…Żeby cię diabli, braciszku! Żeby cię, kurwa, ogień piekielny pochłonął!
Złość buzowała we krwi. Pedał gazu wciśnięty do dechy, prawie dwieście na liczniku nie robiło na mnie wrażenia. Podobnie jak rzędy wyprzedzanych tirów. Gdy jednak kolejny z nich zajechał mi drogę, rozpoczynając niekończący się manewr wyprzedzania, nie wytrzymałem. Zjechałem na środek autostrady, włączyłem długie i wcisnąłem klakson. Nie wiem, czego oczekiwałem, ale wściekłem się jeszcze bardziej, gdy wyprzedzający tir złośliwie zwolnił. Zjechałem na prawo i wyprzedziłem je pasem awaryjnym. Będąc już przed nimi, dałem po hamulcach, hamuj teraz, chuju – pomyślałem. Otworzyłem okno, wystawiłem rękę i pokazałem środkowy palec, moja wściekłość wreszcie znalazła ujście. Zerknąłem w lusterko wsteczne. Zobaczyłem majestatycznie zbliżającą się płaską maskę oznaczoną logiem Mercedesa. Nie wierzyłem, że we mnie wjedzie, aż do chwili gdy uderzenie wcisnęło mnie w fotel,
– Ja pierdolę, kurwa, ty jebany debilu! – Zadziałały układy kontroli trakcji, a ja odruchowo wcisnąłem pedał gazu. Włączyłem awaryjne, zacząłem powoli zwalniać i zjeżdżać na prawo. W lusterku widziałem wyszczerzone w złośliwym uśmiechu zęby kierowcy. Ciężarówka zbliżała się, najwyraźniej nie mając zamiaru się zatrzymać. Ponownie przyśpieszyłem.
– Kurwa, kurwa, kurwa – zakląłem.
Zaklęcie niestety nie zadziałało i nadal nie miałem pojęcia, co zrobić. Jechać za tym cholernym tirem do samych Niemiec? Zadzwonić na policję? Ale jak udowodnię, że to on we mnie wjechał? Chromowany grill potwora nie wykazywał najmniejszych znamion kolizji.
Po chwili problem rozwiązał się sam. Silnik mojej renówki zakrztusił się raz i drugi, aby po kilku sekundach zgasnąć na amen. Zjechałem na pas awaryjny, patrząc, jak z prawego okna mijającego mnie tira wysunęła się dłoń pokazująca charakterystyczny gest. Ty też – pomyślałem.
Pomoc drogowa odholowała mnie tylko do najbliższego serwisu. Takie, kurna, assistance załatwił mi braciszek. Warsztat był już zamknięty. Właściciel wyszedł ze stojącej obok willi i wskazał nam miejsce do rozładowania. O samochodzie zastępczym mogłem oczywiście zapomnieć. Zapytałem o możliwość noclegu w pobliżu. Pokazał mi ręką na odległe o jakiś kilometr wzgórze.
– Agroturystyka – powiedział ochrypłym głosem – jedyna w okolicy, ale ludzie se chwalą. A samochodem zajmę się jutro rano. Pan zajrzy koło południa, to może będę już coś wiedział.
Spakowałem do torby najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyłem na spacer we wskazanym kierunku. Jak się tu w ogóle znalazłem?
*
To miał być taki radosny dzień. Coś w końcu ruszyło się w mojej firmie. Dwa duże zamówienia załatały dziury w moim budżecie i wreszcie mogłem kupić ojcu porządny telewizor, o którym ostatnio coraz częściej wspominał. Wzrok mu się pogarszał i potrzebował większego, a osiemdziesiąte urodziny były wymarzoną okazją na taki prezent.
Gdy otworzyłem drzwi do mieszkania ojca, od razu wiedziałem, że będą kłopoty. Podniesiony głos Euzebiusza mieszał się z odgłosami strzelaniny i policyjnych syren.
– Twoje zdrowie – usłyszałem donośny głos brata. – Sto lat!
Wszedłem do salonu i pierwsze, co zobaczyłem, to olbrzymi ekran i błękitno-czerwone, stroboskopowe światła wozów policyjnych.
Brat z ojcem siedzieli na kanapie, ściskając w dłoniach kieliszki. Na stoliku stała butelka Marella.
– Co ty, kurwa, odpierdalasz? – nie wytrzymałem.
– Może byś „dzień dobry” powiedział, braciszku? – spokojnie odrzekł Zibi.
Ten jego opanowany ton w nerwowych sytuacjach każdego wyprowadzał z równowagi. Ale ojciec to uwielbiał, zawsze stawiał nam za przykład opanowanie Euzebiusza.
– Przepraszam, tato. Dzień dobry. – Cmoknąłem ojca w policzek. – Wiesz, że tata nie może pić alkoholu? – zwróciłem się ponownie do brata.
– E tam, odrobina koniaczku jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A dzisiaj okazja jest szczególna. Prawda, tatusiu?
„Tatusiu”, tym go kupował, jako jedyny tak się do niego zwracał.
– Czy ty cokolwiek wiesz o ojcu?
– Czego się czepiasz? Do tej pory nie miałeś nic przeciwko moim odwiedzinom!
– Bo do tej pory tata był zdrowy. Wiesz, że niedawno miał udar?
– No wiem, ale sam pisałeś, że już jest dobrze, to w czym problem?
– W tym, kurwa, że ojciec nie może pić alkoholu! Każdy wzrost ciśnienia jest zagrożeniem. A przede wszystkim w tym problem, że ty masz to wszystko w dupie.
– Kubuś, daj spokój. O ten telewizor się tak wściekasz? – zapytał cicho ojciec. – No Zibi pytał, co bym chciał na urodziny. Nie myślałem, że ty też kupisz.
Złość gdzieś uleciała.
– Nie tato, nie o telewizor. Zły jestem o alkohol. O to, że nie zadzwonił do mnie, nie zapytał. I jest mi przykro, bo tak naprawdę wcale go nie obchodzisz.
– Chyba przeginasz. – W głosie brata zabrzmiało zdenerwowanie. – Nie będę cię pytał, czy mogę odwiedzić tatę, albo kupić mu prezent.
– No właśnie, Kubuś. Ja się cieszę, że Zibi mnie odwiedził.
– Tato, twój Zibi jutro się stąd zabierze i wróci może za rok. A zakupy trzeba ci przywieźć w piątek.
– Ale Zibi to dobry chłopak.
Ręce mi opadły. Po cholerę się męczyć, po cholerę starać, aby ojciec ostatnie lata swojego życia przeżył godnie? Syn marnotrawny przywiezie prezenty, naleje koniaku i to jemu przypadnie wdzięczność i błogosławieństwo. Niech cię diabli, braciszku!
– To niech ten dobry chłopak się tobą zaopiekuje przez następny tydzień, tato. Ja mam dość, jadę odpocząć. – Odwróciłem się, a zmierzając do wyjścia, potknąłem się o karton z telewizorem. Kopnąłem go i wyszedłem, trzaskając drzwiami.
*
Dotarłem na wzgórze. Stodoła, obora i drewniana chata pamiętały początki zeszłego wieku. Natomiast willa i szklarnia wręcz biły po oczach nowoczesnością. Kolektory grzewcze na dachu, generator wiatrowy za stodołą i panele fotowoltaiczne na pobliskim wzgórzu wskazywały na technologiczne zaawansowanie gospodarstwa.
Przywitałem krzątającą się po podwórku kobietę i wyjaśniłem swoją sytuację.
– Sezon się jeszcze nie zaczął, to i pokoje wolne stoją – odpowiedziała i kazała mi iść za sobą. Nie zaprowadziła mnie jednak, jak oczekiwałem, do dwupiętrowej willi, lecz do niskiej, krytej strzechą drewnianej chałupy przytulonej do budynku, który kiedyś pełnił pewnie rolę obory. Drzwi wejściowe były niskie i wąskie, a korytarz, do którego prowadziły, ciasny i ciemny. Wszedłem do wnętrza, schylając głowę. Po każdej stronie znajdowały się dwa pomieszczenia, a na końcu drabina wiodąca prawdopodobnie na strych. Kobieta otworzyła drzwi po lewej.
– To pana pokój – powiedziała. – Łazienka jest naprzeciwko. Jak by czego było trzeba, to znajdzie mnie pan w domu. Ale nie później niż do dziesiątej, bo dzieciaki idą spać. Śniadanie o siódmej, drzwi będą otwarte, nie musi pan dzwonić. – Wręczyła mi klucz i już chciała sobie pójść, ale zatrzymałem ją pytaniem.
– Przepraszam, mógłbym dostać hasło do wi-fi?
– Tu nie ma wi-fi. Ani telewizora – odrzekła z uśmiechem. – I radia też pan nie znajdzie.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
– No, jak agro, to agro – stwierdziła. – To taka tutejsza atrakcja, miastowe lubią – dodała na odchodne.
Pal diabli – pomyślałem. Najdzie mnie ochota, to sprawdzę wiadomości na smartfonie.
Wszedłem do pokoju i rozejrzałem się. No, luksusów to tu nie ma.
W oczy rzucało się drewniane łoże z pierzyną i trzema olbrzymimi poduchami. W pokoju znajdowały się jeszcze stół z dwoma krzesłami, szafa i nabijana ćwiekami skrzynia, wszystko z solidnego drewna. Obrazu dopełniał kaflowy piec w rogu.
Nie tylko wi-fi nie było, sieć telefoniczna też nie miała tu zasięgu. Powinienem zadzwonić do ojca, ale pewnie i tak odebrałby Zibi, żeby go chuj… Do czytania też nic nie wziąłem. Nie chciało mi się już iść do gospodarzy, a tym bardziej do auta. No i dobrze, pomyślałem, przynajmniej się wyśpię. Nastawiłem budzik i położyłem się do łóżka. Zasypiając, pomyślałem jeszcze, że nie spałem pod pierzyną chyba od czasów dzieciństwa.
Cisnąłem gaz do dechy, ale podążająca za mną ciężarówka z wymalowanym na masce szkaradnym, czerwonym pyskiem diabła i jak najbardziej prawdziwymi rogami zbliżała się nieubłaganie. No i na chuj było na nich trąbić, idioto? – naszła mnie odkrywcza refleksja. Nie było żadnego zjazdu ani nawet pasa awaryjnego – cholerne, tanie państwo! Były za to barierki po obu stronach. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Poczułem uderzenie.
Ciałem wstrząsnął dreszcz. Otworzyłem oczy i przewróciłem się na drugi bok. W oknie zobaczyłem zwiastujące świt ognisto-purpurowe obłoki na tle granatowego nieba. Chyba będzie pogoda, pomyślałem.
Zaczął padać deszcz, a w oczy uderzył mnie ostatni, czerwony promień słońca. Diabeł we wstecznym lusterku trzymał się jakieś pięć metrów za mną. Białe linie oddzielające dwa pasy autostrady ustawiły się nagle w poprzek i łącząc barierki, rozjarzyły się krwawą czerwienią zachodzącego słońca. Samochód zaczął podskakiwać, najeżdżając na kolejne poprzeczne przeszkody. Spojrzałem w lusterko, tir był tuż za mną. Poczułem następne uderzenie w tył. Skierowałem wzrok przed siebie, prowadząca wprost na wysokie wzgórze autostrada wyglądała jak płonąca drabina. Wspinałem się po niej, uciekając przed goniącym mnie wysłannikiem piekieł. Płonące szczeble parzyły w dłonie, nie mogłem się nawet na chwilę zatrzymać. Gdzieś wysoko siedział anioł, który zdawał się na mnie czekać. Wiedziałem, że gdy do niego dotrę, będę bezpieczny. Zaczynało mi brakować sił, a chrapliwy oddech goniącego zbliżał się nieubłaganie. Do anioła pozostało mi niewiele, gdy poczułem, że ktoś złapał mnie za kostkę. Anioł wstał i rozpostarł skrzydła, dłonie pulsujące koszmarnym bólem poparzeń trzymały szczebel resztką sił. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem nadjeżdżającą ciężarówkę z wymalowanym na masce szkaradnym, czerwonym pyskiem diabła. Anioł majestatycznie szybował w dół, zacząłem krzyczeć ze strachu.
Z gardła wydobył mi się nieokreślony jęk. Podniosłem głowę z poduszki i otarłem ślinę cieknącą z kącika ust. Spojrzałem w okno i przez długą chwilę podziwiałem przepiękny wschód słońca.
Po śniadaniu poszedłem sprawdzić, co z moim samochodem. Mechanik wprawdzie powiedział, że zajmie się nim koło południa, ale pomyślałem, że zobaczę, jak się sprawy mają, a przy okazji wezmę jakieś ciuchy do joggingu i trochę poćwiczę. Niestety, warsztat zastałem zamknięty, a mój samochód stał tak, jak go wczoraj zostawiłem. Wielokrotne wciskanie dzwonka nie dawało efektu. Zerknąłem na zegarek – była prawie dziesiąta.
Rozejrzałem się i nie zobaczyłem w pobliżu żywej duszy, tylko w oddali, na ścieżce biegnącej wzdłuż jeziora, ktoś spacerował z psem. Ponieważ i tak nie miałem nic do roboty, ruszyłem w tamtą stronę. Przy brzegu napotkałem szeroką, wysypaną białym piaskiem alejkę. Liczne ławki i latarnie sugerowały, że w sezonie jest to uczęszczane miejsce. Usiadłem i delektowałem się pięknym widokiem. Spokój, cisza, oprócz mnie przechadzał się tędy jedynie dostrzeżony wcześniej właściciel czworonoga. Gdy zbliżył się do mnie, uchylił kapelusza i zagaił:
– Dzień dobry, rzadko tu widujemy gości. – Znak zapytania zawisł w powietrzu.
– Dzień dobry – odpowiedziałem. – Wczoraj wieczorem zepsuł mi się samochód. Odholowali go do tego warsztatu. – Wskazałem ręką. – Właściciel obiecał, że dziś się nim zajmie.
– Dziś? – Staruszek spojrzał na mnie spode łba. – Panie, dziś sobota, to i warsztat nieczynny. Pan Władziu w weekendy jeździ do Zalesia, do matki.
– Jak to, sobota? – zapytałem zdziwiony. – Obiecał, że dzisiaj… – Zamilkłem przygwożdżony dziwnym spojrzeniem rozmówcy.
– A pan co? Może tira na autostradzie spotkał? I samochodzik do naprawy, co? – zachichotał. – Nie pan pierwszy, oj, nie pierwszy.
Włożył dwa palce do ust i gwizdnął tak, że każdy kibic mógł mu pozazdrościć. Pies, próbujący do tej pory wygrzebać coś w pobliskich krzakach, przybiegł do właściciela.
– Chodź, Skritek – pogłaskał zwierzaka. – Wracamy do domu. Zdrzemnąć się trzeba. Oj, będzie się działo tej nocy – mamrotał pod nosem, odchodząc w stronę wsi. – Będzie się działo.
Coś mi nie pasowało z tą sobotą. Po pierwsze, braciszek nigdy nie przyjeżdżał w piątek. Po drugie, mechanik obiecał, że zajmie się samochodem dziś koło południa. Skoro jest jednak sobota, to co ze sobą zrobić? Wracając już w stronę agro, w pewnej chwili zakręciło mi się w nosie od kurzu i szukając chusteczki, natrafiłem na komórkę. Telefon, cholera, jak mogłem o nim zapomnieć? Wczoraj wprawdzie nie było zasięgu, ale pewnie to gospodarze zagłuszali sygnał, żeby goście mieli poczucie odcięcia od świata. „Sieć niedostępna”, uderzył mnie komunikat zaraz po odblokowaniu ekranu, dodając po chwili wiadomość: „niski stan baterii”. No tak, ładowarka została w samochodzie.
Dotarłem do swojej kwatery i postanowiłem poprosić gospodynię o możliwość skorzystania z telefonu. W obejściu panowała kompletna cisza, nie było nawet słychać głosów hodowlanego ptactwa.
Zapukałem do drzwi, potem zadzwoniłem raz i drugi, wreszcie nacisnąłem klamkę i wszedłem do otwartego na salon i kuchnię przedpokoju.
– Halo, dzień dobry – rzuciłem w przestrzeń. – Jest tu ktoś?
– Mama poszła nakarmić diabła – dobiegł mnie dziecięcy głosik. – Pewnie prędko nie wróci.
Diabła? – pomyślałem. – Ciekawe imię dla zwierzęcia.
– A macie tutaj telefon? Taki stacjonarny? – dodałem.
– Mamy, jest w salonie. – Drobna, jasnowłosa dziewczynka pojawiła się na szczycie schodów wiodących na piętro. – Ale nie działa. W ogóle dzisiaj nic nie działa. Prądu nie ma w całej wsi. Mama mówiła, że w nocy piorun trafił w transformator.
Na pierwszy rzut oka dziewczynka nie wyglądała na więcej niż dwanaście lat, ale coś w jej głosie i w sposobie wysławiania się sugerowało, że jest znacznie starsza. Na chwilę zapadła cisza.
– A mama gdzie poszła?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze, jak coś się złego we wsi dzieje, to mama z innymi idzie do lasu. Mówi, że diabła trzeba nakarmić, bo inaczej szkody może narobić. I wraca późno w nocy. Kazała mi napalić w piecu, bo ma być chłodno.
Spojrzała na mnie taksującym wzrokiem.
– Może by mi pan pomógł? Węgla trzeba do pieca nasypać.
– Czemu nie? Gdzie macie ten piec?
– Kotłownia jest w piwnicy. – Zeszła po schodach, schyliła się do podłogi w kącie przedpokoju i podniosła niewidoczną dla mnie do tej pory klapę, odsłaniając zejście. Na dół nie wiodły jednak schody, lecz staroświecka, drewniana drabina. Na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby przed chwilą została wyjęta z pogorzeliska – czarna, matowa i nierówna. Schodząc oczekiwałem, że ubrudzę dłonie sadzą, ale nie, drabina była wprawdzie chropowata w dotyku, ale jej kolor nie był efektem działania ognia. Stanąłem na posadzce i rozejrzałem się. W pomieszczeniu znajdowały się dwa duże piece. Przez lekko uchylone drzwiczki w dole palenisk widziałem żółte odblaski płomieni. Słychać było syk pary i pojękiwania rozgrzanych rur.
– Te służą do ogrzewania szklarni – stwierdziła dziewczynka. – Ogrzewanie domów jest tam.
– No to chodźmy.
Ruszyła pierwsza, a ja uświadomiłem sobie, że nie znam jej imienia.
– Mam na imię Jakub. A ty?
Przystanęła i odwróciła się do mnie.
– Lilia – powiedziała, wyciągając rękę. – Ale wszyscy mówią do mnie Lily – dodała, dziwnie akcentując ostatnią głoskę.
Uścisnąłem jej drobną, zadziwiająco silną dłoń. Po chwili doszliśmy do metalowych, zaokrąglonych drzwi, przypominających wrota w bunkrach. Pociągnęła wajchę i drzwi ze zgrzytem otwarły się w naszą stronę. Lily puściła mnie przodem. Przekroczyłem wysoki próg i spojrzałem na dziwnie sklepione pomieszczenie, oświetlone jedynie smugą światła wpadającego z korytarza. Po chwili zgasło, wraz z hukiem zamykanych stalowych drzwi. Zapadła ciemność.
– To nie jest śmieszne, Lily – zareagowałem filmowym tekstem.
Walnąłem jeszcze pięścią w drzwi, aby dopełnić rytuału, a potem oparłem się o nie, rozmyślając, co dalej.
Ciemność. Przed oczami miałem powidok pomieszczenia lekko rozjaśnionego smugą światła z korytarza. Po prawej stronie stał piec, z którego szczytu wychodziło kilka rur. Worki z opałem leżały nieco z tyłu w zgrabnym stosiku. Po lewej, przy ścianie, były półki z przetworami, a trochę dalej stół zawalony różnymi rupieciami. Przy przeciwległej ścianie jakaś kupa piachu. Na wprost znajdowały się lekko przymknięte drzwi. Najdziwniejszy w tym obrazie był jednak strop. Opadający w obie strony od szczytu do ścian, zupełnie nie pasował do piwnicy.
No, dobra, czas się rozejrzeć – pomyślałem i sięgnąłem do kieszeni po komórkę. Odblokowałem ekran, telefon zajaśniał błękitną tapetą, by po krótkiej chwili wydać przeciągły dźwięk i zgasnąć. Szlag by to.
Włożyłem telefon z powrotem do kieszeni i z wolna zacząłem się przesuwać w stronę przeciwnego końca pomieszczenia. Drzwi stwarzały nadzieję na odnalezienie… no nie wiem, drugiego pomieszczenia z jakimś oknem przynajmniej, a może i wyjściem? Macałem grunt nogą i machając wkoło rękami, przemieszczałem się krok po kroku, aż wyrżnąłem w coś głową.
Wymacałem belkę biegnącą w poprzek pomieszczenia. W moim powidoku jej nie było – co się tu, do cholery, wyprawia? Czemu ta przeklęta dziewczyna mnie zamknęła? Nie potrafiłem wymyślić żadnego uzasadnienia. Chyba że to miał być dowcip, ale czas mijał, a radosnego „Ej, to tylko żart” wciąż nie mogłem się doczekać. Stałem oparty o drewnianą belkę, w kompletnym mroku, w pomieszczeniu, które miało być kotłownią, a okazało się nie wiadomo czy bardziej strychem, czy stodołą. Zacząłem przypominać sobie amerykańskie horrory. Nie obejrzałem ich wiele, ale zwykle kręciły się wokół psychopatycznych morderców. Mała Lily świetnie się nadawała na bohaterkę. Nikt by przecież takiej przemiłej dziewczynki nie podejrzewał o mordercze instynkty.
Wydało mi się, że słyszę jakiś szelest. Po chwili zaś szum – jakby wiatru albo skrzydeł. Delikatne skrzypienie. Trzask. Lekki metaliczny brzęk. Zacząłem też wyczuwać zapachy. Wędzonka? Nie, po prostu dym. Jakiś ostry zapach, techniczny. Ozon?
Lily, mała okrutna morderczyni, pewnie jak już dokonam żywota, przyjdzie i wytnie mi serce. A potem usmaży sobie na obiad. W filmie miałaby pewnie na imię Lilith. Czyż nie tak właśnie się przedstawiła? No, dobra, to nie jest film ani nawet Ameryka – trzeba znaleźć wyjście, a potem racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji.
Postanowiłem zmienić strategię. Uklęknąłem na podłodze i zacząłem macać teren wokół siebie, powoli przesuwając się w stronę, gdzie miałem nadzieję znaleźć drzwi. Chociaż już wcale nie byłem pewien kierunków. Nic. Pod dłońmi wyczuwałem tylko paprochy, zwykły brud na betonowej posadzce, aż wreszcie natrafiłem na zaokrągloną, drewnianą krawędź. Po chwili macania stwierdziłem, że jest to spory otwór w podłodze, z którego wystawała drabina. Nachyliłem się i zawołałem.
– Halo! Jest tam ktoś?
Odczekałem chwilę i ponowiłem wołanie.
– Halo, halo! Słyszy mnie ktoś?
Drabina była stroma, a ja nie miałem pojęcia, jak tam jest głęboko i trochę się bałem. Ale nie będę tu przecież tkwił, gdy mam możliwość wydostania się z pułapki. Położyłem się na brzuchu, opuszczając nogi w czeluść. Uff, udało się wymacać szczebel. Powoli schodziłem coraz niżej, za wszelką cenę starając się nie stracić równowagi. Byłem już tak nisko, że musiałem oderwać ręce od krawędzi otworu i chwycić boki drabiny.
Nie udało się. Dziwne, ale spadając, nie czułem strachu, nie przewinęło mi się przed oczami całe życie, nie składałem Bogu żadnych obietnic, byłem jedynie ciekaw, jak długo będę spadał. Niedługo. Po prostu klapnąłem na tyłek, na podłogę, do której zostało mi nie więcej niż pół metra. Nadal nie wiedziałem, gdzie jestem, ale odczuwałem jakąś ulgę i rodzaj szczęśliwości. Żyłem. Siedząc na posadzce i kontemplując tę radość, dostrzegłem cienki pasek nieciemności. Inaczej nie potrafiłem nazwać czegoś, co było jaśniejszą ciemnością. Przesunąłem się ostrożnie w tamtym kierunku i stwierdziłem, że nieciemność przesącza się przez wąską szczelinę w ścianie, trochę powyżej podłoża. Wstałem i z niemałym zdziwieniem znalazłem klamkę. Powoli ją nacisnąłem i otwarłem drzwi.
Poczułem lekki powiew wiatru, na zewnątrz panowała noc. Taka bez księżyca, bez gwiazd i bez miejskich świateł. Jednak widziałem zarysy domów, płotów i drzew. Znajdowałem się w wejściu do mojej agroturystycznej chałupy. Zdziwiło mnie, że jest noc. Zupełnie nie odniosłem wrażenia, aby minęło aż tyle czasu, odkąd Lily zamknęła mnie w piwnicy. No właśnie, w piwnicy. Jak to możliwe, że znalazłem się tutaj, schodząc z góry po drabinie? W pierwszym odruchu chciałem iść do gospodarzy i to wyjaśnić, ale pomyślałem sobie, że jeśli jest jakieś racjonalne wytłumaczenie, wyjdę tylko na głupka. Wróciłem do swojego pokoju i położyłem się do łóżka.
Ze snu wyrwał mnie warkot silnika i przesuwające się po ścianie smugi świateł i cieni. Duża maszyna przejechała obok, wywołując drgania całej chaty, i zaparkowała gdzieś po drugiej stronie. Potem usłyszałem przytłumione głosy rozmawiających ludzi i trzask zamykanych drzwi.
Chyba wrócili rodzice Lily, pomyślałem. To mogło znaczyć, że prąd już jest. Sięgnąłem po omacku do lampki, pstryknąłem kilka razy włącznikiem. Bez efektu. Głosy na zewnątrz ucichły, prądu nadal nie było, ale za to coś zaczęło się dziać w korytarzu.
Najpierw usłyszałem metaliczny chrobot łańcucha, później przeciągły jęk i wycie, jakby stado wilków przebiegło pod moimi drzwiami, gonione przez chmarę przeraźliwie piszczących nietoperzy. Po chwili spokoju usłyszałem tupot podkutych buciorów i skrzypienie drewna, potem trzepot dużych skrzydeł i odgłosy szamotaniny. Zapadła cisza, w której wyraźnie dało się słyszeć trzaskanie szczap płonących w kominku. Znowu pomyślałem, że to wszystko to są atrakcje fundowane gościom. „Jak agro, to agro” – przypomniałem sobie dewizę gospodyni. Myśl ta dodała mi odwagi, abym wyjrzał za drzwi.
Drabina wiodąca na strych stała w płomieniach. I wcale nie prowadziła na strych, raczej można by przypuszczać, że do nieba, bo jej końca nie było widać. Oczekiwałem buchającego z jej strony gorąca, ale oprócz dźwięku wesoło trzaskających szczap i blasku ognia nie było żadnych innych efektów. Gdzieś wysoko widziałem sylwetki białych ptaków, po drabinie wchodziły i schodziły jakieś postaci, usiłujące się nawzajem zrzucać. Spadających łapały krążące wokół ptaki… nie, nie ptaki – to były anioły! Jeden ze schodzących był bardzo agresywny, za wszelką cenę chciał jak najszybciej znaleźć się na dole. Człowiek ten z zawziętością kopał każdego napotkanego na drabinie. Dookoła fruwał biało-błękitny anioł, który usiłował go z tej drabiny zrzucić. W pewnej chwili prawie mu się to udało. Uciekający zachwiał się i puścił szczebel, osunął się o kilka następnych, aż w końcu się zatrzymał. Spojrzał w dół i zawahał się przez chwilę, gdy mnie zobaczył. Miałem wrażenie, że rozważa, kto jest dla niego większym zagrożeniem: ja czy anioł. Gdy tak patrzyliśmy na siebie, zrozumiałem, że go znam, ale nie mogłem uwierzyć, w to co widzę.
– To twoja wina – rzucił mi w twarz. – Wszystko przez jedno pierdolone przekleństwo.
– Zostawiłeś tatę samego? – Nie mogłem w to uwierzyć.
– I co z tego? Może powiesz, że się będę w piekle przez smażył, co? – Wybuchnął dzikim, nieludzkim śmiechem i rzucił się do drzwi wyjściowych. Wybiegł na podwórko, a za nim przez korytarz z piekielnym wyciem przeleciała ognista zjawa.
Wybiegłem na zewnątrz, na niebie pojawiły się gwiazdy, w ich blasku widziałem uciekającego brata i goniącą go zjawę. Dreszcz przerażenia mieszał się z obawą o zdrowie taty. Usłyszałem ryk silnika i zza stodoły powoli zaczęła wyłaniać się ciężarówka. Brat stanął zdezorientowany. Postanowił zawrócić i teraz uciekał przed powoli rozpędzającym się tirem, tym samym, który gonił mnie w moim śnie. Kierowca zatrąbił. Z kominów po bokach kabiny wydobył się czarny dym. Po okolicy rozniósł się smród siarki. Odległość między samochodem i człowiekiem szybko malała. Gdy diabelska maska była tuż za plecami Zibiego, czerwona paszcza się rozwarła i złapała uciekającego.
– Tatusiuuuuu! – rozpaczliwy krzyk zjeżył mi włosy na głowie.
Paszcza kłapnęła raz jeszcze i połknęła brata, tłumiąc jego wrzask.
Diabelski śmiech przetoczył się przez okolicę wraz z rozpędzoną ciężarówką. Pozostała cisza, ciemność, zapach siarki i ja, stojący przed chałupą gospodarstwa agroturystycznego. W oknie zapaliło się światło, ktoś odchylił firankę, wyglądając na zewnątrz. W kieszeni zaczął mi wibrować telefon, wyciągnąłem go i odblokowałem. Na ekranie zobaczyłem słowa:
Połączenie przychodzące – Ojciec.