- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Głód pustyni

Głód pustyni

Wdzięczność spływa na tych, którzy na to zasłużyli pomocą i wsparciem, a w cieniu którzy pozostać pragną.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Głód pustyni

– Sędzio! Ten drugi nadal żyje!

Asza odwrócił się w stronę, z której dobiegało wołanie i pośpieszył przez pobojowisko. Minął potrzaskany wóz i leżące obok zmasakrowane ciało. Seren Pustynnych Widm, Benehu, odrzucił włócznię i skórzaną tarczę, usiłując unieść truchło konia i uwolnić uwięzionego pod zwierzęciem jeźdźca. Asza przyszedł z pomocą; objął oburącz potężny koński kark i stękając, dźwignął go na tyle, by jeden z pozostałych zwiadowców zdołał odciągnąć przygniecionego mężczyznę na bok.

Krwi z rozcięcia nad brwią było sporo, lecz gdy Asza przyłożył palec do warg rannego, wyczuł słaby oddech.

– Noga nie jest złamana – powiedział Benehu, sięgając po bukłak. Zrosił czoło mężczyzny, a woda spłynęła strużką po policzku, mieszając się z krwią i barwiąc siwą brodę na jasnoczerwony kolor. – Miał dużo szczęścia.

– W przeciwieństwie do swego kompana – odparł Asza, ocierając pot zbierający się nad brwiami. Połowa Księżyca Wód, a słońce pastwiło się nad Isztaret, jakby był środek lata.

Wędrowcy, którzy nieopatrznie zboczyli z częściej uczęszczanych szlaków i zbłądzili w suche, górzyste rejony Isztaret, zwykle prędko kierowali wierzchowce w stronę najbliższych ludzkich osad: do Kar’Aszekel mogli stąd dotrzeć w kilka godzin. I tam najprawdopodobniej zmierzali ci dwaj, nim natknęli się na górskiego lwa. Zwiadowcy Pustynnych Widm znaleźli ranną bestię pół mili na południe dalej; wyzionęła ducha w wykrocie pod krzewem kolcowoju, barwiąc piaskowe skały posoką. Ten, kto ranił bestię, nie miał doświadczenia w walce z dzikim zwierzem i całkiem zniszczył cenną skórę.

Aszę zastanawiał ładunek, który przewozili: owinięta brudnymi bandażami mumia roztaczająca już wokół fetor rozkładu. Ktokolwiek preparował ciało, nie miał do tego talentu, a jednak na szyi truposza zawieszony był złoty wisior – byle kto nie mógłby sobie pozwolić na podobną błyskotkę.

– Wyglądają na włóczęgów – powiedział Benehu. Spod chusty, którą seren osłaniał głowę przed słońcem i kurzem widoczne były tylko ciemne oczy. – Żadnego dobytku i tylko dwa konie. Pewnie kradzione. Może rabusie grobów.

– Sędzio. – Do Aszy i serena podszedł młody Fadi, syn Benehu, i skłonił się z szacunkiem. Pierwszy raz wyjechał z łowcami na zwiad i kręcił się jak mangusta w ruchomych piaskach, byle udowodnić swą przydatność. – Ten drugi nosił symbol półksiężyca. To lud z Yeruwah.

Wręczył Aszy strzępek czarnego materiału, na którym istotnie widniał sierp księżyca, wyhaftowany srebrną nicią.

– Ma też tatuaż na piersi – dodał.

Asza podszedł do zwłok. U jego stóp leżał młody mężczyzna w szatach barwionych purpurą, z pięścią wciąż zaciśniętą na rękojeści zakrzywionego miecza. Sędzia kucnął obok i rozchylił koszulę poległego wojownika, odsłaniając atramentowy księżyc na skórze.

– Pewnie ich seren – powiedział. – Zapuścili się daleko od domu. Yerohai. Niewielu ich zostało, prawda, Benehu?

– Niedobitki, które jakimś cudem przetrwały rzeź, uciekając z miasta. – Benehu splunął w piach. – Tchórze lub starcy zbyt słabi, by nosić broń i walczyć o swoje domy. Skoro dotarli tak daleko na północ, coś niedobrego dzieje się na południu. Nie bierz ich do miasta, sędzio. Mumia zaczęła już cuchnąć.

– Nie zostawimy ich na pustyni, sępom na pożarcie.

Asza z pewnym wahaniem sięgnął po sędziowski nóż, który nosił przy pasie. Broń wykonano z czarnej, obsydianowej stali; na misternie zdobionej klindze widniały słowa starych zaklęć; prośby do bogów, by łaskawie spojrzeli na człowieka, którego ten nóż posłał w zaświaty. Sędziowskimi ostrzami podrzynano gardła skazanych na śmierć i dobijano śmiertelnie rannych wrogów, lecz nie dobywano ich nigdy w czasie walki. Podał nóż Fadiemu.

– Wytnij serce serena. Jego pobratymiec będzie chciał się pożegnać, kiedy ozdrowieje.

– Tak jest, sędzio. – W czarnych oczach Fadiego zabłysła duma. Nigdy dotąd Asza nie zlecił mu tak odpowiedzialnego zadania. – Potraktuję go z szacunkiem.

Sędzia poklepał chłopca po ramieniu i odwrócił się w stronę Benehu.

– Zostańcie i spalcie ciała – rozkazał, dosiadając wierzchowca. – Ja wracam do Kar’Aszekel.

Benehu wyglądał, jakby chciał dodać jeszcze kilka słów na temat Yerohai, ale powstrzymał się i pomógł Aszy przerzucić bezwładnego starca przez łęk siodła.

– To miejsce było dziś przeznaczone na truchło lwa lub pantery – mruknął Asza, klepiąc rannego Yerohai po plecach. – Kto wie, może i z ciebie uda się zrobić dywanik.

– Spójrz na niego. – Benehu pogładził niemal łysą, sępią czaszkę starca. – Sędzia Kar’Aszekel zasługuje na prawdziwą lwią grzywę. Stawiam mojego konia, że Keiturah ma więcej włosów między nogami niż ten tutaj na całym łbie.

Asza roześmiał się.

– Nie chcę być w pobliżu, kiedy postanowisz to sprawdzić.

 

***

 

W Domu Ciszy jedynym źródłem światła były dziesiątki świec, ustawionych w kręgach na podłodze. Asza przekroczył próg i zatrzymał się, oswajając oczy z blaskiem płomyków. Odetchnął głęboko. Wnętrze domu pachniało jak anyż, jak dym, jak pustynia.

Ocalałego z rzezi starca ułożono na posłaniu ze skór białych bawołów. Kiedy to zmarłych na nich składano, miały zapewnić przychylność bogów; kiedy spoczywał na nich żywy, podobno pomagały ozdrowieć. Asza nie był pewien, czy to prawda, ale jeśli nie skórom bawołów, mógł zawierzyć umiejętnościom Keiturah.

Klęczała obok posłania; pokryte zawijasami tatuaży dłonie złożyła na kolanach i z zamkniętymi oczami nuciła melodię, którą Asza pamiętał z dzieciństwa – matka śpiewała nad jego posłaniem podobne kołysanki, kiedy Aszę trawiła gorączka po ukąszeniu skorpiona lub gdy zatruł się jagodami nocnego cienia.

Sędzia poruszał się niemal bezszelestnie, lecz Keiturah i tak wyczuła jego obecność; wiedźmy nie zmylą sztuczki nawet najsprytniejszego zwiadowcy. Odwróciła się.

Całą twarz zasłaniała szczelnie chustami, jedno tylko oko zerkało spod przyciemnionej henną powieki. Złote monety, którymi ozdobione były rąbki jej szaty zabrzęczały, gdy Keiturah położyła dłoń na piersi w geście pozdrowienia.

– Całą noc i cały dzień leżał bez ducha – powiedziała chrapliwym szeptem; odkąd wyszła z piaskowej burzy, w którą wkroczyła szukając oświecenia, jej głos stał się ochrypły i gardłowy jak krakanie kruka. – Ale przeżyje. Obudzi się jeszcze dzisiaj.

– To dobre wieści.

– Tak. Ale śni niespokojne sny. Wraca z krainy koszmarów.

Starzec jęknął i poruszył się; zupełnie jakby odpowiadał na jakieś tajemne wezwanie. Asza i Keiturah zamilkli, wpatrując się w błyszczącą od potu twarz mężczyzny, który z wolna otwierał oczy.

– Gdzie…? – wychrypiał niewyraźnie, próbując się podnieść. Wiedźma pchnęła go z powrotem na bawole skóry.

– Leż, Yerohai. – Asza klęknął obok posłania, kładąc dłoń na ramieniu rannego. – Jesteś bezpieczny w Kar’Aszekel.

Starzec odetchnął z ulgą.

– Kar’Aszekel! Jednak się udało. – Zamknął oczy, a na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi, natychmiast jednak zastąpiony niepokojem. – Co z moim towarzyszem?

– Przykro mi. Zwiadowcy przywieźli serce twojego serena. Możesz pożegnać rodaka, kiedy ozdrowiejesz. Mumię nakazałem spalić.

Yerohai zamknął oczy i pokręcił głową.

– Niedobrze się stało. Wieźliśmy zwłoki Refaha z Domu Seneku, sędziego Yeruwah. Seren, z którym podróżowałem, nazywał się Yoleni Abrasim. To z nim byś teraz rozmawiał, gdyby nie przeklęty lew górski, oby hieny szczały na jego truchło dopóki całego świata nie pochłoną piaski. – Starzec zadrżał i wziął głęboki wdech. – Tak oto zostałem ostatnim żywym Yerohai. Smutny to los, co zostawia starców przy życiu, które młodym odbiera. Skoro jednak wciąż oddycham, pozostaje nadzieja dla Yeruwah. Przybyliśmy do Kar’Aszekel aby cię odnaleźć, Aszo z Domu Mezarim.

– Znasz moje imię. Chciałbym poznać twoje.

– Sehu.

– Dlaczego mnie szukaliście?

– Potrzebujemy pomocy. – Słowa zostały zduszone przez kaszel, który gwałtownie wstrząsnął ciałem Sehu. Starzec przekręcił się na bok, zasłaniając usta dłońmi i walcząc o każdy oddech. W zrytych zmarszczkami kącikach oczu zabłysnęły łzy, jak złote krople w świetle świec.

Keiturah chwyciła Aszę za ramię i odciągnęła od posłania, ruchem głowy znacząco wskazując wyjście.

– Musi nabrać sił – powiedziała. – Na rozmowy przyjdzie jeszcze czas.

 

***

 

Pod czujnym okiem Keiturah Sehu szybko nabierał sił i wiedźma wreszcie zgodziła się, by opuścił Dom Ciszy i wrócił do świata żywych. Asza rozkazał odziać go w nowe szaty, a stare, zniszczone podczas długiej podróży, spalić. Miał nadzieję, że Yerohai nie przywlókł ze sobą żadnej zarazy.

Nadchodzący zmierzch malował pustynię wszystkimi odcieniami złota, pomarańczu i purpury. Kar’Aszekel pięło się w górę kamienistego wzgórza, które wieńczył wzniesiony z piaskowca i hebanu Dom Sędziów. Nie dorównywał wielkością twierdzom archontów z północy i wschodu, ani nawet pysznemu pałacowi w Yeruwah, lecz z tarasu rozciągał się widok na Isztaret, krainę nieprzebytych pustyń, a w ogrodach właśnie kwitły drzewa migdałowe.

Asza, oparty o porośnięty gęstwą bluszczu murek, ćmił fajkę i czekał, aż jego gość napełni pusty żołądek. Sehu rzucił się na bułeczki nadziewane słodką sezamową pastą niczym wygłodniały lew, łapczywie popijając cierpkim winem. Siedzący naprzeciwko Benehu obserwował z niechęcią, jak kolejne czerwone krople spływają po brodzie Yerohai i dołączają do okruchów na stole.

Wreszcie ostatni kęs zniknął z talerza Sehu, a Asza wytrzepał resztki tytoniu z fajki.

– Opowiedz mi wszystko – powiedział, sadowiąc się na miękkich poduchach, rozłożonych wokół paleniska w głównej sali.

Sehu wstał, rozkładając ręce, jakby szykował się do snucia opowieści dla gromady wnucząt.

– Kiedy Yeruwah upadło, byłem pośród garstki szczęśliwców, którym udało się wydostać z płonącego miasta – zaczął mocnym głosem, przenosząc wzrok to na Aszę, to na Benehu, nie bojąc się spoglądać im prosto w oczy, hipnotyzująco jak wąż, który mami swą ofiarę. – Lud z Czarnych Wzgórz mordował wszystkich, którzy napatoczyli się pod ich nahaje i chepesze, plądrowali domy i palili ogrody, lecz najsurowiej obeszli się z naszymi bogami. Obalili posągi, zbrukali świątynię. Kapłanów powiesili ponad bramą, by krew, zamiast spływać na ołtarze, wsiąkała w piach, bezużyteczna i na próżno przelana.

– Do rzeczy. – Benehu skrzyżował ramiona na piersi. – Znamy historię upadku Yeruwah. Nie przyszedłem tu dla bajki, którą słyszałem tysiąc razy od wędrownych gawędziarzy.

– Tułaliśmy się po Isztaret przez lata – kontynuował Sehu. – Coraz więcej Yerohai chorowało i umierało. Wreszcie przyszła kolej na Refaha z Domu Seneku; jego także zabrała choroba. Chcieliśmy zwrócić ciało Refaha ojczystej ziemi. Sędzio, czy słyszałeś o pustynnej steli, którą mój lud wzniósł za Wrotami Pustyni?

– Mówią, że kiedy jej czubek zniknie pod piaskami, nadejdzie koniec Yeruwah.

– A piaski Głodnej Pustyni podniosą się i pokryją cały świat. Zduszą pod sobą wszelkie życie, wypełnią rzeki, morza i oceany, aż nie zostanie nic poza piachem i kurzem. Yoleni zawędrował dalej na południe niż ktokolwiek wcześniej, ale nie odnalazł steli. Zniknęła.

– Pustynne wiatry potrafią przesuwać całe wydmy – powiedział Benehu. – Gdy nadchodzi wiatr z południa, nawet Kar’Aszekel znika pod piaskiem.

– Żyję na tym świecie dłużej niż ty, chłopcze – odparł Sehu – ale nigdy nie widziałem, by pustynia połknęła stelę tak, że nawet czubek nie pozostał widoczny. To nie wiatry nam zagrażają.

Sehu wyciągnął dłoń w stronę Aszy i wykonał gwałtowny ruch, jakby ciskał czymś w sędziego. Spomiędzy jego palców posypał się piach, opadając gęstym deszczem na dywany, którymi wyłożona była posadzka. Benehu zaklął, odruchowo chwytając rękojeść szamsziru; nawet Asza uniósł w zdumieniu brwi, choć widział nieraz, jak Keiturah odprawiała nad ogniem rytuały krwi i sprawiała, że płomienie przyjmowały kształty ognistych hien.

– Jakżeś to zrobił? – Głos Benehu, choć ostry, zdradzał strach. – Jesteś czarownikiem?

– Zrobiłem to tak, jak robi Głodna Pustynia. – Sehu cisnął ostatnią garść piasku w ogień; płomienie zamigotały. – Patrzyliście mi w oczy, nie pilnowaliście rąk. I to samo uczyni z wami pustynia. Zamiast wciąż i wciąż przeklinać Yeruwah, zwróćcie lepiej wzrok w stronę piasków.

– Dopadła cię gorączka umysłu? – zapytał Benehu. – Grozisz sędziemu Kar’Aszekel?

Na twarzy Sehu, w jego rozgorączkowanych oczach, Asza dostrzegł szaleństwo, nie złośliwość czy żółć. Być może starzec był na wpół obłąkany przez krzywdę, której doznał jego lud, lecz przybył do Kar’Aszekel w poszukiwaniu pomocy, a nie waśni. Sędzia gestem uspokoił serena, który niechętnie zabrał dłoń z rękojeści szabli.

– Wiem, że było między naszymi ludami wiele złej krwi – powiedział Sehu – ale musisz nam pomóc, Aszo z Domu Mezarim.

Sędzia, nie mogąc się powstrzymać, parsknął śmiechem. Zła krew! Sehu ujął to łagodnymi słowy: gdyby ojciec Aszy nadal żył i sprawował sędziowską władzę, kazałby przynieść sobie głowę każdego Yerohai, który zanadto zbliżył się do murów Kar’Aszekel.

– Jesteś sędzią – powiedział z naciskiem Sehu. – Opiekunem. Nadanym ci przez bogów obowiązkiem jest pomagać i dokonywać sprawiedliwych osądów. Osądź więc moją szczerość.

– Czego ode mnie oczekujesz? – Asza rozłożył ręce. Kar’Aszekel zwano Miastem Widm; rządził kawałkiem ziemi wyrwanym niegościnnej pustyni i gromadą ludzi duchów. Jego przodkowie dzierżyli prawdziwą władzę, a brzemię, które mu przekazali, brzemię odpowiedzialności, dawno straciło na znaczeniu. – Nie stanę przed murami Yeruwah i nie rozkażę piaskom, by się cofnęły.

– Błagam, sędzio. – Sehu powoli, przytrzymując się krawędzi stolika, opadł na kolana przed Aszą i wyciągnął ku niemu drżące dłonie. – Wyrusz ze mną. W Yeruwah musi zostać przelana krew; dobrowolnie, nieprzymuszenie. Musimy odzyskać przychylność bogów. Inaczej Głodna Pustynia pochłonie najpierw moje miasto, a potem ruszy w stronę Kar’Aszekel i nic jej nie powstrzyma. Zapytaj swoją wiedźmę, a powie ci to samo, co ja teraz mówię.

– Nie mogę prosić żadnego z moich ludzi o ofiarowanie krwi dla twojego miasta.

– Nie musisz. – Sehu uniósł głowę, spojrzał sędziemu prosto w oczy. – Ja oddam krew bogom, skoro ciało sędziego Yeruwah spłonęło. Ja. Ostatni żyjący Yerohai. To jedynie słuszne.

Palce Aszy zabębniły na blacie. Czuł na sobie spojrzenia dwóch mężczyzn, czekających jego odpowiedzi. Cóż miał rzec? Skoro starzec chciał krwawić dla bogów, jego wola. Będzie to najpewniej krew wylana w piach, ale nadal – jego krew, jego wola.

 

***

 

– Wraz z tym mięsem i krwią przyjmuję na siebie grzechy mojego brata. – Sehu uniósł serce serena Yoleniego Abrasima ku gałęziom kwitnących migdałowców, ku gwiazdom i wschodzącemu ponad pustynią sierpowi Księżyca Wód. – Niech zaśnie z lżejszym sercem.

Rytuał pożegnania był świętą, pradawną tradycją; nie wypadało, by Yerohai byli żegnani przez obcych z Kar’Aszekel, więc gdy Sehu wbijał zęby w surowe mięso i wyszarpywał kęs, Asza odwrócił wzrok. Przybył oddać honory serenowi, który zginął na jego ziemiach, ale cała reszta należała do Sehu.

Wyszedł z kręgu ognisk, w których płonęły gałęzie tamaryszku i wawrzynu, gwiazdy anyżu i przekwitłe kwiaty qanēhu.

Dym pachniał pustynną goryczą.

Keiturah dogoniła go w połowie drogi do Domu Sędziów. Szli przez chwilę ramię w ramię, w milczeniu, które w końcu przerwał Asza.

– Masz mi coś do powiedzenia.

– Benehu nie chce, żebyś jechał.

– A ty?

– Wyruszasz w słusznej sprawie. Okazałeś litość i współczucie wrogowi, który przybył do ciebie w potrzebie.

– Mój ojciec zawsze powtarzał, że bogowie nie szanują łagodnych władców.

– Miał rację. Bogowie szanują tych władców, którzy przelewają dla nich krew.

Chciał odpowiedzieć, że bogowie nie są zatem zbyt skomplikowani, lecz powstrzymał język.

– Wyprawa będzie niebezpieczna – powiedziała wiedźma.

– Lud z Czarnych Wzgórz nigdzie nie zagrzewa miejsca dłużej niż trzy księżyce. Najpewniej już dawno opuścili Yeruwah. Sehu jest stary, umrze tak czy tak. Wyświadczam mu ostatnią przysługę.

– Wiem o tym.

– Więc czym się niepokoisz?

Keiturah osadziła go w miejscu szarpnięciem. Przeciągnęła palcem po policzku sędziego, a jedyne widoczne oko wpatrywało się w niego bez mrugania. Dreszcz przebiegł po plecach Aszy; czasami wydawało mu się, że wiedźma spogląda poprzez czas i dostrzega to, co pozostaje skryte przed innymi.

– Uważaj, Aszo z Domu Mezarim. Po ścieżce, którą wybrałeś, kroczy także śmierć.

– Czy to wróżba?

Dźwięk, który dobiegł spod czarnych bandaży, przypominał krakanie wron. Keiturah się śmiała.

– Mam nadzieję, że nie, sędzio. Mam nadzieję, że nie.

 

***

 

Wyruszyli przed świtem.

Drogę przez Kar’Aszekel oświetlały ognie, płonące w żelaznych misach, lecz poza kręgiem rzucanego przez nie światła nad miastem panowała nieprzenikniona ciemność. Gwar i muzyka miały nadejść dopiero z pierwszymi kupcami, którzy wylegną na ulice zachwalając wonne przyprawy, bele kolorowych materiałów i sznury kościanych korali. Na straganach pojawią się misy z suszonymi owocami, a szojcheci zakrzykną do przechodniów, by skusić ich czarką świeżo upuszczonej, zwierzęcej krwi.

Przy południowej bramie miasta, zamiast strażników, których spodziewał się ujrzeć Asza, napotkali Benehu, Keiturah i Fadiego; odzianych w czarne podróżne szaty, z chustami na głowach i zasłoniętymi twarzami. Dosiadali smukłych, czarnych koni; tej samej chyżonogiej, pustynnej rasy, co wierzchowce Aszy i Sehu.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy dołączyli do sędziego i Yerohai; Asza jedynie skinął głową Benehu i Keiturah, a młodego Fadiego powitał nikłym uśmiechem.

Przekroczyli bramy Kar’Aszekel, Miasta Widm, rozpływając się w cieniach jak duchy pośród nocy.

 

***

 

Nawet najstarsze kroniki opisywały Kar’Aszekel jako miasto pradawne, pochodzące spoza znanego człowiekowi czasu, wzniesione przez ludy, których nazw i języka nikt już nie pamiętał. Pustynne burze i wiatry kształtowały krajobraz dookoła niego, góry wybrzuszały się i znikały wchłonięte przez piaski, a Miasto Widm nadal trwało w miejscu, niby ostoja dla nielicznych ludzkich sadyb rozrzuconych po południowym Isztaret, usiłujących zapuścić korzenie w surowej ziemi.

Mijali po drodze maleńkie wioski, zamieszkane przez pasterzy i myśliwych: wieśniacy pozdrawiali sędziego Kar’Aszekel skinięciami i zapraszali kompanię do skromnych chat, by ugościć strudzonych wędrowców krowim mlekiem i chudym mięsem antylop. Jednak im dalej na południe się posuwali, tym rzadziej dostrzegali ślady bytności człowieka, aż wreszcie trzeciego dnia dotarli do ostatniej wioski na trakcie z Kar’Aszekel do Yeruwah.

O ile Asza dobrze pamiętał, osada nosiła nazwę Ram i zbiegały się w niej szlaki z północy i wschodu. Droga pięła się wężowymi zawijasami coraz wyżej nad dolinę, a kompanię odprowadzały nieruchome oczy kóz, pasących się na stokach wzgórza oraz ponure spojrzenia pastuchów o twarzach opalonych na ciemny brąz. W dłoniach ściskali zaostrzone kije i okute pałki.

– Żyją na niebezpiecznych ziemiach – powiedział Benehu, gdy wjechali między domy. – Zbyt blisko Czarnych Wzgórz. Przenocujemy dzisiaj w obozowisku Widm.

Posterunek był ledwie skupiskiem kilkunastu krytych skórą, okrągłych namiotów, zajmujących płaski czubek górującego nad wsią wzgórza. Niegdyś na szczycie wznosiła się wieża strażnicza, po której zostały już tylko na wpół przykryte piachem ruiny. Wychudzone wilczarze o wydłużonych pyskach szukały pod murami schronienia przed wiatrem.

Stacjonujący w Ram oddział składał się z kilkunastu ledwie mężczyzn i kilku kobiet, regularnie patrolujących okolice wsi i wypuszczających się czasem dalej na południe w kierunku Ostatniej Rzeki i otaczających Yeruwah osad, które zdołały podnieść się po grabieżach ludu z Czarnych Wzgórz. Dowódcą był surowy, ciemnoskóry brodacz o imieniu Tirka.

Po zmierzchu między namiotami rozpalono ognie, otworzono beczkę wina palmowego, a szojchet ubił kozła i z namaszczeniem rozlewał krew do glinianych czarek. Wieści o przybyciu sędziego szybko się rozniosły i na szczyt wzgórza ściągnęła cała wioska; zagrały bębny, a kilku miejscowych chłopców zaczęło popisywać się żonglerką i akrobacjami, ku uciesze otaczającej ich wianuszkiem dzieciarni. W powietrzu unosił się zapach palonego qanēhu; magicznego ziela, które miało moc przemieniania jawy w sen.

Asza i jego towarzysze zajęli miejsce przy ognisku płonącym z daleka od gwaru, prawie u stóp starej strażnicy. Benehu złapał Tirkę w krzyżowy ogień pytań na temat Yeruwah i ludu z Czarnych Wzgórz, dowiadując się jedynie, że Czarnych nie widziano w okolicy od lat, lecz życie nadal nie wróciło do Miasta Wędrującego Księżyca. Jakby wszystko, co żywe wyczuwało, że nad Yeruwah ciąży klątwa. Seren Pustynnych Widm ochoczo podjął dyskusję, gdyż w żadne klątwy nie wierzył.

Fadi i Keiturah z zaciekawieniem przysłuchiwali się rozmowie wojowników, ale uwagę Aszy przyciągnęło sąsiednie ognisko.

Podszedł więc bliżej i stanął w tłumie gapiów. Półnagi mężczyzna w spodniach z lśniącego, czerwonego materiału wirował w tańcu, a zakończone węzłami sznurki oplatające jego przedramiona, łydki i talię przecinały powietrze jak miecze pustynnych derwiszów. Wyróżniał się spośród odzianych w czerń Widm i okutanych burymi szatami wieśniaków jak paw pomiędzy sępami; blask płomieni tańczył w złotych ozdobach wplecionych w kędzierzawe włosy i na mokrej od potu skórze.

Tancerz wyszarpnął zza pasa zakrzywiony nóż i nie przestając się poruszać w rytm wybijany przez bębny, szybkimi ruchami przeciągnął ostrzem najpierw po lewej, a później po prawej dłoni.

Muzyka bębniła, a tancerz opadł na kolana, przyciskając obie ręce płasko do ziemi. Jego dotyk zostawił w piachu ciemne plamy – oddawał krew bogom. Zgromadzeni dokoła gapie zaintonowali pieśń, głosami jak trzask suchego drewna wrzuconego w ogień.

Głosy wznosiły się i opadały, bębniarze walili w skórzane instrumenty z taką siłą, jakby rozłupywali łby byków ciężkimi młotami, a ogień szarpał się coraz gwałtowniej. Spod palców tancerza strzeliły iskry. Nie miały czego pochłonąć poza piachem i skórą mężczyzny, a mimo to rozzłociły się i niczym żywe stworzenie skoczyły w górę.

Tancerz również powstał; spowity ogniem i dymem wirował nadal, coraz szybciej i szybciej, aż muzyka wreszcie osiągnęła apogeum. Ogień strzelił w górę, wysoko ponad głowy zgromadzonych. Przez tłum przebiegło westchnienie, kiedy ogniste języki sięgnęły gałęzi oliwnego drzewa rosnącego obok.

Tancerz znieruchomiał z głową opuszczoną na piersi, ale Asza mógłby przysiąc, że widzi uśmiech na jego twarzy.

Ogień, szemrając, skurczył się znowu i powrócił do lizania szczap drewna.

Kiedy stało się jasne, że przedstawienie dobiegło końca, tłum zaczął się przerzedzać, aż przy ognisku został tylko tancerz, który rozłożył na ziemi koc i usiadł na nim ze skrzyżowanymi nogami. Asza przysiadł obok i zagadnął:

– Tirka nie wspominał, że w wiosce jest jakiś pielgrzym.

– Korzystam z gościnności Pustynnych Widm – odparł tancerz głębokim, melodyjnym głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent – ale jutro ruszam dalej na południe, do Yeruwah.

Asza uniósł brew.

– Dlaczego? Yeruwah to nie miejsce, w którym kuglarz mógłby zarobić na chleb.

Tancerz zaczął rozsupływać warkocz; jego palce zręcznie wyplątywały kolejne kosmyki czarnych włosów.

– Spotkałem w Beit Itir kupca, który powiedział mi, że Miasto Wędrującego Księżyca prześciga pod względem urody każdą inną rzecz wzniesioną ręką człowieka – powiedział w końcu. – Chcę zobaczyć to na własne oczy, Aszo z Domu Mezarim, sędzio Kar’Aszekel.

Z szacunkiem położył dłoń na piersi; patrzył Aszy w oczy, choć obyczaj nakazywał, by spuścił wzrok przed lepiej urodzonym. W takie noce jak ta zawieszano jednak zwykły porządek rzeczy; gdy wznoszono do ust fajki z qanēhem i przelewano krew dla bogów, każdy na równych zasadach mógł dołączyć do zabaw – czy był sędzią, czy prostym żołnierzem, czy obwieszonym złotymi ozdobami tancerzem.

– Wiesz kim jestem i potrafisz odprawiać rytuały ognia – powiedział Asza. – Tańca z ogniem uczą się czarownicy, ale wątpię, byś był jednym z nich. Twój akcent zdradza, że pochodzisz z północy. Jesteś Tancerzem z Babagom, zgadza się?

– Wołają mnie Szeredan Gorzki Miód. Kiedyś byłem Tancerzem.

– Ciekawe imię dla Tancerza.

– Podobno tak brzmi mój głos, kiedy śpiewam. Powiedział mi to pierwszy człowiek, dla którego występowałem.

– Dlaczego wyrzekłeś się swojego zakonu?

– Nie chciałem spędzać całego życia w służbie bogaczy, tańcząc, grając i śpiewając na każde zawołanie. Świat poza murami Babagom jest wielki i piękny, a Tancerze spędzają życie w złotych klatkach. Teraz tańczę, kiedy mam na to ochotę, śpiewam, gdy jestem szczęśliwy, spędzam noce z tymi, których sam wybiorę.

– Życie, o którym wielu marzy. – Asza zapatrzył się w ogień; płomienie, które jeszcze chwilę temu sięgały prawie do rozgwieżdżonego nieba, teraz zdawały się skarlałe i blade.

– Sędzio – powiedział Szeredan z uśmiechem – dziś jest noc zabaw. Ponura mina nie przystoi.

– Chcę zachować czysty umysł – odparł Asza. – Jutro wyruszamy do Yeruwah. To być może ostatnia spokojna noc.

– Tym bardziej powinieneś się bawić, zapomnieć o troskach. – Szeredan nachylił się w stronę sędziego. Oczy tancerza błyszczały, ogień odbijał się w rozszerzonych qanēhem źrenicach.

Słowa opuściły usta Aszy zanim zdążył je powstrzymać.

– Zatańcz dziś dla mnie.

Tancerz patrzył na niego przez chwilę i sędzia spodziewał się, że usłyszy odmowę. Nie zamierzał obrażać Szeredana propozycją zapłaty; tancerz był wolny i jak sam powiedział, tańczył, kiedy miał na to ochotę, a dziś dał już jeden występ.

Po chwili, ku zdumieniu sędziego, Szeredan skłonił jednak głowę.

– Będę zaszczycony, mogąc tańczyć dla ciebie, Aszo z Domu Mezarim.

 

***

 

O zmroku następnego dnia byli gotowi, by ruszyć w dalszą drogę. Pustynne Widma napełniły juki wędrowców zapasami jedzenia i wody, lecz w serca wsączyli niepokój.

– Sędzio, Yeruwah to niebezpieczne miejsce – ostrzegł Tirka. – Zastanów się dobrze, czy chcesz narażać siebie i swoich ludzi.

– Dałem Yerohai słowo.

Dowódca posterunku pokręcił głową ze zrezygnowaniem, a następnie skinął, by sędzia poszedł za nim.

Zaprowadził Aszę pod stare drzewo oliwne, o pniu białym jak kość i korze twardszej niż piaskowa skała, w której zapuściło korzenie. Na jednej z gałęzi huśtał się odziany w łachmany wisielec. Wybałuszone oczy pokrywało bielmo, a twarz zastygła w wyrazie cierpienia. Nie miał lekkiej śmierci.

– Straciłem przez tego skurwiałego szczura dwóch zwiadowców – powiedział Tirka, podchodząc bliżej. – Krew dosłownie zgniła w ich żyłach od ugryzienia tego parcha.

Uderzył drzewcem włóczni w nogi trupa.

Wisielec szarpnął się gwałtownie, młócąc rękami powietrze i miotając się na konopnym sznurze jak złapana za ogon jaszczurka. Blade palce, czarne na końcach, jakby już objęła je zgorzel, powędrowały w stronę zaciśniętego na opuchniętym gardle węzła. Wisielec zacharczał i Asza postąpił krok naprzód, już-już otwierając usta, by wydać Tirce rozkaz odcięcia nieszczęśnika i wytłumaczenia dlaczego, na wszystkie duchy pustyni, znęcają się nad tym człowiekiem, ale wówczas pokryte bielmem oczy zwróciły się w stronę sędziego. Asza znieruchomiał w pół kroku.

To były ślepia śniętej ryby, trupa. Martwe.

– Ghul – powiedział Tirka. – Schwytaliśmy go niecały dzień drogi od Yeruwah. On i kilka jemu podobnych stworów plątało się pośród zgliszcz jednej z wiosek zaatakowanych przez Czarnych. Żyli jak zwierzęta, bez ognia, bez pana.

– Słyszałem ich śmiech na pustyni – powiedział cicho Asza, obchodząc wisielca dokoła; wciąż się szamotał, jak głodny wilk, który wyczuł zapach juchy, doprowadzający go do szału. – Dawno temu, kiedy jeszcze mój ojciec był sędzią, a ja jako zwiadowca patrolowałem północny brzeg Ostatniej Rzeki, kilkanaście mil na zachód od Yeruwah. Siedzieliśmy nocą przy ognisku, gdy nagle z ciemności za naszymi plecami dobiegł ten… chichot. Z początku myśleliśmy, że to hieny podeszły pod obozowisko, zwabione zapachem jedzenia, ale śmiech zaraz umilkł i rozległ się rozpaczliwy szloch. I tak bez końca, naprzemiennie, raz śmiech, zaraz potem płacz. Aż do świtu. Nikt nie zmrużył wtedy oka.

– O, tak, ten tutaj też jeno śmieje się i płacze. I nie chce zdechnąć, chociaż wisi tu bez strawy i wody już drugi tydzień. Słońce nie może go wykończyć, sępy i kruki nie chcą ucztować na jego oczach, chociaż cały czas wybałusza je w niebo.

Tirka ponownie zdzielił ghula po nogach. Stwór wydał dziwny dźwięk, jakby zadławił się własnym językiem. Wyszczerzył brudne, żółte zęby i Asza uświadomił sobie, że kreatura rzeczywiście się śmieje.

Dowódca posterunku splunął z odrazą.

– Wynaturzenie.

– Obetnijcie mu głowę, jeśli trzeba – mruknął Asza, odwracając wzrok. Dość już się napatrzył. – Nie może wam zagrozić.

– Ale wciąż może z nas kpić – odparł ponuro Tirka. – Śmieje się i śmieje… Nawet mnie przyprawia o ciarki. Teraz, jak się dusi, przynajmniej nie słychać go w obozie.

– Wątpię, by robił to umyślnie. Nie wygląda, jakby panował nad tym śmiechem; raczej jakby był niespełna rozumu. – Asza spojrzał w surową, zmartwioną twarz dowódcy posterunku. – Dziękuję, że mnie ostrzegłeś, Tirko.

– To za mało, żeby cię przekonać do zmiany decyzji, prawda, sędzio?

– Za mało. Dałem Yerohai słowo. Teraz, po tym, co zobaczyłem, tym bardziej nie mogę go złamać.

 

***

 

Droga na południe prowadziła głęboką doliną między dwoma masywami Czarnych Wzgórz. Niegdyś twardy, udeptany tysiącami stóp i kopyt szlak od czasu upadku Yeruwah zdążył zarosnąć kępami kolcowoju, krwiściągu i dziewanny; wysuszone liście krzewów drżały na ciągnącym z południa wietrze.

Krajobraz był monotonny i cichy; po kilku godzinach jazdy umilkły rozmowy, jakby wszystkich w końcu onieśmieliła pustynna cisza. Nawet Szeredan, który dołączył do wyprawy, by – jak żartował – zabawiać wędrowców śpiewem, zwiesił głowę na piersi i poddał się posępnej grozie pustkowi.

Niełatwo było uwierzyć, że to na tych nieurodzajnych ziemiach bogowie po raz pierwszy ukształtowali człowieka z kości, piasku i własnej krwi.

– Kiedyś te pustkowia roiły się od miejsc kultu – powiedział Szeredan, gdy mijali pogrzebane pod piachem szczątki kamiennego ołtarza; runy na cokole były już niemal całkowicie nieczytelne. – Nikt nie zliczy ofiar, które złożono, by spłacić dług krwi, zaciągnięty u Tych, Którzy Kroczą Przez Pustynię.

Pozostali w milczeniu przycisnęli dłonie do piersi, chyląc głowy i nie unosząc wzroku, póki ołtarz nie zniknął za wzniesieniem.

Maszerowali od wczesnego zmierzchu niemal do świtu, a najbardziej upalne godziny dnia przesypiali, skryci w cieniu załomów skalnych, odnalezionych wśród wzgórz ruin lub przy nielicznych kępach saksaułów, dających jaką taką osłonę przed bezlitosnym słońcem. Potem znów ciągnęli na południe, milcząco jak widma przemierzające zaświaty.

 

***

 

Czwartego dnia od wyjścia z Ram natknęli się na niewielką, opuszczoną oazę. Otaczał ją wieniec rachitycznych drzewek oliwnych, które rodziły suche, pozbawione smaku owoce. Znaleźli także duży szałas przykryty kolorowymi płachtami, a w środku kilka glinianych dzbanów suszonych daktyli i połcie wyschniętego na kamień mięsa.

– Zatrzymamy się tu na odpoczynek – zdecydował Asza, przekazując wodze Fadiemu.

– Nie przerywajmy marszu – odezwał się Sehu. Droga dała się starcowi we znaki; siedział w siodle zgarbiony, o szklistych oczach łzawiących od kurzu. Wodził wzrokiem po płowych wzgórzach otaczających oazę. – Jesteśmy już niedaleko, a to niebezpieczne ziemie.

– Potrzebujemy odpoczynku. – Asza podał Sehu dłoń i pomógł zejść z końskiego grzbietu. Yerohai zachwiał się, gdy zdrętwiałe nogi uderzyły o ziemię i byłby upadł, gdyby Asza go nie podtrzymał. – Szczególnie ty.

Sehu uwolnił się szarpnięciem.

Wkrótce zapłonęło ognisko, przy którym zasiedli racząc się słodkimi daktylami i słuchając pieśni, nuconej przez Szeredana.

– Mamy dobry czas – zauważył Benehu, gdy pieśń dobiegła końca. – Jutro powinniśmy dotrzeć do Yeruwah. Co wtedy?

Asza nie odpowiedział; jego uwagę zaprzątał młody Fadi, do tej pory leżący na plecach blisko ognia i wpatrujący się w gwiazdy. Teraz jednak chłopak uniósł się na łokciach, jakby nasłuchiwał. Na jego twarzy pojawił się strach.

– Co jest? – zapytał Asza.

– Ten dźwięk… – powiedział Fadi.

Z początku ciszę przerywał tylko wiatr, szarpiący palmowymi liśćmi i trzask płonących w ognisku szczap drewna. Po chwili jednak usłyszeli coś jeszcze. Odległy, niesiony echem śmiech.

Dobiegał z doliny, tego Asza był pewien. Brzmiał ludzko, ale nie do końca. Sprawiał, że włosy jeżyły się na karku.

– Hieny? – rzucił Benehu, zerkając pytająco na Aszę.

Keiturah pokręciła głową.

– Mówisz, jakbyś nigdy nie słyszał hien. – Wyciągnęła z ogniska płonącą gałązkę i użyła żarzącej się końcówki do rozpalenia fajki. – Może to głosy upiorów, nawołujące pośród nocy.

Siedzący dotąd w milczeniu Sehu parsknął.

– Hieny i upiory… – Pokręcił głową i owinął się ciaśniej opończą, zgarbiony przy ogniu, który grą światłocienia żłobił jeszcze głębsze bruzdy w jego twarzy. – Te ziemie skrywają tajemnice gorsze niż upiory, wiedźmo.

– Co takiego? – zapytał Szeredan, nachylając się w stronę Yerohai.

– Nie co, lecz kogo. Tego, który nocą przemierza pustynię. Tego, który śmieje się w ciemnościach.

Benehu przewrócił oczami, lecz Szeredan przytaknął słowom starca.

– Od kupca z Beit Itir słyszałem, że kiedy umierasz z sercem zbyt gorzkim od grzechu, bóg-hiena nie przyjmuje twojej krwi, lecz odsyła cię z powrotem. Jako żałosną istotę, skazaną na wieczne podążanie za zapachem krwi, za ciepłem ognia, towarzystwem żywych.

Asza otulił się ciaśniej chustą. Odkąd wyruszyli w dalszą drogę, jego myśli nieustannie powracały do wisielca z Ram, rozpiętego pomiędzy jasnym niebem a suchą ziemią; życiem a śmiercią.

Oczy pozostałych zwróciły się w stronę śpiewaka; odbijał się w nich blask ognia. Czekali na dalszy ciąg historii. Nomadzi snuciem opowieści przy ogniu odganiali złe duchy; być może towarzysze sędziego liczyli, że Szeredanowi również się to uda. Tancerz wyczuł ich oczekiwanie i odezwał się znów, cicho, monotonnym, niemalże uroczystym głosem rozpoczynając opowieść.

– Nazywano ich ghulami, ale kiedyś byli ludźmi. Żyli normalnym życiem, choć różnili się nieco od pozostałych członków klanu. Może byli głupsi, może mniej zaradni, może zdeformowani albo chorzy. W tłustych latach plemię ich tolerowało, choć nigdy nie dopuszczało zbyt blisko. Ale prędzej czy później nadchodziły lata chude: pomór bydła, plaga szarańczy, zaraza, długie miesiące bez deszczu. Ludzie chorowali, dziatki umierały. Brali więc takiego człowieka, kalekę trzymającego się z daleka, siłą wlewali do gardła odrobinę krwi każdego członka klanu i odprawiali rytuał. Pożarcie grzechów, wypicie winy. Potem zawiązywali pożeraczowi oczy i wlekli nieszczęśnika na pustynię, wiele mil od wioski. Tam łamali mu nogi, aby nie zdołał odnaleźć drogi do domu. Wyganiali go precz, aby zło z ich krwi odeszło wraz z nim.

Wracali do wioski, ucztowali i pili, by zapomnieć o tym, co zrobili. A po jakimś czasie złe mijało, przychodził deszcz, rodziły się nowe zwierzęta, zaraza opuszczała osadę. Ofiara złożona bogom na pustyni została przyjęta.

Ale czasami zło było zbyt wielkie. Bogowie to wyczuwali. Wzywali do siebie pożeracza grzechów i napuszczali na osadę jak wściekłego psa. Wracał do swoich, lecz nie był już człowiekiem. Zjawiał się, ku zgrozie mieszkańców, człapiąc krok za krokiem, roześmiany, rozchichotany, z ich krwią wciąż na wargach. A każdy, po kogo przyszedł, zmieniał się w ghula, istotę jemu podobną, o oczach pustych jak wnętrze porzuconej chaty. Ghule potrafią już tylko kpić z żywych, ze swoich zrozpaczonych rodzin i porzuconych dzieci. Rany od ich ugryzień jątrzą się i gniją tygodniami. Ghule są puste jak skorupy, lecz nieustępliwe jak pustynny wiatr. Będą za tobą podążać dopóki nie padniesz z wyczerpania lub sam nie zakończysz swoich cierpień.

Kiedy skończył mówić, zapadła ciężka cisza. Nawet trzask ognia, dźwięk, który zawsze koił nerwy wędrowców, brzmiał głucho i boleśnie. Jak łamane kości.

– W Beit Itir mówią, że to dlatego Czarni zaatakowali Yeruwah – odezwał się wreszcie Szeredan; jego melodyjny głos przerwał ciszę łagodnie, jak kojący dotyk wody na wyschniętych wargach. – Ludzie mieli tam serca gorzkie jak piołun; wciąż powracali. Ghule krążyły wokół miasta jak sępy nad padliną, głodne, lgnące do światła; bezrozumne jak zwierzęta, ale ogień je przyciągał, zamiast odstraszać. Zapuszczali się aż na wzgórza, podchodzili pod obozowiska Czarnych, a ci uznali, że to jakaś zaraza opadła na Yeruwah. Nie chcieli, żeby rozprzestrzeniła się dalej, dlatego zaatakowali.

– Nie wiedziałem o tym. – Asza przeniósł wzrok na Sehu, który siedział bez ruchu, wpatrzony w ogień. – Czy to prawda?

Starzec nie odpowiedział, zagubiony w świecie własnych myśli.

 

***

 

Aszę wyrwał ze snu dotyk dłoni na policzku. Odruchowo sięgnął po nóż, lecz Keiturah przytrzymała jego rękę i przykładając palec do warg, ruchem głowy wskazała wzgórza. Kilka ciemnych sylwetek sunęło w dół zbocza, oświetlonego srebrzystym blaskiem Księżyca Wód.

– Czarni – szepnął i poderwał się na nogi.

Obudzenie pozostałych zajęło im tylko chwilę; wszyscy spali czujnie, z bronią w zasięgu rąk. Ustawili się w kręgu, plecami do siebie, Benehu i Fadi wycelowali włócznie w mrok. Dłoń Fadiego drżała, a czubek ostrza zataczał kółka w powietrzu.

Czarni nosili ciemnoszare stroje, zlewające się z cieniami. Poruszali się cicho jak koty, nisko przy ziemi, na ugiętych nogach. Było ich sześciu, może siedmiu. Zaatakowali naraz, ze wszystkich stron.

Asza skrzyżował miecz z postawnym wojownikiem, odepchnął go i przetoczył się na bok. Cisnął garść piachu w oczy przeciwnika, w nadziei, że uda się go oślepić. Czarny przedarł się przez opadający piach, zakrzywione ostrze szamsziru zaśpiewało przecinając powietrze. Zadawał uderzenia z siłą zdolną oddzielić łeb bawołu od szyi i Asza zaczął się cofać, odbijając te cięcia, które zdołałyby go sięgnąć.

Nie miał czasu rozglądać się za pozostałymi, bo Czarny wciąż zasypywał go gradem ciosów. Asza pozwolił mu podejść za blisko; przeciwnik zdołał unieruchomić jego ramię w miażdżącym uścisku i, odchyliwszy głowę do tyłu, uderzył czołem w twarz sędziego.

Ból na chwilę go otumanił, oczy zaszły łzami. Stracił równowagę, runął na plecy. Silny kopniak wytrącił broń z jego ręki.

Natychmiast zwinął się, przekoziołkował w bok, tuż przed tym, jak ostrze Czarnego uderzyło w piach w miejscu, w którym jeszcze uderzenie serca wcześniej znajdował się Asza.

Kątem oka dostrzegł, że kilkanaście kroków dalej Sehu podnosi z ziemi włócznię. Zawahał się, patrzył prosto na Aszę. Zamiast jednak ruszyć sędziemu z pomocą, odwrócił się na pięcie i puścił biegiem w stronę kępy niskich palm.

Yerohai! – krzyknął za nim Asza, lecz starzec zniknął już pomiędzy drzewkami.

Czarny oparł czubek szamsziru o jego brzuch. Pomiędzy brzegiem chusty osłaniającej usta i nos a kapturem Asza widział tylko oczy wojownika, skupione, zdeterminowane. Zacisnął zęby, przygotowując się na ukąszenie stali. Oby bogowie przyjęli tę krew.

Ale pchnięcie nie nastąpiło; Czarny przycisnął ostrze do brzucha sędziego, nie dość mocno, by przebić ciało, i zapytał:

Yerohai? Jedziecie do Yeruwah? Jesteście chorzy?

Asza pokręcił gwałtownie głową, odsuwając się nieco, ale znieruchomiał, gdy Czarny dźgnął go nieco mocniej.

– Nie jesteśmy chorzy. Słyszeliśmy o pustynnej steli i…

Rozległ się mlaszczący dźwięk i Czarny uniósł obie dłonie do gardła. Spomiędzy palców pociekła ciemna krew. Zza pleców wojownika wyłonił się Szeredan, kopnął go od tyłu w kolano i Czarny zwalił się na piach.

– Nic ci nie jest? – Szeredan wyciągnął dłoń, pomógł sędziemu podnieść się na nogi.

Pośpieszyli w stronę obozowiska. Minęli kilka odzianych w szare szaty trupów; reszta napastników musiała umknąć z powrotem na wzgórza.

Benehu i Keiturah klęczeli przy leżącym nieruchomo Fadim. Twarz chłopca była biała jak wysuszona na słońcu kość, a Benehu przyciskał dłonie do brzucha syna; twarz miał nieruchomą i pustą. Nawet z odległości kilku kroków Asza wyczuł zapach krwi.

Gdy zbliżył się, Keiturah wstała i odciągnęła go na bok.

– Nie przeżyje nocy. – Szept wiedźmy, ochrypły i niski, jak warknięcie wilka, sprawił, że po plecach Aszy spłynęła kropla zimnego potu. – Czarny wypatroszył go jak psa.

– Nic nie poradzisz?

– Chłopiec jest już w rękach bogów.

Z ciężkim serce skinął głową.

– Zrób, co w twojej mocy.

Zostawił Benehu opłakującego syna i Keiturah przywołującą ogień słowami pradawnych zaklęć; ruszył w stronę kępy palm, pomiędzy którymi zniknął Sehu.

Usłyszał za sobą kroki. Szeredan.

– Chłopiec walczył dzielnie – odezwał się tancerz.

– Co z tego? Benehu będzie musiał skrócić mu cierpienie.

Coś błysnęło w piachu: jego miecz. Asza podniósł go i ze szczękiem wsunął do pochwy.

– Zły to znak, kiedy sędzia pozwala Czarnemu się rozbroić – mruknął pod nosem. – Jeszcze gorszy, kiedy twoi towarzysze zostawiają cię na polu walki – dodał nieco głośniej, gdyż zbliżyli się już do ciężkich od porannej rosy palm.

Spod liści wyłonił się Sehu, zdradziecki, tchórzliwy kundel. Podpierając się drzewcem włóczni – należała do Fadiego, chłopak obwiązał ją przy grocie paskiem żółtego materiału – wypełzł z kryjówki i stanął przed sędzią.

– Czemuś uciekł? – Asza pchnął starca w pierś. Sehu zatoczył się, w jego oczach błysnął gniew. Odpowiedział warknięciem:

– Nie mogę zginąć, póki nie dotrzemy do Yeruwah!

– Może gdybyś pomógł…

– Może, może. Ale gdybym ja zginął, czyje życie złożyłbyś na ołtarzu?

Gdyby byli w Kar’Aszekel, Asza rozkazałby powiesić go za dezercję. Musiał jednak powstrzymać gniew. Sehu nie mógł zginąć.

 

***

 

Keiturah przyszła do niego przed południem. Ułożyli Fadiego w starym szałasie; nie odzyskał przytomności.

– Już czas – powiedziała wiedźma.

Asza podążył za nią do namiotu i wszedł do środka, schylając głowę, by nie zawadzić o niski sufit. Wewnątrz panował półmrok, a powietrze było gęste od dymu z kadzideł, gorzkie. Tak samo pachniało w Domu Ciszy, kiedy na skórach białych bawołów składano ciało przygotowane do ostatniego rytuału.

Kucnął przy Benehu, pozwolił, by seren zacisnął zakrwawione palce na połach jego szaty. Łzy wytyczyły ścieżki w kurzu i krwi pokrywającej twarz Benehu, ale oczy mężczyzny pozostały twarde i gniewne.

– Sędzio. Twój nóż.

Asza wysunął ostrze z pochwy. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wydawało mu się aż tak ciężkie. Włożył rękojeść w dłoń Benehu.

– Nie mogę dalej z tobą iść, sędzio.

– Wiem.

– Muszę zostać z synem.

– Wiem. Keiturah dotrzyma ci towarzystwa, pomoże przygotować Fadiego do drogi.

– Kiedy dotrzesz do Yeruwah, poproś bogów… Poproś ich…

– Oczywiście.

Benehu skinął głową.

– Sędzio – odezwał się, gdy Asza wstawał. – Nie dawaj tchórzliwemu Yerohai szybkiej śmierci.

Asza obejrzał się jeszcze, nim wyszedł z szałasu. Seren klęczał bez ruchu, z sędziowskim nożem na kolanach, wpatrzony w twarz swojego syna.

 

***

 

Po południu Szeredan wstrzymał konia i wskazał hałdę piasku w pewnym oddaleniu od drogi. Podjechali bliżej.

Lata temu, gdy Asza towarzyszył Pustynnym Widmom na patrolach, Ostatnia Rzeka niosła dość wody, by utrzymać wzdłuż brzegów pas zieleni. Przycupnięte pomiędzy polami osady może nie były duże, lecz zamieszkującym je ludziom niczego nie brakowało. Na polach pasły się krowy i kozy, sady rodziły owoce, rzeka zapewniała ryby i wodę.

Teraz trójka wędrowców przejechała przez pustkowie. Przy brzegu znaleźli tylko ruiny. Po strzelistych palmach zostały kępy żółknących liści, ledwie wychylających się spod piasków. Najgorsze jednak było to, co spotkało rzekę.

Zmieniła się w wąską, błotnistą strużkę, którą Asza mógłby bez problemu przeskoczyć. Ponad otaczającym ją bajorem unosiły się chmary much, a w mule bielały rogate szkielety krów.

Wioskę połknęła pustynia. Co się stało z mieszkańcami? Asza miał pewne podejrzenia, które okazały się prawdą, gdy przekroczył próg jednego z domów.

Wewnątrz panował chłód. Nieliczne meble i przedmioty codziennego użytku nosiły ślady zadrapań – niezliczonych drobnych rys, jakby ktoś z niewiarygodną siłą nacierał je garściami piasku. Z glinianych dzbanów zostały zdarte wszelkie kolory.

W kącie izby trafił na trzy skulone pod ścianą ciała. Dwójka dzieci i matka. Lub ojciec. Nie był w stanie stwierdzić z całą pewnością. Pochylił się nad szkieletami: nawet kości nosiły ślady tarcia; były porowate jak pumeks. Asza mógł tylko mieć nadzieję, że gdy pustynia nadeszła, zdzierając ciało z kości i żłobiąc rysy w kamieniu, ta trójka była już martwa.

 

***

 

Po bazaltowych murach Yeruwah pozostała tylko brama: Nab-Yerihai, pod której łukowatym grzbietem przechodzili przybysze z północy. Wrota wyłamano, w ich miejsce zwieszała się winorośl, a w szczeliny pomiędzy kamieniami wkradł się bluszcz. Nie przesłonił jednak napisu, czerniejącego nad głowami wędrowców: Kto poważy się wznieść na nowo mury Yeruwah, obmyje je krwią swoich synów.

Miasto powitało ich ciszą i bujną roślinnością, która zagarnęła dla siebie to, co człowiek zostawił w zgliszczach: lagerstremie i jakarandy wyrastały na poboczach alei, a porzucone domy pyszniły się girlandami bluszczu. W zdziczałych ogrodach poskręcane persymony wciąż rodziły owoce.

– Skąpane w blasku słońca, kwitnące i martwe – rzekł Szeredan, gdy dotarli do placu, przy którym niegdyś musiała wznosić się świątynia. – Tak jak mówią pieśni.

W piachu pośród wyszczerbionych kamieni spoczywał przewrócony obsydianowy posąg, poznaczony głębokimi bliznami po uderzeniach topora lub potężnego młota. Bluźniercy z Czarnych Wzgórz roztrzaskali głowę boga na tysiąc kawałków, lecz w chaotycznej mozaice okruchów wciąż można było dopatrzeć się dawnych kształtów: ostrych kłów i potężnych szczęk, zdolnych jednym kłapnięciem zmiażdżyć kości bawołu.

Jeszcze nie zatrzymywali się przy Domu Bogów; Asza chciał na własne oczy przekonać się, czy stając na szczycie miejskich murów uda mu się dostrzec pustynną stelę.

Południowa część miasta niknęła pod piachem. Konie brodziły w nim jak w wodzie. Łachy pyłu sięgały dachów domostw.

– Głodna Pustynia daleko wyciąga palce – powiedział Sehu, gdy dotarli do Wrót Pustyni. Wrota spoczywały na ziemi, w otoczeniu odłamków i drzazg: południowa brama została wyważona.

– Nie wiedziałem, że Czarni dysponowali machinami oblężniczymi – powiedział Asza, wstrzymując konia.

– Nie mieli żadnych machin. – Sehu spoglądał szklistymi oczami w dal. – Dostali się do miasta przez mury, jak lisy zakradające się do kurnika. Bramy Yeruwah nie zostały sforsowane.

– I bardzo się tym szczycili – dodał Szeredan. – Wśród Ludu Czarnych Wzgórz krążą pieśni o ataku na Yeruwah: zdobyli miasto za pomocą samych tylko mieczy i pochodni. Mury rozebrali później, kamień po kamieniu.

Sehu spojrzał z niechęcią na tancerza, jakby ten właśnie zdradził Aszy jakąś wstydliwą tajemnicę, po czym wskazał szczątki wrót.

– To dzieło Głodnej Pustyni. Nadal wątpisz w moje słowa, sędzio?

– Nigdy nie wątpiłem – odparł Asza. Zsunął się na ziemię i wbiegł po schodach na blanki.

Opowieści mówiły prawdę. Za Wrotami Pustyni kończył się świat człowieka, dalej był już piach i tylko piach. Powietrze ponad horyzontem falowało. Martwe, gorące piekło. Oparł się o rozgrzane blanki. Jego czoło pokrywała warstwa potu.

Ponad drżącym horyzontem zaczął kłębić się pył, jakby nadciągała odległa kawalkada. Zerwał się wiatr, poruszył gęstym od żaru powietrzem, uderzył w twarz Aszy ze złowróżbną siłą, zwiastując burzę.

Pustynia nadchodziła.

– Widzisz stelę, sędzio? – krzyknął z dołu Sehu.

Asza wytężył wzrok. Stela powinna być widoczna z murów niczym wielki, wycelowany w niebo palec.

– Nie – odparł. – Tylko piach.

 

***

 

– Mam nadzieję, że twoje oczekiwania zostały spełnione – powiedział Asza.

Jechał ramię w ramię z Szeredanem wymarłymi ulicami Yeruwah, pogrążony w myślach równie głęboko jak tancerz. Jego ciało krzyczało, by uciekał z przeklętego miasta jak najprędzej. Szeredan i Sehu najwyraźniej odczuwali coś podobnego; nie mogli powstrzymać się od zerkania przez ramię i czynienia nerwowych gestów odstraszających duchy.

– Takie miejsca mają w sobie pewien rodzaj piękna – odparł po chwili Szeredan, jednak bez przekonania.

– Rozjuszony lew też jest na swój sposób piękny. Lub nadciągająca chmara szarańczy. Lub burza piaskowa.

Szeredan nie odpowiedział. Gdzieś z niedaleka dobiegł ich dźwięk: obłąkańczy chichot, odgłosy dławienia, dyszenie.

Asza szarpnął cugle i sięgnął ku rękojeści miecza. Koń zastrzygł uszami, zarżał cicho, jakby niepewny czy reagować strachem, czy zignorować ten ludzki przecież odgłos. Zatańczył w miejscu, kopyta zastukały na kocich łbach.

– Uspokój tego zwierzaka, albo wszyscy skończymy martwi – syknął Sehu.

Było już za późno.

Z pobliskiego domu wyłoniła się postać. Kiedyś był to mężczyzna; został po nim ledwie strzęp, coś, co straciło człowieczeństwo wraz z resztą mięsa na kościach. Przeraźliwie chuda poczwara, która, idąc, podpierała się rękami. Z rozchylonych warg ściekała nitka śliny, zabarwionej na rdzawy kolor przez brud i kurz.

Istota omiotła wzrokiem trzech wędrowców i zakwiliła.

Asza usłyszał szczęk wyciąganego z pochwy noża. Nie patrząc w stronę Szeredana, machnął dłonią, dając mu znak, by schował broń.

– To ghul – wyszeptał Sehu. – Bóg go odtrącił. Zabij go, skróć jego cierpienia.

Ghul zerkał to na Aszę, to na Sehu. A potem zaczął się śmiać.

Stał naprzeciwko wpatrzonych w niego ze zgrozą mężczyzn i śmiał się, śmiał i śmiał. Usta wykrzywiało cierpienie, oczy pozostały zimne i niewidzące, ale wciąż zanosił się śmiechem.

Asza rozejrzał się: spomiędzy budynków, z domów, z ciemnych łuków bram wyłaniały się kolejne wychudzone, przygarbione postaci o szklistych oczach. Zbliżały się jak zwierzęta, niepewnie, ale w ich spojrzeniach nie było ciekawości, ani zaniepokojenia, ani życia. Żywy był w nich jedynie głód, który Asza wyczuwał instynktownie, jak mysz wyczuwa kota.

– Szaleństwo – mruknął Sehu, usiłując uspokoić konia. Zwierzęta coraz bardziej się denerwowały, rżały i przebierały nogami.

– Spróbujmy tamtą ulicą. – Asza wskazał jedną z przejezdnych alei prowadzących na północ. Nie musieli nawet poganiać koni; wierzchowce pędem wyminęły chichoczące upiory, jakby rozeznały się w ich wypaczonej naturze.

Droga poprowadziła ich z powrotem do świątyni.

Po budowli został tylko czworokąt osmolonych murów i połowa dachu, trzymająca się ostatkiem sił na skrzypiącym żebrowaniu. Posadzkę wyłożono mozaiką kolorowych kamieni, jednak przez gruz i odłamki potrzaskanych stropnic nie sposób było dostrzec, co przedstawiała.

Znaleźli także ołtarz – topornie wyciosany z pojedynczego bazaltowego bloku, sięgający do pasa, z runami wyrytymi wzdłuż krawędzi. Sehu położył dłoń na kamiennej płycie, wodząc nieobecnym wzrokiem po słowach pradawnych zaklęć.

Z oddali, ponad dachami domów, rozległ się śmiech, przerywając doniosłą ciszę panującą w zrujnowanej świątyni.

– Lepiej się pośpieszmy. – Szeredan stanął koło Aszy, z napięciem obserwując wejście do budynku, ukoronowane połamanymi żebrami hebanowych belek, podtrzymujących niegdyś dach. – Zbliżają się.

Wreszcie dogonił ich także wiatr, wwiewając do wnętrza tumany piachu i kurzu. Asza uniósł rąbek chusty, osłonił usta i nos, zmrużył oczy, nim kłęby pyłu zdołały go całkiem oślepić. Z zewnątrz dobiegło ich rżenie koni.

– Przygotujcie ołtarz do rytuału – rzucił Sehu, wymijając ich. Szedł zdecydowanym krokiem, ale Asza miał wrażenie, że to tylko gra pozorów; dłonie starca, zatknięte kciukami za szeroki pas, drżały. – Idę sprawdzić co z końmi.

Asza podszedł do kamiennego bloku. Przetarł zakurzoną płytę przedramieniem, odsłaniając kolejne inskrypcje wyryte w czarnej skale. Sięgnął po nóż, ale jego palce trafiły w pustkę. Niech zaraza porwie jego bezmyślność! Oddał przecież sędziowski sztylet Benehu.

– Użyj tego. – Szeredan podał mu własną broń: ten sam zakrzywiony nóż, którym rozciął swoje dłonie w czasie tańca w Ram. Wykonaną z mosiądzu rękojeść zdobiły drobne jak łzy runy; podobne znajdowały się na klindze. – To Śpiewająca Gwiazda. Dobra broń, poświęcona bogom.

Asza podziękował i przeciągnął ostrzem po miękkiej skórze dłoni, ledwie czując ból. W zagłębieniu szybko wezbrała krew. Sędzia pozwolił, by kolejne krople spadły na kamienną płytę ołtarza, mieszając się z kurzem.

– Wraz z tą krwią wzywam bogów – powiedział. – Wzywam Tych, Którzy Kroczą Przez Pustynię. Dziś na tym ołtarzu przeleję dla nich krew.

Jeszcze nim skończył mówić, poczuł, że coś jest nie tak. W plecy uderzył go potężny podmuch, poczuł szorstki dotyk piasku na odsłoniętych dłoniach. Usłyszał kwiczenie przerażonych koni. Nawet słońce, jak dotąd bezlitosne i jaskrawe, zniknęło za chmurą pyłu i w ruinach świątyni zbudziły się cienie, przyczajone do tej pory pomiędzy wyszczerbionymi murami.

Szeredan skoczył w stronę wyjścia, unosząc chustę i osłaniając twarz przed niosącym piach wiatrem.

Wrócił po chwili, ze zmarszczonymi brwiami i gniewem w oczach.

– Uciekł, pieprzony tchórz! – krzyknął, próbując przebić się przez wycie wiatru. – Zabrał konia i zniknął, zdradzieckie nasienie! Ghule podchodzą coraz bliżej. Powinniśmy jechać za Yerohai.

Asza patrzył chwilę w milczeniu na rozgorączkowanego tancerza, zaciskając pięść na rękojeści noża. Choć ledwie słyszał słowa Szeredana, w wyciu wiatru rozróżniał głosy: szept zbudzonych bogów. Ołtarz przyciągał jego wzrok, rozlana na płycie krew wsiąkała w wyryte znaki. Została przyjęta. Rytuał się rozpoczął.

– Idź – powiedział w końcu, czując ciężar słów na języku. – Idź, wsiądź na konia i uciekaj. Nie zatrzymuj się, dopóki nie zostawisz daleko za sobą cieni rzucanych przez mury tego przeklętego miasta.

Szeredan wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami.

– Co z tobą?

Asza wsparł się dłońmi na ołtarzu. Poczuł szczypanie, jakby coś próbowało wgryźć się w ranę; coś głodnego i zachłannego.

– Muszę to dokończyć.

Szeredan na moment zamknął oczy, zwiesił ramiona. Asza czekał cierpliwie, choć czas się kończył. Tancerz nie mógł go powstrzymać i zdawał sobie z tego sprawę.

– Będą o tobie śpiewać pieśni – powiedział w końcu Szeredan, obejmując sędziego. – Każde ziarno piasku na pustyni usłyszy twoją historię, Aszo z Domu Mezarim.

Przyłożył czoło do czoła Aszy. Stali tak przez krótką chwilę, dopóki wyjący wściekle wiatr nie uderzył w nich piachem i drobnymi kamykami jak obuchem. Zachwiali się i Asza pchnął tancerza w stronę wyjścia.

– Idź – ponaglił.

Szeredan odwrócił się na pięcie i puścił biegiem, przeskakując połamane belki i pokruszone kamienie. Wiatr szarpał jego szatami, a Asza patrzył, dopóki sylwetka tancerza nie zniknęła w końcu w chmurze żółtawego pyłu.

Z bijącym szaleńczo sercem i szeptem bogów wypełniającym uszy, Asza wstąpił na ołtarz. Uklęknął i przemówił do gromadzących się cieni i wyjącego wiatru:

– Tą krwią i tą śmiercią zaspokajam głód pustyni.

 

***

 

Piaski śpiewały o niezaspokojonym głodzie; śpiewały w języku starszym niż miasta, człowiek, pustynia i niebo nad nią. Ich łagodny lament niósł się przez gorące powietrze, przez delikatny woal wciąż opadającego kurzu, przez przestrzeń pomiędzy rdzawą ziemią a gwiazdami.

Dotarł do uszu tych, którzy jako jedyni mogli zrozumieć.

Przez pogrążone w ciszy Yeruwah, nadal spowite pyłem niczym dymem z pożogi, kroczyły trzy postacie. Nie miały kształtu. Nie miały wieku. Nie miały płci, ani żadnych cech, którymi ludzie mogliby je opisać. Po prostu były i kroczyły przez pustynne miasto.

Znalazły ciało człowieka, który przebudził je ze snu zapachem dobrowolnie przelanej krwi. Żył jeszcze, lecz napoił bogów do syta. Jego oddech był ulotny jak strzęp mgły.

Trzej bogowie zadali piaskom pytanie.

Dlaczego wciąż pragniesz?

Pustynia odpowiedziała:

Przyobiecano innego.

Kogo ci przyobiecano?

Sehu z rodu Yerohai, ostatniego swojej krwi.

Gdzie on jest?

Odszedł, by żyć dalej.

Bogowie zamilkli, by rozważyć te słowa. Nastała cisza tak głęboka, że nawet pustynia cofnęła się nieco. Wreszcie jeden z nich przemówił.

Kim jest ten, który cię napoił?

Asza z Domu Mezarim, pierwsza krew Kar’Aszekel.

Dobra krew. Lepsza niż ta, którą ci obiecano. Dlaczego nadal pragniesz?

Jestem pustynią.

Koniec

Komentarze

Tekst bardzo, bardzo mi się spodobał! Świetnie napisany, sprawnie, oszczędnie, ale wystarczająco barwnie. Dobrze nakreślone postaci, pustynny świat, mgiełka tajemnicy i grozy – przeczytałam jednym tchem. Jedynie trochę szkoda, że od razu zgadłam, kto zginie po drodze, ale poza tym szczegółem lektura była satysfakcjonująca i po prostu przyjemna. Nic, tylko pogratulować tak dobrego opowiadania!

Wyłapałam drobny błąd:

Opowieści mówiły prawdę. Za Wrotami Pustyni kończył się świat człowieka, dalej był już tylko piach i tylko piach.

Powtórzenie, domyślam się, że pierwszego “tylko” miało nie być.

Opowiadanie mi się spodobało. Sporo fajnych pomysłów. Atmosfera egzotyki, tajemniczości. Intrygujące i działające na wyobraźnię były opisy różnych rytuałów, tradycji, różnych szczegółów dotyczących kultury. Podobał mi się na przykład bardzo pomysł sędziowskiego noża. 

 

Koncepcja ghuli i cała stojąca za nimi historia też bardzo ciekawe.

 

Nie rozumiem trochę postępowania Aszy. Z tego, co jest napisane, był on przywódcą swojego ludu. Był za niego odpowiedzialny, a mimo to zaryzykował życie swoje i towarzyszy, by spełnić prośbę obcego. Chodziło po prostu o poczucie, że robi coś słusznego? Ale wtedy co z ludźmi, których zostawił. Czy może chciał uchronić ludzi przed żarłoczą pustynią, przelewając krew? Ewentualnie wydaje mi się, że można by wywnioskować, że władza mu ciążyła.

 

Początkowo też wprowadziłeś wiele miejsc i postaci o egzotycznych nazwach, na mój gust trochę za szybko i ciężko było mi się w nich połapać. Ale ogólnie opowiadanie na plus.

 

Dzięki i pozdrawiam. :)

Silva, dzięki za miłe słowa. Początkowo, kiedy zasiadałem do pisania, nie planowałem nikogo uśmiercać, ale skoro od razu przeczułaś kto zginie, to znaczy, że było im to przeznaczone. ;-)

Dzięki także za wyłapanie błędu, pierwszego “tylko” rzeczywiście miało nie być.

 

Filip, dziękuję. Motywacja Aszy była taka, jak napisałeś: chciał zrobić coś słusznego, jednocześnie chroniąc swoich ludzi przed pustynią. Poza tym podjął decyzję, gdy nie było już czasu zastanawiać się i trzeba było działać. Może powinienem to mocniej wyeksponować.

Nazw i postaci rzeczywiście było wiele i chyba faktycznie wrzuciłem czytelnika na głęboką wodę. Cieszę się jednak, że nie zaważyło to na ocenie opowiadanie i tekst pozostał czytelny. 

Zacznę od marudzenia. Gubiłam się w gąszczu postaci, tytułów, nazw własnych. Coś takiego sprawdza się w powieści, czytelnik ma trochę czasu na zaznajomienie się z nowościami, ale 55 k to jednak trochę za mało. Szczególnie, gdy czyta się na monitorze. Właściwie dopiero czytając po raz drugi, kiedy skopiowałam Toje opko na czytnik, potrafiłam docenić historię i sposób w jaki ją podajesz. Lubię takie nieśpiesznie biegnące opowieści. Lubię opowieści w opowieści, więc podobało mi się :)

Pomarudzę jednak jeszcze trochę. Gdzieś w hyde parku jest dyskusja o headhoppingu, warto tam zajrzeć. Jestem mocno przeciwna nagłemu przeskakiwaniu z postaci na postać w jednym akapicie, ale bardzo za układanką, której poszczególne części są spojrzeniami z perspektywy różnych bohaterów. Tutaj masz historię opowiedzianą z perspektywy Aszy. To bardzo szlachetny bohater, do końca wierny swojemu ludowi, odpowiedzialny, ale przez to trochę nudny i przewidywalny. Chętnie poznałabym tę historię również z perspektywy Sehu.

On jest tutaj zagadką. Przedstawiasz go jako tchórza, który w kluczowych momentach zwyczajnie ucieka. Ale nawet tchórze mają swoje rozterki, on chyba tego nie planował, bo gdyby planował, nie prosiłby o pomoc w dotarciu do Yeruwah. Mógł to po prostu olać, skłamać, prosić o możliwość życia wśród ludu Aszy, albo uciekać dalej. Nie zrobił tego. A więc musiał ze sobą walczyć i ta jego wewnętrzna bitwa dodałaby opku smaczku.

Reasumując, podobało mi się na tyle, że daję kliczka, ale mam wrażenie, że nie w pełni wykorzystałeś potencjał tej historii.

Irka_Luz, dziękuję za ciekawy komentarz i klika. Twoje marudzenie jest jak najbardziej uzasadnione, pewnie nie jest łatwo połapać się w tym wszystkim. Z drugiej jednak strony, gdybym chciał wprowadzać wszystkie informacje stopniowo, jednocześnie unikając infodumpów, historia wydłużyłaby się o drugie tyle znaków, a to mogłoby mocno zaszkodzić samej opowieści.

Czytałem dyskusję o headhoppingu. W książkach mi nie przeszkadza, pod warunkiem, że autor robi to z wyczuciem i poświęca postaciom całe rozdziały (np. Martin w “Grze o Tron”, który potrafi znakomicie przedstawiać sytuacje z różnych punktów widzenia), ale w opowiadaniach raczej bym się w to nie bawił. W krótkiej formie wolę trzymać się jednej postaci, wydaje mi się to bardziej przejrzyste.

Masz jednak rację, pokazanie perspektywy Sehu na pewno ubogaciłoby tekst. 

Powiało egzotyką. I piaskiem.

Głód pustyni musiał być wielki, skoro łaknęła ludzkiej krwi.

Początek opowiadania, jakkolwiek opisuje dość proste wydarzenie, nieco zmęczył, bo niełatwo było połapać się w mnogości obcych imion i funkcji, że o nazwach miast nie wspomnę. Potem, kiedy postaci się utrwaliły, czytało się już całkiem dobrze, zwłaszcza że przedstawiona historia okazała się całkiem zajmująca i ciekawie opowiedziana.

Zastanawia mnie Sehu – zdaje się, że nie miał zamiaru umierać, ale też nie mógł mieć pewności, że ktoś poświęci się za niego. No i co się z nim stało? Czy, stary i samotny, miał szansę przetrwać…?

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale jeśli poprawisz usterki, kliknę Bibliotekę.

 

ła­du­nek, który prze­wo­zi­li na wozie… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

jakby chciał dodać jesz­cze kilka słów w te­ma­cie Yero­hai… ―> …jakby chciał dodać jesz­cze kilka słów w sprawie/ na temat Yero­hai

 

łap­czy­wie po­pi­ja­jąc kwa­śnym winem. ―> Obawiam się, że nikt nie będzie pił kwaśnego wina, albowiem takie wino jest zepsute, stało się octem i nie nadaje się do picia.

Proponuję: …łap­czy­wie po­pi­ja­jąc cierpkim winem.

 

– Kiedy Yeru­wah upa­dło, byłem po­śród garst­ki szczę­śliw­ców, któ­rym udało się wy­do­stać z pło­ną­ce­go mia­sta.Za­czął moc­nym gło­sem… ―> – Kiedy Yeru­wah upa­dło, byłem po­śród garst­ki szczę­śliw­ców, któ­rym udało się wy­do­stać z pło­ną­ce­go mia­sta – za­czął moc­nym gło­sem

 

plą­dro­wa­li domy i pod­kła­da­li ogień pod ogro­dy… ―> Jak można podłożyć ogień pod ogród? A może miało być: …plą­dro­wa­li domy i palili/ podpalali ogro­dy

 

Sehu uniósł serce se­re­na Yole­nie­go Abra­si­ma ku górze… ―> Masło maślane – czy można unieść coś ku dołowi?

 

Asza znie­ru­cho­miał wpół kroku. ―> Asza znie­ru­cho­miał w pół kroku.

 

zde­cy­do­wał Asza, prze­ka­zu­jąc lejce Fa­die­mu. ―> …zde­cy­do­wał Asza, prze­ka­zu­jąc wodze/ cugle Fa­die­mu.

Chyba że Asza nie jechał wierzchem, a powoził zaprzęgiem?

Za SJP PWN: lejce «część uprzęży służąca do kierowania koniem w zaprzęgu»

 

wy­ce­lo­wa­li ostrza włócz­ni w mrok. Dłoń Fa­die­go drża­ła, a czu­bek włócz­ni za­ta­czał kółka w po­wie­trzu. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Czar­ni no­si­li ciem­no­sza­re stro­je, przez które zle­wa­li się z cie­nia­mi. ―> Czar­ni no­si­li ciem­no­sza­re stro­je, zle­wa­jace się z cie­nia­mi.

 

Asza skrzy­żo­wał mie­cze z po­staw­nym wo­jow­ni­kiem… ―> Czy Asza walczył dwoma mieczami?

 

ślady za­dra­pań, nie­zli­czo­nych drob­nych rysów… ―> Rysa jest rodzaju żeńskiego, więc: …ślady za­dra­pań, nie­zli­czo­nych drob­nych rys

Rysarys to nie to samo.

 

Wrota wy­ła­ma­no, w ich miej­sce zwie­sza­ły się pną­cza wi­no­ro­śli… ―> Winorośl jest pnączem, więc wystarczy: Wrota wy­ła­ma­no, w ich miej­sce zwie­sza­ła się wi­no­ro­śli… Lub: Wrota wy­ła­ma­no, w ich miej­sce zwie­sza­ły się pędy wi­no­ro­śli

Czy winorośl rosłaby na pustyni?

 

a w szcze­li­ny po­mię­dzy ka­mie­nia­mi wkradł się bluszcz. ―> Obawiam się, że bluszcz, będąc rośliną cieniolubną i potrzebującą sporo wilgoci, raczej nie porósłby pustynnej budowli.

 

Asza szarp­nął lejce i się­gnął ku rę­ko­je­ści mie­cza. ―> Asza szarp­nął wodze/ cugle i się­gnął ku rę­ko­je­ści mie­cza.

 

Po­sadz­kę wy­ło­żo­no mo­zai­ką ko­lo­ro­wych ka­mie­ni, jed­nak przez gruz i odłam­ki po­trza­ska­nych strop­nic nie spo­sób było do­strzec, co przed­sta­wia­ły. ―> Piszesz o mozaice w liczbie pojedynczej, więc: …nie spo­sób było do­strzec, co przed­sta­wia­ła.

 

Się­gnął po nóż, ale jego palce na­tra­fi­ły w pust­kę. ―> Się­gnął po nóż, ale jego palce ­tra­fi­ły w pust­kę. Lub: Się­gnął po nóż, ale jego palce na­tra­fi­ły pust­kę.

 

Usły­szał prze­ra­żo­ne kwi­le­nie koni. ―> Przerażone były konie, nie ich kwilenie, więc: Usły­szał kwilenie prze­ra­żo­nych koni.

 

Sze­re­dan sko­czył w stro­nę wyj­ścia, uno­sząc do góry chu­s­tę… ―> Masło maślane – czy można unieść coś do dołu?

regulatorzy, bardzo dziękuję za tak uważną lekturę. Aż się za głowę łapałem na widok niektórych baboli. Czytałem i poprawiałem ten tekst tyle razy, a jednak zawsze znajdzie się coś jeszcze do przerobienia. Oczywiście wprowadziłem poprawki. Cieszę się, iż mimo niedopracowania tekstu (za co przepraszam), historia Cię zainteresowała.

Zastanawia mnie Sehu – zdaje się, że nie miał zamiaru umierać, ale też nie mógł mieć pewności, że ktoś poświęci się za niego. No i co się z nim stało? Czy, stary i samotny, miał szansę przetrwać…?

Sehu na początku był zdecydowany poświęcić się, jednak ostatecznie przeważyło tchórzostwo. Może bał się, że jego serce okaże się zbyt gorzkie i czeka go los ghula? A co stało się z nim później – możemy tylko spekulować.

;-)

Bardzo proszę, Anonimie. Cieszę się, że mogłam pomóc. ;)

 

A co stało się z nim później – możemy tylko spekulować.

No cóż, muszę wyznać, że moje spekulacje nie przewidują dla Sehu jasnej przyszłości. :(

 

Cieszę się, iż mimo niedopracowania tekstu…

Anonimie, Głód pustyni nie jest niedopracowany. Ot, trafiło się kilka babolków – bywa. Niedopracowany tekst czyta się źle, a w tym przypadku przecież tak nie było. ;)

 

Przyszło mi jeszcze do głowy, że przerażone konie raczej kwiczą, nie kwilą, więc raz jeszcze proponuję: Usłyszał kwiczenie/ kwik przerażonych koni.

Niedopracowany tekst czyta się źle, a w tym przypadku przecież tak nie było. ;)

Miło mi to słyszeć, regulatorzy.

 

Z tymi końmi masz rację… Zmieniłem na kwiczenie.

Cieszę się, że sprawiłam Ci przyjemność, Anonimie. ;)

Światotwórczo bomba. Choć nie każdemu przypadnie taki ocean informacji, ja lubię się w nich pławić. Zawsze uwiarygadnia to mi świat – że jest większy niż jeden tekst, z żyjącymi ludźmi o swojej własnej kulturze. Cenię sięganie po inne niż europejskie kultury jako inspiracji.

Fabuła wystarczająca. Zakończenia domyśliłem się już od początku, choć zaskoczyło mnie tchórzostwo Sehu – obstawiałem, że zginie gdzieś pod koniec. Sama historia stanowi raczej pretekst do pokazania rozległości świata.

Bohaterowie wyraźni, choć surowi jak pustynia. Przy całej różnorodności świata brakuje tutaj z lekka czegoś, co nadałoby im cechy ludzkie. Ktoś lubi taniec, ktoś polerować nóż – takie detale. Pozwoliłoby trochę zaokrąglić to, co widzimy w tekście.

Technicznie jest w porządku, ale niech się lepsi językoznawcy ode mnie wypowiedzą :)

Podsumowując: bardzo dobry koncert fajerwerków, gdzie głównym bohaterem i celem pielgrzymki jest pokazanie rozbudowanego świata. Reszta w porządku, ale czuć, że nie grają pierwszych skrzypiec.

Ładne :)

NoWhereMan, dziękuję za komentarz i klika. Cieszę się, że światotwórstwo przypadło Ci do gustu, gdyż, nie ukrywam, na tym elemencie opowiadania najbardziej się skupiałem, niestety, jak widać, kosztem fabuły i postaci. Niemniej, traktuję to opowiadanie jako rozbiegówkę do czegoś większego, poszukiwanie drogi przez ten świat. Dlatego cieszy mnie, że odbiór jest pozytywny. ;-)

 

Anet, dziękuję pięknie.

Ładna historia. Niespieszna, ale to chyba nie wada. Twarda jak ubity piach.

Podobały mi się rytuały. Wiodąca rola krwi jakoś pasuje do otoczenia, w którym woda jest cenna.

Broń wykonano z czarnej, obsydianowej stali

Obsydian to skała, a nie metal.

Nowa Fantastyka