- Opowiadanie: Myślak Stibbons - Bogowie też płaczą

Bogowie też płaczą

Wstawiam takie preludium do serii, o pewnej istocie, która zyskując boskie moce, ingeruję w losy ludzi, próbując dotrzeć do prawdziwej natury ludzi. Całość okraszona specyficznym poczuciem humoru, które wolę zweryfikować na forum. Dzięki z góry za krytykę.

Oceny

Bogowie też płaczą

Blady wieczór, schyłkowej jesieni, w pewnej karczmie, dość zwyczajnej i przaśnej, okazał się być całkiem gwarnym i ruchliwym. Widmo zbliżających się mrozów, pełnych walki o następne jutro, rozliczania kurczących zimowych zapasów i spędzania coraz dłuższych nocy w bladych światłach świec, pod grubymi kocami, dającymi zaledwie naparstek potrzebnego ciepła, mógł w duchu przedsiębiorcy nie motywować do wydawania znacznych kwot na następne antałki piwa. Duch przedsiębiorcy jednak nie miał się tutaj dobrze, właściwie to uleciał gdzieś dawno, w oparach kwaśnego piwa, co nie dziwiło. Szara perspektywa następnej zimy, kuła strwonione umysły tutejszych bywalców, owo kłucie chciało się stłumić, stłamsić, zdusić, bo kto to wiedział, co przyniosą dalsze czasy

– Piwa gospodarzu, chyżo!

Krzyczeli goście, coraz głośniej, coraz bardziej bełkotliwie, z licem przypominającym już raczej przejrzałe buraki. W tym werbalnym galimatiasie, trudno było wyłapać szczegóły rozmów, nie było to zresztą wskazane, bo jak to w tym stanie bywało, deliberowano na tematy błache, mocno prozaiczne, w całej rozciągłości tego słowa. To się komuś żona puściła, to córka mizdrzy się do stajennego, a ten jak wszyscy wiedzieli, jest łotr, hulaka, gołodupiec i nikt właściwie nie wie co takiego w nim wszystkie młódki widzą. To komuś krowa ulubiona łaciata, kuleć zaczęła, a znachor stwierdził, że za trzy oberwane miedziaki to się może co najwyżej w dupę podrapać, miast ją wyleczyć. To piekarz ostatnio obwieścił, na celebracji zrękowin swej córy, że wypije całą beczkę wina, co nie skończyło się najlepiej dla higieny zarówno jego, jak i wszystkich wokół. Pospolite perypetie, pospolitych ludzi, cenne, być może bardziej niż wszystkie wojny i cała polityka świata. Spod kakofonii plotek i bajań, wybił się tutejszy szewc, człek gwałtowny i określany przez zdecydowaną większość, jako: tępy buc, na co znowu miał zapracować, następującymi słowy:

– Z kim żeś się włóczyła? Przygód ci się zachciało, co? Zaraz cię nauczę moresu, stara kurwo!

Pierwszym człowiekiem, który zwrócił uwagę, na tą nienazbyt światłą uwagę, był nieznany wędrowiec, siedzący w rogu, w towarzystwie antałka tęgiego marcowego. Przysłuchiwał się im już wcześniej, teraz zdecydował, że samo słuchanie to za mało.

Obrócił fosforyzującą amarantową poświatą obrączkę na swoim palcu.

Inni bywalcy karczmy nieco ucichli, nie zamierzali jednak interweniować. Przynajmniej na razie. Szewc wstał gwałtownie, przewracając zbyt liczne kufle ze stołu. Chwycił żonę za kark i zamachnął się dłonią, gotowy do ciosu. A rękę ponoć miał równie ciężką, jak maniery. Ręką jednak w połowie drogi zamarła i odpadła. Ot, po prostu. Jakby to nagle miecz Damoklesowy spadł i ściął ją u samego barku. Szewc zamarł i popatrzył na skrawek powietrza, w którym powinna być jego kończyna, ta jednak bezładnie spadła na podłogę. Krew buchnęła, chlapiąc gapiów i wsiąkając w drewnianą podłogę, ku zgrozie karczmarza, który przecież to musiał wszystko posprzątać. Bodźce nie nadążały, dlatego szewc jeszcze nie czuł bólu. Nie zdążył go poczuć, bo zanim bodźce nadążyły, to już nie żył. Padł bez ducha, masywnym cielskiem, powodując gromki huk. Jego żona zaczęła wyć, a potem zadławiwszy się łzami zakaszlała i uciekła. W karczmie zrobiło się przeraźliwie cicho.

– któże to zrobił, karwasz twarz! Ktoś coś wdział? – zakrzyknął karczmarz, z udawanym kontenansem. Bał się.

Nikt jednak nic nie widział, bo nie mógł.

– Biada nam, siły nieczyste, pomżemy wszystek, psia mać! – rzucił któryś z chłopów.

– A dobrze mu tak, obwiesiowi! Żeby tak babę własną bić, stfu! – dodał tutejszy szewc, stwierdziwszy, że nagle może być sędzią życia i śmierci.

– Nigdy żem nie widział tak równego cięcia. – dorzucił fachowo rzeźnik. – A widziało się trochę! Nawet katowskie miecze nie tną tak łacno! Nikt tutejszy takiej broni nie posiada.

– Kara boska, ot co! Wszyscy wiemy, że Warnel to nikt inny był, tylko opijus, gwałtownik, osep i kurwiarz! Za przeproszeniem, rzecz jasna.

– Hola, hola. Despekt to tak o nieboszczyku gadoć. Nam ostatnio flaszkę okowity postawił i zasnął w moment, tośmy mieli całą dla siebie. Dobry to człek! Nie jakiś wydrwigrosz, nic się potem nie domagał!

– Bo nie pamiętał pewnie, ochlejus! Ty Jolko za flaszkę, to byś demona świętym nazwał!

– Ciebie to zaraz skurwysynem nazwę!

I znowu się larum uniosło i już, wnet, prawie do bitki doszło. Karczmarz jednak, otrzeźwiony całym wydarzeniem, przytomnie uspokoił gawiedź, stawiając kolejkę piwa. Piwa nadpsutego, rzecz jasna, nie nadającego się do sprzedaży. Gospodarz był człowiekiem przedsiębiorczym. Towarzystwo ochłonęło nieco, łapczywie pociągając z kufli.

– Nie ma co deliberować po próżnicy! – rzucił właściciel przybytku. – Trza śledztwo wszcząć i fachowców zawezwać, niech ustalą cóże się stało.

– Dobrze gada! Wy to się tak znacie na detektywizmie, jak Jolko na trzeźwości.

– Coś cię się mnie tak uczepili! Pierwsi najtrzeźwiejsi, do kroćset! Zresztą nie ma czegoś takiego jak detektywizm, baranie. Jest detektywizowanie!

– Weście go zakneblujcie, bo to uszy więdną.

– Dobra, za wiele tego! – rzucił karczmarz, któremu nerwy się skończyły. – Wynocha, ale już! Koniec tego chlania, bo się wam jeno do bitki śpieszy. Do chałup, won!

W ponurych nastrojach, bywalcy rozeszli się, zostawiając ślady swojej obecności, w postaci raczej przykrej woni, nie dającej się nijak wywietrzyć. Samotny wędrowiec, siedzący w rogu, już dawno opuścił karczmę, nie miał tam czego szukać. Lubił takie zabawy z przeznaczeniem, bawiły go. Tak jak bawią teatry kukiełek, zwłaszcza jak samemu można pociągać za sznurki. Czasami nachodziły go myśli, że takie interwencje w przyczynowość, takie sterowane losem, coś niektórych nauczy. Że, ot, perspektywa gwałtownej śmierci, za niegodziwość, jakoś przekształci blady obraz moralności. Myśli te szybko umykały jednak. Tak jakby ich nigdy nie było.

Śledztwo nad ciałem Warnela, do niczego nie doprowadziło. Znachor stwierdził, że to zapewne przepuklina jakowa, od nadmiernego pijaństwa i zbyt rzadkiego upuszczania złej krwi. Do tego księżyc w nowiu także nie pomógł, a układ planet był taki, że w ogóle szkoda gadać. Tedy to normalne właściwie. I zapomniano o tej pustej śmierci, która miała być cudem, triumfem sprawiedliwości. Nikt jednak nie dostrzegał cudów, jeśli nie chciał. Samotny wędrowiec ruszył dalej, kontynuując swój spacer poprzez wieczność.  

Koniec

Komentarze

Jako preludium do pewnej serii nie wygląda to zachęcająco. Kłótnie i wulgaryzmy w mojej opinii nie zachęcą czytelnika do dalszej lektury. 

Błędy, które dostrzegłam:

błache powinno być błahe

(…) światłą uwagę powinno być (…)

któże to zrobił, powinno być Któże

 

Nie wymieniam błędów interpunkcyjnych, bo jest ich sporo, tak samo poprawy wymaga zapis dialogów.

 

Początek nie zachęca do dalszej lektury. Skupiłaś się przede wszystkim na budowaniu językowego klimatu przez wielopoziomowe epitety, ale pytanie zasadnicze, które sobie zadaję, to z punktu widzenia kogo prowadzona jest narracja? Z jednej strony padają takie pojęcia jak kakofonia, galimatias, larum, wprowadzając coś na kształt wyrafinowania i erudycji, a z drugiej narracja jest stylizowana na rubaszną krotochwilę.

Ergo należy przemyśleć przede wszystkim, co czytelnik ma przeczytać. Co to ma być? Wulgarny humor czy poetyckie przemyślenia o życiu?

 

Treść mi niestety umknęła pod piramidą nagromadzonych określeń.

 

 

Ręką jednak w połowie drogi zamarła i odpadła.

Ręka 

 

ta jednak bezładnie spadła na podłogę. Krew buchnęła, chlapiąc gapiów i wsiąkając w drewnianą podłogę,

Powtórzenie

 

– Nigdy żem nie widział tak równego cięcia. – dorzucił fachowo rzeźnik.

Błędy zapis dialogów. 

 

Jest to specyficzne i trochę napompowane wspomnianym wcześniej językowym klimatem. Dialogi wydają mi się trochę sztuczne, tak jak reakcje bohaterów. 

 

– Nie ma co deliberować po próżnicy! – rzucił właściciel przybytku.

– Hola, hola. Despekt to tak o nieboszczyku gadoć.

 

Czy takiego słownictwa używają prości chłopi, którzy chleją w karczmie?

Co do wulgaryzmów, to ja osobiście nie przepadam, ale stosuję, bo moim zdaniem czasami po prostu trzeba. Jest to część języka i jak dla mnie naturalne jest, że chłopi w karczmie pijąc piwo, mogą przeklinać. 

Moim zdaniem kłótnia to ogólnie jakiś konflikt i dobrze poprowadzona jak najbardziej może zachęcić do lektury. 

To co wydaje mi się ciekawe, to poetycki narrator (dla mnie jest to taki narrator, który patrzy na wszystko z góry i okrasza wszystko zabawnym komentarzem – trochę jak w bajkach), kontrastujący z rubasznym klimatem karczmy. Historia jest dość prosta, ale w sumie jak dla mnie w porządku, jak na krótkie preludium. Jest sobie istota, która siedzi w karczmie i widzi, że ktoś chce uderzyć żonę, to i sprawia, że temu komuś zgodnie z powiedzeniem “ręka uschła”. Oczywiście jak to w życiu bywa nikogo to nic nie nauczyło, więc można nawet powiedzieć, że jest tu jakiś morał. Trochę jednak ta historia kryje się pod złożonymi opisami. No jest tu ogólnie nad czym pracować. 

 

 

 

Nowa Fantastyka