaczonym fragmencie trzeba powtórzyć Wiktora.

 

A później czerwień świtu na bardzo krótką chwilę zrobiła się znacznie bardziej czerwona.

Czerwień stała się bardziej czerwona? Może jasna, intensywna? Bo teraz to brzmi, jakby masło stało się bardziej… maślane. ;)

 

Co gorsza, jej aktualne zajęcie, ograniczające się wyłącznie do pobierania próbek, nie wymagało za grosz intelektualnego skupienia, więc niezajęte niczym obszary mózgu co chwilę podejmowały recytację od nowa, torturując w nieskończonej pętli.

Masz tendencję zastępować imię bohatera zaimkiem, co jest o tyle ryzykowne, że jakiś pospolity podmiot domyślny zastępowałbyś w ten sam sposób. Zajęło mi chwilę ogarnięcie, kogo/co torturują obszary mózgu.

 

Nadlatywali z północy, więc nie sposób było wcześniej dostrzec miasta, które opasało południowym łukiem wysokie wzgórze. Teraz, gdy stopniowo obniżali pułap lotu, mógł ujrzeć je w pełnej okazałości.

 

Trudno było stwierdzić, czy Victor miał te same

Czemu raz jest Wiktor, a raz Victor?

 

Na razie tyle, bo oczy mi lecą, a nie chciałbym czytać po łebkach. ;)

NaNa

Dzięki!

 

Reg

Dziękuję za udzielenie bystrego oka!

Kwestia Wiktora jest kwestią w pewnym sensie otwartą, z pewną wolnością interpretacji. Np. Sonata miała bardzo ciekawą hipotezę:> Co do tych “naukowych”, szkoda, że nie wchodzi to bezproblemowo, bo starałem się w miarę prosto to powykładać.

Ustereczki, rzecz jasna, wyrywam z radością.

 

– …Włamał. ―> Dlaczego tu jest wielokropek?

Ten wielokropek sugeruje, że bohaterkę zatkało, po czym wydusiła to słowo. Czy to nieakceptowalne? Bo osobiście lubię ten zapis.

Na czym miałoby polegać zaprószenie systemowych podziałów?

No, na stworzeniu zapalnika do nich. To taka metafora, nawiązująca do ognia, który może się rozwinąć z małej iskierki.

Proponuję: …ale porzuciła ścieżkę akademicką, angażując się

Ale ona “rzuciła się w wir”. Średnio mi brzmi “angażowanie się w wir”.

 

Melduję, że resztę poprawiłem!

PS:

W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy

Słyszałem legendy o ludziach, którzy podczas czytania odróżniają dywizy od półpauz, ale nie spodziewałem się, że spotkam jedną z tych osób.

 

MrB

Tu też dziękuję za łapankę!

Kulawe to warunkowanie, bo siatkówka odpowiada za widzenie, nie słyszenie, stąd jej zniszczenie nijak nie wpłynęłoby na wrażenia słuchowe.

Oczywiście nie chodziło tu o warunkowanie, ale konstrukcja faktycznie może na to wskazywać. Troszkę to zmienię.

Zaczynasz od 4 zdań o identycznej budowie, przez co tempo robi się monotonne i źle się to czyta.

To celowy zabieg. Krótkie, szczekające zdania mają budować atmosferę klaustrofobii, lęku i podniesionego tętna.

Czerwień stała się bardziej czerwona? Może jasna, intensywna? Bo teraz to brzmi, jakby masło stało się bardziej… maślane. ;)

To też celowe. Słowo “Intensywna” na pewno jest tu bardziej poprawne, ale znacznie mniej obrazowe w moim odczuciu.

Czemu raz jest Wiktor, a raz Victor?

To taki smaczek. Zapis imienia “Wiktor” jest obcy na Marsie (angielski jest powszechnym językiem globalnym, a o Polsce i Polakach nikt nie pamięta) i pojawia się w scenach z perspektywy samego Wiktora. Anglojęzyczny zapis imienia jest w scenach z perspektywy Sybil.

 

Pozostałe uwagi uwzględniłem.

Hail Discordia

Bardzo proszę, Japkiewiczu. Cieszę się, że mogłam się przydać i dziękuję za wyjaśnienia. ;)

 

wie­lo­kro­pek su­ge­ru­je, że bo­ha­ter­kę za­tka­ło, po czym wy­du­si­ła to słowo. Czy to nie­ak­cep­to­wal­ne? Bo oso­bi­ście lubię ten zapis.

Wielokropek na początku wypowiedzi, według Ciebie sugerujący zatkanie mówiącego, jest dla mnie nieczytelny, albowiem nie jest to znak oznaczający zatkanie. Myślę że „zatkanie” należałoby jakoś zasygnalizować w didaskaliach, albo napisać jak zająknięcie, albowiem chwilowe zająknięcie się może być oznaką zatkania/ konfuzji.

Może: – W-włamał?

Za SJP PWN: wielokropek «znak interpunkcyjny złożony z trzech kropek następujących po sobie, oznaczający przerwanie toku mowy lub niedomówienie»

 

Ale ona “rzu­ci­ła się w wir”. Śred­nio mi brzmi “an­ga­żo­wa­nie się w wir”.

Istotnie, brzmi średnio, delikatnie mówiąc, ale powtórzenie też nie wygląda najlepiej. Mam nadzieję, że wykombinujesz coś sensownego i dobrze brzmiącego. ;)

 

Sły­sza­łem le­gen­dy o lu­dziach, któ­rzy pod­czas czy­ta­nia od­róż­nia­ją dy­wi­zy od pół­pauz, ale nie spo­dzie­wa­łem się, że spo­tkam jedną z tych osób.

Owszem, rozróżniam je, a jeśli są niewłaściwie użyte, irytują i wytrącają z rytmu czytania. Dodam jeszcze, że dywiz i półpauza to nie wszystko – jest jeszcze pauza, czyli myślnik. ;)

myślnik/ pauza

półpauza

dywiz/ łącznik

 

edycja

Dywiz powinien mieć długość połowy półpauzy, ale nijak nie mogę tego pokazać. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moją opinię znasz z bety, ale muszę napisać jakiś merytoryczny komentarz, by dać klika. Także opowiadanie mi się podobało, wciągnęło mnie i rozbawiło. Podobało mi się łączenie różnych wątków, zmieszanie hard sf z komedią romantyczną :) Pod koniec był niezły horrorek z tymi odgłosami z mieszkania, aż dreszczyk przeszedł.

Reg

Może: – W-włamał?

Też nie, bo tu nie chodzi o zająknienie, a takie niedowierzające przedrzeźnianie. Nie widzę innego zapisu, który mógłby to dobrze zobrazować.

 

Istotnie, brzmi średnio, delikatnie mówiąc, ale powtórzenie też nie wygląda najlepiej. Mam nadzieję, że wykombinujesz coś sensownego i dobrze brzmiącego. ;)

A no tak, dopiero teraz zauważyłem to powtórzenie, durny. Poprawione.

 

Półpauzy od pauz nie sztuka, ale dywizy od półpauz już trudniej!

 

Sonata

Dziękuję bardzo za opinię i za kliczka!

Hail Discordia

Mmmm, opowiadanie świeżynki na 70 tysięcy znaków, z mało interesującym tytułem i nużącym początkiem? Mniam! No, ale skoro tak ładnie mnie prosiłeś, japuszko… ;)

 

Są tu zalążki czegoś naprawdę fajnego.

Trudno mi jest sklasyfikować gatunek tego opowiadania, jako że w połowie futurystycznego sci-fi skręcasz gwałtownie w… komedię romantyczną? I mam wrażenie, że z tego skrętu już się nie podnosi, a szkoda, bo jako sci-fi podobało mi się bardziej. Warstwa romantyczna jest taka… powierzchowna. Nagle są razem i już.

Bohaterowie są sympatyczni i łatwo ich zapamiętać. Oboje radzą sobie w nowej sytuacji i współpracują dzięki wspólnemu celowi. Chemii między nimi nie widziałam żadnej i zdziwiło mnie, że skończyli razem.

Opowiadanie pozostawiło mnie z paroma pytaniami, choć przysięgam na wszystko, czytałam uważnie i ze skupieniem. Ciekawa jestem, kim z zawodu był Wiktor, bo ja jako laik nie zrozumiałam wyjaśnień dotyczących tego, czym jest atraktor Wasiljewa. Również zakończenie pozostawiło mnie zakłopotaną, bo nie zrozumiałam, do czego potrzebowali daty urodzenia Wiktora. Nie wiem też, dlaczego Wiktor istniał tylko do końca ich misji i co go potem rozpłynęło. Dlaczego to właśnie jego data urodzenia była tak ważna? Mam wrażenie, że zasugerowana jest waga tego, że to właśnie Wiktor musiał pojawić się na Marsie (czemu to właśnie ty) i uratować Eve, ale nie wiem, dlaczego został wybrańcem.

Zakończenie odstaje poziomem od reszty tekstu – jakby śpieszyło ci się do końca. Zamiast dalej prowadzić historię, zaczynasz streszczać. Łamiesz zasadę show; don’t tell. Szczególnie niewiarygodnie wypada tu ten pojawiający się związek. A można było od razu pokazać, że Sybil budzi się w łóżku i wpatruje się w pustą połowę, której sypia Wiktor.

Dlaczego na Marsie, na którym polska kultura została zapomniana, je się rosół?

 

Opowiadanie napisane jest naprawdę porządnie i solidnie. Kilka razy mnie rozbawiło (karuzela nonsensu, jaki traktor, zrobi ci z dupy dwudziesty trzeci maja). Sporym problemem jest słowolejstwo i nadmiar dookreśleń – spokojnie wyciąłbyś dwieście słów z tego tekstu, które są niepotrzebne.

Nie słyszała go od czasów dzieciństwa, a mimo to akurat dzisiaj obudziła się z nim w głowie.

Mimo to – akurat – dzisiaj – dwa z trzech możesz wywalić.

Wzięła kilka głębokich oddechów i szczegółowo opisała zabawę z dzieciństwa oraz towarzyszącą jej rymowankę, którą przypomniała sobie zaledwie kilka godzin przed odnalezieniem Victora, po niemal dwudziestu latach.

Nie traktuj czytelnika jak idioty, dopiero co go o tym informowałeś.

Victor zdążył już wstać i wyjść z domu w swoich sprawach. Sobotnie poranki spędzał z kolegami z pracy na różnego rodzaju sportach zespołowych.

Nadmiar dookreśleń. Nie musisz wszystkiego precyzować, zaufaj czytelnikowi.

 

Możesz również pracować dalej nad dialogami, które jednak trochę zbyt często w tym opowiadaniu cierpiały na syndrom gadających głów. Dialogi są jednak naturalne – masz do nich ucho.

 

Parę luźnych sugestii i propozycji:

 

Włącz se pan niusy dowolne.

Dziwnie mi to brzmi, nowoczesny slang zderzony ze słowem dowolne.

Poza tym – w języku polskim przymiotnik stawiamy za rzeczownikiem tylko do określenia gatunku (paprotka zwyczajna), więc jeśli ta fraza ma pozostać, to musi brzmieć: dowolne niusy.

– A potem puf, obudziłeś się tutaj – zgadła Sybil. – Jakby co, to mamy rok dwieście trzydziesty czwarty

Sugeruję dla płynności: obudziłeś się tutaj (…) w roku dwieście trzydziestym czwartym

Na Ziemi to by był… Caroline?

– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąty siódmy – rozległ się miękki głos komputera.

Zamiast podawać cyferki i kazać czytelnikowi się cofać, sugerowałabym tu: Obudziłeś się tutaj (…) w roku 234. Ponad czterysta lat od śmierci Ziemi.

(PS. Przy podawaniu roku nieobowiązkowy jest zapis słowny.)

Więc zaczęłam mu ściemniać, że mam chłopaka

“Ściemniać” to dziwnie współczesne słowo jak na osobę żyjącą na Marsie w 2587 roku.

Spory problem mam też z mentalnością sprzed pięćdziesięciu lat w tymże roku. Skąd ta presja na śluby i dzieci w futurystycznym świecie? Bardzo mnie to zdziwiło, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że Wiktora to nie zdziwiło.

 

Było tego trochę więcej, ale komputer mi złośliwie umarł pod koniec opowiadania, a nie wszystko odnalazłam. Z pewnością na tym betowanym tekście poużywam sobie dokładniej ;)

 

Bardzo fajny tekst, choć do pełni szczęścia trochę mi zabrakło. Klikam bibliotekę.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Ambitne s-f z paroma rozluźniającymi atmosferę żarcikami, ładny Mars przyszłości, efektowna zagłada Ziemi i biedny, narąbany student ;) Podobało mi się i wciągnęło, choć niestety nie utrzymałeś do końca poziomu początku. Historia, mimo pięknie rozbudowanej scenerii sci-fi wydaje się prosta: atraktorem Wasilijewa były de facto działania Wiktora i Sybil, które doprowadziły do katastrofy Eve. Bo to właśnie kod nadany przez Sybil odpalił “studnię” (nawet chyba użyłeś gdzieś tego sformułowania). Czyli wyszedł determinizm :) Trochę trzeba przymknąć oko na pewną naiwność (Wiktor tak od razu się zaklimatyzował na Marsie, parę wieków później? Sybil na podstawie bardzo błahych przesłanek wzięła w ręce, na oślep, los kolonistów? Bogaty i wpływowy tatuś nie prześwietlił zięcia na wylot?) Niemniej, za przyjemność z czytania, klika dam :)

Kawałek niezłej roboty. Interesująca historia, której napięcie jednak w połowie siada i już się nie podnosi, aż do końca. Przyznam, że właśnie tej środkowej części przydałby się solidny skrót/bieg przez redaktorskie plotki, bo akcja się tam rozmywa, infodumpuje, słowem – ta część jest najsłabsza w całości.

Mimo to – klik biblioteczny. Za pomysł i konsekwencję w jego realizowaniu

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Ciekawe, wciągnęło mnie. Wziąłeś sobie do serca receptę Hitchcoca – zacząłeś od uderzenia asteroidy, a potem napięcie wzrastało ;) Trochę siadło na końcu, kiedy próbowałeś jakoś zapełnić te lata oczekiwania. Ale i tak czytałam z przyjemnością. Fajna koncepcja, ciekawe pomysły, za którymi mniej więcej nadążałam. Przyznam, że zakończenie mnie zaskoczyło, co oczywiście jest plusem :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Kam

Jeeee, dała się namówić :>

Serdecznie dziękuję za uwagi! Do paru się odniosę:

 

w połowie futurystycznego sci-fi skręcasz gwałtownie w… komedię romantyczną?

Serio, ja tu nie widzę komedii romantycznej. Wątek romantyczny między Sybil a Wiktorem jest może w dwóch zdaniach i w ogóle nie odgrywa istotnej roli. Chyba żeby ktoś się uparł, żeby szaradę z ojcem podciągnąć pod romcom, ale no bez przesady.

 

jako laik nie zrozumiałam wyjaśnień dotyczących tego, czym jest atraktor Wasiljewa

Atraktory to pojęcie związane z teorią chaosu. Takie punkty/obszary, które “ściągają do siebie” funkcje. Przykładem jest atraktor Lorenza, z którym związane jest pojęcie efektu motyla. Wymyślony tu przeze mnie Atraktor Wasiljewa ma być konkretnym wydarzeniem, takim “punktem” w świecie, który będzie sobie tak podporządkowywał wydarzenia, żeby móc samemu zaistnieć. “Ściąga do siebie” potencjalne ciągi przyczynowo-skutkowe, żeby doprowadziły one do wydarzenia docelowego. Sybil dzwoniło w jakimś kościele, ale błędnie założyła, że chodzi o uratowanie Eve.

 

Również zakończenie pozostawiło mnie zakłopotaną, bo nie zrozumiałam, do czego potrzebowali daty urodzenia Wiktora. […] Dlaczego to właśnie jego data urodzenia była tak ważna? Mam wrażenie, że zasugerowana jest waga tego, że to właśnie Wiktor musiał pojawić się na Marsie (czemu to właśnie ty) i uratować Eve, ale nie wiem, dlaczego został wybrańcem.

Na tym polega “przewrotność” Atraktora, który nie działa na zasadzie liniowości przyczyn i skutków w czasie. Wiktor został ściągnięty do wydarzeń właśnie dlatego, że był osobą, która była związana z podanym ciągiem liczbowym (pierwsze co mu przyszło do głowy – jego data narodzin).

 

Nie wiem też, dlaczego Wiktor istniał tylko do końca ich misji i co go potem rozpłynęło

Zrobił to, co miał zrobić, wypełnił swoje zadanie. Nie pasował do tego świata. Wrócił do zupy, a ta go przyjęła.

 

Dlaczego na Marsie, na którym polska kultura została zapomniana, je się rosół?

ABG2 jest na marsjańskiej Syberii. Sybil nie może łoić wódy w pracy, to się rozgrzewa rosołkiem, który przecież wcale nie jest ograniczony do polskiej kultury!

 

Spory problem mam też z mentalnością sprzed pięćdziesięciu lat w tymże roku. Skąd ta presja na śluby i dzieci w futurystycznym świecie? Bardzo mnie to zdziwiło, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że Wiktora to nie zdziwiło.

Ja, jako autor, wychodzę z założenia, że ewolucja społeczna nie idzie w jednym konkretnym kierunku. Obserwując historię można w wielu aspektach zaobserwować sinusoidalne zmiany społeczne. Mars jest bardzo dziką planetą, której populacja wyrosła z paru tysięcy kolonistów. Było jeszcze mnóstwo miejsca do zasiedlenia. Nic więc dziwnego, że mentalność skręciła w stronę wielodzietności.

 

Bellatrix

Dzięki za wizytę i uwagi!

 

Bo to właśnie kod nadany przez Sybil odpalił “studnię” (nawet chyba użyłeś gdzieś tego sformułowania)

Tak, studnia była częścią wierszyku-przepowiedni

 

Wiktor tak od razu się zaklimatyzował na Marsie, parę wieków później?

No, aklimatyzował się prawie 10 lat. I, jak widać, nie do końca.

 

Sybil na podstawie bardzo błahych przesłanek wzięła w ręce, na oślep, los kolonistów?

Zakres pięciu dni, które wyliczyła Caroline, przeważył szalę. Stwierdziła, że musi działać, bo nikt inny tego nie zrobi.

 

Bogaty i wpływowy tatuś nie prześwietlił zięcia na wylot?

Na “moim” Marsie bogactwo nie jest czynnikiem decydującym o niczym, ludzie żyją na podobnym poziomie niezależnie od statusu. Tatuś jest zaś postacią niezbyt poważną, pastiszem stereotypowego “janusza” na kluczowym stanowisku. Zza swojego rozbuchanego ego niewiele widzi. No i jako kogo miał prześwietlić Wiktora?

 

rrybak

Dzięki za opinię i kliczka! Wiem, że zdarzają się infodumpy, ale w pewnych aspektach uznałem, że wyżej zadu nie podskoczę.

 

Irka

Dziękuję! Na pewnym poziomie miałem świadomość tego, że trochę skrótowy jest ten fragment z płynącymi latami, ale nie chciałem wrzucać tam scen-wypełniaczy, bo opowiadanie i tak jest długie. Cieszę się, że się podobało:)

Hail Discordia

Chyba żeby ktoś się uparł, żeby szaradę z ojcem podciągnąć pod romcom, ale no bez przesady.

A no, sytuacja, w której główni bohaterowie udają parę przed kimś, jest bardzo klasycznym motywem komedii romantycznych ;)

 

Dzięki za wyjaśnienia!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Obiecanki-dotrzymanki. ;-)

W treści ciekawe i logiczne, w formie i zapisie odbijałam się co krok, chyba od dokładności i sposobu opowiadania tej historii. Za dużo słów, przegadujesz i wyjaśniasz treść, co odbija się na wartkości, ale chyba nie o to mi chodzi, bo to wszystko pochodne od. No właśnie, czego? Spróbujmy inaczej dociec dlaczego.

Wydaje mi się, że „ugryzłeś” temat jakby nie od strony literackiej i dlatego trudno było mi wejść w Twoją opowieść. Nie dajesz nam historii, lecz ją relacjonujesz (badania, artykuł, rozprawka), nie siedzisz w bohaterze, jednym, drugim, postaciach drugoplanowych, choć dzieją się z nimi rzeczy szalone i niewiarygodne. Narracja płynie spokojnie, leniwie jak Missisipi w swoich najbardziej zastygłych odcinkach. 

Skarżyłabym do biblio, bo interesujące, poprawnie zapisane, a w dodatku sf. :-)

Ale, ale… zdaje mi się, że czeka Cię przejście na literacką stronę mocy, jakby pisanie z innego punktu widzenia, opowiadanie historii o osobach i byciu nimi w trakcie. Inaczej trudno czytelnikowi (siebie mam na główce szpilki, czyli myśli), wręcz nie sposób utożsamić się z bohaterami. Twoje opko jest zimne, a ma być gorące, czyli ta sama treść, lecz z konkretnego punktu widzenia. Poleciłabym „Panią Bovary”, ale pewnie “nie wejdziesz”, nie polubisz, choć kapitalne fragmenty. Hmm… co by można krótkiego i mocnego, aby pokazać tę odmienność podejścia. Może Ostrowskiej „Śniła się sowa”, genialnie to zrobiła. Nie chodzi mi o to, abyś pisał tak jak ona, ale zrozumiał, co mam na myśli rozróżniając: letnie-gorące. Momentami odczuwałam pragnienie, żeby wyrzuć całą tę narrację, przydałyby się jej potężne skróty, choć i w dialogach też jest co nieco w nadmiarze. Częściowo może być to moją preferencją, ale częściowo raczej nie i dlatego o tym piszę.

 

Zerknij:

Ekran błyskawicznie przełączył się na widok z kamery obejmującej obszar zakomunikowanej anomalii. Komputer automatycznie wyśrodkował i przybliżył obraz.

Zostawiłabym z tego tylko tyle w wersji soft, a jeszcze nie hard:

,Komputer błyskawicznie przełączył się na obszar anomalii, przybliżając obraz.

 

Sam atraktor bardzo misię. xd.

PS. Napisałabym kiedyś jeszcze raz o tym samym, będąc Tobą, ale ścinając ile wlezie i mieszając, @japkiewicz. :-) Zaufaj czytelnikowi.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum

Dzięki za opinię! Chyba rozumiem, co masz na myśli. 

Zazwyczaj mam bardzo introspektywną narrację, ale tu postawiłem na takie właśnie “chłodne” scifi z postaciami w charakterze laleczek, podczas gdy wydarzenia wychodzą na pierwszy plan (patrz Cixin Liu). Tak to jest z eksperymentami – część wychodzi, część nie. Ten, jak widać, był raczej mniej udany.

Hail Discordia

Tak to z eksperymentami bywa. ;-) 

 Nie wiem, co to introspekcyjna narracja, jeśli taka wchodząca ,opisująca przeżycia bohatera, to raczej nie, bo kawa na ławę; wolę aby w czytelniku rozgrywały się ćmoje-boje psychiczne na podstawie zdarzeń.  Czytałam „Problem trzech ciał”, dobre. Lubię „chłodną” narrację, to jest właśnie to przejście o którym wspominałam. wink

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ciągle zachodziła w głowę, komu mogło tak zależeć na badaniach nad abiogenezą, że ten projekt jeszcze żył, i pluła sobie w brodę, że dała się namówić ten temat doktoratu.

Czegoś zabrakło.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet

Dziękuję bardzo!

Usterkę poprawiłem.

Hail Discordia

Interesujące SF. Mam swoją interpretację, o której nikt w komentarzach (przynajmniej tych ogólnodostępnych) nie wspomniał – Eve przeleciała przez studnię jak przez wormhole i rąbnęła w Ziemię. To by wyjaśniało, dlaczego obiekt dostrzeżono dopiero dwie godziny przed impaktem.

W tej wersji zakończenie nie jest jednoznaczne – Wiktora mógł wciągnąć atraktor (ale, hej, dlaczego czekał z tym, aż informacja o katastrofie Eve dotrze na Marsa?) albo facet usłyszał w wiadomościach, co zrobił ze swoją datą urodzenia, dośpiewał sobie moją interpretację i poleciał się utopić, romantycznie wybierając miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. A w środku ubrań, które na końcu ogląda dziewczyna, znajduje się trup chłopaka. Do tego wariantu pasuje wybijanie dziury krzesłem – atraktor powinien poradzić sobie bez takiej prymitywnej maczugi.

Plan Sybil jest durny. Marna z niej Sybilla, jeśli zdecydowała się na wprowadzenie kodu praktycznie na chybił-trafił.

Babska logika rządzi!

Dzięki za opinię!

Nie będę komentował spekulacji interpretacyjnych, bo zawsze jest ciekawiej, kiedy czytelnik może sobie pogdybać.

A co do Sybil – cóż, nie miała już nic, na czym mogła się oprzeć, więc spanikowała i oddała stery atraktorowi.

Hail Discordia

Nowa Fantastyka