- Opowiadanie: Nessekantos - Wrogie Przejęcie

Wrogie Przejęcie

“Przyszłość jest teraz” to hasło, które kilka lat temu zdobyło sporą popularność i miało uświadomić, że rzeczywiście żyjemy w czasach opisywanych do tej pory jedynie w literaturze science-fiction. I choć technologia, z której dziś korzystamy na co dzień jeszcze piętnaście lat temu wyglądałaby na fantastykę naukową, to sami nie zauważamy ogromu zmian jakie nastąpiły, będąc w centrum wydarzeń.

Jak w tej sytuacji będzie wyglądać nasze życie za dziesięć lat? Jaki będzie kolejny przełom technologiczny?

Dla efektu dodam, że WSZYSTKIE opisane w poniższym tekście technologie już istnieją. Nie są jeszcze tak zaawansowane, ale istnieją i mogą pojawić się w naszej codzienności szybciej niż myślimy.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wrogie Przejęcie

Interfejs mózg-komputer (ang. brain-computer interface, BCI) – interfejs pozwalający na bezpośrednią komunikację między mózgiem, a odpowiednim urządzeniem zewnętrznym.

 

1924 Hans Berger odkrywa zjawisko elektrycznej aktywności mózgu i jako pierwszy dokonuje jej pomiaru przy użyciu elektroencefalografu.

 

1969 Eberhard Fetz publikuje raport z badań dowodzących, że naczelne są w stanie nauczyć się kontroli nad mechanicznym ramieniem przy użyciu fal mózgowych.

 

1973 Profesor Jacques Vidal z Uniwersytetu w Kalifornii jako pierwszy formułuje termin „interfejs mózg-komputer”.

 

1999 Yang Dan i jego zespół, dekodując aktywność neuronową u kotów, odtwarzają na ekranie komputera widziane przez nie obrazy.

 

2002 Jens Naumann, cierpiący na ślepotę nabytą, zostaje poddany wszczepieniu implantu wzrokowego stworzonego przez Williama Dobelle. Pozwala mu to na samodzielne poruszanie się i wykonywanie codziennych czynności.

 

2005 Matt Nagle, sparaliżowany od szyi w dół po tym jak został ugodzony nożem, dzięki wszczepionemu BCI o nazwie BrainGate, staje się pierwszym człowiekiem zdolnym kontrolować sztuczną kończynę za pomocą swojego umysłu.

 

2009 Zespół Christophera Jamesa z Southampton wykorzystuje interfejs mózg-komputer-mózg do przesłania przez Internet czterobitowego sygnału z umysłu jednej osoby do drugiej.

 

2014 Grupie badaczy z uniwersytetu w Waszyngtonie udaje się stworzyć interfejs pozwalający jednemu z uczestników badania na kontrolowanie ruchów ręki drugiego.

 

2016 Elon Musk zakłada Neuralink, firmę mającą na celu stworzenie komercyjnych interfejsów BCI pozwalających na rozszerzenie możliwości ludzkiego mózgu.

 

2019 Neuralink pokazuje światu prototyp swojego BCI zwanego neural lace. Elon Musk publikuje specyfikację techniczną urządzenia w Internecie.

 

2025 „Boom BCI” – firmy chcące produkować i sprzedawać interfejsy mózg-komputer powstają w błyskawicznym tempie. Swoje urządzenia zapowiadają giganci technologiczni jak Microsoft, Apple, Alphabet, Samsung, Intel i inni.

 

2026 AlphaCore wypuszcza na rynek swój pierwszy komercyjny BCI – Embrace, który z miejsca staje się hitem. Era smartfonów powoli dobiega końca.

 

2028 Liczba użytkowników BCI pozwalających na komunikację z Siecią oraz Internetem Rzeczy przekracza miliard.

 

2029 UE wdraża programy refundacji BCI w celu eliminacji wykluczenia społecznego i zawodowego osób nie mogących pozwolić sobie na ich zakup.

 

2030 Siedmiu na dziesięciu ludzi na świecie posiada wszczepiony interfejs mózg-komputer. Era cyborgów staje się faktem.

 

 

 

 

010101110111001001101111011001110110100101100101001000000111000001110

0100111101001100101011010101100010010011001011000110110100101100101

WROGIE PRZEJECIE

010101110111001001101111011001110110100101100101001000000111000001110

0100111101001100101011010101100010010011001011000110110100101100101

 

 

„Uciekaj Myszko do dziury, zanim cię złapie kot bury. Uciekaj, uciekaj, bo straszy!”

 

Karen Schultz nie mogła zasnąć. Jej ciało grało z nią w okrutną wersję „złap mnie, jeśli potrafisz,” sabotując normalne działanie mózgu. Wrażenie kłującego pieczenia rozlewało się po wszystkich pięciu palcach lewej ręki, powoli sunąc wzdłuż przedramienia, aż do łokcia. Tam fale bólu spiętrzały się, gęstniały i pulsowały rytmicznie. Niczym morskie bałwany w trakcie sztormu z wściekłością rozbijające się o ostre ściany klifu. Paradoksalnie, nie to było najgorsze. Do prawdziwej furii doprowadzało Karen to pieprzone, nieustanne swędzenie dużego palca lewej stopy. Było niczym jazgocząca kulka fantomowego pomeraniana tłukącego się niestrudzenie po jej mózgu i podgryzającego synapsy. Kobieta marzyła, by móc się po prostu podrapać, ale niestety zarówno zwierzę, jak i swędzący palec, były jedynie przejawem traumy, z którą jej mózg próbował sobie jakoś poradzić. Galaretowaty organ przez ostatnie dwadzieścia osiem lat przyzwyczajony był bowiem do przetwarzania bodźców z czterech, a nie dwóch kończyn. Mózg, kochający w tym przypadku rutynę, próbował za wszelką cenę wypełnić pustkę i oszukiwał sam siebie, czując coś czego już nie było.

 

Trwało to nieustannie od niemal roku. W ciągu dnia ból schodził na dalszy plan (choć nigdy tak naprawdę nie znikał) zagłuszany innymi odczuciami i myślami, oszukiwany protezami, zwalczany potrzebą przekierowania mocy przerobowych umysłu Karen na inne sprawy. Ale noce… te były straszne. Kobieta gapiła się więc tępo w sufit, próbując zmusić swoje ciało by zapomniało o utraconych kończynach. Bezskutecznie.

 

Nie chcąc budzić śpiącego obok Michała, swojego męża, Schultz usiadła na łóżku najciszej jak potrafiła i prawą ręką sięgnęła do znajdującej się obok stacji ładowania. Bioniczne ramię wysunęło się z niej z cichym sykiem, wyczyszczone, odkażone i z pełną baterią. Wpasowując protezę w gniazdo w ramieniu, kobieta z nostalgią wspominała czasy, gdy wieczorem musiała pamiętać o podłączeniu do prądu smartfona, a nie części ciała.

 

Ale to już była przeszłość. Dziś tylko osoby starsze, ubogie lub najbardziej zatwardziali antywszczepowcy pozostawali przy takich archaizmach jak smartfon. Cała reszta korzystała z tego czy innego BCI.

 

Od trzech miesięcy Karen również należała do całej reszty. Właśnie wtedy lekarze odtworzyli zakończenia nerwowe w kikutach jej lewej ręki i nogi, integrując je z gniazdami bionicznych protez. By wszystko działało, jak trzeba, wszczepiono jej również chip BCI firmy AlphaCore. Embrace II, tak się nazywał ten cud techniki, był plątaniną setek tysięcy elektrod, o grubości kilku mikronów, oplatających mózg kobiety i połączonych z podczaszkowym nadajnikiem umieszczonym za lewym uchem. Tylko niewielka, dwucentymetrowa blizna świadczyła o tym, że urządzenie tam było. Cieniutka, blada kreseczka zgrubiałej skóry była praktycznie niewidoczna i niewyczuwalna nawet pod opuszkiem palca.

 

Z cichym westchnięciem, Schultz odgarnęła włosy zza ucha i przymocowała u jego nasady procesor swojego BCI. Biała fasolka przylgnęła do skóry, a niewielka dioda, mrugająca do tej pory na czerwono, podświetliła małżowinę delikatnym niebieskim blaskiem, oznajmiając, że parowanie zakończyło się sukcesem. Wirtualny świat stał przed nią otworem.

 

Interfejs BCI rozkwitł przed oczami Karen, zalewając jej zmęczony umysł powodzią danych, statystyk i informacji. Zdławiła te niepotrzebne, wyłączyła powiadomienia mediów społecznościowych i mimochodem odpisała na dwa maile z pracy. Wszystko bez najmniejszego ruchu, czy choćby drgnięcia. Czysta różnica elektrycznych potencjałów między neuronami w jej mózgu. Może i była przez to technologicznym dinozaurem, ale tęskniła za swoim smartfonem i za prozaicznym stukaniem w ekranową klawiaturę.

 

Tymczasem, bioniczne ramię skończyło się bootować i przeprowadzało kalibrację, testując każdy ze stawów w groteskowym, anormalnym tańcu. Mimo, że oglądała ten proces już dziesiątki razy, nadal wpatrywała się w nienaturalne, mechaniczne ruchy protezy z fascynacją. Procedura zakończyła się nagle, a dłoń ustawiła w analogicznym położeniu do zdrowej kończyny po przeciwnej stronie ciała. Wtedy też wróciło czucie. Było to przedziwne doznanie, które często porównywała do wrażenia jakie pojawiało się, gdy w trakcie ćwiczeń idealnie zgrało się ruch swojego ciała z ruchami instruktora. Obserwując drugą osobę, patrząc na każdy jej gest, skręt i wypad, człowiek czuł się jakby spoglądał na samego siebie, cały czas świadom, że to nieprawda. Właśnie tego doświadczała Karen patrząc na swe bioniczne ramię. Mimo, iż kończyna była nafaszerowana sensorami do tego stopnia, że kobieta z zamkniętymi oczami potrafiła określić nie tylko, na który palec spadł płatek śniegu, ale też jakiego był kształtu nim się rozpuścił, to ręka wciąż wydawała się jej obca.

 

Trochę lepiej było z nogą, może dlatego, że nie miała jej cały czas przed oczami, więc często zapominała o tym, że nie jest prawdziwa. Kończyna z cichym mlaśnięciem zlała się z ciałem jakieś dziesięć centymetrów poniżej kolana, w miejscu, w którym dokonano amputacji. Karen poruszyła bioniczną stopą, podrapała się w dużego palca z wyraźną ulgą, po czym wstała bezszelestnie. Nie włączała światła wiedząc jak lekki sen ma jej mąż. Zamiast tego aktywowała filtr AR[1], który z jej pamięci odtworzył układ ciemnego teraz pokoju. Wyśliznęła się z sypialni, z gracją omijając wszystkie meble i ruszyła do kuchni.

 

Światła przypodłogowe zapalały się przed i gasły za nią, a czajnik elektryczny włączył samoistnie, odczytując intencje właścicielki. Gdy wkroczyła do kuchni, lampki nad blatami były już zapalone, a woda zaczynała delikatnie bulgotać. Wszystko działo się samoistnie i mimowolnie.

 

 Głęboki, nieco drapiący, drzewno-oleisty zapach herbacianego suszu mieszał się w jej nozdrzach ze słodkimi, lekkimi nutami kwiatów, a wszystko spinała intensywna bergamotka. Zaciągnęła się wprost z puszki i z lubością patrzyła, jak napar barwi gorącą wodę w jej ulubionym kubku. Skoro nie mogła spać, to postanowiła chociaż popracować. A do tego potrzebowała porządnego zastrzyku teiny i cukru. Nie żałując sobie tego drugiego, solidnie doprawiła herbatę i dla pewności podkradła kilka ciastek ze słoja na blacie. Tak uzbrojona ruszyła do swojego gabinetu tym samym, skąpanym w półmroku korytarzem, którym przyszła.

 

Mijała właśnie sypialnię, pogrążona w rozważaniach na temat granic marketingu (w którym najnowszym trendem były banery z konstelacji satelit zaśmiecających niską orbitę) gdy jej uszu dobiegł szmer.

 

„Kaleka,” usłyszała i zamarła. Wielokrotnie wyłapywała to słowo rzucane z ust przypadkowo spotkanych ludzi. Wypowiadane na głos lub odczytywane przez nią z samego tylko ułożenia ust, z samego tylko spojrzenia. Dlatego jeśli nie było to absolutnie konieczne, nie wychodziła z domu. Bała się inklinacji ukrytych za znaczeniem tych trzech niepozornych sylab. I choć protezy przywróciły jej sprawność, to umysł nadal pozostawał strzaskany, a pewność siebie rozwiewała na wietrze autodestrukcyjnej niechęci do własnego ciała. Karen czuła się wybrakowana, niepełna i po prostu brzydka. Odpychająca. Nie potrafiła spojrzeć na siebie w lustrze. Dlatego też, to co usłyszała poraziło ją, a gdy zaglądała do sypialni serce waliło jej jak oszalałe.

 

Ale Michał spał, delikatnie pochrapując i obejmując poduszkę niczym ukochaną. A ona znała go na tyle, by wiedzieć, że nie udawał. A więc mówił przez sen? Czy po prostu się przesłyszała i to jej zmęczony umysł igrał z nią? Nie miała pojęcia, ale postanowiła, że nie da się wytrącić z równowagi. Ruszyła dalej.

 

Chrupiąc ciastko i popijając je herbatą, przeglądała swojego newsfeeda chcąc czytaniem trochę rozruszać zastałe szare komórki. Musiała przyznać, mimo całej niechęci do skomplikowanego okablowania jakie wiło się między płatami jej mózgu, że BCI były naprawdę wygodne. Muzyka grała jej bezpośrednio w głowie, niesłyszana przez nikogo innego, a kolejne artykuły i newsy nie tyle materializowały się w obszarze jej kory wzrokowej, co były przyswajane bezpośrednio przez płat ciemieniowy. Przepustowość takiego łącza była ogromna i wiecznie głodna wiedzy Schultz w ciągu ostatnich dziesięciu minut przyswoiła co najmniej trzy tuziny unikatowych informacji.

 

Nagle pociemniało jej przed oczami, gdy przeładowany informacjami mózg próbował to wszystko zapisać i uporządkować. Mózgozwarcie, tak to się nazywało, było u niej częstym objawem korzystania z BCI. Neurolodzy ostrzegali, że gwałtowne przyswajanie tak wielu informacji może być niebezpieczne, ale ona nie potrafiła się powstrzymać. Jej głód wiedzy i informacji był tak duży, że z najwyższą pokorą znosiła rozsadzający czaszkę ból.

 

Widzenie powoli wróciło, a pulsowanie skroni ustało.

 

– Fiu! – westchnęła. Nabuzowana energią splotła dłonie i strzeliła palcami. Obróciła fotel w stronę biurka, stopą wdusiła włącznik komputera i usadowiła się wygodniej. Wyłączyła Embrace, odcinając swój mózg od nieustannego połączenia z Siecią, niekończącego się strumienia informacji i nieprzerwanej kanonady powiadomień. W ciągu najbliższych kilku godzin nie będzie tego wszystkiego potrzebować. Odłożyła procesor na biurko i czubkiem bionicznego palca pstryknęła niepozorną białą fasolkę jego obudowy. Przez chwilę, z satysfakcją obserwowała, jak wiruje.

 

– Do pracy, rodacy, – mruknęła do siebie, zakładając na głowę słuchawki i włączając muzykę. Stare dobre Royal Republic uderzyło w jej bębenki z mocą wściekłego byka szarżującego na torreadora. Poczuła mrowienie w karku i przez chwilę „dostrajała się” do muzyki nim jej palce zaczęły uderzać w klawiaturę.

 

Karen była chyba ostatnią osobą w redakcji, która pisała swoje artykuły na komputerze i przy użyciu klawiatury. Cała reszta tworzyła w locie, przekładając myśli bezpośrednio na tekst i dopiero potem je poprawiając. Wszystko przy użyciu BCI. Ale jej to nie pasowało. I nie chodziło nawet o to, że jej koledzy w trakcie pracy wyglądali jak zaślinione zombie gapiące się tępo w sufit. Ona zwyczajnie nie potrafiła ubrać swoich myśli w słowa bez fizycznego stukania w klawiaturę lub (olaboga!) ręcznego zapisywania ich w cyfrowym notatniku.

 

Mimo zmęczenia pisanie szło jej naprawdę nieźle. Pracowała nad tym artykułem przez ostatnie pół roku i przesiąkła nim. Gdyby Hugh Stahler, główny bohater najnowszego dziecka Karen i dyrektor generalny jednego z największych niemieckich koncernów motoryzacyjnych, mógł przeczytać teraz słowa wychodzące spod palców młodej internetowej dziennikarki, z pewnością poczułby ukłucie intymnego dyskomfortu. Dokładnie takiego jaki czuje chłopak na pierwszej randce, przyłapany na snuciu nieprzystojnych wyobrażeń względem swojej partnerki. Hugh Stahler nie był jednak gwiazdą kolejnego seks skandalu, a głównym projektantem „kreatywnych raportów ekologicznych” dotyczących wpływu na środowisko produkowanych przez jego firmę elektrycznych limuzyn. I z pewnością nie spodziewał się, że jakaś trzydziestoletnia dziennikareczka mogła odkryć jego skrzętnie przygotowaną i precyzyjnie przeprowadzoną machinację. Pan Stahler już wkrótce miał się bardzo zdziwić i poczuć dokładnie tak, jak poczuł się czterdzieści lat wcześniej, przyłapany przez Anne Gertel na gapieniu się na jej biust. Ale to jeszcze nie dzisiaj. Wena opuściła Karen Schultz, a zebrane dotychczas informacje wyczerpały się. Pan Stahler jeszcze przez jakiś czas miał spać spokojnie. W przeciwieństwie do wścibskiej baby wiążącej pętlę wokół karku jego kariery.

 

Karen przeciągnęła się w fotelu, wyłączyła komputer i zdjęła słuchawki z uszu. Za oknem już dniało, a zegar na ścianie wskazywał godzinę czwartą trzydzieści dwie. Fasolka BCI znów powędrowała za ucho, a ożywczy strumień informacji wdarł się szeroką strugą do umysłu dziennikarki, który chłonął to wszystko niczym wyschnięta, spękana od słońca ziemia. Był wtorek, piętnastego lipca dwa tysiące trzydziestego drugiego roku. Pogoda zapowiadała się naprawdę wyśmienicie, przewidywano bezchmurne niebo i temperatury dochodzące do zaledwie trzydziestu siedmiu stopni. Sezon ogórkowy trwał w pełni, ludzie korzystali z urlopów, a najciekawszymi wydarzeniami rozpoczynającego się tygodnia była ewakuacja znikającej pod wodą Wenecji oraz rozpoczynająca się kampania parlamentarna. Oba, niezbyt optymistycznie nastrajające do życia.

 

„BIP!” Dźwięk powiadomienia wybił Schultz z zamyślenia. Dymek wiadomości z twarzą Eli, jej przyjaciółki z czasów studiów i napastliwym „1!” wypalał się w obrazie rzeczywistości nadpisanej przez AR’owy interfejs Embrace. Kobieta odruchowo otworzyła komunikator.

 

„OMG! Zobacz to! LINK” brzmiała wiadomość. Odnośnik załadował się automatycznie, ukazując post na grupie z gatunku „anonimowe wyznania”:

 

„Jakiś czas temu moja żona miała bardzo poważny wypadek samochodowy. Udało się jej z tego wyjść, ale lekarze musieli amputować jej rękę i nogę. Odkąd wróciła do domu nie układa się nam w łóżku. Za każdym razem, gdy ma do czegoś dojść, czuję dyskomfort. Boję się, że dotknę jej kikutów, że to ją zawstydzi i zniechęci. Szczerze mówiąc, mnie też to zniechęca. Bardzo ją kocham, ale ciężko mi się przemóc na myśl o tym jak teraz wygląda jej ciało, jak okaleczona została. Czuję się winny i nie mogę przestać myśleć, że być może przeze mnie została kaleką. Nosi protezy, ale szczerze mówiąc…”

 

Nim zdążyła doczytać do końca świat znów zawirował Karen przed oczami, bo oto jeden z jej najgłębszych koszmarów się ziścił. Uczucie było podobne do tego spowodowanego przez sprzężenie w BCI, ale tym razem nie wywołała go elektronika. Ciepło rozlało się po jej ciele w pulsujących rytmicznie falach, serce biło jak oszalałe, a oddech z trudem odnajdował drogę w głąb piersi. Napad paniki obezwładnił kobietę, rozbroił ją i zostawił na pastwę poszarpanej, okaleczonej psychiki. Rzeczywistość odpływała w dal, a ciemność przed oczami Karen Schultz potężniała wraz z każdym kolejnym uderzeniem serca. Mimowolnie mocniej odchyliła się na fotelu, balansując na granicy równowagi aż do chwili, gdy protezy, nagle odrzucone przez jej ciało, wypięły się ze swoich gniazd. Jak w groteskowej scenie z taniego filmu grozy, ręka i noga uderzyły o ziemię z głuchym łoskotem. Tym razem jednak bez hektolitrów tryskającej zewsząd, rozwodnionej sztucznej krwi. Karen wygrzmocenie o podłogę zajęło sekundę dłużej, jednak łoskot jej upadającego ciała był znacznie donioślejszy. „Kaleka” było ostatnim co pomyślała, nim uderzyła głową o posadzkę i otuliła ją słodka, kojąca ciemność niebytu.

 

***

Szepty. Brzmiały niemal jak zakłócenia, niczym biały szum wydobywający się z głośników nienastrojonego telewizora. Z początku była zbyt otumaniona, by zrozumieć ich znaczenie, jednak z czasem strzępki znaczeń zaczęły kiełkować w jej umyśle.

 

– Czy wszystko będzie z nią w porządku?

 

– Tak, ale dobrze, że pan nas wezwał, panie Schultz. Przeciążenia BCI, przy takich…powinna się oszczędzać… przepiszę… w razie… dzwonić.

 

Ciężko było wyłapać wszystko, szepty były zbyt ciche, zbyt odległe, a ona wciąż otumaniona. Próbowała przypomnieć sobie co się stało, czemu leżała w łóżku, gdzie był Michał? Wtedy zaswędział ją duży palec lewej stopy i wszystko wróciło. „Kaleka” rozbrzmiało w akompaniamencie trzasku zamykanych drzwi wejściowych.

 

Chwilę później w pokoju pojawił się jej mąż. Stanął w progu, jakby niezdecydowany czy wejść, czy sobie pójść. Jego twarz wyrażała troskę i smutek. Zobaczył, że Karen nie śpi i jednak postanowił podejść.

 

Usiadł na skraju łóżka i delikatnie pogłaskał swoją żonę po policzku.

 

– Jak się czujesz? – zapytał.

 

Nie odpowiedziała. Wzruszyła delikatnie ramionami i odwróciła od niego głowę.

 

– Hej, nie odwracaj się ode mnie. Jestem przy tobie.

 

– Po co?! Po co, skoro już mnie wcale nie chcesz?! – wybuchła, gwałtownie siadając na posłaniu.

 

Michał aż wstał, zszokowany.

 

– O czym ty mówisz?

 

– Widziałam, widziałam co wypisujesz w Internecie. – Karen zalewała się łzami. – Jak to cię „zniechęcam”, jak cię odrzuca to jak wyglądam.

 

– Co takiego? Ja nic takiego nie zrobiłem! – Mężczyzna wyglądał na szczerze zdumionego.

 

– Proszę cię! Nie kłam chociaż. Widziałam twój post, Ela mi wysłała. Boże, co za wstyd…

 

Uczucia prawdziwego terroru mieszały się na twarzy Michała Schultza z groteskowym wręcz zakłopotaniem. Mężczyzna nie rozumiał gniewu swojej żony, mimo iż bardzo się starał. A to najwyraźniej rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. Karen próbowała wstać z łóżka i omal nie upadła, gdy okazało się, że protezy nogi nie ma na swoim miejscu. Kobieta, zdrowym ramieniem przytrzymała się stojącego nieopodal krzesła i zaczęła gorączkowo rozglądać po pokoju.

 

– Gdzie to jest? – wykrzyczała.

 

– Co takiego?

 

– Moje BCI, gdzie ono jest?

 

– Karen, dopiero co wyszedł od nas doktor Karpiński. Mówił, że powinnaś ograniczyć używanie Embrace na jakiś czas, że straciłaś przytomność przez przeciążenie i…

 

– GDZIE jest mój pieprzony chip?!

 

Michał się poddał. Wyciągnął pudełko z Embrace z kieszeni i podał żonie. Rozwścieczona wyrwała mu je z ręki. Gdy tylko urządzenie się sparowało, od razu połączyła się z projektorem w sypialni, rzucając na ścianę naprzeciw łóżka obraz ze swojej głowy. Gorączkowo przeczesywała kolejne pozycje, by dotrzeć do wczorajszej wiadomości od koleżanki. Ale nigdzie nie mogła jej znaleźć. „Kaleka, kaleka, kaleka” pulsowało jej przed oczami, doprowadzając do szału. Rzuciła Michałowi rozwścieczone spojrzenie i mogłaby przysiąc, że dostrzegła na jego ustach delikatny, pełen złośliwej satysfakcji uśmieszek.

Chwytając się ostatniej deski ratunki, w akcie desperacji wrzuciła początkowe słowa anonimowego wyznania we wszystkie możliwe wyszukiwarki. Wryły się jej przez to jeszcze głębiej w pamięć i poczuła mdłości na samą myśl, że jej mąż mógł coś takiego napisać w Internecie, a co gorsza, że teraz pewnie wszyscy znajomi już o tym wiedzieli. Z tą durną Elą na czele.

 

Ale ani Google, ani dedykowana wyszukiwarka Embrace, nic nie znalazły. Post rozpłynął się w powietrzu.

 

– Usunąłeś go, przyznaj się! – wyryczała rzucając się w kierunku mężczyzny. – Usunąłeś go i teraz będziesz mi wmawiał, że nic się nie stało, będziesz robił ze mnie wariatkę.

 

Michał z przerażeniem patrzył na swoją żonę, całą zalaną łzami, i która wyciągając ku niemu zdrową rękę oraz kikut tej amputowanej, podskakiwała w jego stronę na ocalałej nodze. Gdyby nie horror całej sytuacji, groteskowość zachowania ukochanej pewnie by wywołała u niego śmiech. Ale teraz mógł tylko odsunąć się pod ścianę i czekać, niczym Ellen Ripley na obcego. Karen zatrzymała się nagle, ujrzawszy się w lustrze za plecami męża. Wyglądała obrzydliwie, okaleczona, pokryta bliznami, a na dodatek cała zapłakana i zapuchnięta na twarzy. Nie dziwiła mu się, nie dziwiła się wcale, że czuł do niej niechęć, że nie chciał uprawiać z nią seksu. Brzydziła nawet samą siebie. Całkiem opadłszy z sił przysiadła na łóżku i skulona zalała się łzami bezsilności.

 

Nie wiedzieć kiedy, Michał podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu. Strąciła ją.

 

– Zostaw mnie. Zostaw. Po prostu wyjdź.

 

A on, jak ostatni kretyn, posłuchał się.

 

***

Karen nienawidziła wychodzić do ludzi. Kiedyś, przed wypadkiem było inaczej. Miała wiele koleżanek i wieczory często spędzała z nimi na mieście, bawiąc się, pijąc i podrywając przypadkowo spotkanych facetów. Tak poznała swojego męża, w jednym z licznych klubów, które odwiedzała. Potem, po ślubie, wypady na miasto stały się rzadsze i znacznie nudniejsze, pozbawione dreszczyku emocji związanego z przygodnym flirtem. Mimo to, czasami nadal lubiła wyrwać się z domu. Szczególnie, gdy była ku temu jakaś okazja. Jak wtedy, gdy przed rokiem świętowała wieczór panieński swojej koleżanki, Kasi. Niewiele pamięta z tamtej nocy, poza tym, że to była fatalna noc.

 

A dziś był fatalny dzień.

 

Gęsty kapuśniak sączył się z nieba od bladego świtu, oblepiając każdą dostępną powierzchnię i nadając rzeczywistości miękkie, rozmazane kontury. Wszystko było mdłe, rozmemłane i nijakie. Nawet niebo nie miało wystarczająco jaj na to, by zajść ciężkimi, ciemnymi chmurami, jak nakazywała przyzwoitość. Słońce smużyło się gdzieś tam, za buromleczną zasłoną widnokręgu, jednak nie dawało ciepła ani otuchy. Karen marzyła o tym, by móc zostać w domu, a konkretniej w łóżku i nie wyściubiać nosa z pościeli przez cały dzień. Niestety, na dziś była umówiona ze swoim najważniejszym informatorem, który (całkiem słusznie zresztą) poddając się technoparanoii nalegał na spotkanie offline, jak to się zgrabnie teraz nazywało. Innymi słowy, osobiście. Pani redaktor Schultz przystała na to niechętnie, ale de facto nie miała żadnego wyboru. Artykuł, mający zakończyć karierę Hugh Stahlera nadając przy tym rozpędu jej własnej, był już niemal na ukończeniu. Karen wciąż jednak brakowało co najmniej kilku kluczowych informacji, aby być w pełni wiarygodną. A w czasach niezliczonych wręcz plotek, miejskich legend i fake newsów, rzetelność i wiarygodność informacji były szczególnie ważne. Zwłaszcza jeśli chciało się rozpętać huragan piątej kategorii.

 

Chcąc nie chcąc, kobieta uzbroiła się do wyjścia, przytraczając znienawidzone protezy, zakładając możliwie wygodne, acz nijakie ubranie i pakując do torebki ukochany elektroniczny notes. Tak przygotowana, zamówiła Ubera i ruszyła do centrum, całkowicie skoncentrowana na czekającym ją dziś zadaniu. Bolesne wspomnienia minionej nocy wepchnęła gdzieś w najgłębszy kąt umysłu i usilnie ignorowała, bez względu na to jak bardzo chciały wypłynąć na powierzchnię świadomości. Paskudny nastrój pozostał. A aktualna aura współgrała z nim w pełni. „Ironic,” pomyślała przypominając sobie internetowego mema z kanclerzem Palpatine w roli głównej.

 

***

 

Spotkanie z informatorem okazało się nad wyraz owocne, a przestraszony archetyp informatyka, zaskakująco gadatliwy. Może i jąkał się przy tym nieco, ale zdradził Schultz multum przydatnych informacji. Zaś na koniec wcisnął jej do ręki pendrive. Mały, biały prostokąt pamięci z przestarzałym interfejsem USB 3.0.

 

– Cholera, – mruknęła Karen patrząc na urządzenie i wiedząc, że aby je odczytać będzie musiała zawitać do redakcji.

 

A tylko tego jej dzisiaj brakowało do szczęścia. Z ponurą miną wyobrażała sobie te wszystkie jałowe small talki z kolegami z pracy, te wszystkie pytania o to jak się czuje i jak sobie radzi, podparte nieszczerą troską i udawanym zainteresowaniem. I choć przez to zbierało się jej na wymioty, zagryzła zęby i pognała do biura, pchana do przodu nie tyle pragnieniem, co żądzą doprowadzenia swojego artykułu do piekielnego końca.

 

Redakcja portalu była tego dnia zaskakująco pełna ludzi. Zupełnie jakby wszyscy wpadli na ten sam chory pomysł wspólnej pracy. Nim udało się jej dotrzeć do swojego boksu co najmniej pięć osób zdążyło zapytać ją o to jak sobie radzi, rzucając przy tym wymowne spojrzenia na jej protezy. Zbyła ich jednak jak najszybciej, skupiona na swoim celu. Usiadła przed biurkiem i uruchomiła nieco już przestarzały, służbowy komputer. Maszyna, jako jedna z niewielu wciąż funkcjonujących, miała coś takiego jak USB 3.0. W świecie, gdzie wszystko było bezprzewodowe lub zbliżeniowe, nawet typ C wydawał się przeżytkiem.

 

Dane na pendrive były zabezpieczone hasłem, ale Karen sądziła, że jej informator oczekiwał, iż będzie je znać. I pewnie tak było, musiała się tylko chwilę zastanowić.

 

Myśląc nad odpowiedzią mimowolnie zaczęła wsłuchiwać się w redakcyjne pogaduchy, których nie cierpiała chyba od zawsze. Głosy mieszały się ze sobą i zagłuszały wzajemnie, ale dzięki Embrace mogła je dowolnie odseparować.

 

Jedna osoba wyróżniała się z tłumu. I nie chodziło tylko o monstrualny wręcz wzrost, czy tuszę, ale o głęboki, radiowy głos, który redaktor Schultz uwielbiała. „Powinieneś rzucić to w cholerę i zacząć robić podcasty,” mówiła wielokrotnie, co właściciel głosu zawsze kwitował nieco zawstydzonym uśmiechem. Piotrek Napier był człowiekiem kontrastów. Wyglądał jak wybudzony z zimowego snu niedźwiedź, ze swoimi ogromnymi rozmiarami, nastroszoną gęstą brodą i wiecznie podkrążonymi oczami. I choć brzmiał równie groźnie jak wyglądał to był absolutnie najsłodszym, najłagodniejszym i najbardziej lewicowym ludzkim misiem, jakiego Karen kiedykolwiek poznała. Był też jedną z niewielu osób, które Schultz tak zwyczajnie i po prostu lubiła.

 

Dlatego też, gdy podchwyciła jego charakterystyczny baryton od razu zwróciła uwagę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie słowa jakie wypowiadał.

 

– Jebane ciapatuchy, już rozpieprzyli UK i obalili króla. Zaraz jeszcze szariat tam wprowadzą, mówię wam. A potem przyjdą do nas i zrobią to samo.

 

– Chyba, że ich nie wpuścimy, siłą nie wlezą, – odezwał się ktoś.

 

– Ta, nie wpuścimy, – perorował Piotrek. – Jeśli wygra lewica albo te głąby z koalicji to zobaczycie jak szybko zaczną przyjmować „uchodźców z Iranu”. A potem u nas będzie to samo.

 

– E tu Piotrek, contra me? – rzucił ktoś inny, a reszta słuchaczy zaśmiała się. Wszyscy poza Karen, która wyraźnie czegoś tu nie łapała.

 

– No sorry bardzo, ale tu trzeba myśleć o przyszłości, o naszych dzieciach.

 

– Chłopie, przecież ty nie masz dzieci. Baby nie masz nawet.

 

– Oj, nieważne, – bagatelizował to olbrzym. – Ale mógłbym mieć. A w jakim kraju by żyły te moje dzieci? Najwyższa pora odłożyć lewicowe bajeczki na bok, tam gdzie ich miejsce, i w tym roku zagłosować na kogoś komu naprawdę zależy na tym kraju i jego ludziach.

 

– Piotruś, ty serio w to wierzysz? – dopytywał się ktoś.

 

– No jasne, że tak. Czemu miałbym nie wierzyć? Spójrzcie, ile dobrego zrobili przez ostatnie cztery lata…

 

Ciągnęło się to dalej w mniej więcej tym samym tonie, ale Karen przestała słuchać. Nie znała już tych ludzi. O ile kiedykolwiek było inaczej. Wiedziała, że każdy miał tendencję do radykalizacji wraz z wiekiem, ale żeby aż tak? Co gorsza, Piotrek zdawał się nie być w swoich poglądach odosobniony. No cóż, tym lepiej, że teraz tak rzadko wpadała do redakcji. Tym gorzej, że nadal nie potrafiła wymyślić prawidłowego hasła do przekazanych przez informatora plików, a bez tego nie dało się ich otworzyć ani skopiować.

 

Nagle, nie wiadomo skąd, pojedynczy impuls elektryczny przeskoczył między dwoma neuronami w płacie czołowym Karen Schultz, wywołując reakcję łańcuchową. Przypomniała sobie coś, co jej informator rzucił kilkukrotnie, jakby od niechcenia i w odpowiedzi twarz Joshepa Gordon-Levitta mignęła jej przed oczami, by zaraz się wykrzywić, rozpłynąć i odtworzyć na nowo pod postacią kogoś zupełnie innego.

 

„Snowden2013” wstukała odruchowo i archiwum odblokowało się.

 

– Tak! – Kobieta triumfowała patrząc na setki plików składających się na koniec kariery i prawdopodobnie wolności Hugh Stahlera.

 

Miała gdzieś durnych kolegów z biura, popieranych przez nich polityków i swojego męża, który, jeśli jej nie chciał, to mógł się walić. Miała gdzieś nawet słowo „Kaleka” dudniące jej bez przerwy z tyłu czaszki. Przyszedł czas na rozpierduchę.  

 

Skopiowała dane wprost do pamięci Embrace, a potem bez zbędnych ceregieli, czy wdawania się w dyskusje, zgarnęła swoje rzeczy i niemal wybiegła z redakcji. Cała nabuzowana. Czuła, że tego wieczoru wreszcie skończy swój artykuł.

 

***

Deszcz, gnębiący Lublin od samego rana, w końcu ustał, jakby dostosowując się do humoru gotowej do działania Karen. Bezkształtne, męczące nieokreślonością chmury rozwiały się nieco, a nieśmiałe przebłyski słonecznego światła muskały wciąż wilgotną ziemię swymi pieszczotliwymi, ciepłymi palcami. I choć wyraźnie się wypogadzało, miasto niezbyt długo miało cieszyć się wracającym ciepłem. Powoli zapadał zmrok, a ciężkie cienie wypełzły ze swoich mrocznych zakamarków, płożąc się coraz śmielej i rozlewając wokół. Jeden z takich cieni, na dom Schultzów, rzucał stojący na podjeździe nowiutki i drapieżnie połyskujący Mercedes AMG w kolorze szczotkowanej stali. Samochód ociekał luksusem, szczególnie w czasach, gdy ludzie coraz częściej decydowali się na inne, tańsze i bardziej ekologiczne formy transportu. Karen znała to auto i zdecydowanie nie miała ochoty oglądać osoby, do której należało. Szczególnie nie teraz. Kobieta była jednak zbyt nabuzowana, by zawrócić. Zamiast tego, żwawym krokiem przekroczyła próg domu, zrzuciła buty i kurtkę, po czym wparowała do kuchni. A tam, natrafiła na swojego męża, usadowionego przy wyspie oddzielającej aneks od jadalni z kubkiem kawy w ręce i wymieniającego konspiracyjne szepty z atrakcyjną trzydziestopięcioletnią blondynką siedzącą naprzeciwko.

 

– Cześć, Marta, – Schultz przywitała wspólniczkę męża tonem, który wyraźnie sugerował, że jest tu nieproszonym gościem. Przynajmniej w jej oczach.

 

– Dzień dobry, Karen. – Blondynka uśmiechnęła się uprzejmie i skłoniła głowę w doskonale wyćwiczonym, zachowawczym geście. Pochyliła się przy tym delikatnie w jej stronę, prezentując dekolt.

 

Jasnokremowy strój służbowy dyrektor zarządzającej był perfekcyjnie zrównoważoną kompozycją podkreślającą zarówno jej pozycję, jak i naturalny seksapil. Bluzka była prosta i elegancka, z długim rękawem i wcięciem w kształcie litery V. Wystarczająco wąskim, by wyglądać szykownie, ale też dostatecznie długim, by rozpraszać mężczyzn rozmawiających z Martą Flis. Przynajmniej wtedy, gdy tego chciała. Podobnie spódnica, krótka, ale taktownie zakrywająca kolano. Elegancka, ale wystarczająco dopasowana, by apetycznie opinać się na kształtnych pośladkach noszącej ją kobiety. W tym stroju Marta mogła zarówno negocjować kontrakty handlowe na najwyższym szczeblu, jak i poderwać faceta w barze. I obie o tym doskonale wiedziały.

 

Michał obserwował niemy pojedynek na spojrzenia między jego żoną, a wspólniczką, świadom, że chyba znowu coś spierdolił.

 

– Prześlij mi poprawiony kod do jutra do dwunastej. – Marta natychmiast wpadła w rolę profesjonalistki, porzucając maskę przyjaciółki. Wszyscy w pomieszczeniu wiedzieli, że dotychczasowa rozmowa nie dotyczyła pracy, ale ona była mistrzynią pozorów.

 

– Co? A, ok. – Michał był rozkojarzony, ale również podjął grę. – Tak, jasne. Może uda mi się wyrobić wcześniej.

 

– Wątpię, – skwitowała Flis, znacząco unosząc brew.

 

Gest był subtelny i stanowił raczej mimowolny tik, niż pełnoprawny grymas, ale i tak doprowadził Karen do szału.

 

– Kochana, lepiej wracaj do tych waszych osłów programistów zanim wszyscy się pozabijają. – Udawała przyjacielski, lekki ton, chcąc jak najszybciej pozbyć się intruza.

 

– To nie o nich się martwię, moja droga, – odparła Marta, mimo wszystko spokojnie dopijając kawę i dopiero wtedy wstając. – Ale masz rację, pewnie już zdążyli się pięć razy pokłócić o to jak najskuteczniej zaprogramować kołysanie liści na wietrze lub inny nonsens. Będę się zbierać.

 

Zdezorientowany Michał próbował odprowadzić przyjaciółkę do drzwi, ale ta gestem pokazała, że to nie będzie konieczne. Posłała obojgu małżonków szybki, skrępowany uśmiech i chwilę później zniknęła za drzwiami. Elektryczny Mercedes z cichym szumem opuścił podjazd domu Schultzów.

 

– Nie spodziewałeś się mnie, co? – warknęła Karen.

 

– Szczerze mówiąc, zastanawiałem się czemu cię jeszcze nie ma. – Michał postanowił nie dać wytracić się z równowagi. – Ale przyszłaś w samą porę, obiad będzie za jakieś piętnaście minut.

 

– Och, daruj sobie! – wybuchła kobieta. – Obiad! Myślisz, że nie widziałam jak na nią patrzysz? Gdybym przyszła piętnaście minut później na stole zamiast pieprzonego obiadu znalazłabym waszą dwójkę.

 

– O co ci znowu chodzi? To jest jakiś nonsens!

 

– Nonsens? Gdy ta szmata wychodziła patrzyłeś na nią jak szczeniak, któremu właśnie zabrano kość!

 

– Dosyć tego! – Michał nie wytrzymał. Znowu. – Nie będę dłużej tolerował tych absurdalnych zarzutów. Nie wiem na czym polega twój problem ani czemu ciągle mnie atakujesz zamiast normalnie porozmawiać, ale jak wolisz! Wychodzę.

 

– Świetnie! – wywrzeszczała Karen w stronę wychodzącego męża. – Zostaw mnie i leć do niej. Albo do jakiejkolwiek innej, która cię nie zniechęca i nie jest obrzydliwą kaleką!

 

Michał zatrzymał się w progu i spojrzał na żonę. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć i przez chwilę szukał właściwych słów, ale nic takiego nie przyszło. Karen mogłaby przysiąc, że ułamek sekundy przed tym jak się odwrócił, popatrzył na nią z najwyższym obrzydzeniem, a potem z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.

 

Kobieta została sama z rozgniewanymi, nienawistnymi szeptami wypełniającymi jej umysł.

 

***

Hugh Stahler był skończony. Wystarczyło oddać artykuł do korekty, a potem triumfalnie rzucić go szefowej na biurko. Lub, bardziej cywilizowanie, wysłać mailem z prośbą o akcept. Ale to rano.

 

Na razie dochodziła trzecia w nocy i Karen była padnięta. Zmęczona, ale szczęśliwa, wyciągnęła piwo z lodówki i rzuciła się na kanapę. Chcąc odciążyć przepracowany umysł tradycyjnie odpaliła swojego newsfeeda, choć mając na uwadze ostatnie wydarzenia postanowiła nieco zmniejszyć tempo. Zamiast chłonąć czyste informacje włączyła ostatnie wydanie wieczornych wiadomości. W formie video, takiego zwykłego telewizyjnego serwisu informacyjnego. Ze znudzeniem słuchała wyćwiczonego głosu spikerki rozbrzmiewającego dzięki Embrace wprost w jej umyśle. Kolejne reportaże toczyły się swoim ślimaczym audiowizualnym tempem ledwie prześlizgując się po powierzchni świadomości kobiety, a jej mózg zaczął się niemal namacalnie odprężać, zwalniając tempa. Rozbiegane myśli uspokoiły się, a zmęczenie rozlało obezwładniającą falą na resztę ciała.

 

Wyglądało na to, że tego dnia ani w kraju, ani nawet na świecie nie wydarzyło się nic szczególnie godnego uwagi. Żadnych ataków terrorystycznych ani pandemii, żadnych afrykańskich gospodarek wciąganych przez czarną dziurę inflacji. Nawet globalne ocieplenie siedziało cicho po tym, jak w zeszłym tygodniu w końcu udało mu się pogrzebać w morskich odmętach resztki wyspiarskiego państwa Tuvalu.

 

Oczywiście, najgorętszym tematem ostatnich dni była rozpędzająca się powoli kampania wyborcza. Prawica, odzyskawszy władzę cztery lata temu, chciała ją za wszelką cenę utrzymać. I wyglądało na to, że nie miała łatwego zadania. Chociaż maluczka, ksenofobiczna RP była względną ostoją spokoju, podczas gdy na świecie szerzył się chaos, to liczne afery, nietrafione decyzje i pogłębiający się kryzys gospodarczy nie zapewniały rządzącym szczególnie dobrej prasy. Sondaże mówiły o zaledwie piętnastoprocentowym poparciu… Rząd potrzebował czegoś co miało zagwarantować mu reelekcję. Czegoś mocnego.

 

I to co wymyślili rzeczywiście musiało takie być, bo prezenterka zapowiadając kolejny wielki plan władzy wyglądała jakby wyjawiała kochankowi swoją najskrytszą fantazję erotyczną. Jej entuzjazm wydawał się Karen autentyczny, jednak nie poświęciła temu dłuższej refleksji, bardziej zainteresowana treścią samej wiadomości. „Spokojna mama,” tak miał nazywać się nowy program pomocy rodzinom, zapewniający matkom przynajmniej dwójki dzieci bezwarunkowy dochód podstawowy. Pięć tysięcy złotych miesięcznie. Minimalna krajowa. Architekci programu nazywali go „inwestycją w przyszłość” i „gwarantem przetrwania narodu”, rzucając hasłami o katastrofalnym niżu demograficznym, starzeniu się społeczeństwa i zalewie muzułmańskich imigrantów. Przeciwnicy krzyczeli o „gwoździu do trumny polskiej gospodarki” i „pochwale niezaradności”.

 

Karen, trochę już odurzona wypitym alkoholem, z zaskoczeniem wróciła myślami do czasów studenckich, kiedy to ze świętym oburzeniem protestowała przeciwko temu samemu rządowi, którego obecny program przemawiał do niej coraz bardziej. Bo, gdy się nad tym dłużej zastanowić, mieli rację. Czy bezwarunkowy dochód podstawowy dla setek tysięcy matek obciąży gospodarkę? Tak. I to bardzo. Ale też stworzy tym kobietom idealne warunki, by bez martwienia się o przyszłość móc wychowywać swoje dzieci. Dzieci, których zabrakło choćby we Francji czy Anglii, krajach teraz już muzułmańskich, utopionych w powodzi imigrantów. Jeśli Polska miała przetrwać, kobiety musiały rodzić dzieci.

 

Karen poczuła ukłucie w brzuchu i z żalem uświadomiła sobie, że sama pewnie nigdy nie zostanie matką. Michał nie był zainteresowany posiadaniem potomstwa, a teraz gdy nie był zainteresowany również nią, szanse na dziecko zmalały właściwie do zera. Kobieta znów poczuła się niekompletna i wybrakowana, a euforia sprzed chwili uleciała bez śladu. Miała dosyć. Całe jej dotychczasowe życie, jej praca, nawet artykuł, nad którym trudziła się od wielu tygodni, wszystko bledło w obliczu rosnącego w niej braku spełnienia.

 

Wyłączyła video i zamknęła interfejs Embrace. Została sama, z resztką piwa w butelce i pełnym przekonaniem, że jej życie w obecnej formie jest bezwartościowe. Piękny, choć pusty dom wydawał się zimny i nieprzyjazny. Pozbawiony rodzinnego ciepła i miłości. Wcześniej tego nie dostrzegała lub nie chciała dostrzegać, zaślepiona pędem za zaszczytami, karierą i sławą. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Smętnie powlekła się do sypialni i niemal z zaskoczeniem odkryła, że w łóżku nie ma Michała. „Przecież wyszedł, ty idiotko. Poszedł sobie. Zostawił cię.”

 

Z jeszcze gorszym nastrojem klapnęła na brzegu materaca, dopiła piwo, zdjęła białą fasolkę swojego BCI zza ucha i wyłączyła protezy. Bioniczne kończyny nagle stały się bezwładne i nieporęczne. Ciążyły jej niczym dwa klocki drewna przyczepione do ciała zupełnie bez sensu. Wypięła je, wsadziła do stacji ładowania i ułożyła się wygodnie na łóżku. Skrajnie zmęczona i delikatnie pijana, zasnęła chwilę później.

 

***

Poranek nastał zdecydowanie zbyt szybko. Budzik, nastawiony na szóstą trzydzieści, wyrwał Karen ze słodkich objęć Morfeusza w połowie sennego marzenia, pozostawiając uczucie rozdrażnienia, rozbicia i dezorientacji. Tryby umysłu kobiety zaczynały z wolna pracować, a świadomość nieśmiało rozpościerała się na płaszczyźnie rzeczywistości, niczym płachta białego materiału wyłaniająca się z nicości wprost na powierzchnię stołu. Wszystko wracało stopniowo. Równomierny nacisk na plecy, pośladki i łydki zdradzał jej, że leżała, a gładka faktura prześcieradła i ciężar pościeli upewniały, że leżała w łóżku. Swoim łóżku, dodał płat ciemieniowy, przypominając końcówkę poprzedniego dnia. Nieprzyjemna suchość w ustach wypomniała piwo wypite na pusty żołądek, a żołądek zaburczał domagając się śniadania.

 

Karen przeciągnęła się z jękiem i poczuła, że coś jest nie tak. Duży palec u lewej nogi znów zaczął swędzieć, jakby ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Materac był niewłaściwie wyważony i u stóp kobiety opadał mocno w dół, wyraźnie obciążony. Otworzyła oczy i ujrzała Michała. Siedział pochylony na brzegu łóżka, plecami do niej. Nie zareagował na jej przebudzenie i przez chwilę myślała, że śpi w tej nienaturalnej i niewygodnej pozycji, ale instynkt podpowiadał co innego. Poznała po oddechu.

 

– Hej, – odezwał się.

 

– Hej, – odpowiedziała bezwiednie. – O której wróciłeś? – zapytała, tak naprawdę myśląc: „Jak długo tak tu siedzisz po ciemku?”

 

– Coś koło czwartej. Włóczyłem się trochę po knajpach, trochę po mieście. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, więc po prostu chodziłem. Bezwiednie. I nagle, gdy już świtało, stałem z powrotem na naszym podjeździe. Więc wszedłem… Ja… Dużo myślałem, Karen.

 

Coś wywróciło się jej w środku i boleśnie ścisnęło trzewia. Ukłucie strachu ugodziło w kark, a żółć wyrzutów sumienia podeszła do gardła. Patrzyła na człowieka przed sobą i z trudem rozpoznawała w nim swojego męża. Ten mężczyzna był złamany i bez życia, zupełnie inny niż wiecznie roześmiany i pogodny Michał. Czy nie potraktowała go zbyt ostro i niesprawiedliwie? Czy człowiek, z którym spędziła ostatnie dziesięć lat naprawdę mógłby być wobec niej tak nieszczery i pełen pogardy, jak to sobie wmawiała?

 

Michał obrócił się delikatnie i spojrzał na nią. A choć w sypialni panował półmrok, wyraźnie widziała jego załzawione oczy. Nawet bez pomocy filtrów AR. Jej mąż znów zaczął mówić. Cicho, tak że musiała wytężać wszystkie zmysły, by go usłyszeć:

 

– Wiem jak trudne jest dla ciebie to wszystko. To co ci się przytrafiło, było koszmarne. Umarłaś. Na sto długich sekund twoje serce przestało bić. Widziałem to, byłem tam, a mój świat się zawalił. Ale wróciłaś. Wróciłaś i jesteś tutaj. Może ci się wydawać, że nie jesteś już sobą, że lepiej byłoby wtedy odejść, bo co to za życie. Ale to nieprawda. Od czasu wypadku co wieczór dziękuję Bogu za każde sto sekund, gdy mogę na ciebie patrzeć, rozmawiać z tobą, być razem. Tylko to się liczy. Nie obchodzi mnie cała reszta. Bo cię kocham. Bezgranicznie. Dlatego się z tobą ożeniłem, dlatego byłem przy tobie cały czas, gdy leżałaś w śpiączce i dlatego trwałem przy tobie w chwilach największego zwątpienia, gdy całymi dniami nie wstawałaś z łóżka i nie chciałaś nawet słyszeć o rehabilitacji. Byłem przy tobie, nawet gdy mnie odtrącałaś. Ale… jestem już zmęczony, tak bardzo zmęczony… Jeśli sama nie zaakceptujesz tego co się stało i jeśli nie uwierzysz, że to niczego między nami nie zmienia, to ja nie mam już siły z tobą walczyć. Dlatego proszę, uwierz mi…

 

Monolog Michała poraził ją. Ból przebijający się z jego słów był dla niej jak zwalczanie ognia ogniem. Wgryzł się w jej własny i ugasił go. Kobieta usiadła podciągając się zdrową ręką. Wyciągnęła dłoń w kierunku męża, przez co kołdra zsunęła się jej z piersi odsłaniając kikut lewej ręki. Nie zważała na to. Oczy zaszły jej łzami i ledwie widziała jak mężczyzna przyjął jej zaproszenie, przysunął się i pocałował ją. Zaszlochała, wreszcie uwalniając resztę pokładów samonienawiści. Złapała Michała za głowę i przycisnęła go do siebie, zmuszając, by się położył.

 

Tego rana uprawiali seks po raz pierwszy od czasu wypadku, a ona po raz pierwszy zapomniała, że ten kiedykolwiek miał miejsce. Choćby na chwilę.

 

Piętnaście godzin później, Karen Schultz stała w kuchni swojego domu, krzycząc. Była cała we krwi, a Michał wykrwawiał się u jej stóp po tym jak pięciokrotnie ugodziła go nożem.

 

***

Wszystko w końcu zaczynało się układać. Irena Migot, redaktor naczelna Staplera z uznaniem patrzyła na stojącą przed nią Karen Schultz. Artykuł podwładnej naprawdę zrobił na niej wrażenie. I był bombą atomową, której portal potrzebował.

 

– No, no, – zaczęła podnosząc powieki i przełączając się z VR na AR. – Nie mam pojęcia jak udało ci się dotrzeć do tych wszystkich informacji, ale twoje źródła są rzetelne. Dostałam potwierdzenie z Berlina. Wygląda na to, że pan Stahler stanie się w najbliższym czasie niezwykle rozpoznawalną osobistością. Choć wątpię, aby był z tego zadowolony. I wszystko dzięki tobie, Schultz. Winszuję.

 

– Dziękuję, pani redaktor. – Karen skłoniła się uprzejmie, choć w rzeczywistości miała ochotę skakać pod sufit. – Cieszę się, że mój wysiłek się opłacił.

 

– Oj, uwierz, że tak. Wszyscy będą się zabijać o te informacje. A na myśl o tych milionach wyświetleń na stronie, aż mam ciarki. To coś naprawdę wielkiego! Jak wpadłaś na trop tych fałszerstw wyników?

 

Karen zmieszała się. „Wypadek,” pomyślała, jednak zamiast udzielić odpowiedzi wbiła wzrok w podłogę. Wydarzenia sprzed ponad roku wciąż nie dawały o sobie zapomnieć, a Embrace, jak zawsze pomocne, wyłuskało ze swojej bazy danych fragmenty feedów z tamtego pamiętnego wieczoru. Pojedyncze klatki obrazu zajęły pole widzenia kobiety, odgradzając ją od reszty świata. Znowu była na mieście z przyjaciółkami, bawiła się, piła i śmiała. Znowu wracała do domu Uberem zaczepiając i rozpraszając kierowcę. Nie chcąc się zamknąć. Czując jak przyśpiesza jej tętno i nie chcąc stracić równowagi, gorączkowo zdławiła obrazy pokazywane przez urządzenie. Mimo to, dźwięk tłuczonego szkła i giętego metalu wciąż wibrował jej w czaszce.

 

Redaktor Migot również poczuła się niekomfortowo i taktownie odwracając spojrzenie od wytrąconej z równowagi Schultz, z zakłopotaniem potarła dłonie. Jakby zdawszy sobie sprawę z nerwowego i pozbawionego przyczynowości charakteru swojego działania, sięgnęła po stojącą na biurku szklankę z wodą i napiła się.

 

– Nie musisz nic mówić, – zapewniła. – Rozumiem. Mniejsza z tym jak do tego doszłaś. Dzięki tobie znów będziemy na topie!

 

Karen uśmiechnęła się z wdzięcznością i znów ożywiła.

 

– Dla takich artykułów jak ten zajęłam się pisaniem, wie pani? By móc coś zmienić w tym szalonym, wymykającym się spod naszej kontroli, świecie.

 

Migot uśmiechnęła się pobłażliwie i… Karen mogłaby przysiąc, z delikatnym rozczarowaniem. Oczy przełożonej mówiły, że teraz przyjdzie pora na jakiś zgryźliwy komentarz, jednak nic takiego nie miało miejsca.

 

– Żadnego rządu to nie obali, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? – stwierdziła zamiast tego Irena. – No dobrze, starczy tych pochwał. Idź, poświętuj. Od jutra czeka nas mnóstwo roboty. W godzinach szczytu wrzucimy twój artykuł z wielkim headerem i grafiką na sam szczyt strony głównej. Odpocznij trochę, bo z tego co widzę pracowałaś całą noc.

 

Karen przytaknęła, podziękowała i wyszła, cała w skowronkach. Jej nastrój ostatnio był tak zmienny, że aplikacja zdrowotna zasugerowała wizytę u specjalisty, ale zignorowała ją. Wszystko wreszcie zaczynało się układać.

 

Pogodziła się z Michałem i w końcu, w końcu znów zaczęli uprawiać seks. Nagle, bioniczne protezy przestały wydawać się jej tak obce i odpychające jak wcześniej. Pogładziła mechaniczne ramię i z zaskoczeniem stwierdziła, że jest miękkie i przyjemne w dotyku. Choć nie pozwoliła na pokrycie go imitacją prawdziwej skóry, kończyna i tak całkiem nieźle ją udawała. Poza kolorem, oczywiście. Może dziś wieczorem je na sobie zostawi? Czy Michał miałby coś przeciwko? Nie, na pewno nie. Z pewnością chciałby, by żona znów mogła go obejmować i przyciągać do siebie udami lub ujeżdżać, opierając się dwiema dłońmi o jego ramiona.

 

Rozochociła się na samą myśl i wysłała mu wiadomość. „Może dzisiejsze wieczorne świętowanie zaczniemy nie od kolacji, a łóżka?” Chwilę się zawahała i dopełniła propozycję emotikoną uśmiechającego się diabełka. Aż zachichotała na samą myśl, czując jak znów wróciło w nią życie. Miała ochotę skakać i z trudem się od tego powstrzymywała gnając przez niemal pustą dziś redakcję.

 

Michał nie odpisał. Sprawdziła raz i drugi, ale wciąż brak odpowiedzi. Zjeżdżając windą upewniła się, czy wiadomość dotarła i wysłała jeszcze znak zapytania. Tak na wszelki wypadek, gdyby nie zauważył poprzedniej notyfikacji. Gdy siedziała w samochodzie w drodze do domu, zaczęła się już denerwować. Michał był online, więc musiał zobaczyć, iż do niego pisała. Tak jak ona korzystał z Embrace i wszystkie powiadomienia z priorytetowych źródeł wyświetlały się automatycznie wprost w jego umyśle.

 

Jedyne logiczne wytłumaczenie jakie przychodziło jej do głowy było takie, że jej mąż ją ignorował. Tylko dlaczego? Czyżby dzisiejsze poranne wyznanie było nieszczere? A może jednak zbliżenie okazało się błędem. Może uświadomiło mu to co od dawna czuł podskórnie. Że nie potrafi pragnąć swojej żony tak jak przed wypadkiem. I dlatego, na myśl o kolejnym razie ją ignorował?

 

Karen ledwie powstrzymała się przed tym, by do niego zadzwonić. W każdej chwili była gotowa się rozpłakać. Jeśli jej mąż jej nie chce, jak kiedykolwiek miała zostać matką? Jak niby miała zapewnić swojemu wspaniałemu krajowi przetrwanie?

 

Powtarzała sobie, że przesadza i niepotrzebnie panikuje, wspominając dzisiejszy poranek i to jak leżeli w swoich objęciach, dopóki obowiązki nie kazały im wypełznąć z łóżka. Czuła się wtedy szczęśliwa, a Michał zasnął z uśmiechem na twarzy i przytulając ją do siebie łapczywie.

 

Tylko czy ten uśmiech był szczerzy, czy nie kryło się za nim coś więcej? Perfidna satysfakcja, podobna do tej jaką czuje każdy dzieciak, któremu udało się wmówić swojemu młodszemu rodzeństwu jakąś nieprawdopodobną, paskudną głupotę. „Jeśli będziesz połykać pestki arbuza to w brzuchu wyrośnie ci drzewo i rozerwie flaki!” Karen czuła jakby zaraz to ją to miało to spotkać. Fale niepokoju mieszały się z narastającą irytacją, kiełkując w jej ciele i oplatając delikatny, zwichrzony umysł. „Kaleka!” odczytała z kolorowego graffiti wymalowanego na odrapanej ścianie mijanego budynku. Mrugnęła zaskoczona, jednak, gdy spojrzała ponownie, napis zniknął, zastąpiony przez bliżej niesprecyzowane bohomazy. Wywołane przez niego uczucia, pozostały.

 

Samochód zatrzymał się gwałtownie, zajeżdżając na podjazd domu Schultzów. Karen machinalnie podziękowała kierowcy, wysiadła i ruszyła w kierunku drzwi wejściowych. Choć szła pewnie i prosto, jej umysł chwiał się i potykał. Zatrzymała się na wyłożonej białymi kamyczkami ścieżce i rozejrzała wokół. Równo przycięta trawa pożółkła już nieco, wysuszona przez wściekłe upały i ograniczenia zużycia wody, a bajecznie kolorowe rododendrony gubiły płatki szybciej niż mogły wytworzyć nowe. Fioletowo-różowe kwiaty falowały i drżały w rozgrzanym powietrzu, a im dłużej im się przyglądała, tym mniej szczegółów potrafiła wychwycić. Kontury rośliny zaczęły się rozmywać, stapiać ze sobą i rozciągać, tworząc hipnotyczne fale i wiry. Oderwała od nich wzrok i przetarła zroszone potem czoło. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a bezlitosne słońce prażyło z całych sił. Żółty słoneczny dysk zawibrował nagle i roztrzaskał jak porcelana w akompaniamencie trzasku łamanych kości. Karen otrząsnęła się z otępienia, zamrugała i potrząsnęła głową. Gdy spojrzała ponownie, słońce znowu wyglądało normalnie.

 

– Muszę odpocząć, – powiedziała sobie i stanowczym krokiem postąpiła do chłodnego cienistego wnętrza swojego domu.

 

– Kochanie, wróciłam! – zakrzyknęła od progu. – Jesteś w domu?!

 

Cisza.

 

Zrzuciła buty oraz żakiet i ruszyła do kuchni, rozkoszując się chłodem posadzki pieszczotliwie muskającym jej bose stopy. Otworzyła lodówkę i wyjęła z niej ulubiony napój chcąc ugasić dręczące ją pragnienie. Gdy ją zamykała na drzwiach pojawiła się zakodowana przez Michała holograficzna wiadomość:

 

Kochanie, musiałem wyjść. Problemy w pracy, grozi nam poważny crunch[2], wrócę jak najszybciej.”

 

Dlaczego holonotka? Czemu nie zadzwonił do niej? Albo nie napisał bezpośrednio przez Embrace? Czyżby nie chciał jej przeszkadzać i rozpraszać, w chwili, gdy prezentowała swój artykuł naczelnej? A może kryło się za tym coś innego? Przecież ostatnio mówił jej, że prace nad grą mają się ku końcowi, że rozwiązali kluczowe problemy i premiera nie powinna być przesunięta. Ekscytował się, że wszystko idzie zgodnie z planem. A teraz to? Czy to nie zbyt wielki zbieg okoliczności, że akurat dzisiaj musiał awaryjnie iść do biura, zamiast jak zwykle kodować wprost z domu? Karen nie do końca chciało się w to wierzyć. O Boże, na pewno to wszystko przez to co stało się rano. Załamał się i pojechał wypłakać się w ramię tej swojej przyjaciółeczce, Martusi.

 

Nie, nie. To na pewno nie to. Znowu coś sobie ubzdurała. Przecież widziała w jego oczach, że wszystko co mówi jest prawdą. Nie mógłby być tak dobrym kłamcą. Przecież nadal pamiętała jego pożądliwe pocałunki i czuła jego silne dłonie chwytające za jej uda i szyję w wyrazie rozgorączkowanej namiętności. Mimo to, wątpiła.

 

„Hej, kiedy wracasz?” przesłała przez Embrace lecz znowu nie doczekała się odpowiedzi.

 

„Wszystko w porządku, martwię się?” „Daj chociaż znać, że żyjesz!” „Michał!”

 

Jedna wiadomość za drugą. Karen nie mogła się powstrzymać, tak samo jak nie mogła znaleźć sobie zajęcia. Po skończeniu każdego dużego artykułu zawsze towarzyszyło jej to samo uczucie dyskomfortu. Podobne do tego jakie czujemy zdejmując noszony przez cały dzień plecak lub torbę. Z jednej strony czujemy ulgę, z drugiej doświadczamy irytującego braku znanego ciężaru. Schultz z niepokojem odkryła, że przypominało jej to bóle fantomowe. Najchętniej rzuciłaby się teraz w wir pracy, by znów wypełnić czymś myśli i by znów mieć jakiś cel, jednak kompletnie nie potrafiła się skupić.

 

W ciągu minionej godziny wyobraziła sobie kilkanaście scenariuszy z udziałem swojego męża i w połowie umierał lub już był martwy, a w połowie zdradzał ją w ten czy inny sposób. Obgryzając paznokcie wysłała kolejną wiadomość i z przerażeniem stwierdziła, że ją zablokował. Dlaczego?

 

Połączenie przychodzące wyświetliło się na krawędzi jej pola widzenia, a delikatne złudzenie wibracji podrażniło koniuszki palców. To Michał. Odebrała.

 

– Karen, słuchaj mnie uważnie, – wystrzelił nim zdążyła się chociażby zająknąć. Był czerwony na twarzy i wyraźnie zły. Z trudem zachowywał spokój. – Mamy tu teraz straszny rozpierdol, do premiery zostały cztery miesiące, a kod nam się sypie w drobny mak. Muszę się skupić i naprawić to. Dlatego nie możesz ciągle do mnie pisać. Potrzebuję Embrace, by współkodować z chłopakami. Tak jest dużo szybciej. Możesz to dla mnie zrobić?

 

– Ta… tak, – zacięła się Karen.

 

– Świetnie. – Michał nie silił się nawet na cień uśmiechu. – Widzimy się wieczorem, oby szybciej niż później. Kocham cię. Pa.

 

Połączenie zostało przerwane, a ona została sama z jeszcze większym mętlikiem w głowie i wspomnieniem wściekłej twarzy męża.

 

„Jest tam, pracuje. Myśli o tobie, czeka na dziś wieczór. Ogarnij się kobieto, uspokój. Wszystko jest w porządku. Wszystko jest w porządku…”

 

***

Dochodziła druga nad ranem, gdy klucz zazgrzytał w zamku drzwi wejściowych domu Schultzów. Karen akurat kroiła limonki do mojito i miała zamiar przywitać swojego męża nie tylko jego ulubionym drinkiem, ale też swoim najlepszym uśmiechem. Michał właśnie rzucał w kąt torbę na ramię i instalował na stopach kapcie, gdy jego żona pojawiła się przed nim:

 

– Witaj, kochanie! – przywitała go przybierając taneczną pozę i wręczając drinka.

 

Michał spojrzał na nią, jak stała w pełnym makijażu i seksownym peniuarze, spod którego wyzierała równie seksowna bielizna, i jęknął rozpaczliwie.

 

– Och?! – Dobry humor Karen błyskawicznie ustąpił niepokojowi. – Nie podobam ci się?

 

– Nie, wręcz przeciwnie! – mitygował się Michał. – Podobasz, aż za bardzo, – zapewnił podchodząc do niej, całując mocno w usta i przechwytując drinka z wyrazem wdzięczności.

 

– A więc o co chodzi? – Kobieta wyglądała na strapioną.

 

– Jestem wyzuty do cna i obawiam się, że nie mam siły na jakiekolwiek świętowanie. Pewnie zasnę zanim dopiję tego drinka.

 

Karen nie dawała za wygraną. Znowu zmieniła taktykę, wracając do pierwotnej seksownej zalotności. Zbliżyła się do męża łapiąc go jedną ręką za kark i całując po szyi, a drugą wsuwając pod koszulę. Ignorowała ostry zapach i słony posmak potu na języku. Michał wykręcił się z jej objęć.

 

– Nie, proszę skarbie. Wiem, że dzisiejszy wieczór miał wyglądać inaczej, ale czy naprawdę, nie moglibyśmy przełożyć tego na jutro?

 

– No weź, na pewno nie wykrzeszesz z siebie tej resztki, która ci została? – wyszeptała mu wprost do ucha, łapiąc go przy tym za krocze.

 

– Karen, na litość boską! – Odepchnął ją, od razu żałując tego co zrobił. – Boże, przepraszam! Ale ja naprawdę… to nie jest dobry moment. Nie spałem od ponad czterdziestu ośmiu godzin. Cały dzień miałem paskudnego kaca, a mimo to musiałem zapierdalać szesnaście godzin bez przerwy, gasząc pożary w firmie. Ja napraw…

 

Tłumaczenia. Wymówki. Wykręty. Tym właśnie były. Nie chciał jej. Miała rację! Żałował tego co stało się rano i nie chciał jej teraz. A wtedy pewnie nadal był pijany. Podzieliła się tym z mężem, na co wywrócił oczami z irytacją.

 

– Ile razy mam ci powtarzać, że nie chodzi o ciebie, że to wszystko siedzi w twojej głowie! Uwierz, że jeszcze sama będziesz chciała wykopać mnie z łóżka, daj mi się tylko wyspać.

 

– Przestań kłamać! Brzydzisz się mną. Widzę to! Dlaczego mnie mamisz, dlaczego robisz mi nadzieje?!

 

Karen zaczęła jednocześnie krzyczeć i płakać, wpadając w coraz to większą histerię. Michałowi zrobiło się jej żal.

 

– Chodź tu, przestań. – Próbował ją złapać za ramię i przyciągnąć do siebie. Wyrwała się i uciekła do kuchni. Chcąc nie chcąc, ruszył za nią.

 

– Zostaw mnie! Teraz mnie zostaw! Daj mi spokój!

 

– Karen… – Michał czuł, że wdał się w walkę, której nie może wygrać.

 

– Nie karenuj mi tutaj! – wrzasnęła uderzając pięścią o blat wyspy kuchennej. Do połowy skrojona limonka przeturlała się na podłogę. – Po prostu, choć raz bądź ze mną szczery, nie kłam, tylko to powiedz. Przyznaj, że mnie nie chcesz. Przyznaj, że się mnie brzydzisz!

 

W Michale w końcu coś pękło. Tama powstrzymująca piętrzącą się ścianę gniewu, poddała się pod naporem, a powódź żalu i złości runęła na Karen Schultz z pełną mocą.

 

– PRZESTAŃ! – ryknął. – Mam już tego serdecznie dość. To z tobą jest coś nie tak! Przestań wmawiać sobie rzeczy, których nie ma. Kocham cię i dla mnie zawsze będziesz najpiękniejsza. Bez nogi, bez ręki. Jebać to! Rozumiesz?!

 

Mężczyzna przypadł do żony obejmując dłońmi jej policzki. On widział jej zapłakane, zamglone oczy, ona: pełną wściekłości i obrzydzenia twarz człowieka, którego już nie poznawała. Potrząsnął nią delikatnie.

 

– Obudź się, Karen! Obudź się i żyj, daj się kochać. I nigdy, ale to nigdy więcej nie chcę słyszeć tego pieprzenia o tym, że jesteś kaleką!

 

JESTEŚ KALEKĄ!

 

Jej reakcja była automatyczna, pozbawiona świadomego myślenia. Niczym przyparte do muru zwierzę lewą ręką chwyciła wciąż wilgotny od soku z limonki nóż i uderzyła:

 

– NIGDY-NIE-NAZYWAJ-MNIE-KALEKĄ! – Wraz z każdym kolejnym słowem lśniące ostrze zagłębiało się w ciele Michała Schultza, pozostawiając po sobie emocjonalną otchłań.

 

Karen widziała na czerwono, choć nie z powodu bryzgającej wokół krwi. Wszystkie kontury uległy rozmazaniu. Obraz świata pulsował w rytm uderzeń serca, by nagle zamrzeć, zastygnąć wraz z uderzeniem ciała mężczyzny o podłogę. Kobieta, cała zbryzgana czerwoną posoką, wpadła w histerię krzycząc w największym przerażeniu. Rzeczywistość załamywała się, wirtualna krew poczęła spływać ze ścian i blatów, wypływać z najróżniejszych zakamarków i zbierać się w wielkie ciemne kałuże. Świat rozpadł się na miliony kolorowych strun, które falowały przybierając znane kształty. Jeden z nich przypominał jej męża krztuszącego się krwią.

 

Karen zawyła głośniej i próbowała wypuścić nóż i paść na kolana, ale jej ciało nie pozwoliło na to. Zamiast tego bioniczna ręka obróciła się i zamachnęła, wbijając narzędzie zbrodni prosto w miękkie podbrzusze kobiety. Zaskoczona Schultz przestała krzyczeć i z cichym przerażeniem obserwowała, jak stal wyłania się z jej wnętrza, a ramię odsuwa, by zadać kolejny cios. Z trudem je powstrzymała, a ręka zamarła, drżąc jak przy gigantycznym wysiłku. Kobieta próbowała odrzucić protezę, jednak ta nie dawała za wygraną. Wreszcie, drugą ręką sięgnęła do Embrace i zerwawszy białą fasolkę ze skroni, spróbowała raz jeszcze. Zadziałało, gdyż zarówno ręka jak i bioniczna noga dezaktywowały się i wypięły, a Karen jak długa runęła obok umierającego męża. Nim straciła przytomność spojrzała na niego i ujrzała twarz pełną bólu oraz oczy kipiące przerażeniem. To był ostatni raz, kiedy go widziała.

 

***

Powoli dochodziła godzina dwudziesta i ostatnie promienie słońca wpadały złocistymi wstęgami do wnętrza sali gimnastycznej XXV LO im. Olgi Malinkiewicz w Lublinie. Pomarańczowe smugi nadawały temu przepastnemu wnętrzu miękki, familiarny rys, a w powietrzu unosił się zapach świeżo wypastowanego parkietu oraz nieco już zwietrzała woń młodzieńczej ekscytacji i potu. Mimo to, radosna atmosfera już dawno zdążyła się stąd ulotnić, zastąpiona skupioną smutną ciszą.

 

Zebrani na sali ludzie byli w różnym wieku i pochodzili z różnych grup społecznych, więc gdy jedni mogli poszczycić się opasłymi rachunkami bankowymi, domem na przedmieściach i Teslą w garażu, drudzy czuli zażenowanie ilością zaciągniętych kredytów. I choć tak różni, łączyło ich jedno: ich tragiczne, przerażające historie o utracie władzy nad własnym ciałem.

 

Z tłumu nijakich, zmęczonych życiem ludzi wyróżniała się młoda, na oko trzydziestoletnia brunetka. Kobieta poruszała się z widocznym trudem, kołysząc się lekko przy każdym kroku. Uważny obserwator z pewnością zauważyłby, że stał za tym brak nogi, zastąpionej przestarzałą analogową protezą. Wytrawny łowca szczegółów dostrzegłby również brak lewego ramienia, skrzętnie ukrywany wsadzonym w kieszeń rękawem oversizowej bluzy z kapturem.

 

Gdy wszyscy zajęli miejsca i przyszła kolej, by coś powiedzieć, młoda kobieta zachęcana przez prowadzącego, spojrzała na pozostałych i zebrawszy się w sobie, zaczęła:

 

– Cześć, nazywam się Karen.

 

– Cześć Karen, – odpowiedzieli wszyscy.

 

– Jestem tu, bo… – głos jej zadrżał na myśl o powrocie do bolesnych wspomnień. – …bo pięć razy dźgnęłam swojego męża nożem kuchennym, a potem próbowałam popełnić samobójstwo. Jestem tu, bo zostałam przejęta.

 

***

Życie Karen Schultz, w formie jaką znała, skończyło się przed zaledwie siedmioma tygodniami. I choć nie minęły jeszcze dwa miesiące, to już wydawało się jej ono zaledwie mglistym wspomnieniem, nie do końca nawet realnym. Z wielkiego domu na przedmieściach przeniosła się do mikroskopijnej kawalerki na piętnastym piętrze jednego z wieżowców, które w wielkich mękach i w atmosferze skandalu wyrosły na Górkach Czechowskich. Absurdalne, zaszczepione jej wcześniej poczucie wybrakowania zastąpiła całkiem rzeczywista niepełnosprawność. Choć policyjni technicy i spece od bezpieczeństwa z AlphaCore zgodnie zapewniali, że nie ma przeciwwskazań, by wróciła do używania swoich bionicznych protez, Karen nie wyobrażała sobie ponownego podłączenia ich do swojego ciała. I choć skazywała się przez to na życie z jedną tylko ręką i niedopasowaną, zbyt ciężką protezą nogi, wiedziała, że dla niej nie ma już powrotu. Nie po tym co się stało. Psycholog także nie pomógł, ale polecił jej tę grupę wsparcia sugerując, że towarzystwo innych osób, które przeżyły to samo może mieć zbawienny wpływ na jej psychikę. Nie żeby ktokolwiek z pozostałych chciał zabić swojego małżonka nożem. O próbie samobójstwa nie wspominając.

 

Ale ta grupa wsparcia była Karen bardzo na rękę. Kobieta potrzebowała informacji. Dlatego też ochoczo wdawała się w nieformalne konwersacje jakie rozwijały się między zebranymi po terapeutycznej części każdego spotkania. Większość ludzi rozmawiała z nią niechętnie lub zachowywała bezpieczny dystans. I choć Karen nie używała już ani swoich protez ani Embrace, echa tego co stało się w domu Schultzów, wciąż ją prześladowały.

 

Dlatego z wyraźną ulgą przyjęła odprężoną, nieco prostacką aurę bijącą od Tomasza. Czterdziestotrzyletni budowlaniec zdawał się zupełnie ignorować unoszącą się wokół Karen atmosferę strachu. Może to co zrobiła po prostu nie robiło na nim wrażenia?

 

– Kiedy zauważyłeś, że coś jest nie tak? – zapytała go.

 

– Gdy omal nie wygrzmociłem swojej starej za to, że nie chciała się zgodzić na drugie dziecko, – odparł z rozbrajającą szczerością mężczyzna.

 

– Cóż, dzieci to zawsze jest ciężki temat. Łatwo, by komuś puściły tu nerwy. – Karen podpuszczała go delikatnie, chociaż w środku aż gotowała się na myśl o tym jak lekko podchodził do tematu przemocy domowej.

 

– No jasne, że tak, tylko słuchaj: nasz syn ma dwanaście lat, my też już nie jesteśmy najmłodsi. Nigdy nie chcieliśmy więcej dzieci. Dobrze nam jak jest. Cholera, młody był wpadką i kilka miesięcy po tym jak się urodził poddałem się wazektomii, rozumiesz? JA nigdy nie chciałem więcej dzieci. A przez ostatnie tygodnie o niczym innym nie mogłem myśleć.

 

– I dlatego się tu zgłosiłeś? – Wyglądała na rozczarowaną. Obawiała się, że jej rozmówca mógł być jednym z wielu symulantów, którzy wmawiali sobie i innym, że ktoś przejął ich umysły.

 

– Nie. Dlatego, że rzuciłem dwstukilogramowym dźwigarem w kierownika budowy za to, że chlapnął coś o „socjalnych pasożytach”. – Tomasz wyraźnie się skrzywił na wspomnienie tego wydarzenia.

 

Karen wyglądała na zszokowaną. Dwustukilogramowy dźwigar! Tak wiele pytań. Mężczyzna uśmiechnął się gorzko na ten widok.

 

– Jak, jak do tego doszło? – dopytywała się Schultz. – I ten kierownik, on…

 

– Tak, przeżył. Na szczęście zdążył uskoczyć. I na szczęście byłem wtedy w egzoszkielecie. Wiesz, one mają wyłącznik awaryjny. Nie wiem co by było bez tego. Wpadłem w szał, w ogóle nie panowałem nad tym co robię. W jednej chwili normalnie pracowałem, śmiałem się ze wszystkimi, a drugiej zupełnie mnie odcięło. Byłem jak w amoku. Nie mogłem myśleć, szumiało mi we łbie i wszystko pulsowało…

 

– …czerwienią, – dokończyła za niego, oniemiała.

 

– Aha. Widzę, że wiesz o czym mówię. Miałaś to samo?

 

Schultz zmieszała się, wciąż nie była gotowa, by swobodnie rozmawiać o tym co się stało. Ale dostrzegała pewien wzorzec. Te same objawy, ten sam nieopanowany napad gniewu, ta sama narastająca obsesja.

 

– Powiedz mi, czy zauważyłeś, by istniało pewne… pewne słowo kluczowe?

 

– „Socjalne pasożyty”, mówiłem już. W necie to hasło chwyciło w kontekście tego nowego programu pomocy matkom. Ciągle je słyszałem i widziałem wszędzie. I za każdym razem doprowadzało mnie do większego szału. Już od kilku osób słyszałem, że mieli podobnie. Oczywiście z innymi słowami. To działało jak jakiś… zapalnik. – Tomasz dzieląc się swoją historią nakręcał się coraz bardziej. – Zupełnie jak w jakimś cholernym filmie o uśpionych agentach, których akty…

 

– Tak, tak. – Przerwała mu niegrzecznie. – Wiem. Jedno mnie tylko zastanawia, jaki mógł być cel atakujących? Pieniądze?

 

Mężczyzna nagle stracił cały zapał i animusz. Wyglądał na skrajnie zawstydzonego. I wyraźnie bił się z myślami, czy zdradzać Karen coś więcej.

 

– Słuchaj. – Uspokajająco złapała olbrzyma za ramię. – To może zostać między nami, nikomu nie powiem, ale naprawdę zależy mi na tym, by poskładać to do kupy, by zrozumieć.

 

– No, ten… Jak straciłem kontrolę ktoś wykorzystał to, by wykraść dane mojego portfela z bitcoinami. Wiesz, takimi na czarną godzinę, głównie premie od firmy, nie do końca oficjalne…

 

– Rozumiem. Dużo tego było? Mniej więcej.

 

– No po przeliczeniu to ze czterdzieści tysięcy. Nie fortuna, ale boli. A tobie dużo zajebali?

 

– O to chodzi, drogi Tomku. Mi nic nie „zajebali”. I nie wierzę, by mieli taki zamiar.

 

***

Karen, trzy spotkania po rozmowie z nadpobudliwym budowlańcem dała sobie spokój z grupą wsparcia. Czuła, że niczego wartościowego się o tych ludzi nie dowie. Wszyscy dzielili podobne historie. Ktoś mieszał im w głowach, wzmagał paranoję i wzbudzał agresję, by w momencie amoku wykraść wrażliwe dane. Nie zawsze chodziło o pieniądze, ale schemat działania był ten sam. Jednak reporterski instynkt podpowiadał kobiecie, że kradzieże były tylko przykrywką dla czegoś zupełnie innego.

 

Schultz siedziała po turecku na balkonie i okropnie marzła. W zamyśleniu gapiła się na miasto pod nią i paliła juula[3] próbując poskładać to wszystko do kupy. Coś wciąż jej umykało. W takich chwilach tęskniła za Embrace i jego magicznymi możliwościami, jednak już nigdy więcej nie chciała mieć do czynienia z tym cholerstwem. Nawet jeśli ceną jaką musiała za to zapłacić było urzeczywistnienie się jej koszmaru o niepełnosprawności. Wyróżniała się na ulicy, gdy kuśtykała w swojej niedopasowanej analogowej protezie. Na rynku były co prawda nowsze, bardziej dyskretne modele, ale na takie udogodnienia nie było jej stać.

 

Michał zabrał jej praktycznie wszystko. I nie winiła go za to. W końcu omal go nie zabiła. Rozwód był ekspresowy. Karen nie utrudniała i spełniła wszystkie żądania, byłego już, męża. A ten okazał się i tak na wyraz hojny, zostawiając jej kilkaset tysięcy złotych ze wspólnego majątku. Wystarczyło na kupno trzydziestometrowej kawalerki i nawet zostało na kilka miesięcy życia. Ale poza tym, Schultz była kompletnie spłukana. Po skandalu jaki wybuchł w związku z jej atakiem, „Stapler” postanowił zerwać jakiekolwiek powiązania z jej osobą. I to nawet pomimo tego, że oczyszczono ją z wszelkich zarzutów. I że ona też była ofiarą.

 

Artykuł o Hugh Stahlerze zapewnił jej odprawę, ale Irena Migot zgodziła się na zostawienie go na stronie pod jednym warunkiem: usunięcia imienia i nazwiska Schultz ze stopki. Przystała na to. Było jej już wszystko jedno.

 

Zależało jej tylko na tym, by znaleźć winnych swojej tragedii. Czuła podskórnie, że za tymi wszystkimi atakami kryło się coś więcej niż czysta ludzka chciwość. Nie potrafiła tylko znaleźć wspólnego mianownika. Lublin pulsował u jej stóp w ekstatycznym rytmie piątkowego wieczoru, sznury samochodów ciągnęły się niczym białe i czerwone krwinki wzdłuż arterii, tętnic i żył tego sztucznego organizmu, a w powietrzu czuć było niemal nostalgiczny zapach końca lata. Wkrótce studenci mieli wrócić z wakacji, przeciążając komunikację miejską i zalewając ulice swym różnokolorowym tłumem. Różnokolorowe na razie pozostawały jedynie plakaty wyborcze, mieniące się tysiącem barw i agitujące chwytliwymi hasłami. Wybory były już za tydzień i cały kraj kipiał, a tu nie było inaczej. Nikogo nie obchodziły błahe problemy maluczkich.

 

Totalnie już przemarznięta i przewiana wróciła do wnętrza mieszkania. Nastawiła czajnik z wodą na herbatę i odpaliła komputer. W międzyczasie chwyciła za smartfona i sprawdziła powiadomienia. Z gąszczu standardowego bełkotu wyłuskała jedno, które przykuło jej uwagę. Wiadomość na WhatsAppie od jej informatora w sprawie Stahlera:

 

„Znam kogoś, kto może wyjaśnić ci co się stało. I dlaczego. „@silversamurai451” na Stratcomie. Musisz połączyć się przez Starlink, inaczej cię odrzuci.”

 

Kobieta gapiła się na wiadomość przez dłuższą chwilę i dopiero kliknięcie czajnika elektrycznego wyrwało ją z otępienia.

 

Zafascynowana siadła do komputera i wyszukała jak poprawnie skonfigurować połączenie ze Starlinkiem. Zazwyczaj korzystała z Internetu naziemnego, gdyż zapewniał większą przepustowość, co było kluczowe korzystając z Embrace. Ale stukając jedną ręką w klawiaturę komputera, szybkość przestawała mieć takie znaczenie. Powrót do przeszłości był bardziej bolesny niż mogła to sobie wyobrazić, nawet mimo, iż korzystała z dobrodziejstw BCI zaledwie przez kilka miesięcy. Nigdy by nie przypuszczała, że tak jej będzie tego brakować.

 

Szybko jednak wpadła w trans i zapomniała o niedogodnościach jej własnego, w połowie wybrakowanego interfejsu wyjścia. Dawno już nie czuła takiej ekscytacji jak teraz, gdyż była już pewna, że oto miała rację. Za atakami stało coś więcej i miała się w końcu dowiedzieć co!

 

Połączyła się z Internetem przez sieć Starlink, zainstalowała komunikator i wyszukała użytkownika. Nie mogła jednak wysłać wiadomości. Dostęp ograniczony był hasłem. Odruchowo wpisała „Snowden2013” i bez zaskoczenia odkryła, że było poprawne.

 

Natychmiast przyszło jej zapakowane archiwum i wiadomość głosowa z kolejnym hasłem. Pobrała plik i rozpakowała go. Stopień zabezpieczeń zarówno ją ekscytował, jak i powoli zaczynał przerażać. Po co ktoś się tak asekurował? O co w tym wszystkim chodziło?

 

„Ju7r0, 51.263049, 22.515225, 000 PDT” brzmiała wiadomość.

 

Zamrugała, gdy jej mózg zwinął się w niezgrabny precel próbujący przetrawić zdawkowy komunikat. W pierwszej chwili myślała, że to jakiś błąd, że archiwum było uszkodzone. Przeczucie podpowiadało, że wręcz przeciwnie. Zastanowiła się przez moment. „Jutro,” to odszyfrowała bez większego problemu. Cała reszta też wydawała się znajoma. AR’owy interfejs Embrace wydobyłby sens z tego ciągu cyfr w ułamku sekundy. Znów poczuła ukłucie straty. BCI było jak ekstra zmysł lub wręcz dodatkowa kończyna, bez której teraz czuła się wybrakowana. Z niesmakiem zauważyła, że większy dyskomfort powodował u niej brak transneuronalnego dostępu do Internetu, niż brak członków. Lub męża. Fuknęła na samą siebie i znów zerknęła na ekran.

 

– No tak! – palnęła się w czoło, pomna własnej głupoty.

 

Wciąż korzystając ze Starlinka i dla pewności przekierowując zapytanie przez VPN, wklepała w wyszukiwarkę ciąg cyfr. Zgodnie z jej oczekiwaniami w odpowiedzi dostała lokalizację. Pinezka na mapie wskazywała jedną ze ścieżek Ogrodu Botanicznego kryjącą się wśród drzew.

 

Dobrze! Miała już datę i miejsce. Brakowało tylko godziny. Skrót PDT nic jej nie mówił, ale Google jak zwykle służyło odpowiedzią: Pacific Daylight Time, czas pacyficzny. Szybko przekonwertowała sobie „000” na czas lokalny i wyszła jej dziewiąta rano. Czyli na samo otwarcie Ogrodu. Miała to!

 

– No dobrze, więc, – uśmiechnęła się próbując dodać sobie otuchy. – Jutro wszystkiego się dowiemy.

 

***

Karen Schultz nienawidziła ludzi, miała dosyć tego jak na nią patrzyli i jak szeptali, gdy pojawiała się w pobliżu. Szczególnie odkąd jej niepełnosprawność stała się tak oczywista. A mimo to, stała w samym środku rozgadanego, rozchichotanego tłumu tępych owiec czekających w towarzystwie innych tępych owiec na otwarcie Ogrodu Botanicznego UMCS. Do dziewiątej zostało jeszcze kilka minut, ale ludzie postanowili przyjechać wcześniej, by jak najlepiej wykorzystać tę słoneczną wrześniową niedzielę. Pierwsze zbrązowiałe liście odrywały się leniwie od gałęzi drzew, a liczne białe obłoczki co rusz przesłaniały słońce, rzucając na ziemię fantazyjne cienie. Choć do południa wciąż pozostawało kilka godzin, a podmuchy wiatru były na tyle silne, by wzbijać kurz i drobne kamyczki i stukać nimi o karoserię zaparkowanych nieopodal samochodów, żar, który lał się z nieba pozostawał nieznośny. Karen wierciła się niespokojnie, próbując przenosić ciężar ciała na prawą nogę, by ulżyć obtartemu spoconemu kikutowi lewej. Proteza była źle dopasowana i uwierała przy każdym ruchu, ale kobieta za nic nie mogła się przemóc, by wrócić do używania swojej bionicznej nogi. Wiedziała, że bez procesora BCI, który łączył ją z cyfrowym światem, nie było możliwości, aby ktoś ponownie zhackował jej protezy, ale i tak…

 

Ktoś wpadł na nią, a właściwie próbował rozjechać wózkiem, z którego wystawała głowa rozdartego zasmarkanego bachora. Schultz, chcąc jakimś cudem utrzymać równowagę, zastanawiała się, gdzie zniknął jej niedawny instynkt macierzyński. Obecnie miała ochotę wyciągnąć krzyczące dziecko z wózka i cisnąć nim o ziemię.

 

– Uważaj gdzie leziesz! – krzyknęła podskakując na zdrowej nodze, by nie upaść. Już była gotowa sypnąć najsiarczystszą znaną jej wiązanką w stronę niefrasobliwej „madki”, gdy rozpoznała zamachowczynię, a ta rozpoznała ją.

 

– Karen? – Ela Lis (teraz to już właściwie Korda), przyjaciółka Schultz z czasów studiów, była szczerze zdumiona widokiem dawnej koleżanki.

 

– Hej, Ela. – Karen miała ochotę zapaść się pod ziemię.

 

Zupełnie zapomniała po co stała w tej głupiej kolejce, chciała tylko stąd zniknąć, ulotnić się i uniknąć niewygodnych pytań. Jednak nie miała dokąd uciec, otoczona przez rozgadany i coraz bardziej znudzony tłum. Ela z kolei, wyglądała jakby chciała zadać jej tysiąc pytań na raz i nie potrafiła zdecydować się od którego zacząć. Kobieta niedbałym ruchem wytarła twarz rozdartego potomka, zakołysała gondolą wózka i wyszczerzyła się w tym swoim jakże radosnym i głupiutkim uśmiechu, który Schultz tak dobrze znała. Kobiety nie widziały się od ładnych paru lat, ale Ela niewiele się zmieniła. Nawet dwie ciąże nie potrafiły zniszczyć jej szczupłej, nieco anorektycznej sylwetki i okrągłych, dziecinnych rysów twarzy podkreślanych blond czupryną.

 

– O matko, z milion lat się nie widziałyśmy! – wypaliła Ela. – Co tam u was, skarbie? Też wybraliście się z Michałem na niedzielny spacer?

 

Schultz zastanawiała się, czy Korda udawała, że nie wie co się stało licząc na jakieś smakowite szczegóły idealne do popołudniowych plotek przy kawie, czy rzeczywiście nie miała o niczym pojęcia. Niepewna jak zareagować postanowiła być ostrożna.

 

– Nie, Michała tu nie ma, – odparła wymijająco. – A ja potrzebowałam trochę świeżego powietrza.

 

– No tak, pewnie znowu robi nadgodziny? – Ela pokiwała ze zrozumieniem głową, najwyraźniej zupełnie nieświadoma tego jak bardzo nie trafiła. – Przekaż mu, że go pozdrawiam i każ się nie przemęczać! A jak TY się trzymasz?

 

Znowu to samo, Karen poczuła jak w gardle rośnie jej gula i miała ochotę wykrzyczeć tej skończonej idiotce prosto w twarz, że przecież to oczywiste, że beznadziejnie! Powstrzymała się, gdyż ujrzała zmieszane spojrzenie dawnej przyjaciółki. Ela w końcu zauważyła pusty rękaw i nieco niepewną, przekrzywioną postawę koleżanki i postanowiła nie drążyć dalej.

 

Z opresji społecznej niezręczności wyratowała ją otwarta w końcu kasa ogrodu, która zmusiła zebrany tłum do ruszenia się. Nagle coś przypomniało się Karen i nim Ela zniknęła jej z oczu postanowiła zapytać:

 

– Hej, słuchaj. Trzy miesiące temu dostałam od ciebie dziwną wiadomość z linkiem. Pamiętasz to?

 

Blondynka wyglądała na zaskoczoną, zmarszczyła brwi w zastanowieniu i przepraszająco wzruszyła ramionami.

 

– Przykro mi, ale nie. Nie sądzę, żebym w ogóle do ciebie pisała. Wiesz jak to jest, gdy ma się dzieci. Człowiekowi brakuje czasu na to by się w tyłek podrapać.

 

– No tak. – Karen zrobiła minę jakby rzeczywiście doskonale wiedziała jak to jest. Zrezygnowana już podnosiła rękę na pożegnanie, gdy oblicze Eli nagle się rozjaśniło, a oczy rozszerzyły jakby dostała nagłego objawienia. Lub udaru.

 

– Chociaż czekaj! Trzy miesiące temu, mówisz? Dostałam wtedy alert, że ktoś prawdopodobnie złamał moje hasło i powinnam jak najszybciej je zmienić. Może ktoś włamał mi się na konto i wysłał ci jakiegoś wirusa? – Ela szczebiotała, wyraźnie dumna z siebie. – A czemu pytasz? Coś się stało?

 

– Nie, zupełnie nic. – Karen martwym wzrokiem patrzyła przed siebie, celując w bliżej nieokreślony punkt przestrzeni. „Michał nie kłamał,” pomyślała. Sekundę później znikła przyjaciółce z oczu, porwana przez napierający na wąskie wejście tłum.

 

***

Było pięć po dziewiątej, gdy dotarła na miejsce spotkania. W cieniu drzew panował przyjemny chłód, potęgowany bryzą unoszącą się z płynącego w tym miejscu strumyka. Woda uspokajająco pluskała przelewając się przez kamienie, a ptaki ćwierkały na gałęziach, przekrzykując się nawzajem. Schultz miała nadzieję, że nie spóźniła się i była zła, że nie kupiła biletu przez Internet. Stała, gapiąc się na płynącą wodę i próbowała uspokoić rozgorączkowane myśli. Już prawie jej się to udało.

 

– A więc to ty próbowałaś zadźgać męża nożem kuchennym, – odezwał się ktoś stając obok.

 

Ciarki przeszły jej po karku, gdy kątem oka dostrzegła sylwetkę mężczyzny.

 

– Spokojnie, możesz się odwrócić, nie ukrywam twarzy, – zapewnił.

 

Mężczyzna, a właściwie chłopak nie wyglądał na tropiącego spiski hackera. Mówiąc szczerze przypominał bardziej klasowego rozrabiakę (bo nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat), niż typowego mózgowca. Był stosunkowo wysoki i szczupły, a pociągłą i całkiem przystojną (choć zdecydowanie zbyt młodzieńczą jak na gust Karen) twarz zdobiły resztki nastoletniego trądziku. Skrzętnie maskowanego opalenizną i makijażem. Chłopak stał w niedbałym rozkroku i z rękami w bluzie z kapturem, a wiatr delikatnie poruszał jego na pierwszy rzut oka równie niedbałą fryzurą, którą na pewno układał przed wyjściem z domu przez co najmniej pół godziny.

 

– Co, spodziewałaś się kolejnego archetypu piwniczaka? – wypalił sarkastycznie.

 

– Przyznam szczerze, że tak. Ale mniejsza z tym. – Karen spojrzała chłopakowi prosto w oczy. – Do konkretów.

 

– Przejdźmy się, – bardziej stwierdził niż zaproponował.

 

– Nie jestem fanką spacerów. – Kobieta skrzywiła się czując jak ciężka, niewygodna proteza ociera ją do krwi. – Chcę dowiedzieć się o co tu chodzi. I w imię czyich interesów ktoś postanowił zniszczyć moje życie.

 

– Interesów nas wszystkich, oczywiście.

 

– Co? – Karen nie rozumiała.

 

– Po co ci to wiedzieć? Czysta ciekawość, czy planujesz z tą wiedzą coś zrobić?

 

– Jestem…

 

– Tak, tak, wiem kim jesteś, – chłopak przerwał jej. – nieustraszona redaktor Schultz, która walczy ze złymi korporacjami i która posłała Hugh Stahlera do paki.

 

– Skąd o tym wiesz? – Wydawała się zaskoczona, w końcu artykuł nie został opublikowany pod jej nazwiskiem.

 

– Wiesz, że wszystko co publikują na Staplerze jest w kodzie strony przypisane do konkretnego redaktora? Robią to, by bazy danych mogły sprawniej analizować wasz styl. Z tego co wiem w najbliższym czasie planują zastąpić was AI. Ale mniejsza z tym. Nie po to się tu spotkaliśmy.

 

Powrót do równowagi zajął Karen kilka dobrych sekund. Jej reporterski umysł już snuł wizję kolejnego artykułu, tym razem wyjawiającego tajemnice nielegalnych praktyk wydawców chcących zastąpić swoich dziennikarzy sztuczną inteligencją. Zdusiła te myśli, musiała skupić się na tym co było ważne TERAZ.

 

– Czy to nie oczywiste po co mi ta wiedza? Ktoś musi odpowiedzieć za to co się stało. Policja nie ma tropów…

 

– Policja doskonale wie kto to zrobił, – znowu jej przerwał. – Kto namieszał w głowie tobie i wszystkim innym. A przynajmniej ci wystarczająco wysoko postawieni.

 

Chłopak zatrzymał się i spojrzał na Karen z wyraźnie strapioną miną.

 

– Przyszedłem tu dzisiaj, bo Archie, twój informator od sprawy Stahlera, poprosił mnie o przysługę. I dlatego, że zasługujesz, aby znać prawdę. Ale NIE możesz tego nagłośnić.

 

– Dlaczego? – Karen chciało się płakać. Nigdy nie była bliżej prawdy i nigdy nie czuła się bardziej bezsilna niż teraz.

 

– Bo cię zabiją, – odparł rozbrajająco szczerze. – Oni mają całą armię, i to dosłownie ARMIĘ ludzi, którzy się tym zajmują. Nie masz żadnych szans, by to opublikować gdziekolwiek poza darknetem. A jeśli spróbujesz to przyjdą do ciebie smutni panowie, by popełnić twoje samobójstwo.

 

Karen była wstrząśnięta. Zawsze sądziła, że takie rzeczy zdarzały się tylko w filmach. Nigdy nie wierzyła w wielkie światowe spiski, NWO i inne głupoty. Ale to co mówił ten smarkacz z każdą chwilą coraz bardziej przypominało kwestie z filmu akcji.

 

– Jacy smutni panowie, do kurwy?!

 

W odpowiedzi westchnął i pokręcił z rezygnacją głową. Żałował, że tu przyszedł, ale obiecał, a silversamurai zawsze dotrzymywał danego słowa!

 

– Zrobisz z tym co zechcesz, to twoje życie. Mnie tu i tak nigdy nie było. Powiedz mi, jakie słowo było zapalnikiem w twoim przypadku?

 

– Zapalnikiem?

 

– Ta, od czego ci ostatecznie odjebało. Bo było takie słowo, prawda?

 

– „Kaleka”, ciągle je słyszałam i widziałam. Miałam obsesję.

 

– No tak… – Popatrzył na nią wymownie. – Chyba mieli z tobą z górki, zresztą na początku zawsze wybierali osoby niezrównoważone, którymi łatwo było manipulować.

 

– Jacy oni? Powiesz mi to wreszcie?!

 

– Dojdziemy do tego. Chociaż wolałbym, żebyś sama się domyśliła. Czy przed twoim wrogim przejęciem zauważyłaś może coś dziwnego w zachowaniu otaczających cię ludzi, znajomych, współpracowników?

 

– Ostatnio nie jestem zbyt towarzyska, – odpyskowała, powoli tracąc cierpliwość. Miała dosyć wodzenia za nos.

 

– Ale pracowałaś. Mimo wszystko miałaś kontakt z innymi. Naprawdę nic nie zwróciło twojej uwagi?

 

Karen wysiliła szare komórki i rzeczywiście coś sobie przypomniała.

 

– Podsłuchałam rozmowę kolegów z pracy. Rozmawiali o polityce.

 

– I?

 

– Jeden z nich, facet którego dobrze znam, on… mówił rzeczy, o które bym go nie podejrzewała. Zawsze był bardzo tolerancyjny i otwarty, a wtedy mówił jakieś straszne rzeczy o muzułmanach z Francji i Anglii, naskakiwał na Unię, a co najdziwniejsze…

 

– Tak? – Jej rozmówca wyraźnie się ożywił widząc, że Karen powoli składa sobie wszystko w całość.

 

– Chodzi o to, że on miał zawsze bardzo określone poglądy polityczne, bardzo lewicowe poglądy. Kilka lat temu zerwał kontakt ze swoim bratem po tym jak ten wstąpił do partii jaśnie nam panujących. A ostatnio sam wychwalał ich pod niebiosa.

 

– A czy ty zauważyłaś u siebie jakąś zmianę? – dopytywał się chłopak.

 

I nagle wszystkie elementy układanki znalazły się we właściwych miejscach. Piotrek zachwalający politykę rządu i narzekający na opozycję. Inni, którzy mu przyklaskiwali. A nawet ona sama, dla której zawsze najważniejsza była praca i która nigdy nie chciała mieć dzieci. Przypomniała sobie rozmowę z Tomkiem z grupy wsparcia, odtworzyła rozentuzjazmowany głos spikerki telewizyjnej wygłaszającej peany na temat cudownych programów socjalnych państwa, a wreszcie przywołała swoje własne, tak niezrozumiałe teraz dla niej uczucia. Tę rozdzierającą rozpacz na myśl o tym, że nigdy nie zostanie matką i nigdy nie da swemu krajowi dziecka, które mogłoby stać się jego przyszłością. Teraz były jak myśli obcego człowieka.

 

– O, Boże… – Karen z przerażeniem zakryła usta.

 

– No właśnie. – Chłopak uśmiechnął się kwaśno. – To, skoro już wszystko wiesz, ja się będę zbierał.

 

– Nie, poczekaj. – Próbowała go zatrzymać. – Chcę to usłyszeć od ciebie.

 

– Nie musisz, – rzucił w jej stronę nie odwracając się nawet. – Wystarczy, że spojrzysz na słupki.

 

Dziesięć procent poparcia zmieniło się w ciągu ostatniego kwartału w dwadzieścia. I cały czas rosło. Jak to było możliwe? Jak znienawidzony, zdyskredytowany rząd mógł w tak krótkim czasie zdobyć zaufanie tak wielu wyborców? Czy rozdawnictwo mogło być AŻ tak skuteczne? I to kolejny raz?

 

Karen przypomniała sobie te wszystkie artykuły, straszące kryzysem, zalewem imigrantów i cholera wie czym jeszcze. Te wszystkie „rzetelne” analizy, które prognozowały bajeczny wzrost gospodarczy napędzany kolejnymi pokoleniami dzietnego i młodniejącego społeczeństwa. To wszystko były bajki, kłamstwa i manipulacja. Dym i lustra.

 

Wybory były już za tydzień, a ona musiała zapobiec katastrofie.

 

***

„Miażdżące zwycięstwo”, „Klęska nieudolnej opozycji” „52% dla przyszłości”, „Polacy wybrali godność”

 

Mariusza niezbyt obchodziło to wszystko. Tak jak polityków, obojętne z której strony barykady, niezbyt obchodził Mariusz. Mężczyzna wytoczył się z windy na piętnastym piętrze i z trudem utrzymywał równowagę. Za nędzną wypłatę, którą dostawał pracując w przetwórni plastiku, kupił sobie równie nędznej jakości wódkę i zapijał smutki. Baba go zostawiła kilka miesięcy temu, gdy dowiedziała się, że jest bezpłodny. Wyrzuciła go z jego własnego mieszkania i krzycząc, że oskarży o przemoc domową, kazała się wynosić. Mariusz nigdy nie potrafił zbytnio walczyć o swoje, więc stulił uszy po sobie, wynajął kawalerkę w wieżowcu i zaczął pić. Ciężko było wiązać koniec z końcem, gdy nie było cię stać na BCI i mogłeś zajmować się tylko tym czego nie chciał robić nikt inny. Jak na przykład pracą ze żrącymi chemikaliami.

 

Mariusz pluł sobie w brodę, że zaufał tej przeklętej kobiecie i że to najpierw jej sprawił chip zamiast sobie. Ale czego nie robi się dla miłości?! W przypływie nagłej waleczności, mężczyzna odepchnął się od ściany i wyciągnął smartfona, by nasmarować kilka słów swojej byłej. Telefon wyśliznął się z jego odrętwiałej dłoni.

 

– Cholera! – zaklął padając na kolana i modląc się, by ekran był cały.

 

Smartfon pozostał w jednym kawałku, bo jakimś cudem wylądował na wycieraczce sąsiadki. Mariusz niezbyt dobrze ją znał, ale wprowadziła się tu chyba w podobnym czasie co on. Była dziwna.

 

Już chciał wycofać się i czmychnąć do swojej własnej nory, gdy zauważył, że drzwi do mieszkania kobiety są otwarte. Nie było bezpiecznie zostawiać otwartych drzwi w środku nocy, złodzieje tylko czekali na taką okazję! W przypływie galanterii stanął w możliwie trzeźwej pozycji i zastukał chcąc wybawić niebrzydką sąsiadkę z teoretycznej opresji. Nic się jednak nie stało.

 

– Halooo? – zapiał, jednak zero odpowiedzi.

 

W końcu, z delikatnym oporem, ostrożnie pchnął skrzydło drzwi, chcąc upewnić się, czy na pewno ktoś jest w domu. W przeciwnym wypadku miał zamiar czekać na progu niczym wierny pies.

 

I wtedy ją zobaczył, a żołądek wywrócił mu się do góry nogami. Padł na kolana zwracając dzisiejszy obiad i to co zostało z wypitego alkoholu. Na środku jedynego pokoju, z żyrandola zwisało ciało, powieszone za kabel od telewizora. Ciało kobiety bez ręki i nogi.

 

KONIEC

 

 

[1] AR – ang. Augmented reality, pol. Rozszerzona rzeczywistość. Technika komputerowa polegająca na nałożeniu na rzeczywisty obraz dodatkowej, cyfrowej warstwy informacji w formie grafiki, tekstu, itd.

[2] Crunch – zjawisko często występujące w firmach zajmujących się tworzeniem gier komputerowych. Jest to okres niezwykle wzmożonej pracy, z kilkunastogodzinnymi zmianami, pracą w weekendy i ogromną ilością nadgodzin. Twórcy (deweloperzy) chcąc zdążyć na czas zaplanowanej premiery, pracują niemal ponad siły, by dokończyć projekt i rozwiązać wszystkie problemy pojawiające się w finalnej fazie rozwoju.

[3] Taki amerykański e-papieros

Koniec

Komentarze

Nessekantosi, czy wiesz, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Teraz już wiem. Trudno się mówi, ale nie będę kastrował tekstu, by zmieścił się w limitach ¯\_(ツ)_/¯

Chociaż trochę mnie korci, bo po usunięciu wstępu (który nie musi być integralną częścią całości) i binarnego zapisu tytułu zostaje jakieś 85k znaków

No cóż, Nessekantosie, musisz sam zdecydować, jak długie będzie opowiadanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka