- Opowiadanie: miedzinski90 - Porcelanowa kasta

Porcelanowa kasta

Autor: Mateusz Miedziński

Konkurs: Kawka z Kafką

Hasło konkursowe: Porcelanowa kasta

Za wykonanie dwóch pięknych, dedykowanych ilustracji dziękuję Oldze Grybowicz (”JaSama”).

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

wilk-zimowy, Użytkownicy IV, Wiktor Orłowski, Finkla

Oceny

Porcelanowa kasta

Deszcz pukał leniwie w okna za moimi plecami. Co jakiś czas uderzały we mnie delikatne fale chłodu przepuszczane do gabinetu przez nieszczelne, spękane framugi. Chłód przywracał mnie do przytomności i nie pozwalał dopuścić do siebie kojącej myśli, że dzisiejsze wydarzenia były jedynie złym snem.

Mój dwudziestoczterogodzinny dyżur na SOR przebiegał stosunkowo spokojnie. Średnio jeden pacjent na godzinę, z czego przy najpoważniejszym przypadku skończyło się na niezbyt wymagającym zaszywaniu rany na głowie. Niemniej zmęczenie organizmu – jak zawsze w przypadku tych znienawidzonych już przeze mnie dyżurów – stawało się w ostatnich godzinach dokuczliwe. Moja koncentracja znacząco się obniżyła, a umysł ogarniała nieubłaganie senność, której nie udawało mi się przegnać ani przy pomocy wieczornych programów telewizyjnych, ani zaczętej powieści.

Znad podanej na białym, szpitalnym talerzu kolacji oderwał mnie krzyk jednej z sióstr. Krzyk obcy, wydany głosem, którego nie potrafiłem powiązać z żadną z pracujących wówczas kobiet.

– Doktorze! Szybko!

Biegnąc za nią na salę operacyjną, nadal nie mogłem uchwycić jej twarzy ani rozszyfrować jej tożsamości. I choć mąciło to mój umysł, udało mi się wyciągnąć od niej niezbędne informacje.

Dziecko. Potrącone przez samochód. Nieprzytomne.

 

Z zamyślenia wyrwało mnie niepewne pukanie do drzwi. Otworzyłem oczy i ujrzałem swoje ręce w turkusowych rękawach, a także zwisające nieruchomo dłonie w białych, zbrukanych zaschniętą krwią rękawiczkach. W plecach poczułem ból spowodowanych może to długą aktywnością, a może siedzeniem w nienaturalnie pochylonej pozycji.

Jak długo tu jestem?

Trzykrotne uderzenie w drzwi, tym razem mocniejsze.

– Proszę.

Przez lekko uchylone drzwi ukazuje mi się młoda pielęgniarka. Może mi znana, może nie. Nie wiem, tak szybko zastępują je kolejne.

– Doktorze Kwiecień, ordynator prosi do swojego gabinetu.

Szkliste oczy dziewczyny ślą w moją stronę mieszankę współczucia i strachu.

– Już idę.

 

Gabinet opuszczam przebrany w biały kitel lekarski. Pokój ordynatora SOR znajduje się niemal na drugim końcu oddziału, więc przez kolejne kilkadziesiąt metrów mijam pokoje pacjentów. Nie sprawdziłem, która jest godzina, ale w słabo oświetlonym korytarzu panuje półmrok.

I pustka.

Siostry zapewne zamknęły się w swoim pomieszczeniu. W trakcie podróży towarzyszy mi więc szum deszczu dobiegający zza okien oraz nieśpieszne echo własnych kroków stawianych na tanim, obrzydliwym, pamiętającym komunę gumolicie.

Wkrótce minie mi piąty rok w tym otoczeniu. Przekraczałem te progi z przekonaniem o własnych kompetencjach i dumą z obranego kierunku kariery. Cóż z tego we mnie zostało po tylu nieprzespanych nocach?

Co mi zostało po znajomościach, z których część ucinana jest już gdzieś na początku, a część zatrzymała na stopie zawodowej, jako ludzie, którzy po prostu są? Ruchoma infrastruktura, z którą okazyjnie i raczej z konieczności wchodzę w interakcję. Żywe otoczenie, nie wzbudzające we mnie ni to sympatii, ni niechęci.

 

Nim odwiedziłem Ordynatora, udałem się do znajdującej się po drodze toalety, by się odświeżyć. A może z chęci przypomnienia sobie wyglądu własnej twarzy, nie widzianej od… Od kiedy? Jestem niemal przekonany, że w ciągu ostatniego dyżuru nie spoglądałem w lustro.

Z powodu otwartego okna, szelest deszczu był tutaj znacznie wyraźniejszy. Było bardzo zimno, co nie zaskakiwało o tej porze roku. Nikomu jednak nigdy nie przychodziło do głowy, by okno zamykać – nawet w obecnej sytuacji tlił się tu smród, z którym bezlitosne listopadowe powietrze nie było sobie w stanie poradzić. Nigdy nie udało mi się rozwiązać tajemnicy jego pochodzenia, choć przyznaję, że szybko przestałem dociekać. Otwarte okno od lat stanowiło tu półśrodek; tymczasowe rozwiązanie, które okazało się na tyle dobre, by uznać pomieszczenie za w pełni funkcjonalne.

Odór nieznanego pochodzenia ciągnie się jednak za mną od pierwszej wizyty. Choć sam w sobie nie jest zjawiskiem, do którego można się przyzwyczaić, chyba chodzi przede wszystkim o skojarzenia, które we mnie budzi. Nie spotkałem się przed podjęciem pracy tutaj z czymś podobnym, mam więc tylko podejrzenia, że to pozostałości pacjentów. Mieszanka ton strawionych leków, odchodów, ale również krwi i wydalanych z organizmu chorób, które osadzają się na wewnętrznych ściankach przestarzałego systemu kanalizacji.

Ludzie przychodzą do nas ranni bądź chorzy i (najczęściej) opuszczają wyleczeni. To, co ze sobą przynieśli, nie znika jednak bez śladu. To zostaje z nami na zawsze, niewidoczne, lecz wyczuwalne, zatruwając duszę i organizm tego miejsca niezauważalnie, ale bezpowrotnie.

W lustrze obserwuję zmęczoną twarz, w tym momencie nie przejawiającą oznak ambicji ani młodości. Dziś to twarz kogoś obcego. Twarz uformowana z goryczy, gniewu i poczucia winy.

Pochylam się nad umywalką i przez kolejne minuty łkam zagłuszany przez deszcz.

 

– Wejdzie – słyszę zza drzwi głos Ordynatora po trzykrotnym zapukaniu w szarą, spękaną powierzchnię.

Wejdzie. Krótko i z dystansem, typowe dla niego. Naciskam zimną klamkę.

Pokój Ordynatora to właściwie malutkie biuro, które wygospodarował sobie, by w spokoju zajmować się papierami. Urządzono je chyba głównie ze starych mebli walających się przez lata w szpitalnych podziemiach: najtańsze drewniane biurko, obrotowy fotel obity skórą z masą pęknięć i obtarć, a dla gościa krzesło z tych, co to są na salach z chorymi. Dorwał nawet nadgryzioną przez rdzę szafkę szpitalną, na której postawił sobie skromny kineskopowy telewizorek. W tym momencie obraz śnieżył, podobnie jak za każdym razem, gdy tu wchodzę.

Lekarzy wpuszczał tu rzadko, pacjentów natomiast nigdy. Gdy ktoś dobijał się do jego drzwi, ten (jeśli w ogóle reagował) wychodził rozmawiać na korytarz.

– Usiądźcie, Kwiecień – wydał polecenie zza biurka nie odrywając oczu od kartki, po czym zaciągnął się trzymanym w pożółkłych końcówkach palców papierosem. Choć w tym momencie, na siedząco i w świetle pojedynczej lampki biurkowej, nie pokazywał tego w pełnej krasie, Ordynator wyglądał karykaturalnie. Był osobą nieprzeciętnie wysoką, być może przekraczającą dwa metry, a jednocześnie szczupłą, przygarbioną, o aparycji raczej wykazującej rezygnację. Przerzedzone, siwe włosy średniej długości przeczesywał co najwyżej ręką. Całości dopełniała szara skóra, liczne zmarszczki i głęboko osadzone w czaszce oczy, w których zdawały się przygasać niebieskie tęczówki.

Nie wiem, ile minęło czasu, ale w końcu odłożył długopis i spojrzał mi w oczy. Jego spojrzenie nie mówiło mi nic, zgodnie zresztą z moimi oczekiwaniami.

– Papierosa? – zapytał, podsuwając mi paczkę. Sięgnąłem po jednego i odpaliłem własną zapalniczką.

– Dziękuję.

– Jak to się stało, Kwiecień? – przeszedł od razu do sedna.

Wziąłem głęboki oddech i starałem się przybrać ton, który zamaskowałby moje poruszenie.

– Dziecko. Chłopak, lat około dwanaście. Matka… matka wezwała karetkę. Bawił się przy domu, podobno nie schodził nawet z chodnika, ale w którymś momencie kierowca…

– Konkrety, doktorze – przerwał mi spokojnym, sennym głosem.

– Cóż… – zastanowiłem się, od czego zacząć. – Liczne obrażenia, w tym poważny uraz głowy. Pęknięcie przedniej części czaszki, a ponadto urazy organów wewnętrznych, połamane żebra oraz otwarte złamania na nogach. Za przyczynę zgonu uważam jednak obfity krwotok wewnątrzczaszkowy – odpowiedziałem szybciej, niż planowałem. – Nic… nic już nie dało się zrobić.

Obaj zaciągnęliśmy się papierosami. Smakowały tanio, drażniły gardło i czułem, że dym spowoduje u mnie zawroty głowy.

– To nie jest wasz pierwszy, prawda?

– Zgon na stole? Nie, skąd – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Ale dziecko pierwsze – bardziej stwierdził niż zapytał.

– Zgadza się.

Ordynator wstał. Jego postura w półświetle starej żarówki toczącej nierówną walkę z nocą spowodowała, że się wzdrygnąłem. Nie tyle z szacunku, a raczej prymitywnego strachu przed istotą o aparycji przywodzącej na myśl stworzenie ze snu.

Stanął przy oknie i obserwował oblane czernią miasto daleko w tle lub cokolwiek innego.

– Idźcie już do domu – polecił mi, a następnie dodał: – Znacie procedury, będę później potrzebował wypełnione papiery. Rano dokonamy sekcji na chłopaku. Muszę tym samym przypomnieć, Kwiecień, że wszelką odpowiedzialność za ewentualne błędy w takich przypadkach ponosi lekarz dyżurujący.

Przełknąłem ślinę.

– Oczywiście, przy kolejnej okazji wszystko dostarczę.

Nie odpowiedział mi już, stojąc tylko nieruchomo przy oknie z papierosem. Zaczęła dokuczać mi bezcelowość mojej obecności w tym miejscu, więc podniosłem się z krzesła, odwróciłem w stronę drzwi i nacisnąłem metalową klamkę.

– Kruszysz się, Kwiecień.

Nie byłem pewien czy dobrze usłyszałem, gdyż Ordynator wciąż nie wykazywał reakcji.

– Słucham? – zapytałem. Bezskutecznie jednak, gdyż ponownie otrzymałem w zamian ciszę.

Zmieszany, niepewny co do celowości owego spotkania, opuściłem pokój Ordynatora.

 

 

Skierowałem się w stronę mojego gabinetu z zamiarem pozbierania swoich rzeczy i opuszczenia tego miejsca. Na myśl o słowach przełożonego nadal przechodziły mnie dreszcze. Słowa odnośnie mojej odpowiedzialności wywołały we mnie poczucie lęku, nie tyle przed ewentualnymi konsekwencjami poniesionym z ręki władz szpitala, a z ręki samego Boga.

Szpitalny korytarz, choć niezmieniony od ostatniej przechadzki, zdawał się odpowiadać moim krokom jeszcze głośniejszym echem. W osłabiony organizm uderzyły zawroty głowy i mdłości spowodowane felernym szlugiem Ordynatora.

Po drodze zatrzymałem się w toalecie. W najbliższej kabinie uklęknąłem posłusznie przed muszlą i zwróciłem zawartość żołądka złożoną głównie z niewielkiej ilości płynów.

 

Postanowiłem odetchnąć w gabinecie. Nadal padał deszcz, a moje nozdrza drażniła mieszanka zapachu lizolu i lateksowych rękawiczek, choć te nie znajdowały nigdzie w pobliżu.

Gonitwa myśli stawała się dla mnie nie do zniesienia. Z jednej strony pragnąłem zostawić już to miejsce, z drugiej jednak czułem się z nim związany, w pewien sposób odpowiedzialny za całość wydarzeń – tych sprzed wielu dni, tych dzisiejszych, ale i przyszłych. Jakbym został pożarty przez te stare mury.

Roztrzęsioną, bladą dłonią sięgnąłem do dolnej szafki mojego biurka. Zabawny i przerażający zarazem wydał mi się fakt, że kilka godzin temu obiecywałem sobie, że to się więcej nie powtórzy. Nie po takim dniu. Trzymając jednak napoczętą na początku dyżuru butelkę, wiedziałem, że w tej chwili już nie będę w stanie odrzucić sztucznego ukojenia, które miała mi przynieść.

 

Pokój opuszczałem ubrany w mój czarny płaszcz i z niemal pustą teczką w ręku. Płomień rozpalony w żołądku, jak na ironię, przyniósł mi chwilowe oprzytomnienie. Skierowałem swe kroki w kierunku wyjścia szpitala i w trakcie tej krótkiej podróży zaczęła niepokoić mnie pewna zmiana.

W pierwszych chwilach nie byłem w stanie zrozumieć, co jest nie tak. Kilkanaście metrów przed drzwiami dotarło do mnie, że chodzi o zmianę w akustyce korytarza. Bezlitośnie prześladujące mnie po nocach echo własnych kroków tym razem zdawało się przeciągnięte… lub zwielokrotnione.

Ktoś kroczył za mną.

Moje domysły potwierdziły się, gdy stanąłem w miejscu. Odgłosy moich kroków ucichły, a słyszałem za sobą te niewiadomego pochodzenia. Były jednak inne, zdecydowanie bardziej miękkie i ciche, jakby wydawane przez bose stopy. Co więcej, ich tempo było nierówne, jakby osobnik za mną miał problemy z chodzeniem i kuśtykał.

Choć był to prawdopodobnie tylko pacjent, jego obecność o tej porze na korytarzu była nieuzasadniona. Pokoje były wyposażone w skromne łazienki, więc mógł szukać pomocy.

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem już tylko przez ułamek sekundy niewielką posturę skręcającą w prostopadły korytarz.

Posturę należącą chyba do dziecka.

– Halo? – bardziej powiedziałem niż krzyknąłem. – Dokąd idziesz?

Obrana przez zjawę droga prowadziła do wyjścia głównego, choć po drodze znajdowały się liczne drzwi i odgałęzienia.

Nie miałem wyboru, choć chciałbym go mieć. Musiałem udać się za tym młodym człowiekiem i odprowadzić go tam, skąd wyszedł. Pokonałem kilkanaście metrów do skrzyżowania korytarzy pewnym krokiem. Poczułem szybsze bicie serca w klatce piersiowej, spowodowane nieracjonalnym niepokojem przed tym, co mógłbym ujrzeć za rogiem.

Nie ujrzałem tam jednak nic wyjątkowego, choć nie miałem pewności, co skrywają niedoświetlone kąty i wnęki.

– Jesteś tutaj? – zapytałem, krocząc już bardziej ostrożnie wzdłuż korytarza. O tej porze, skąpany w skromnej mieszance światła częściowo rozpalonych jarzeniówek i chłodnej poświaty księżyca, zdawał się ukrywać to, do czego prowadzi. – Nie powinieneś tutaj spacerować. Zgubiłeś się?

Wówczas nieco dalej dostrzegłem otwierające się drzwi ukryte w jednej z wnęk, a następnie ich donośny trzask, który ściany dodatkowo podbiły i rozniosły po okolicy. Były to drzwi prowadzące do schodów, umiejscowione tuż obok szpitalnych wind.

Docierał do mnie powoli absurd całej tej sytuacji i nie na rękę, zwłaszcza w obecnej kondycji psychofizycznej, było mi uganianie się za tym młodzieńcem. Ruszyłem w stronę drzwi krokiem już pewniejszym, napędzany nawarstwiającą się we mnie irytacją.

Spodziewałem się ujrzeć za przeszklonymi drzwiami światła rozświetlające drogę na górę, jednak było zgoła inaczej. Pacjent obrał sobie, świadomie lub nie, drogę w dół, do szpitalnej piwnicy, której sam w ciągu kilku lat pracy nie miałem okazji ani potrzeby bliżej poznać.

W trakcie schodzenia po betonowych schodach, dał mi się odczuć alkohol płynący w mojej krwi. Nogi okazały się nie tak pewne, jak sądziłem, a w połączeniu z lekkimi zawrotami głowy sprawiły, że niemal straciłem równowagę. Nie poddałem się jednak, mimo skrajnego już, niezdrowego zmęczenia.

Gdy zatrzymałem się na dole, ujrzałem coś, co sprawiło, że z miejsca wytrzeźwiałem. Widok niemożliwie przerażający, nierealny, a jednak z kolejnymi sekundami jedynie potwierdzający swoją prawdziwość.

Na skraju oświetlonego fragmentu niskiego piwnicznego tunelu stał poznany dziś (a może już wczoraj) chłopiec, którego nie udało mi się uratować. Ten sam, którego wielokrotnie reanimowałem, w tej samej postaci, w jakiej przyszło mi się z nim pożegnać: niemal nagi, posiniaczony, ze szkarłatnymi plamami od potężnego uderzenia, z uszkodzoną czaszką i dwiema złamanymi nogami. Nogami, które w tej chwili nosiły go w pokraczny sposób, choć nie miały prawa.

Gdy nieświadomie wykonałem krok w tył, oszołomiony widokiem, potknąłem się o ostatni stopień i upadłem na schody. O bólu jednak szybko przyszło mi zapomnieć, gdy moje spojrzenie napotkało spojrzenie anonimowego dziecka. Zgaszony błękit oczu nie niósł ze sobą absolutnie nic. Coś, o czym dotychczas nie myślałem, a w tym momencie było nie do przeoczenia – tak nie patrzą dzieci. Ich oczy mogą nieść spektrum emocji, od radości po gniew i niedojrzałą, choć nadal potężną, nienawiść. Nigdy jednak nie spotkałem się z dziecięcym spojrzeniem, które zawierałoby jedynie pustkę.

Odwrócił powoli głowę i ruszył nierównym krokiem wgłąb korytarza, by za chwilę zostać pochłoniętym przez ciemność. Przez moment docierał do mnie jeszcze głuchy dźwięk bosych stópek nieregularnie stawianych na zimnej posadzce.

Udało mi się uspokoić oddech. Chaos w mojej głowie nie pozwolił mi spokojnie przeanalizować sytuacji. Choć widok pokieraszowanego ciałka wprowadzonego w ruch był sam w sobie nieprzyjemny, nie on budził moje przerażenie. To starcie z niemożliwym, wymykającym się wszelkim faktom i logice widokiem. Dostrzegałem w tym momencie co najmniej kilka możliwości, od koszmaru sennego po własne szaleństwo, wszystkie jednak ustępowały wierze w to, co ujrzałem i usłyszałem.

Jeśli więc była to prawda, to miałem się tu znaleźć. Być może ma to być dla mnie druga szansa. Być może kara, na którą zasłużyłem. Miałem też obawy, że jeśli w tej chwili nie ruszę za chłopcem, nie znajdę go już nigdy, choć bardzo chciałem wrócić na górę i sprawdzić czy nie znajdę go także w kostnicy.

Wstałem i poszukałem włącznika światła, który był tuż przy wejściu do korytarza. Przede mną rozpaliło się kilka żarówek, niedbale zwisających z niskiego sufitu. Pod stopami miałem posadzkę, a po bokach ściany w kolorze charakterystycznej szpitalnej zieleni. Gęsto rozwieszone pajęczyny, zabrudzenia i liczne pęknięcia błagały o interwencję w postaci remontu. Gdzieniegdzie napotkać można było przypadkowe przedmioty: metalowe wiaderko, miotłę, starą szufelkę czy wbite w ściany zardzewiałe gwoździe, które wypełniły swoje zadania lata temu.

Nade mną przebiegały też liczne rurociągi, zarówno wąskie jak i grube na kilkanaście centymetrów średnicy, których przeznaczenia w większości mogłem się tylko domyślać. Nie miałem jednak wątpliwości, że są w pełni funkcjonalne. Sprawiały, że od sufitu biło ciepło, a ponadto słychać było ich cichą pracę i przepływ zawartości. Jakkolwiek absurdalne by się to nie wydawało, w tym momencie wyobrażałem je sobie jako układ krwionośny tego obiektu.

Napotykałem po drodze drzwi. Wszystkie wyglądały jednakowo: tanie, obdrapane, pomalowane na biało. Pierwsze z nich były otwarte i prowadziły do kotłowni – małego pomieszczenia, w którym nie znalazłem nic oprócz mruczącego gniewnie pieca. Inne pomieszczenie stanowiło z kolei coś w rodzaju składzika. Znoszono tu zapewnie wszystko, czego nie wypadało jeszcze wyrzucać, ale wymagało naprawy, której nigdy się nie doczekało: powyginane lub popękane krzesła, łóżko bez kółek, ale także szafki zawalone szarymi, solidnie zakurzonymi teczkami i szklane pojemniki. Znalazłem tu też małą tablicę i dziecięce rysunki, powstałe zapewne w ramach jakiejś zorganizowanej akcji na oddziale dla młodych.

Poza tym nic.

Kolejne drzwi napotkałem dopiero kilkanaście metrów dalej i ku mojemu (być może niesłusznemu) zaskoczeniu, okazały się zamknięte na klucz. Przed sobą miałem już wyłącznie ciemną, cichą resztę korytarza, która Bóg wie gdzie się kończyła.

Poszukałem włącznika światła na ścianie. Jak na złość, światło okazało się jednak niesprawne, więc wyciągnąłem z kieszeni moją wysłużoną zapalniczkę. Niechętnie ruszyłem przed siebie ze skromnym płomieniem w garści.

Ciemność była gęsta i po pewnym dystansie stwierdziłem, że płomień wystarczy mi jedynie do rozświetlenia własnych dłoni, butów oraz najbliższych fragmentów paskudnych ścian znajdujących się po bokach. Choć początkowo kroczyłem powoli, po paru minutach pozwoliłem sobie przyśpieszyć. Nie mijałem już drzwi, a ponadto zauważyłem, że rurociąg nade mną w międzyczasie zamilkł. Ponownie, jak na oddziale, towarzyszyło mi tylko własne echo i bicie serca, z tą jednak różnicą, że tym razem nie miałem pojęcia, gdzie ostatecznie się znajdę. Zwiedzałem zapomniane, puste trzewia szpitalnego kompleksu w poszukiwaniu czegoś… kogoś, kto mógł być jedynie widmem.

Gdy zaczynałem tracić już nadzieję na finał tej podróży, dostrzegając irracjonalność tej całej sytuacji, udało mi się. To niefortunny dobór słów w kontekście tego, co znalazłem, jednak dotarłem do końca korytarza, który stanowiła lita ściana. Żadnych drzwi. Przyglądałem się dokładnie otaczającym mnie z trzech stron ścianom w poszukiwaniu czegokolwiek, co usprawiedliwiłoby mój nocny wybryk. Bezskutecznie.

Z pewną zgrozą zauważyłem, że za sobą pozostawiłem jedynie ciemność, a włączone w piwnicy światło było w tej chwili niewidoczne.

– Jesteś tu? – zapytałem, choć bez nadziei na odpowiedź. – Proszę, jeśli jesteś, odezwij się. Zabiorę cię na górę.

Cisza.

Usiadłem zrezygnowany na posadzce i jednocześnie zdałem sobie sprawę, że zrobiło się bardzo zimno, mimo iż nadal miałem na sobie płaszcz. Oparłem się o ścianę i przez kolejne chwile odczuwałem tak potężne zmęczenie, że zaczynałem wątpić czy uda mi się ponownie stanąć na nogach.

Nie wiem, ile minęło czasu, jednak w końcu, w otoczeniu lepkiej czerni, zaczęły docierać do moich uszu systematyczne dźwięki.

Uderzenia z oddali? Nie, to nie to. Zaczęły narastać i wówczas zdałem sobie sprawę, że to dźwięki kroków. Zdecydowane, choć powolne puknięcia twardych podeszew. Nie towarzyszyło im jednak jakiekolwiek światło.

W mojej głowie pojawiły się na raz setki myśli. Kto? Dlaczego o tej porze? Dlaczego bez światła? Jak powinienem zachować się w trakcie nieuniknionego spotkania i jak wyjaśnić swoją obecność w tym zapomnianym miejscu?

Kolejne minuty wlokły się niemiłosiernie, jednak gdy odległość tajemniczego przybysza oceniłem słuchem na kilkanaście metrów przed sobą, uruchomiłem zapalniczkę, by go nie przerazić, i przy okazji odpaliłem mojego ostatniego papierosa, który miał mi towarzyszyć w drodze na nocny autobus.

Widok światełka w korytarzu nie spłoszył mojego gościa i wkrótce z cienia wyłonił się Ordynator.

Nie mam pojęcia, co w tym momencie wyrażała moja twarz. Jego natomiast pozostawała niewzruszona, jakby nadal siedział w swoim cuchnącym dymem pokoiku i wertował papiery.

– Kwiecień – stwierdził niskim, matowym głosem, jakby wydobytym z gardła, które od lat nie miało styczności z wodą. – Powinniście być w domu.

– Ja… – pauza. – Wydawało mi się, że zobaczyłem coś. Koniecznie musiałem to sprawdzić.

Ordynator sięgnął po fajki. Gdy odpalił swoją wysłużoną zapalniczkę, zdałem sobie sprawę, że stoi wyprostowany, co przy tak niskim suficie nie miało prawa się udać. Gdy spojrzałem wyżej, okazało się, że ściany zdecydowanie urosły, a strop, jeśli jakikolwiek nad nami się znajdował, był w tej chwili niewidoczny. Kiedy to się zmieniło?

– I właśnie tutaj, w tym miejscu? Ciekawe. Podobno nie można tu trafić przypadkiem, a skoro dotarliście aż na koniec, to najwyraźniej miało tak być.

Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Postanowiłem odbić piłeczkę.

– A pan, Ordynatorze? Śledził mnie pan? I właściwie kiedy ostatni raz był pan we własnym mieszkaniu?

– Nie wiem, Kwiecień – nawet nie musiał się zastanawiać. – Nie mam już do kogo wracać. Podobnie zresztą jak wy.

– O czym pan mówi? Co jest z tym miejscem?

Ordynator zaciągnął się dymem i wypuścił go spokojnie.

– Widziałem, jak pękacie, Kwiecień. Jak się kruszycie. Trwało to trochę, ale w końcu musieliście tutaj skończyć. Dlatego tu jestem. A pacjent, którego szukaliście, też jest tutaj. Nie musicie go widzieć. To się czuje, nawet w momencie, kiedy nie będziecie chcieli już czuć nic.

Płomień zapalniczki dogorywał i rytmicznie podskakiwał w próbach wydobycia resztek pokarmu.

– Na mnie już czas – w poczuciu zaszczucia, postanowiłem uciec. – Mam dyżur za… za dwa dni. Wtedy wrócimy do sprawy pacjenta, Ordynatorze.

– Jak uważacie, Kwiecień – beznamiętnie się zgodził. – To i tak już bez znaczenia.

Ordynator odwrócił się i wrócił tam, skąd przybył – w litą, martwą ciemność.

Odczekałem chwilę z umierającym płomieniem i echem tego, co wycharczał do mnie przełożony. Słowami, których nie potrafiłem strawić. Strachem przed konsekwencjami, który w tym momencie się nasilił.

Gdy jednak wreszcie stanąłem na obolałe nogi i ruszyłem przed siebie, odkryłem, że żadnego przed siebie nie ma. Po kilku krokach z ciemności wyłoniła się ściana, identyczna jak ta, o którą przed momentem się opierałem.

Miałem nadzieję, że wycieńczony mózg stroi sobie żarty, więc w niedowierzaniu przechadzałem się z końca do końca i uderzałem pięściami w wyniosłe ściany, które okazały się jednocześnie na tyle grube, że nie dawały nadziei na jakąkolwiek przestrzeń za nimi. Sufit z kolei wymykał się zasięgowi mojego wzroku, skryty za warstwą cienia.

– Ratunku! – krzyczałem przez chwilę. – Ordynatorze, proszę mnie wypuścić!

Panika, która we mnie rozgorzała i objawiła się w postaci krzyków i żałosnej próby przebicia się własnym ciałem przez beton, nie trwała długo. Upadłem na kolana w poczuciu własnej klęski, pogodzony z tym, że nie wrócę już do świata, do którego wracać i tak przecież nie musiałem. I choć wciąż tliła się we mnie potrzeba powrotu, przegrywała walkę ze świadomością, że moje zniknięcie nie zostanie zauważone.

Leżąc na boku i obserwując ostatnie chwile płomienia zapalniczki, czułem, jak zmęczenie zmienia się płynnie w senność. Oprócz tego towarzyszyły mi rozgoryczenie i niepokój. I choć wolałbym w tych chwilach zostać sam, wiedziałem, że sam w swojej niedoli nie zostanę już nigdy.

 

Koniec

Komentarze

Podoba mi się pomysł, fajnie przedstawiłeś samą specyfikę pracy na SOR i w szpitalu. Nie znam się na tym dobrze, ale zupełnie to kupuję, znając z opowieści moich kuzynów lekarzy i ratowników medycznych. Jednak wydaje mi się, że w pewnym momencie akcja podziała się za szybo i przez to straciła na wartości. Może to wynik tego, że dłuższych opowiadań z reguły na forum nie chce się czytać, ale sądzę, że warto rozbudować fabułę, aby wprowadzić więcej napięcia.

fishandchips, dzięki za uwagę yes I nawet się zgadzam, że dobrze byłoby tu to i owo rozpisać, ale ze względu na limity znaków w konkursie nie mogłem już sobie na to pozwolić cheeky

Mateusz Miedziński

zabrudzenia i liczne pęknięcia błagały o interwencję w postaci remontu.

a nie błagały o remont? trochę takiej nadmiarowości, waty słownej pojawia się w tekście.

 

Opis ordynatora przy pierwszej rozmowie – tak naprawdę istotny jest tylko jego wzrost, reszta wydaje się nadmiarowa.

 

Łyrd medyczny, intrygujący. W takim powolnym, zmęczonym tempie. Trochę to tempo łamie pogoń za zjawą, ale konsekwentnie doprowadzasz do niewyjaśnionego w pełni finału. Niepokój pojawił się u mnie dopiero w momencie drugiego spotkania z ordynatorem, ale klimacik piwniczny dobrze to przygotował.

 

Dziękuję za pesymistyczną lekturę.

 

 

P.S. Ilustracje wydają się za małe – trzeba otwierać ich pełne wersje, by docenić. A dodajo klimatu, dodajo.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Pokój opuszczałem ubrany w mój czarny płaszcz i z niemal pustą teczką w ręku.

Ludzie zazwyczaj zakładają swoje płaszcze, nie cudze, nie trzeba tego zaznaczać.

Miałem też obawy, że jeśli w tej chwili nie ruszę za chłopcem, nie znajdę go już nigdy, choć bardzo chciałem wrócić na górę i sprawdzić[+,] czy nie znajdę go także w kostnicy.

Poszukałem włącznika światła na ścianie. Jak na złość, światło okazało się jednak niesprawne, więc wyciągnąłem z kieszeni moją wysłużoną zapalniczkę.

Niechętnie ruszyłem przed siebie ze skromnym płomieniem w garści.

Ciemność była gęsta i po pewnym dystansie stwierdziłem, że płomień wystarczy mi jedynie do rozświetlenia własnych dłoni, butów oraz najbliższych fragmentów paskudnych ścian znajdujących się po bokach.

Podobna sytuacja, co z płaszczem – nie ma sensu zaznaczać, że znajdują się po bokach, skoro bohater idzie przed siebie (czyli nie ma ściany przed sobą) skądś (więc za sobą też nie), na dole jest zazwyczaj podłoga, a na górze sufit ;)

Całkiem przyjemne opowiadanie: jest klimat, bohater, coś się wydarzyło. Ładnie poprowadziłeś historię, dobrze mi się czytało. Co prawda spodziewałam się, że Kwiecień utknie w jakiś sposób w szpitalu, ale niekoniecznie, że w jednym pomieszczeniu ;)

Podobało mi się :)

 

 

Przynoszę radość :)

Niezłe. Co prawda nie wiem o co chodzi z “porcelaną”, a użycie słowa “kasta” w tym kontekście nieprzyjemnie kojarzy się z hasłami propagandowymi, ale jeśli oddzielić hasło od samego opowiadania, to opowiadanie jest naprawdę dobre. Warsztat sprawny, klimat szpitala nocą wyraźny, niepokój, zmęczenie, wypalenie.

Końcowa rozmowa z ordynatorem wyszła sztucznie, ale w chwilę później dość prostym zabiegiem nadałeś znowu rytmu. Niestety w ostatnim zdaniu coś zazgrzytało (i nawet nie jestem pewien co, nie chodziło jednak o treść, a sposób jej przedstawienia).

Widać, że u umiesz grać na klimacie, nawet z wykorzystaniem bardzo prostych i powielonych motywów. Szkoda, że w paru miejscach poziom tekstu padał. W sensie nie “nisko”, tylko były fragmenty “tylko” dobre i bardzo dobre. A widać, ze gdybyś nad tym przysiadł, pewnie całość byłaby bardzo dobra.

Udany tekst.

 

Ale jeśli chodzi o zapalniczkę, zdaję sobie sprawe, ze wybór padł na nią ze względu na klimat, to daje mniej światła niż tu opisano. Chyba trafniej byłoby wstawić w jej miejsce smartfon.

 

umysł ogarniała nieubłaganie senność, której nie udawało mi się przegnać ani przy pomocy wieczornych programów telewizyjnych, ani zaczętej powieści.

Telewizja i powieść to dwie znane wieczorynki, przy których trudno raczej nie usnąć. ;D

 

oderwał mnie krzyk jednej z sióstr.

Jeśli chodzi o pielęgniarkę, to one się bardzo oburzają, gdy ktoś je tak określa. Byłem świadkiem, jak jedna beształa pacjenta na środku korytarza, że ona niczyją siostrą nie jest. :P

 

W lustrze obserwuję zmęczoną twarz, w tym momencie nie przejawiającą oznak ambicji ani młodości.

Czym są oznaki młodości na twarzy?

 

– Wejdzie – słyszę zza drzwi głos Ordynatora po trzykrotnym zapukaniu w szarą, spękaną powierzchnię.

Wejdzie. Krótko i z dystansem, typowe dla niego. Naciskam zimną klamkę.

W didaskaliach po “wejdzie” masz okazję pokazać dystans ordynatora na przykład jakimś celnym epitetem. Fragment, który skreśliłem, to niejako powtórzenie tego, co czytelnik jest w stanie wywnioskować już po wypowiedzi ordynatora wyżej. Czyli w myśl zasady “pokazuj, a nie opisuj”, ten fragment jest zbędny. Nie jest to błąd, ale obniża to jakość tekstu.

 

Liczne obrażenia, w tym poważny uraz głowy. Pęknięcie przedniej części czaszki, a ponadto urazy organów wewnętrznych, połamane żebra oraz otwarte złamania na nogach.

Lekarze, zwłaszcza w hierarchicznej relacji, jak Twoje postaci, nie rozmawiałyby w ten sposób, bo taka wypowiedź jest zbyt nieostra i niewiele z niej wynika. Ten fragment mógłby brzmieć na przykład tak: Pacjent nieprzytomny, z politraumą, w tym z poważnym urazem głowy w wywiadzie. W RTG LeFort 3, w USG FAST mnogie obrażenia narządów miąższowych. Złamane żebra 7-12 lewostronnie bez oddechu paradoksalnego. Otwarte złamanie prawego uda dystalnie i lewej piszczeli proksymalnie z przemieszczeniem.

Do tego chirurg z SOR, nawet jeśli przyjmuje pacjenta z wypadku, to jego rolą jest wstępne ustabilizowanie jego funkcji życiowych, by można go było przekazać chirurgom z oddziału i to oni zajmują się operowaniem. Lekarz SOR ma zaopatrywać SOR. Sytuacja, którą opisałeś, skutkowałaby wielogodzinną operacją i gdyby ten lekarz w niej uczestniczył (a zauważmy, że był to dyżur), to nie miałby kto zajmować się ewentualnymi innymi pacjentami.

 

 

Stosunek do tego tekstu mam dość ambiwalentny. Parę zdań naprawdę przykuło moją uwagę swoją zgrabnością i świadczą o tym, że istnieje potencjał do rozwoju. Opowiadanie jako całość jednak dłużyło mi się. Zwłaszcza scena, gdy Kwiecień schodzi do piwnicy w poszukiwaniu zjawy, przeciąga się w nieskończoność, przypominając opis wydarzeń filmu. Na filmie taki łańcuszek zdarzeń pewnie dałby się radę obronić, ale tam do dyspozycji jest cały szereg różnych środków, a w opowiadaniu w ręku mamy tylko słowo – i dlatego rozwadniając zbyt mocno opis, dramatycznie tracisz impet i zainteresowanie czytelnika. Moja rada na przyszłość, to opisywać mniej, a dosadniej, szukając celnego epitetu czy rzeczownika.

Pozdrawiam!

Panie i Panowie, dziękuję za Wasz czas i uwagi!

Mateusz Miedziński

Średnio jeden pacjent na godzinę, z czego przy najpoważniejszym przypadku skończyło się na niezbyt wymagającym zaszywaniu rany na głowie.

Nieco niezgrabnie brzmi ten fragment, powoduje lekki zgrzyt.

Z powodu otwartego okna, szelest deszczu był tutaj znacznie wyraźniejszy. Było bardzo zimno, co nie zaskakiwało o tej porze roku.

Powtórzenie.

Nie wiem, ile minęło czasu, ale w końcu odłożył długopis i spojrzał mi w oczy. Jego spojrzenie nie mówiło mi nic, zgodnie zresztą z moimi oczekiwaniami.

Prawie powtórzenie. ;) Dodatkowo nie gra mi sformułowanie “zgodnie zresztą z moimi oczekiwaniami”. Brzmi to jakby narrator chciał, aby spojrzenie Ordynatora nic mu nie powiedziało, a wydaje mi się, że bardziej chodziło o to, że się tego zwyczajnie spodziewał.

Liczne obrażenia, w tym poważny uraz głowy. Pęknięcie przedniej części czaszki, a ponadto urazy organów wewnętrznych

Powtórzenie.

Obrana przez zjawę droga prowadziła do wyjścia głównego, choć po drodze znajdowały się liczne drzwi i odgałęzienia.

Też powtórzenie. Nazywając już w tym momencie to, co widzi bohater “zjawą” dajesz jasną – i nieco zbyt szybką odpowiedź – co się dzieje. Można by było się jeszcze z tym wstrzymać.

Miałem też obawy, że jeśli w tej chwili nie ruszę za chłopcem, nie znajdę go już nigdy, choć bardzo chciałem wrócić na górę i sprawdzić czy nie znajdę go także w kostnicy.

I znowu powtórzenie.

 

Tekst, szczególnie na początku, czytało się dobrze. Stworzyłeś ciekawą atmosferę napięcia, dobry klimat tragedii i niepokoju. Zwłaszcza to drugie utrzymuje się skutecznie przez cały tekst. Całość jednak na pewnym etapie zaczęła mnie nużyć, ciągnąć się – wydaje mi się, że swój udział miał w tym fakt, że opowiadanie jest zwyczajnie przewidywalne i dość stereotypowe. Może niekoniecznie samo zakończenie, czyli utknięcie lekarza w tajemniczym korytarzu, ale cała reszta tak. Załamanie po śmierci pacjenta i ukazujący się duch to niestety dość częsty motyw.

Uważam za to, że mimo potknięć tekst jest mocny warsztatowo. Masz dobre pióro i ciekawy styl, sprzyjający jak sądzę pisaniu horrorów i około-horrorów. Udało ci się sprawić, że bohaterowie są żywi – pierwszy opis Ordynatora bardzo mi się spodobał. Więc jest tu zdecydowanie spory potencjał. ;)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Fabuły nie ma wiele, ale czytało się nieźle. Udało Ci się wykreować dość przytłaczającą i duszną atmosferę opowiadania – to plus. 

Jako fanka wszelkiego typu creepy past i duchów buszujących po świecie w nowoczesnej oprawie nie mogłam tu nie zajrzeć. Poziom tekstu, jak już wypunktowali przedmówcy momentami troszkę siada, ale nie żeby była to taka sinusoida, tylko raczej fale Dunaju. Mimo wczesnej pory, były ciarki czyli smakowałosmileyyes

Choć szpitale jako miejsce akcji horrorowego tekstu to pomysł dość stary i wysłużony, jestem bardzo zadowolona, że w konkursie pojawiło się to opowiadanie. Językowo bardzo sprawnie odmalowujesz niejednoznaczy, mglisto-upiorny klimat szpitala, pozostawiając czytelnikowi do rozstrzygnięcia, czy opisywana atmosfera jest wynikiem działania tajemniczych sił, czy raczej efektem zmęczenia i deprywacji snu u lekarza. Wycieczka po „trzewiach” szpitala świetnie podbiła tę atmosferę.

Historia, choć prosta, w bardzo przekonujący sposób odzwierciedla ważny problem, co uważam za dodatkowe walory tekstu (i odpowiednio gratyfikuję dodatkowym punktem). Bardzo ciekawy i ambitny pomysł wykorzystania hasła konkursowego. Choć „porcelanowa kasta” nie jest tu podana wprost, wynika raczej z kontekstu całego utworu – bardzo pomysłowego przyrównania charakterystyki porcelany (na ogół bieli i kruchości) do noszących się na biało lekarzy. Kruchość przewija się w stanie psychicznym bohatera, sugestywnie podkreślonym przez słowa Ordynatora.

Operujesz klimatem, pozostawiając historię w pewnym sensie zawieszoną – bohaterów jest tak naprawdę dwóch, a Ordynator pełni raczej rolę dopełnienia, symbolu. Na pierwszy plan wysuwają się uczucia i pogłębiające zmęczenie lekarza, co uważam za wyjątkowo sprawny i ważny okaz literackiego zmierzenia się z realnym problemem.

Bardzo dobry tekst, gratuluję.

Przepraszam, że tak późno, ale mimo wszystko – dzięki serdeczne za tak wyczerpującą analizę. Nie spodziewałem się tylu ciepłych słów i konstruktywnych uwag. Mam praktycznie zerowe doświadczenie z prozą, ale nie mogłem sobie odmówić udziału w takim konkursie z powodu uwielbienia dla gatunku. Może jeszcze kiedyś uda mi się skrobnąć coś ciekawego na NF, już z większym doświadczeniem ;)

Mateusz Miedziński

Fajna atmosfera, słaby współczynnik wydarzeń do znaków. Jest trochę sztampy, ale nadajesz jej indywidualny rys. Summa summarum dało się czytać.

Tylko nie załapałam, dlaczego śmierć chłopca jest winą lekarza. Może nie dało się go uratować, a może dało, ale lekarz chlapnął na początku dyżuru.

W zasadzie, co za różnica – zmęczenie i brak snu działają bardzo podobnie jak alkohol.

Babska logika rządzi!

Wydaje mi się, że wplotłeś hasło konkursowe do już istniejącego pomysłu lub środowiska, choć mogę się mylić – mówię o tej szczątkowej porcelanie. Kwiecień się kruszy, jak porcelana, jednak czekałam, aż wizualnie zacznie się kruszyć – chętnie zobaczyłabym, gdyby rozpadł się na porcelanowe kawałeczki, zamiast ugrzązł po wieki w szpitalu. Nie jestem tu jednak od tego, żeby mówić Ci, jak pisać Twoje opowiadanie. Utrata nadziei i odpłynięcie w niebyt to przecież klasycznie gotyckie.

 

Zawężenie tekstu do szpitala i zakotwiczenie go do zmarłego w wypadku chłopca to bardzo dobra decyzja w moim rozumieniu Weird fiction, sukces narracyjny widzę w dusznym, niewygodnym klimacie, który udało się stworzyć.

Nowa Fantastyka