- Opowiadanie: Eugeniusz Chlebowski - Dziewięć kroków

Dziewięć kroków

Opowiadanie to napisałem w 2004 roku, przeleżało w szufladzie mnóstwo czasu,  a pomysł zaczerpnąłem z prawdziwej historii, którą opowiedział mi kiedyś kolega...nie specjalnie poprawiałem błędy, proszę po prostu o kilka komentarzy...czy to moje “szufladowe” i przyznaję, sporadyczne pisanie ma jakiś sens?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dziewięć kroków

Dziewięć kroków

 

Witek leżał na kładce wpatrując się w toń wody. Małe rybki podpływały bardzo blisko jego zanurzonej dłoni. Chłopiec poruszał palcami i narybek pryskał srebrnie na wszystkie strony. Po chwili małe rybki znów wypływały spoza dywanu zgniłozielonej moczarki. Kilka z nich miało kolce na grzbiecie. Były blado niebieskie i ciągle uwijały się przy dnie. Chłopak spojrzał na sak zanurzony w wodzie. Dorodne karasie wyglądały przy narybku, jak śpiące olbrzymy. Niemrawo poruszały skrzelami, tylko co jakiś czas, któryś mocniej uderzył ogonem i rzucał się na oczka. Chłopiec podniósł się i usiadł na kładce wpuszczając stopy do wody. Było południe i słońce stało w zenicie rzucając na jezioro migotliwy blask. Delikatne fale uderzały o pomost. Nieprzerwana cisza otaczała jezioro. Spławik z korka i gęsiego pióra pomalowanego na czerwono stał nieruchomo. Gdzieniegdzie z wody wydobywały się małe baloniki. Nawet trzciniaki przestały się odzywać. Powietrze było parne i lepkie. Witek zdjął z siebie koszulkę z napisem „adidas”. Złożył ją w kostkę i ostrożnie położył na deskach. Obok niego stary człowiek w brudnej i podniszczonej marynarce mozolnie zakładał na haczyk wijącego się robaka.

– Witek, załóż – mruknął w końcu zniecierpliwiony.

Chłopak wziął z rąk starego człowieka wędkę. Po chwili robak znalazł się w wodzie. Stary wpatrywał się w spławik. Po jego zarośniętej twarzy skakały smugi słońca odbitego przez wodę.

Po jakimś czasie stary człowiek odezwał się.

 – Nic więcej nie złapiemy.

Wstali i zaczęli zwijać wędki. Chłopak wyciągnął mały druciany sak z wody. Przyduszone ryby odżyły na moment. Srebrzyste łuski ostro zalśniły w słońcu. Jedna z ryb furknęła ogonem i prawie wpadła do wody.

Wędkarze wzięli wiaderko, saczek, reklamówkę z rybami i blaszane pudełko z robakami. Chybotliwą kładką doszli na brzeg. Stary odwrócił się do jeziora i spojrzał na niebo. Na zachodniej stronie zawisło kilka małych obłoków. Potem spojrzał na trzciny i na czubki topól okalających brzeg, a w końcu na jaskółki tnące, co chwila powierzchnię wody. Witek podążał za wzrokiem starego. Bardzo chciał, przyjść jeszcze wieczorem. 

– Będzie burza – zawyrokował mężczyzna.

Chłopiec spuścił głowę. Stary spojrzał na Witka. Jego brązowe oczy pod którymi kłębiła się pajęczyna zmarszczek przybrały łagodny wyraz. Zrobiło mu się żal chłopaka.

Spojrzał jeszcze raz na niebo.

– Jeżeli ta burza szybko minie, można by spróbować na węgorza – powiedział.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko. O nic więcej nie pytał. Całe popołudnie uganiał się za żabami na podmokłej łące tuż za ostatnim rozsypującym się cielętnikiem pegeeru. Wybierał tylko te średniej wielkości. Wsadzał je do dużego słoika, który przedtem wyściełał trawą. Kiedy miał już pełny, głucho zadudnił pierwszy grzmot. Burzę przeczekał w drewutni. Do wybranych kawałków drewna przymocowywał grubą nylonową żyłkę, do tej zaś przywiązywał duży hak. Zrobił ich dziesięć i wtedy przestało padać.

Wieczorem poszli nad jezioro. Stary pod pazuchą trzymał torbę ze sznurem. Gdy doszli na miejsce rozciągnęli sznur na brzegu i zaczęli nabijać przynęty. Potem stary wyciągnął z trzcin dętkę od traktora przewiązaną na środku grubym sznurem. Położył na nią deskę i nieduży pniak. Zepchnął dętkę na wodę a Witek podał mu wiosło i sznur z przynętą. Stary płynął powoli. Niedaleko od brzegu przymocował koniec sznura do kija, ale tak by nie było go widać nad powierzchnią wody. Sznur miał prawie sto metrów długości i musiał uważać by wszystko było w porządku. Witek patrzył jak stary powoli wiosłuje coraz przytrzymując się i upuszczając do wody kolejny odcinek linki, później poszedł na kładkę zabierając z brzegu reklamówkę z rzutkami i słoik z pozostałymi rzekotkami. Pozakładał żaby na rzutki i wrzucił je do wody. Ostatnią największą żabę nabił na hak i rzucił w upatrzone miejsce. Małe wypłacenie niedaleko pasma trzcin. Koniec żyłki przywiązał sobie do nadgarstka. Gdy stary spłynął do trzcin, wygramolił się z dętki i ukrył wiosło. Zapalił papierosa i rozejrzał się. Ostatnie promienie słońca padały już na czerwone dachy budynków gospodarczych dawnego pegeeru.

– Nie siedź długo – krzyknął w kierunku Witka.

– Aha – odpowiedział Witek.

 Po chwili ucichły kroki starego. Witek został sam. Położył się na kładce tak by widzieć wyspę. Wieczorem w jej pobliżu siadały stadka krzyżówek i małych szybkich cyraneczek. Witek znał się na ptakach. Zwłaszcza tych z jeziora. Godzinami im się przyglądał. Teraz w czerwcu wieczorami odzywał się z trzcin bąk. Witek wiedział, że dopiero wieczorem jezioro staje się prawdziwe. Czytelne. Przykryte zmierzchem budziło się do nocnego życia. W starej kępie brzóz odzywał się rytmicznie puszczyk Korzystając z ostatnich smug światła na niebie bekas ciął powietrze swym zwariowanym lotem.

Witek czekał. Było już ciemno i ucichły ostatnie ptaki. Wtedy wyraźnie słychać było każdy plusk. Chlapnięcie ryby. Szelest trzcin. Mniej więcej godzinę po zmroku Witek uczuł delikatne szarpnięcie nadgarstka. Żyłka napięła się. Chłopiec czekał w napięciu. Wiedział, że nie należy się śpieszyć i dać czas rybie na połknięcie przynęty. Żyłka napięła się jeszcze bardziej wpijając się w skórę chłopca. Witek szarpnął z całej siły przedramieniem do góry i w tył. Nie było to łatwe. Poczuł z drugiej strony duży ciężar. Żyłka naprężyła się jeszcze bardziej a ciężar zaczął przesuwać się do przodu. Witek wstał by móc lepiej wybrać żyłkę. Rękę z przewiązanym nadgarstkiem cofał do tyłu, drugą próbował uchwycić napiętą żyłkę i ściągać ją ku mostkowi. Żyłka była tak napięta, że kaleczyła mu dłonie. Spróbował chwycić ją przez koszulkę. Wolną ręką zdjął ją z siebie i owinął dłoń. Teraz poczuł się pewnie. Ciężar jednak nie ustępował. Wręcz przeciwnie. Witek wyczuwał silne szarpnięcia ryby do przodu. Żyłka wcinała się w skórę coraz bardziej. Nadgarstek był spuchnięty. Witek nie widział tego, ale czuł, że ma dłoń jak dmuchaną rękawicę. Nie chciał zrezygnować. Za węgorze, które złapał sam, dziadek oddawał mu pieniądze. Zbierał na rower. Chciał mieć górala. Takiego, jak widział kiedyś u turystów, którzy przejeżdżając przez wieś zaszli do sklepu. Witkowi spodobał się bardzo ten żółty z czarnymi pasami. Wygląda jak tygrys – myślał wtedy. Miał już ukryte w szopie za belką 70 zł. A to dopiero czerwiec. Obliczył, że do końca wakacji nazbiera potrzebną sumę. I wtedy nie będzie już musiał jeździć autobusem do szkoły. Będzie mógł prędzej wracać do domu i zdąży jeszcze pójść nad jezioro zanim zapadnie szybki jesienny zmrok. A przecież jesienią szczupak bierze najlepiej. Witek złapał dopiero jednego. Nie był duży. Dziadek powiedział, że w sklepie go nie wezmą, bo nie ma wymiaru. Przyniósł go do domu. Matka usmażyła go, a on dostał największy kawałek. Był bardzo smaczny. Dziadek twierdził, że młode są najlepsze.

Ryba z każdym szarpnięciem stawała się silniejsza i ramię chłopca słabło. Wciąż nie chciał dać za wygraną. Postanowił, cofać się kładką do brzegu. Obydwiema rękami przytrzymał napiętą żyłkę i zrobił krok do tyłu. Ryba nieco ustąpiła. W Witka wstąpiła nowa siła. Czuł, że jeszcze może ją uratować. Zrobił drugi krok. Teraz musi uważać. Do brzegu ma, co najmniej dziesięć kroków, ale musi je pokonać po dwóch chybotliwych żerdkach. Nie wiedział, czy ma się obrócić tyłem do ryby i patrzeć pod stopy, czy cofać się na wyczucie obserwując żyłkę. Ręka bolała coraz bardziej. Nie chciał stracić ryby i postanowił cofać się tyłem. Postawił stopę na żerdkach i drugą powoli dociągał czując przy tym, że ryba muruje nie dając się wyrwać z dna. Szarpnął mocniej, zachwiał się, ale ustał. Jeden krok zrobił. W tym miejscu woda była jeszcze głęboka. Witek umiał pływać, ale tylko pieskiem. Bardzo chciał się nauczyć pływać kraulem, ale jeszcze nie umiał. Raz pływał z chłopakami w nocy. Bardzo się bał. Woda była inna niż w dzień. Wyglądała jak olej. Czarna i taka jakaś dziurawa. Witek bał się, że właśnie wpadnie w taką dziurę. Potem już nie chciał z nimi chodzić pływać w nocy. Śmieli się z niego. Czuł jednak, że zakłóca spokój wody. Nocne życie jeziora, że to się komuś nie podoba. Nie wierzył w to, co mówił dziadek, że jezioro ma swojego wodnika. Ale czuł, że takie pływanie w nocy jest bardzo nie w porządku.

Witka strasznie piekła dłoń. Nie miał w niej już czucia. Jeszcze tylko dziewięć kroków i będzie na brzegu. Przetnie żyłkę scyzorykiem. Dostał go na urodziny od dziadka. Miał dwa ostrze, piłkę i korkociąg. Kiedy nad jeziorem byli koledzy dziadka pożyczali scyzoryk, aby otworzyć wino. Witek czuł się wtedy bardzo ważny. Czasami śmiali się z niego i pytali, czy ksiądz też pożycza od niego scyzoryk. Witek był ministrantem. Dziadek go namówił. On się bał, że koledzy będą się śmiać. Ale gdy się odważył, nie żałował. Kościół był 12 km od pegeeru i ksiądz przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawiać mszę w starej świetlicy. Gdy się zdecydował, akurat nie było proboszcza. W zastępstwie przyjechał młody ksiądz z sąsiedztwa. Przywitał się z nimi, jak z dorosłymi. Podał im dłoń i cały czas żartował. A potem pytał się o jezioro. I wtedy Witek mógł mu powiedzieć, jakie ryby biorą, gdzie, i na jaką przynętę. Ksiądz był bardzo zadowolony i Witek też. Potem nawet dwa razy przyjeżdżał na ryby. I pytał Witka o wiele szczegółów. Chłopak bardzo chciał, by młody ksiądz złapał mnóstwo ryb. Ale nic nie brało, nic a nic. I potem już młody ksiądz nie przyjeżdżał na ryby. Ale zawsze, gdy był, pytał się Witka, co słychać nad jeziorem. Inni chłopcy bardzo mu tego zazdrościli.

Witek stał na chyboczącej się kładce i zaciskał zęby. Nie czuł prawie całej ręki. Czuł za to przyjemny ciężar scyzoryka w kieszeni. Wystarczy wyciągnąć, przeciąć żyłkę i ból ustąpi. Chłopak miał złączone nogi. Przygotowywał się do następnego kroku. Scyzoryka użyje w ostateczności. Tak postanowił. Ta ryba też musi się zmęczyć. Witek nie potrafił ocenić jej wielkości. Wszystkie węgorze, jakie do tej pory złapał były raczej małe. Dlatego wiedział, że ten jest wyjątkowy. Był przekonany, że to jest węgorz. Czuł przez żyłkę falisty ruch ryby. To nie mógł być szczupak. Ta ryba wciąż próbowała płynąć w głębię. Szczupak, co najwyżej murowałby. Witek przesuwał po omacku lewą stopę do tyłu. Noc była już ciemna. Chmury przykryły niebo i zerwał się lekki wiatr targając trzciny. Ich szelest był bardzo niepokojący. Witek jednak lubił trzciny. Lubił jak szumią i lubił, jak na wiosnę powoli wydostają się na powierzchnie wody, czyniąc zielone brzegi. Jeszcze zanim dobrze wyrosły, karasie w czasie tarła ocierały się o nie zdradzając swe ukrycie. To w nich najłatwiej było wiosną nabić szczupaka na oścień. Dziadek jednak tego nie pochwalał. Takie ryby miały rany na bokach i nie chcieli ich w sklepie. Dziadek mówił, że rybę trzeba przechytrzyć. Wtedy jest pełne zwycięstwo. Witek pamiętał o tym wszystkim i lubił trzciny.

Chłopak przygotował już lewą stopę. Czuł dobrze oparcie i trzymał równowagę. Był lekko wychylony do przodu, bo ryba ostro trzymała się dna. Witek wyliczył moment i gibnął się całym ciałem do tyłu. Nie dał rady jednak oderwać ryby od dna. Za to ona ostro ruszyła do przodu wyciągając jego ramię. Błyskawicznie dosunął nogę, ale było już za późno, nie utrzymał jej. Pociągnięcie było tak silne, że stracił równowagę i runął do wody. Ciemna tafla zakryła nad nim powierzchnię. Witek szarpnął się, odbił od dna i wychylił na powierzchnię. Jedną ręką trzymał się kępy trzcin, drugą wyprężoną, trzymała w swym niewidzialnym uścisku ryba. Był zaledwie metr od kładki, ale nie mógł jej sięgnąć. Gdy puszczał się trzcin czuł jak osuwa się na dno. Tu nie było głęboko, ale nie mógł złapać gruntu. Drugą ręką nie mógł uczynić ruchu, bo ryba naciągnęła tak żyłkę, że miał ją cały czas wyprostowaną. Powoli tracił siły. Czarna woda przerażała go jeszcze bardziej niż wtedy, gdy pływał z kolegami. Gdy puścił się trzcin i próbował sięgnąć do kieszeni po nóż, cały zanurzał się w wodzie. Bał się, że nie zdąży wychylić się na powierzchnię zanim uda mu się sięgnąć po scyzoryk i machał nogami by tylko wyjść na powietrze. Gdy drugi raz spróbował wydobyć nóż, ryba poczuła mniejszy ciężar i ruszyła do przodu. Chłopak czuł, jak jakaś siła pcha go pod wodę. Zamachał nogami i wychynął na powietrze. Nie miał już czego się złapać, trzciny zostały z tyłu. Cały czas przebierał nogami by być na powierzchni. Ale jego ręka z owiniętą żyłką nie była już wyciągnięta nad powierzchnią. Ryba nieubłaganie uchodziła w głębinę i ciągnęła za sobą chłopca. Witek próbował płynąć pieskiem i zawrócić w kierunku kładki. Ale ryba była już silna, a chłopak słaby. Witek bał się, że dziadek będzie zły. Kazał mu zaraz wracać, a on nie posłuchał. Nie myślał, już o rybie, ani o niczym innym. Bał się, że będą na niego krzyczeć, że sam został nad wodą. Machał jedną ręką rozpaczliwie w wodę. Ale druga uwięziona dłoń ciągnęła go w dół i w dół, w bardzo oleistą, czarną i dziurawą wodę.

 Znaleziono go dopiero po trzech dniach. Węgorz wypłynął w nocy na mieliznę i chłopak zaklinował się o przewróconą kłodę drzewa. Utknął w stojącej pozycji z wyciągniętą dłonią. Potem we wsi mówili, że stał tak, jakby coś pokazywał. A ksiądz na kazaniu mówił, że tak właśnie Jezus szedł po falach i wyciągał rękę ku niedowiarkom. Strażacy wyciągnęli go razem z węgorzem, olbrzymem. Był gruby, jak ramię mężczyzny i miał ponad metr długości. Na brzegu wił się strasznie nawet, gdy jeden ze strażaków przeciął go toporkiem na dwie części. Chłopakowi zdjęto z nadgarstka żyłkę i wyjęto z ust wodorosty. Jego dziadek pozrywał z twarzy pijawki. Patrzył w oczy Witka, ale były one strasznie puste. Potem załkał cicho. Pogrzeb odprawił młody ksiądz z sąsiedztwa. Witek chyba byłby z tego zadowolony.

 

8 luty 2004  

 

Koniec

Komentarze

…nie specjalnie poprawiałem błędy, proszę po prostu o kilka komentarzy…czy to moje “szufladowe” i przyznaję, sporadyczne pisanie ma jakiś sens?

Eugeniuszu, skoro w przedmowie spokojnie wyznajesz, że nie chciało Ci się poprawiać błędów, to ja nie będę ukrywać, że niespecjalnie mam ochotę czytać opowiadanie, którego autor zaprasza do lektury, nie zadbawszy o komfort czytelnika.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Słuszna uwaga, przyznaję, to niezbyt fortunne wprowadzenie…. ale chyba nie ono jest najważniejsze, lecz opowiadanie, mam zatem nadzieję, że znajdą się Czytelnicy, którzy wyrabiają swój osąd po lekturze… pozdrawiam “regulatorów”

Niezbyt fortunne? Nie jest najważniejsze?

Po przeczytaniu tego wstępu nie przeczytałem treści, tak samo jak regulatorzy. Skręca mnie jak kolejna osoba wrzuca tekst na forum literackie mając w poważaniu poprawienie błędów, które widzi i jeszcze się przyznaje. To brak szacunku do potencjalnego czytelnika czego niestety nie rozumiesz.

 

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Ja też poczekam, aż przygotujesz tekst.

Przynoszę radość :)

A mnie ta przedmowa zaintrygowała. Zastanowiło mnie o jakich błędach mowa. Zerknąłem na tekst. Niestety błędów leksykalnych i logicznych sporo. Podam tylko przykłady. Pryskające rybki, chlapiące ryby, piekąca dłoń, której bohater nie czuł, słońce w Zenicie (chyba, że Polska położona jest między zwrotnikami, to przepraszam), delikatne fale uderzały, nieruchomy spławik, mimo, że jednak jakiś ruch wody był, itd, itd. Ponadto narrator nie może się zdecydować, czy jest “wszechwiedzący”, czy nie. Nadużywasz strony biernej. Tekst cierpi na zaimkozę i przysłówkozę.

Nie do poprawy, tylko do napisania od nowa. Przykro mi.

W starej kępie brzóz odzywał się rytmicznie puszczyk. Korzystając z ostatnich smug światła na niebie bekas ciął powietrze swym zwariowanym lotem.

Zagubiona kropka.

 

Chłopiec poruszał palcami i narybek pryskał srebrnie na wszystkie strony.

Pryskał, czyli uciekał. Ale co to znaczy, że srebrnie? Pryskały płynnym srebrem?

 

Miał już ukryte w szopie za belką 70 zł.

Kościół był 12 km od pegeeru i ksiądz przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawiać mszę w starej świetlicy.

Liczebniki zapisujemy w tekście słownie – siedemdziesiąt złotych, dwanaście kilometrów. 

 

czarną i dziurawą wodę.

Czarna woda jest zrozumiała, ale dziurawa?

 

Tekst pochodzi z 2004 roku, więc nie wiem jaki cel jest wyłapywania błędów. Nie pisałeś nic więcej od tamtego czasu? Nie lepiej byłoby podesłać coś nowego?

Opowiadanie jest historią o wypadku i nie ma żadnych elementów fantastyki, oprócz ogromnego suma, ale one chyba w rzeczywistości mogą być spore, a Witek w końcu był tylko małym chłopcem. 

No i ja tez dam taktyczny komentarz, wroce chetnie jak poprawisz tekst bo po takim wstepie mi sie nie chce czytac :D

O nie zachęcającej przedmowie już nawet nie będę wspominać. 

Za to zadam pytanie (można śmiało uznać je za retoryczne): jaki ma sens publikowanie (bez poprawek) opowiadania sprzed szesnastu lat i pytanie, czy pisanie ma sens? (Ok, są tu powtórzenia, ale nic na to nie poradzę ;)) 

Nie widzę tu żadnej logiki. Nawet jeśli piszesz sporadycznie, to z pewnością tekst napisany dziś będzie wyglądał pod wieloma względami inaczej niż ten sprzed prawie dwóch dekad. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za cenne uwagi. Postaram się następnym razem o rzetelne sprawdzenie tekstu i “wrzucenie” czegoś nowszego.

Nowa Fantastyka