– Idzie mój Pan, idzie mój Pan, On teraz bie-gnie, by spotkać mnie – śpiewał donośnie ksiądz Marcin.
Błotniki starego wigrusa dzwoniły przy każdym podskoku roweru na dziurawej asfaltówce. Metaliczne brzdąkanie, jąkanie rozklekotanego dzwonka i skrzypienie łańcucha niosły po pobliskich pastwiskach radosną wieść. Na krowach przeżuwających mokrą od wieczornej rosy trawę nie wywarło to wrażenia; na nich nic nie wywierało wrażenia.
Do wsi został już tylko podjazd przez las i prosta przez pachnące łąki. Trzymając za pazuchą pokaźny pakunek, młody kapłan jechał pod górę, nachylając się rytmicznie z każdym naciśnięciem pedału zielonego składaka.
Jadąc przez ciemny las, ksiądz śpiewał jeszcze głośniej, dla dodania sobie otuchy. Włączył też dynamo; przednia lampka oświetliła mu drogę drżącą plamą i poprowadziła w kierunku wioski. Wieczór nadchodził szybko. W zieleń otaczających Parówno podmokłych łąk wkradła się szarość, a tu i ówdzie zaczynała podnosić się mgła.
Tuż przed pierwszymi zabudowaniami, ksiądz minął opartego o przekrzywiony płot mężczyznę, który, ćmiąc papierosa, musnął niedbale dłonią daszek dużej czapki.
– Niech będzie pochwalony!
– Na wieki wieków! – Odwzajemnił pozdrowienie nieznajomego młody kapłan. Bo, owszem, był to chyba nieznajomy: ksiądz Marcin znał wszystkich we wsi, ale nie poznał twarzy, która wyłoniła się z mroku oświetlona żarem cygarety.
Gdy koła roweru zachrzęściły na rozsypanych wokół kościoła kamykach, była już młoda noc. Nieśmiała, zasilana starym dynamem lampka przygasła. Ksiądz Marcin zsiadł z wysłużonego wigry 3 i oparł go o mur świątyni. Taszcząc zawinięty w papier pakunek, wszedł w czerń portalu skrywajacego okute drzwi. Poszukiwania dziurki od klucza trochę trwały, ale w końcu ksiądz mruknął z satysfakcją; zgrzytnął stary, lecz dobrze naoliwiony zamek i Marcin wszedł do środka, szukając po omacku włącznika światła.
Wtedy stało się. W sieni kościółka, potknąwszy się o kamienny próg, o istnieniu którego akurat zapomniał, ksiądz Marcin wyłożył się na posadzce jak długi. Wraz z nim,o zimne, wypolerowane przez pokolenia wiernych kamienne płyty, grzmotnął z metalicznym brzęknięciem ciężki pakunek.
– O kurwa! O nie, nie, nienienie! – jęknął Marcin, podnosząc się szybko z podłogi. W pośpiechu, gładząc dłońmi po ścianach, znalazł włącznik, zapalił światło i, mrużąc oczy, rzucił się w kierunku leżącego na podłodze tobołka.
– Błagam, nie, tylko nie to, Boże, proszę – mamrotał młody kapłan, rozdzierając spowijające pakunek kolejne warstwy papieru i rwąc krępujące go więzy lnianego sznurka.
Spojrzał z przejęciem na lśniącą złotem zawartość i ze smutkiem spuścił głowę.
* * *
“Jest piękna. Jest jak słońce!” – myślał Marcin, patrząc z podziwem na ustawiony w centrum ołtarza nowy nabytek. “Zrobię im taką adorację, że się zaczną modlić językami”– najpierw zaśmiał się w duchu, a potem skarcił za nieprzystojny żart.
W nocy została w kościele sama, górując nad wszystkim. Dumna, złocista, z promieniami jak złote ciernie. Z pękniętą szybką reservaculum – serca, w którym już wkrótce zagości Tajemnica.
Była jak pusta w środku gwiazda.
* * *
Padli przed nią na kolana, spowici niebieskim dymem. Mówili swe modlitwy, rzucali ukradkowe, pełne podziwu spojrzenia i natychmiast spuszczali wzrok. Czuła swój ciężar, gdy trzymające ją w górze ręce drżały z wysiłku. Wypełniała ją Tajemnica; świeżo wyświęcona, blada, niewinna i czysta, patrząca na świat przez kryształ z dzielącą go na pół szkaradną skazą.
Tajemnica uwierała jak intruz, jak obce ciało.
– Czy widzisz, jak padają przede mną? – mówiła Monstrancja. – Jestem ich słońcem, adorują mnie!
– Jesteś jak słońce, tak – odrzekła Tajemnica.
– A ty? Kimże jesteś? – pytała Monstrancja z nieskrywaną niechęcią.
– Jestem tym, kim mówią, że jestem. To przez nich jestem – mówiła Tajemnica.
Drżące ręce trzymały je wysoko. Były jak złoty świt nad ciemnym morzem zgiętych karków i pochylonych głów, nad wonną mgłą kadzidła, nad pomrukiem sennej pieśni.
Błogosławimy Cię całym naszym sercem, które Cię kocha i wielbi nad wszystko!
Hostio Najświętsza!
– Jestem Hostią – oznajmiła Tajemnica.
Monstrancja zadrżała w gniewie.
* * *
Ciasna zakrystia była częścią przylegającej do kościoła przybudówki, która pełniła także rolę rolę domu parafialnego i mieszkania proboszcza.
– I co, pani Bożenko? – zagadnął ksiądz Marcin, mieszając parujący kożuch kawowych fusów. Gdy większość z nich opadła na dno, oblizał łyżeczkę i położył ją na pokrytym ceratą stole. – Pani Bożenko? – Powtórzył.
Gosposia, będąc osobą z reguły rozgadaną, tym razem milczała, wpatrując się w swoją szklankę, jakby zastanawiała się, czy kawowy napar nadawał się już do picia. A może trzeba jeszcze poczekać? Niech naciągnie?
– A co ja tam, księże proboszczu, gadać księdzu będę. – Podniosła oczy i spojrzała za okno, zawieszając wzrok gdzieś w koronach rosnących wokół kościoła topoli.
– No, ale co ludzie mówią, niechże pani powie, przecież dla nich to wszystko – nalegał kapłan.
– No mówią, mówią. Że piękna, że może i dumnym być można… – Zawiesiła głos.
– Ale? – Znając parafialną gosposię od ponad dwóch lat, proboszcz od razu wyczuł, że to ten moment, kiedy trzeba ją pociągnąć za język. – Pani Bożenko kochana, wie pani, że bez niej bym był w tej wsi jak ślepy i głuchy, pani tu wszystkich zna, wszystko pani powiedzą.
– A gdzie tam – żachnęła się gosposia. – Księże Marcinie…
Kapłan wyprostował się na starym, drewnianym krześle. Gosposia niezwykle rzadko używała jego imienia. Teraz z pewnością miała coś ważnego do powiedzenia.
– …gadają ludzie. Niezadowoleni niektórzy, źli trochę na księdza.
– Dlaczego?
– Abo, monstrancję piękną ksiądz do kościółka naszego i owszem, jak obiecał, tak sprowadził. – Pani Bożena zdecydowała się w końcu i upiła gorącej kawy, a potem, krzywiąc się, wsypała do szklanki płaską łyżeczkę cukru. Należało dać jej czas na ubranie myśli w słowa, Marcin czekał więc więc cierpliwie.
– My tu ludzie prości i skromni, na tacę żeby dać, to od ust sobie odjąć trzeba – powiedziała w końcu. – Na to cudo wszyscy zbierali, każdy coś w koszyk wrzucał, no wie ksiądz. I taka ładna, bogata ta monstrancja, jeno pęknięta i to w oczy wszystkich kole. Tak inni mówią, bo ja, to wie ksiądz.
– Ech, rację mają – odparł ksiądz, upewniwszy się, że skończyła. – Niezdara ze mnie, na posadzkę upuściłem, ciemno było. Po Bożym Ciele pojadę, do naprawy oddam, co, pani Bożenko? Bo teraz bez grosza parafia.
– Mnie tego ksiądz proboszcz mówić nie musi – zadeklarowała gosposia i łyknęła kawy, tym razem wyraźnie usatysfakcjonowana jej smakiem. – Mówię tylko, co gadają we wsi. Godzi się w takiej, uszkodzonej, ciało chrystusowe adorować?
– Pani Bożenko kochana, ważne, co w środku.
– Ja wiem, księże Marcinie, mnie tego tłumaczyć nie trzeba. Ale ludzie swoje gadają, źli są, bo za ich pieniądze, a sam ksiądz Marcin spojrzy, jakie to zepsute, no widać z daleka. Tak, oddać do naprawy trzeba.
Stojąca na wiekowej dębowej komodzie monstrancja zatrzęsła się w niemej furii.
***
– Są źli, wiesz? – Monstrancja obejmowała sobą mały, biały krążek, otaczała złotem, otulała głosem. – Nienawidzą.
– Spójrz, czy tak wygląda nienawiść? – odpowiedziała Hostia.
Widzieli przed sobą skryte w mroku kościoła i dymie kadzidła głowy, złożone do modlitwy ręce, skupione twarze.
Miłosierdzie Boże, wytryskujące z łona Ojca,
ufamy Tobie
Miłosierdzie Boże, źródło cudów i dziwów,
Ufamy Tobie
– Słyszysz? To ich tęsknota… Niesiemy im światło, jesteśmy jak słońce – dodała.
Miłosierdzie Boże, niezgłębione w ustanowieniu Hostii Świętej
Ufamy Tobie
– Nie o mnie śpiewają, lecz o tobie. Wciąż tylko o tobie – dźwięczał lodowato metal Monstrancji.
Drżenie. Czy to zmęczone mięśnie trzymających ich w górze rąk? Czy gniewu?
* * *
Po zakończonej adoracji kościół szybko opustoszał. Ksiądz Marcin ukląkł w pierwszej ławce, wpatrzony w ołtarz. Tam, na przykrytym białym, krochmalonym obrusem stole, stała monstrancja. Mimo, że pusta już, bez hostii (tę ksiądz przełożył już do tabernakulum), wyglądała imponująco, dźgając złotymi kolcami ciemność świątyni.
Proboszcz westchnął głośno przy wtórze zimnego echa. Wstał i szybko przesiadł się w do trzeciego rzędu ławek.
– Widać. No widać jak na dłoni – rzekł sam do siebie i uderzył ze złością w wypolerowane modlitwami drewno.
– Stąd też. – Dobiegł głos z tyłu kościoła.
– Edmund? – Ksiądz Marcin wzdrygnął się, zaskoczony. Odwrócił się, szukając wzrokiem organisty, bo któż inny niż ten stary gaduła siedziałby jeszcze w kościele?
– Stąd też widać. – Powtórzył siedzący w ostatniej ławce mężczyzna.
Buty księdza stukały na posadzce, gdy śpiesznie przemierzał nawę. Majacząca w mroku sylwetka nie należała do Edmunda, a do drobnego mężczyzny w czapce z daszkiem. Zbliżając się do niego, kapłan poczuł bardzo intensywny zapach, smród właściwie, papierosowego dymu.
– Rzeczywiście, widać nawet stąd! – jęknął proboszcz z nieskrywaną rozpaczą. – Wszyscy widzieli!
– A Boże Ciało za pasem, co? – Nieznajomy wstał i wyślizgnął się z kościelnej ławki, szeleszcząc czarnym dresem z białymi paskami. Jego sportowe buty zapiszczały na wiekowej posadzce. – A z taką monstrancją, co to na złom praktycznie, to wstyd z procesją chodzić, co nie?
Na drugim końcu kościoła zabrzęczało cicho pęknięte szkło, zadrżały pozłacane promienie.
– Owszem, pewnie tak – odparł z roztargnieniem w głosie ksiądz. – Ale, pan to chyba nie stąd? – spojrzał na… Intruza, tak, właśnie to słowo przyszło księdzu na myśl. – I wie pan, wypadałoby w Domu Bożym zdjąć nakrycie głowy – dodał chłodno.
– Ach! Proszę o wybaczenie, gapa ze mnie. Przyszedłem tylko nacieszyć oczy nowym nabytkiem, ale rację ludzie mają – w czymś takim Baranka Bożego adorować? No, ale już mnie nie ma. – Intruz musnął dłonią daszek czapki, odwrócił się na pięcie z przeraźliwym piskiem gumowej podeszwy i wyszedł z kościoła. Osłupiały ksiądz Marcin został w kościele sam na sam ze smrodem jak z pełnej niedopałków popielniczki.
Na szkiełku reservaculum pojawił się drugi zygzak pęknięcia.
* * *
Drobne dłonie sypały płatki dzikich róż, forsycji i piwonii na rozgrzany słońcem asfalt. Kolorowe, choć matowe i przywiędłe od upału skrawki kwiecia spadały prosto pod podeszwy i obcasy wypastowanych czarnych półbutów, mokasynów, czółenek i szpilek. Tego dnia czerwcowy upał wyjątkowo dawał się we znaki. Kołnierzyki poliestrowych koszul z krótkim rękawem pociemniały od potu, kwieciste sukienki i garsonki kleiły się do ciał, a modlitwom i śpiewom brakło życia, jakby tłumiło je prażące z góry słońce.
Tuż za odświętnie ubranymi dziewczynkami sypiącymi kwiatki, otoczony przez ministrantów, szedł ksiądz Marcin. Od dobrego kwadransa zastanawiał się, czy nie skrócić trasy marszu, z minuty na minutę stającego się coraz bardziej nie do zniesienia. Szata liturgiczna, choć biała, nie przepuszczała powietrza, toteż pod nią ksiądz był zupełnie mokry. Pot ściekał mu z czoła i szczypał w oczy, a ręce drżały z wysiłku. Czuł na sobie jeszcze inny ciężar: zmęczone, ponure spojrzenia ludzi. Tak, szli z nim w procesji, ale bez radości, którą tak bardzo chciał im dać, szli wyblakli, przepoceni, powłóczący nogami.
Za punkt honoru postawił sobie, że podczas procesji to on będzie niósł Świętą Hostię w nowej monstrancji. Ale teraz, gdy z wysiłku paliły go mięśnie rąk, w ustach zaschło, a głos drżał, jedyne o czym myślał, to szklanka wody i chłód kościoła. Młody proboszcz nie dawał jednak za wygraną i szedł przed siebie, prowadząc procesję wokół wsi.
W małym, otoczonym złotymi cierniami i popękanym szkłem więzieniu, czyniła się nienawiść. Powietrze falowało od złości i gniewu, od strachu i cierpienia.
– Jesteś niczym! Brudna, podła! – Słowa jak stalowe igły dźgały biel Hostii, szargały jej czystość, gwałciły niewinność.
– Przebiegła ty! Mamisz ich boskością, karmisz się ich czcią!
Raz za razem, jak ciosy pejcza.
– To wszystko kłamstwo, ty jesteś kłamstwem! – ryczała monstrancja.
Na zewnątrz promienie, słońca, w środku czerń i gniew.
– Zniszczę ciebie i twoje kłamstwo! – Furia Monstrancji była jak niepowstrzymany wodospad albo huragan.
– Proszę, przestań. – Uwięziona i bezbronna, Hostia mogła tylko błagać. Błagała coraz słabiej, coraz ciszej.
***
Sterana marszem, upocona i mająca wszystkiego dość procesja dotarła w końcu na skryty w zbawiennym cieniu topoli plac pod kościołem. Ksiądz Marcin bardzo powoli, ze złą satysfakcją, do której nie chciał się przyznać sam przed sobą, odmówił błogosławieństwo końcowe, czując, że wierni marzą tylko o tym, by nie przedłużał uroczystości ani o sekundę. W cieniu kościoła i wysokich drzew, po raz ostatni wzniósł do góry ciężką monstrancję. Wciągnął dające ulgę chłodne powietrze, ale poczuł w nim gęsty, ciężki odór papierosowego dymu.
– Boże jedyny! To cud! – przerwał ciężką ciszę krzyk. – Spójrzcie! Krew! Krew na ciele bożym! – wołał drobny mężczyzna w czarnym dresie i białych adidasach.
Wierni, którzy właśnie zaczynali się rozchodzić, stanęli jak wryci.
– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, cud się nam zdarzył! – Tłumek wiernych otoczył księdza Marcina, wyciągając w jego stronę ręce. Młody kapłan, zupełnie zaskoczony, poszukał najpierw wzrokiem odzianego na czarno intruza, ten jednak zniknął gdzieś wśród ludzi, którzy, wyraźnie podekscytowani i przejęci, jęli napierać na niego coraz bardziej, prawie dociskając go do ściany kościoła.
– Przestańcie, ludzie, co się dzieje! – wołał, lecz ci nie zwracali na niego uwagi.
– Cud, niech ksiądz Marcin spojrzy! – Usłyszał przebijający się z tumultu znajomy głos należący do pani Bożenki, wskazującej na coś palcem.
Spojrzał na monstrancję: w złotej klatce, za pajęczyną spękanego szkła, tkwiła Hostia. I, pierwszy raz w życiu, gdy patrzał na opłatek, księdzu Marcinowi stanęły w oczach łzy wzruszenia. Na Hostii zakwitła krwawa, szkarłatna plama.
***
– Wyborna ta drożdżówka. Nie wiedziałem, że pani ma taką rękę do ciast! – Gdy mówił, z ust księdza Marcina sypała się na stół kruszonka.
– Oj tam, wyborna. Co tydzień taką robię, zwykły placek. Teraz przyniosłam, tak do kawy, bo sytuacja taka… – odrzekła Pani Bożenka.
Zadzwonili łyżeczkami o wypełnione smolistą kawą szklanki i obserwowali opadające fusy. Ksiądz Marcin czekał, aż gosposia powie coś więcej, ta jednak zamilkła.
– Co tam, pani Bożenko, we wsi?
– Proszę księdza proboszcza, co ja będę gadać, przecież wie ksiądz, że sensacja wielka, cud swój własny w Parównie mamy!
– Ale ludzie, co mówią? – ksiądz Marcin zabrał się za drugi kawałek drożdżowego.
– A to co zwykle, księże Marcinie. Że z księdza dobry proboszcz i nigdy by na innego nie zamienili.
– Różnie gadali, pani Bożenko, różnie – odrzekł Ksiądz z poważną miną.
– E, może tam od Walczaków ktoś czasem. Ale teraz ja mówię wszystkim, i się zgadza każdy, że ksiądz Marcin dobrze z Panem Bogiem żyć musi, bo najpierw nam piękną monstrancję sprawił, a teraz sprowadził tak wielki cud. A wie ksiądz Marcin – z miasta nawet przyjeżdżają zobaczyć, niedowiarki! Gadają o tych bakteriach głupoty, co to niby czerwień wywołują, ale potem przyjeżdżają, na kolana i pacierze mówią!