- Opowiadanie: PanKratzek - Kwestia smaku

Kwestia smaku

Hasło: Druzgoczący yeti

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

PsychoFish, Użytkownicy IV

Oceny

Kwestia smaku

Siedział w starym, skrzypiącym, acz wygodnym fotelu typu uszatek. Nieopodal stał równie wiekowy stolik, pamiętający niejedną kawkę i karafkę. Świadczyły o tym obłe ślady po naczyniach i ich uronionych zawartościach, niestartych z powierzchni odpowiednio szybko.

– Witoldzie! – krzyknął.

– Byłem li wołany? – Wysoka postać wychyliła się z zza kotary.

– A gdzieżby! – parsknął sarkastycznie Tadeusz. – Oczywiście, że tak. I nie zadam pytania, dlaczego znowu doświadczam braku zasięgu w tym miejscu?

Witold spojrzał na przedramię z przymocowanym doń, srebrną taśmą montażową wysadzaną cyrkoniami, kompaktowym tabletem. Uruchomił skan sieci i po chwili, nie dłuższej niż pacierz, zakomunikował:

– Istotnie, sygnał zanurkował jak sum w muł.

– Sum nie nurkuje, on się zagłębia! – obruszył się Tadeusz.

– Miałem na myśli bombowiec nurkujący o nazwie sum – pospieszył z wyjaśnieniem służący.

– A może jak karaś? – zakpił.

– Nie. – Domorosły znawca powietrznych statków bojowych stanowczo zaprzeczył. – Karaś w porównaniu do swego następcy, wypadał w locie mniej korzystnie – uzupełnił.

– Witoldzie… mnie to w zasadzie ryba, dlaczego sygnał wykonał tak niespodziewany manewr – spokojnym głosem powiedział Tadeusz. – Bądź jednakże tak uczynny i poproś, by wrócił z pierwotną mocą na swoje miejsce.

– Wedle życzenia. – Kamerdyner odwrócił się szybko. – Już bieżę… – I poczłapał niespiesznym tempem w głąb domu, do ciemnej szafy, gdzie zaległy cienie, kable i router.

Nie minął nawet kwadrans, gdy na głównym płótnie, rozciągniętym pomiędzy manekinem krawieckim a szkieletem z pracowni lorda Bone’a, pojawił się obraz kontrolny z rzutnika, a tuż potem zaroiło się od nagłówków z gazet branżowych oraz kilku popularno-naukowych. Z zadowoleniem stwierdził obecność swojego imienia i nazwiska w „La forchetta” i „Przekroju świata”, wraz ze wzmianką o mirze w społeczności gastro-metafizycznej. Podniósł czarkę wypełnioną po brzegi herbatą czarną jak smutek, gorzką jak porażka i mocną jak uścisk ręki mistrza kowalskiego. Wyprostowanym małym palcem jednocześnie nawigował po następnych zakładkach. Aromatyczny napój pieścił kubki smakowe, opływał język i mknął dalej. Jednak zaraz udał się w drogę powrotną, nieco dłuższą i efektowniejszą: pióropusz rozpylonego trunku pchany sporą ilością powietrza pomknął w stronę ostatniego wyświetlonego na ekranie tytułu: „Mistrz kucharskich podróży Aartem Ghar Neck zaginął!”.

– Niebywałe! – Tadeusz poderwał się z fotela. Nie dowierzał własnym oczom. Na głos odczytał krótką i suchą, jak jego pierwszy przesmażony stek, wiadomość o zniknięciu wybitnego znawcy, a w zasadzie prekursora mistycznej gastronomii. Nauczyciela, za którym niewielu odważyło się podążyć kładąc na szali życiowy sukces, dobre imię i zdrowy rozsądek. On, jako pierwszy udał się w inne wymiary po przepisy oraz przyprawy nieznane światu. Przyniósł nowatorskie pokarmy ciałom wiecznie głodnym nowości, a duszom pozwolił się nawiedzić niespotykanym dotąd wrażeniom.

Pozycja Słońca zgrzanego wędrówką ku najwyższemu punktowi na nieboskłonie znaczyła, że nadszedł czas zajrzeć do restauracji. Niechętnie porzucił poszukiwania wzmianek o okolicznościach zaginięcia Aartema. Zostawił owo mozolne zajęcie kamerdynerowi – jego wiek był równie  zaawansowany jak zdolności w wyszukiwaniu informacji. Doświadczony cyber-traper w stanie niespokojnego spoczynku potrafił dokopać się do istoty rzeczy w sposób Tadeuszowi niezrozumiały.

– Witoldzie… interesuje mnie: w której części świata ostatnio go widziano, spowiedzi świadków jego bytności, słowem: wszystko.

– Jeśli znajdę informację szczególnej wagi mam zezwolenie na przerwanie kuchennego rytuału?

– Nie, niekoniecznie – odrzekł uprzejmie, acz po dłuższej chwili. – Choć nie ukrywam niepokoju i ekscytacji tym niespodziewanym wydarzeniem. Tym niemniej… Kuchnia niech pozostanie świętym miejscem.

Wdział lekki trencz i kaszkiet z ozdobnym piórem z boku. Lekki wiatr droczył się z ubraniem upominając noszącego o dopięcie guzików lub choćby o włożenie rąk do kieszeni. Nakrycie głowy niewzruszenie tkwiło na swoim miejscu, a pióro mieniło się kolorami wciąż żywymi jak drzewiej za czasów podróży na pierwotnym nosicielu.

Szedł krokiem niespiesznym i sprężystym, ćwiczonym podczas niezliczonych dodatkowych apeli w czasie zakoszarowania. Kręgosłup dostał wtedy porządnego łupnia, gdy za rzut granatem ćwiczebnym w znienawidzonego w całej kompanii kaprala, otrzymał przydział do kuchni, gdzie głównym jego zadaniem było zdzieranie mundurów z kartofli i jego miliarda współziomków. Początkowo duch gniewu podpowiedział sposób na trafienie do rozumu kaprala przez jego żołądek, niestety… trudno o rachunek sumienia, gdy kiszki uprawiają dziki taniec, a jedyną partnerką do pląsów jest muszla klozetowa. Dwutygodniowy areszt w jednoosobowej, ślepej klitce dał szeregowemu Tadeuszowi okazję do skorygowania błędów w dotychczasowym rozumowaniu. Wrócił do kuchni i dostał się pod skrzydła głównego kucharza, by numer z daniem specjalnym się nie powtórzył. Nowy zwierzchnik okazał się surowy, wymagający i pedantyczny, mistrz konkretów i krokietów. Niewielu wiedziało, że poza służbą w prostej żołnierskiej kuchni tworzy dzieła nieustępujące w złożoności znanym daniom. Tadeusz z braku lepszych perspektyw po wojsku i dzięki odkrytemu drygowi do pichcenia zyskał w nim mentora.

Stanął przed „Pychą” – lokal razem z nim przeszedł metamorfozę: od prostego baru do ekskluzywnej restauracji z tradycjami. Fani i krytycy zgodnie podkreślali: nazwa lokalu jest adekwatna do smaku serwowanych potraw, choć niektórzy sugerowali, że właściciel dopuszcza się pierwszego grzechu głównego wraz z drugim i trzecim z tej samej listy.

Wybrał tylne wejście, dla pracowników. Przekroczywszy próg krótkiego korytarza usłyszał głos Angwera Hoemsa, jego zastępcy, oznajmiający wszem i wobec „szef!”. Znali się już tyle lat, że rozpoznawał dźwięk jego kroków na kaflach, choć orkiestra złożona z garnków, patelni i innych naczyń nie należała do cichych. Wszedł do kuchni powoli, dając załodze czas do ogarnięcia, rozejrzał się uważnie.

– Dzień dobry garkotłuki! – zawołał radośnie.

– Witamy szefa! – odpowiedział chór złożony z męskich i damskich głosów. Po czym każdy wrócił do swoich zajęć. Pokręcił się trochę pomiędzy nimi, ściągnął chmurę zapachów z gotujących się dań, dorzucił coś od siebie – w zależności od potrzeb: dobrą radę, szczyptę przypraw lub odrobinę opieprzu.

Przeszedł się po sali pośród stolików – okryte obrusami, ozdobione serwetami czekały wygłodniałych wrażeń gości. Minął bar, wrócił do swojego kantorka, usiadł na krześle i omiótł wzrokiem ściany wypełnione certyfikatami oraz dyplomami. Wstał i znów obszedł kuchnię, sprawdził zamrażarkę, zatrzymał się chwilę przed menu dnia: gulasz na duszy węgierskiego huzara, pyzy torpedowane bozonami Higgsa z sosem tygrysim oraz specjał, za którym sam przepadał: beza. Puszysta w środku, otoczona kruchym pancerzem jak śnieg w Karkonoszach podczas grudniowych, mroźnych, słonecznych dni. Jedyna w zestawieniu tradycyjna i naturalna aż do ostatniego okruszka pełnego pustych kalorii – rozkosz i rozpusta. Na dole listy propozycje win i innych trunków z rzemieślniczych warzelni.

– Szefu dzisiaj jakiś nieswój… – usłyszał za sobą głos zastępcy. – Przyzwyczaił nas do bata, a tu taka zmiana.  – Cmoknął sarkastycznie. – Morale osiągnie poziom wylewki w piwnicy. Zacznie się chaos – kontynuował w podobnym tonie.

Zaskwierczało mięso przypalane z każdej strony, noże cięły powietrze i spadały ciężko jak topór kata na niewinne warzywa rozciągnięte na blatach.

– Aartem. Kojarzysz człowieka? – padło pytanie.

– Ba! Legenda – Angwer odpowiedział szybko.

– Zaginął. Razem z nim przepisy na których poznaniu mi zależało. Zwłaszcza „Druzgoczący yeti” budzi moją ciekawość.

– Ach, ten… Co ponoć najpierw oszałamia zmysły, kiszki grają hosanny i miesza w głowie od nadmiaru wrażeń?

– Dokładnie.

– To co tu szef jeszcze robi?

– Staram się nie przeszkadzać Witoldowi w poszukiwaniach.

– A tutaj niby można? – poniósł brwi udając przesadne zaskoczenie. – Ludzie! – zwrócił się do ekipy. – Co mówimy tym, co się ociągają lub szwendają?

– Do kotła! – odpowiedział chór.

– Diabły, nie ludzie – parsknął Tadeusz i założył fartuch, a potem rzucił się w wir pracy lawirując pomiędzy palnikami i spiżarnią. Do umieszczonego w piwnicy zaklinarium udał się ledwie raz, by przynieść składniki esencjonalne, przygotowane w procesie ekstrakcji na jednym z lepiej wyposażonych stołów alchemicznych. Solidny sejf z zamkiem na DNA właściciela skrywał największe tajemnice.

Tworzył specjały spoza listy, by zaskoczyć niespodziewanym dodatkiem tych dotąd niezaskakiwanych. Wraz z ostatnim, wydanym talerzem i wysłuchaniem oklasków gości, myślami wybiegał w stronę domu.

Pożegnał załogę „Pychy”, życząc im udanego wieczoru. Ruszył żwawo nie dbając o furkoczące poły trenczu.

– Powiedz, że coś dla mnie masz – rzucił tuż po otworzeniu drzwi.

Kamerdyner uśmiechnął się szeroko jakby chciał się pochwalić złotą czwórką.

– Owszem. Pozwoliłem sobie nawet rozpocząć przygotowania do zbliżającej się podróży.

– O! Jaki kierunek?

– Nepal.

– Rzuciłem parę lat temu przecież. – Potrząsnął głową z niedowierzaniem.

Witold teatralnie złapał się oburącz za brzuch i wydał z siebie głośny, udawany śmiech.

– Przedni żart. Doprawdy. – Pokiwał głową z politowaniem.

– Dziękuję, a teraz opowiadaj, jestem głodny wieści.

Zasiedli w gabinecie.

*

Lot do Kathmandu wydawał się trwać lata świetlne. Zdążył przeczytać notatki wielokrotnie, zapoznać się z mapą i wskazówkami Witolda. W zasadzie wszystko było pozałatwiane: kierowca odbierze go z lotniska i od razu ruszą do Pokhary, tam odpocznie i pozbędzie jet-lag’u. I najważniejsze, spotka się z dawno nie widzianym kolegą po fachu Rayanaverhu Astapuhrianim.

Przyjął z wdzięcznością opaskę na oczy, uszy zakrył lekkimi słuchawkami. Z każdym uderzeniem palców w membranę bębna, tchnieniem oddanym bansuri, łagodnym pociągnięciem smyczka po strunach sarangi, mknął w stronę ostrych i ośnieżonych górskich czap. A z nim cała klasa biznes, ekonomiczna zaś leciała przy akompaniamencie basowych pochrapywań, pisku niecierpliwych dzieci i szumu ludzkich losów.

Kathmandu przywitało gości gwarem i skwarem. Kierowca mówił szybko i z mocnym lokalnym akcentem. Bagaż wylądował na swoim miejscu, a Tadeusz usadowił się w na tylnym siedzeniu, marząc o jak najszybszym znalezieniu się w hotelu.

– Mister chce dotrzeć do celu migiem, czy bez zapinania pasów? – zapytał szofer z błyskiem w oku, patrząc na pasażera przez ramię.

Za odpowiedź posłużył szczęk mechanizmu zatrzaskowego.

Planowe pięć godzin pokonali w trzy i pół – taktyka nie dotykania hamulca, ciśnięcia gazu prawie do dechy oraz klaksonu stanowiła klucz do sukcesu. Tłok na drogach, ich stan nawierzchni oraz stopień zakręcenia nie zachęcał do podobnych praktyk. Sam nigdy nie odważyłby się jechać w takich warunkach szybciej niż dwadzieścia na godzinę.

 Wysiadł z samochodu na miękkich nogach, upewnił się, że stoi przed właściwym budynkiem niedaleko monastyru Urgen. Spojrzał na auto – stary, kąsany rdzą SUV nadal miał wszystkie koła, całe szyby, na masce trudno doszukać się było krwi innej niż komarzej. Zbadał językiem wnętrze ust – liczba zębów się zgadzała. Wziął torbę, pożegnał się z szoferem wręczając mu zapłatę za kurs i napiwek za dowiezienie w jednym kawałku.

Wszedł do hotelu i odebrał klucze, by tuż po wejściu do pokoju paść na łóżko i pozwolić swemu ciału wreszcie zaznać spokoju. Zbliżał się wczesny wieczór, gdy pusty brzuch przeciągłą kakofonią kiszek zburzył piramidkę snu, przypominając o konieczności zapełnienia trzewi czymś pożywnym. Pociągnął nosem. Skrzywił się. Wszedł pod prysznic i zmył z siebie cały trud podróży, stres i strach z branych ostro zakrętów.

A potem poddał się aromatom, wdzierającym się do pokoju przez otwarte okno, znak, że w hotelowej kuchni już zestawiano składniki w oryginalne kompozycje, za którymi zdążył się porządnie stęsknić. Zjadł niespiesznie pozwalając kubkom smakowym zapełnić się wszechświatem nepalskich przypraw.

– Smakowało? – Padło pytanie zadane znanym głosem.

– Ray! – Tadeusz prawie wstał, by uściskać Rayanaverhu’ego, ale zamiast tego poprosił o zajęcie miejsca naprzeciw.

– O nie, najpierw odpowiedz na pytanie, a poza tym nie wypada w kitlu siadać pośród gości.

– Tak i znów mnie zaskoczyłeś.

Kucharz  uśmiechnął się i złożył ręce w podziękowaniu. Odwrócił się do przechodzącego kelnera i zlecił przyniesienia dzbanka białej, nepalskiej herbaty.

– To rozjaśni ci umysł. Spotkamy się później, mam jeszcze trochę obowiązków. Poza tym osoba z którą chciałbym byś porozmawiał w wiadomej sprawie, jeszcze nie wróciła z dzisiejszej wędrówki. – Skinął głową na pożegnanie i ruszył dopilnować niedopilnowanego.

Zachód słońca wydłużył cienie, brzmiał śpiewem ptaszków i pohukiwaniem ptaszydeł. Szli w stronę monastyru krętą dróżką, wysadzaną grubo ciosanymi kamieniami. Niedaleko od wejścia odbili nieco w prawo, w nieco węższą, ale widocznie uczęszczaną ścieżkę. Na jej końcu stał niczym nie wyróżniający się dom. Wręcz wtopiony w roślinność. Na schodkach siedział drobny człowiek. Wstał na ich widok, serdecznie witając Ray’a, natomiast Tadeusza zmierzył wzrokiem, bez niechęci tylko badawczo i z ciekawością.

W małym, okrągłym pomieszczeniu ze ścianami opatrzonymi pobożnymi życzeniami, pamiątkami po poprzednich mieszkańcach-wandalach, zasiedli we trzech na matach rozłożonych po okręgu.

Pierwszy odezwał się gospodarz:

– Jestem kotwiczem, czy jak tam na zachodzie nazywają tych, co pilnują trwałości duszy podróżnika w inne wymiary. Zresztą wiesz jak to działa, cudzoziemcze.

– Podróżnik przed wyjściem robi, jak to teraz modnie brzmi, backup ducha, a gdy zachodzi podejrzenie, że pobrana tożsamość nie ulatnia się samoistnie po jakimś czasie, następuje przywrócenie obrazu. – Tadeusz krótko potwierdził.

– Otóż… Aartem niedawno przebywał w monastyrze. Zostawił w murach skłębione obłoki myśli, medytował. Nie przypomina już w niczym człowieka, jakiego znałem kiedyś. Jest chodzącym splotem istot, co czyni go geniuszem w swoim fachu, ale nie sobą.

– Odbicie wzorca nie przyniosło odpowiedniego skutku?

– Jego kotwicz zmarł. – Wtrącił się Ray. – W dość podejrzanych okolicznościach.

Milczeli. Stary mistrz długo się zastanawiał.

– Ruszył na Machhaphuchhare, na świętą górę. – Spojrzał na gości. – Nie jestem pewien, czy znajdziecie tam odpowiedzi, tym niemniej poszukiwania wkrótce się zakończą.

*

Mroźna noc wiązała oddechy w zwarte, powolne obłoczki. Tadeusz wszedł do śpiwora i starał się zasnąć, ale od momentu opuszczenia Saiti Ghatta, gdzie spędzili prawie dwa dni, nadal odczuwał wpływ wysokości na organizm. Aklimatyzacja trwała u niego zawsze dłużej. Rayanaverhu zaś nawykły do częstych wypadów w te okolice, nawet lekko chrapał.

Wyszli wcześnie rano. Latarki czołowe omiatały drogę przed nimi. Musieli się spieszyć. Istniało zagrożenie załamania pogody. Czuł się coraz lepiej, płuca nawykły do rozrzedzonego powietrza. Docenił piękno surowych widoków, a posiadanie raków pozwalało mocno stąpać po ziemi.

Stawiali krok za krokiem. Łącząca ich lina tarła o śnieg. Trawers zbocza w tym miejscu nie należał do najłatwiejszych, ale pozwalał zaoszczędzić sporo czasu. Skrzypienie osprzętu i odgłos wbijanych kijów przerwał głęboki pomruk dochodzący gdzieś z wysoka.

– Burza o tej porze roku? – Absurdalna myśl przemknęła przez głowę Tadeusza.

– Lawina! – To ostatnie słowo jakie usłyszał od Ray’a.

 

*

Otworzył z trudem oczy. Bolało go wszystko. Leżał zawinięty w futro o długim, splątanym włosiu, a mimo to trząsł się jak w febrze. Z wysiłkiem ruszył głową. Znajdował się w sporej grocie, zasnutej u sklepienia rzadkim dymem, oświetlonej słabym światłem ognia z paleniska, nad którym wisiał kociołek. Kręciła się wokół niego postać ubrana w białe futro i od czasu do czasu mieszała w nim mrucząc coś pod nosem. Zamknął oczy.

Poczuł, że jest podnoszony i prowadzony pod pachę do innej części groty. Siedział z trudem, opierając się ciężko na kawałku szerokiej deski służącej za stół. Postać przyniosła dużą miskę i postawiła przed nim.

Czuł palący głód. Chciwie sięgnął po łyżkę. Nozdrza wypełnił zapach obietnicy ugaszenia pożaru. Podniebienie zetknęło się z zawartością drewnianego sztućca i… wszystkie jego zmysły zalała feeria intensywnych wrażeń oraz emocji, przemieszanych na podobieństwo przypraw w strawie. Poczuł, że z każdym kęsem coraz bardziej się zapada w przeszłości, płynie na falach teraźniejszości, a przyszłość zbudowana z kwantowych kostek rosołowych jest na wyciągnięcie ręki. Tylko jeden człowiek mógł tchnąć… ducha w…

Z pełnymi ustami wybełkotał:

– Aartem… jak, jak się to nazywa?

– Yeti…

– Przecież nie istnieje coś takiego – próbował protestować.

– Je ty. Nie gada. – I machnął dłonią do kogoś za Tadkiem, który gdy się odwrócił w tym kierunku zobaczył drugą włochatą postać na dwa metry wysoką, z wielkim głazem w uniesionych ramionach.

– O! Nie śpi! – zakrzyknął stwór.

Głaz korzystając z niezdarności wymknął się z rąk dzierżącego i upadł na Tadeusza, zmniejszając istotnie jego wysokość, redukując gęstość i zrywając tak silne przywiązanie do życia.

– Eeee… – sapnął wielkolud. – Niedobrze? – Dokończył widząc niewyraźną minę Aartema.

– Idealnie. – Kwaśna nuta sarkazmu rozlała się po grocie.

– Zgarnąć i za jaskinię? – Włochacz jeszcze raz się odezwał.

– Słyszałeś o „no-waste”? Wyjdzie z niego „Potrawka Tadka”, albo „Kucharski mus”. Nazwa to tylko kwestia gustu.

Koniec

Komentarze

Świadczyły o tym obłe ślady po naczyniach i ich cennych zawartościach nie startych z powierzchni odpowiednio szybko i wystarczająco dokładnie.

“Niestartych” piszemy łącznie → https://sjp.pwn.pl/slowniki/niestarty.html

Dodatkowo wydaje mi się, że jest tu nieco za dużo przymiotników, które niepotrzebnie spowalniają tekst. Wyrzuciłabym “wystarczająco”.

 

– Byłem li wołany? – wysoka postać wychyliła się z zza kotary.

Tutaj “wysoka” powinno być napisane wielką literą. Tutaj trochę o tym znajdziesz → https://www.fantastyka.pl/loza/14

mnie to w zasadzie ryba, dlaczego sygnał wykonał tak niespodziewany manewr

Zabrakło przecinka.

Nauczyciela, za którym niewielu odważyło się podążyć kładąc na szali życiowy sukces, dobre imię i zdrowy rozsądek.

Tu też.

On jako pierwszy udał się w inne wymiary po przepisy oraz przyprawy nie znane światu. Przyniósł nowatorskie pokarmy ciałom wiecznie głodnym nowości, a duszom pozwolił się nawiedzić nie spotykanym dotąd wrażeniom.

Podobny błąd jak w pierwszym przypadku, “nieznane” i “niespotykane” bez spacji.

 

Oprócz dwutygodniowego aresztu w jednoosobowej, ślepej klitce dało szeregowemu Tadeuszowi okazję do przemyśleń.

Co mu dało tę okazję? Podmiot się zgubił.

Niewielu wiedziało, że poza służbą w prostej żołnierskiej kuchni tworzy dzieła nie ustępujące

“Nieustępujące”.

Tadeusz z braku lepszych perspektyw po wojsku i drygowi do pichcenia zyskał w nim mentora.

Wydaje mi się, że zaginęło jedno słowo. Powinno chyba być “…i dzięki drygowi do pichcenia…”.

 

Przeszedł się po sali pośród stolików, okryte obrusami, ozdobione serwetami czekały wygłodniałych wrażeń gości.

Pogrubiony przecinek zamieniłabym na – albo kropkę.

 

oraz specjał, za którym sam przepadał: beza.

Tu powinien być przecinek.

 

Zacznie się chaos. – kontynuował w podobnym tonie.

Kropka po “chaosie” niepotrzebna.

 

Razem z nim przepisy, na których poznaniu mi zależało.

– Powiedz, że coś dla mnie masz – rzucił pytaniem tuż po otworzeniu drzwi.

To w sumie nie pytanie.

 

– Mister chce dotrzeć do celu migiem, czy bez zapinania pasów?

że jest stoi przed właściwym budynkiem niedaleko monastyru Urgen.

Albo jest, albo stoi. Zakładam, że jakaś pozostałość po korekcie. ;)

 

Poza tym osoba, z którą chciałbym byś porozmawiał w wiadomej sprawie

Zresztą wiesz ja kto działa, cudzoziemcze.

“Jak to” miało być, podejrzewam. I ponownie przecinek.

 

Milczeli. Stary mistrz długo zastanawiał.

Albo “długo myślał”, albo “długo się zastanawiał”.

 

– Burza o tej porze roku? – Przemknęła przez Tadeusza głowę absurdalna myśl.

Szyk zdania nie gra. Lepiej brzmiałoby “Przez głowę Tadeusza przemknęła absurdalna myśl.” albo “Absurdalna myśl przemknęła przez głowę Tadeusza.”

 

– Lawina! – To ostatnie słowa jakie usłyszał od Ray’a.

Słowo, tak gwoli ścisłości.

 

oświetlonej słabym światłem ogniska, nad którym wisiał kociołek

Czuł palący głód. Sięgnął po strawę. Jedna łyżka i całe jego życie wybucha erupcją intensywnych emocji, przemieszanych jak przyprawy w strawie. Czuje, że z każdym kęsem coraz bardziej się zapada w przeszłości, płynie na falach teraźniejszości, a przyszłość zbudowana z kwantowych kostek rosołowych jest na wyciągnięcie ręki. Tylko jeden człowiek mógł tchnąć… ducha w…

I na koniec pomieszał się czas przeszły z teraźniejszym. Nie wiem, czy to celowy zabieg, ale może sprawiać wrażenie błędu.

 

Uff, to chyba wszystkie potknięcia, jakie zlokalizowałam. Głównie przecinki i pisownia przymiotników z “nie”. Doradziłabym przejrzeć jeszcze raz tekst pod tym kątem, bo możliwe, że mimo wszystko coś pominęłam. ;)

Ogólnie wykreowany świat bardzo mi się podoba, absurdalna kuchnia jest interesująca. Opisy też moim zdaniem na plus. Zakończenie mnie rozbawiło, tekst o no-waste – złoto. Mimo więc potknięć i faktu, że warsztatowo wymaga to jeszcze nieco pracy, chętnie polecę do biblioteki. Masz fajny, dziwaczny styl, który przypadł mi do gustu.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Za uwagi serdecznie dziękuję. Za poświęcony czas również.

Naniosłem stosowne poprawki, te sugerowane i może dwie, trzy od siebie.

trwać lata świetle

litrówka? świetlne?

 

Opis podróży do hotelu imo do lekkiego skrócenia, bo niezamierzona dłużyzna się robi.

 

Opowiadasz ze swadą i poczuciem humoru. Język soczysty, stylizacja podkreśla żartobliwy charakter tekstu. Zabiegi animizacji przedmiotów martwych też zazwyczaj brzmią dobrze. Każda z postaci, nawet te z tła, żyje swoim życiem dzięki krótkim, acz zauważalnym indywidualizacjom. Podoba mie się. 

Finał wprawdzie zdaje się pospieszny, gwałtowny i choć ładnie rekapituluje tajemnicę zarysowaną na początku, to zostawia pewien niedosyt, bo jeszcze by się chciało trochę z tym Tadeuszem i ferajną pod tę górę powspinać. ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

@PsychoFish, podziękowania wysyłam za zwrócenie uwagi na brakującą spółgłoskę. Pojawiła się już w odpowiednim miejscu.

A sama podróż i późniejsza wspinaczka: nie ma tu symetrii – zgoda. Niby jeszcze cztery dni do końca. Tym niemniej… niech tak zostanie – niezależnie od tego jak bardzo chciałbym dodać te kilka zdań.

Czytało się przyjemnie, a podawane co jakiś czas cudowne wtrącenia dodawały opowiadaniu… smaku. Jak chociażby to:

[…] dorzucił coś od siebie – w zależności od potrzeb: dobrą radę, szczyptę przypraw lub odrobinę opieprzu.

Ale przy „no-waste” i tu:

– Zgarnąć i za jaskinię? – Włochacz jeszcze raz się odezwał." 

…padłam!

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Świat wykreowany bardzo ładnie, jest troszkę potyczek językowych jednak. Najbardziej jednak nie porywa mnie początkowy dialog, bo jest coś wymuszonego w tej stylizacji, jakby była troszkę przesadzona w porównaniu z resztą tekstu. Potem jest już znacznie lepiej, bo motyw nietypowych przepisów kulinarnych z tego oto zakątku świata można bardzo weirdowo ograć. To jest dopóki się tej kuchni nie spróbuje oczywiście, ale nie mówię, że nie polecam smiley

Fajne i sprawnie napisane opowiadanie, z odrobiną tego, co zawsze doceniam u autorów, czyli riserczu. Wpuszczasz nas w dość nieoczywistą konwencję kulinarno-kwantowo-nepalską, która, choć należycie absurdalna, w moim odczuciu koniec końców trzyma się kupy. Tekst jest lekki, nie porusza jakichś ultraważkich kwestii egzystencjalnych i gładko dociera do końca, nie próbując na siłę zmienić tej konwencji – to na plus.

Językowo ciekawy, choć moim zdaniem wymagający lekkiego wygładzenia (przykład: „ów” to odmienna część zdania). Widzę lekkie prztyczki w stronę jurorów (a w każdym razie mnie :>). W bardzo eleganckim stylu, nienachalnie wprowadzasz odniesienia kulturowe („tam, gdzie zalęgły cienie”).

Obawiałam się, że realizacja hasła będzie polegała na randomowym rzuceniu hasła konkursowego wmanipulowanego w nazwę potrawy „Druzgoczący Yeti”, ale na szczęście Yeti pojawia się tu w szerszym kontekście. Wprawdzie nie wiem, czy jest aż tak druzgoczący (więc nie ocenię tego aspektu na max), ale stanowi ładną, odjechaną puentę.

Nieźle, Modesto nie napisałby tego lepiej (i dziwniej).

Widzę lekkie prztyczki w stronę jurorów (a w każdym razie mnie :>)

Nie. A jeśli już takowe się pojawiły, wynikają z interpretacji, a nie intencji autora. Serio, na poważnie, a nawet z przymrużeniem oka.

Są interesujące pomysły, ale mam wrażenie, że nie wybrzmiewają należycie. W porównaniu z resztą (na przykład podróżą do hotelu) finał wydaje się pośpieszny.

Trochę mi przeszkadzały zgubione podmioty i kulejąca interpunkcja.

Zostawił ów mozolne zajęcie

Ów odmienia się przez przypadki i rodzaje.

parsknął Tadeusz i ubrał fartuch

Ubrań się nie ubiera.

Babska logika rządzi!

@Finkla – dziękuję! Za to cenię to miejsce: za informację zwrotną, zawsze merytoryczną.

Poprawiłem wskazane błędy.

Sam czuję niedosyt czytając tę historię. A finał… pętla czasu zaciskała się na szyi. Należycie napisana końcówka nie ukazałaby się przed końcem terminu oddania tekstu.

Zwolniłeś i zacząłeś szczędzić historii tam, gdzie moim zdaniem, powinieneś zacząć przyprawiać (pun intended), a więc na samym końcu, gdy Tadek dociera do yeti. I jak pomysł gulaszu z Tadeusza bardzo dobrze koresponduje z kulinarną stroną tekstu, która jest dobrze wymyślona i dobrze napisana, to nie z założeń konkursowych dopatruję się tylko lekkiej groteski narracyjnej. Momentami przesadzasz z błyskotliwością kąśliwości:

"Głaz ko­rzy­sta­jąc z nie­zdar­no­ści wy­mknął się z rąk dzier­żą­ce­go i upadł na Ta­de­usza, zmniej­sza­jąc istot­nie jego wy­so­kość, re­du­ku­jąc gę­stość i zry­wa­jąc tak silne przy­wią­za­nie do życia."

 

Sam pomysł potraw i ich smaków bardzo dobry – zaryzykuję opinią, że lepszy niż Finkli, która też pisała o smakach; lecz typowa przygodowa fabuła sprawia, że tekst odczytuję jako dobre, świeże SF, za mało absurdalne i za mało jednak dziwne, by wstrząsnąć konkursem.

O! Nie spodziewałem się komentarza po takim czasie. Dziękuję.

Bezsprzecznie: weird i groteska – nie są to wody po których jest mi dane umiejętnie pływać. Czytałem nagrodzone i wyróżnione prace: przedziwne i nasączone duchem Kafki.

A co do równowagi w tekście: jeszcze jej nie łapię. Próbuję.

 

Nowa Fantastyka