Od zawsze żyłem w przeświadczeniu, że przyszedłem na świat tylko i wyłącznie po to, aby doświadczać udręki. Zdawałoby się, że żywot mój stanowi pewnego rodzaju upiorny eksperyment, być może nawet zakład o to, ile chwil pełnych cierpienia jest w stanie doprowadzić człowieka do absolutnej, ostatecznej rozpaczy przy wszelkich założeniach dotyczących mojej osoby. I dopóki nie umrę, w niepowszechnym znaczeniu tego słowa, przypuszczałem, że zakład ten będzie trwał. Tak też zresztą mówiła mi matka.
– Dowiedziałam się, gdy byłam w ciąży – powtarzała – że nie dadzą ci spokoju do śmierci.
Ostatnie słowo wypluwała z siebie nagle i cicho, jakby nie chciała, żebym je dosłyszał.
Męczące mnie schorzenie, nazwane przez lekarzy auris diabolica, co znaczy diabelskie ucho, zostało określone jako ekstremalne rozwinięcie przypadłości dosięgającej większości ludzi. Niemal wszyscy doświadczali słyszeń, to oczywiste; niektórzy kilkadziesiąt razy w ciągu życia, inni raptem kilkakrotnie. Ci dotknięci największym szczęściem nie słyszeli niczego. Natomiast do mojego, sprecyzowałbym, lewego ucha, odkąd sięgałem pamięcią trafiały setki, tysiące głosów, skumulowanych w jeden głośny tumult obrzydliwych wyrażeń, których nie śmiałbym przytoczyć w towarzystwie obyczajnego człowieka.
Z oczywistych względów wymieniona przypadłość powodowała u mnie wysoki stopień upośledzenia. Miałem poważną wadę słuchu, właściwie dyskwalifikującą słyszenie znanego mi świata, nie porozumiewałem się werbalnie, a wszelki kontakt utrzymywałem poprzez pisanie krótkich wiadomości, choć i to bywało czasem utrudnione z powodu ciągłego rozproszenia myśli. Ponadto cierpiałem na permanentną migrenę, nerwicę, chroniczne bóle żołądka, wahania nastroju i apatię.
Wiek niemowlęcy był nader niespokojnym okresem mojego życia. Od zaczerpnięcia pierwszego oddechu płakałem, płakałem i płakałem, chcąc zagłuszyć głosy wypełniające mój nieświadomy jeszcze wtedy wielu rzeczy umysł. Nie pomagał uspokajający ton, kołysanie, ani pieszczoty. Zbawienne dla otoczenia okazywały się krótkie chwile, kiedy zamykano mi usta sutkiem z płynącym, gorącym mlekiem.
Pierwszą próbę odurodzenia mnie matka podjęła, gdy miałem dwa tygodnie. Można było się spodziewać niepowodzenia; jej podbrzusze, wciąż osłabione i okaleczone ciężkim porodem, zaprotestowało. Zdołała umieścić w sobie ledwo główkę.
Z drugą i ostatnią próbą zwlekała, aż nie skończyłem trzech miesięcy. I ten wysiłek nie przyniósł oczekiwanego skutku przez wzgląd na niewłaściwą wagę wywołaną przekarmieniem. Matka jednak była wówczas bardziej zdeterminowana do tego, aby na nowo połączyć moje skurczone ciało ze swoim, i zanurzyła mnie aż do łokci. Utknąłem, lekarz więc musiał na nowo przeprowadzić poród.
– Odurodzenie to trudna, niepraktykowana sztuka ze względu na zbyt duże ryzyko dla kobiet – tłumaczył matce, próbując ją przekrzyczeć. Wyszarpywał mnie kleszczami z jej dróg rodnych dobrych kilkanaście minut. – Mogła się pani zabić.
Tamtego dnia moje jestestwo nie tylko nie uległo trwałemu zatarciu, lecz, ku rozpaczy rodzicielki, wręcz przeciwnie, zapuściło mocniejsze korzenie. Przyszedłem na świat po raz drugi; ponownie zmuszono mnie do przebycia tej samej drogi, pełnej ciemności, bólu, ciasnoty i strachu. Na końcu zaś, zamiast ciepłych ramion i spojrzenia rozświetlonego łzami radości, czekała mnie jedynie zapowiedź nieszczęśliwego życia.
• • •
Nieustannie towarzyszyło mi przeświadczenie, że przypadłość diabelskiego ucha jest w jakiś sposób powiązana z miastem, w którym przyszło mi egzystować. Zdążyłem dobrze je poznać, przede wszystkim podczas spacerów na trasach prowadzących do domu prywatnego nauczyciela, a w późniejszych latach, do Urzędu Miejskiego, gdzie dostawałem pisma do zredagowania za niewielkie wynagrodzenie, dzięki któremu mogłem wynająć pokój w sutenerach w dzielnicy o przyzwoitej reputacji.
Zagłębiałem się w klaustrofobiczne ulice, spoglądałem na sklepowe witryny niezmiennie straszące pokrytymi grubą warstwą kurzu, połamanymi meblami. Gdzie się teraz znajdowali ich właściciele? Miasto otulał zimny spokój, czego mu wręcz zazdrościłem. Czasami, o odpowiedniej porze, kamienice stawały się niższe, a wtedy dostrzegałem niebo uwięzione w duszącym uścisku nieruchomych chmur. Na ogół jednak wszystko ponad głowami mieszkańców przybierało barwę krwistego karmazynu.
Ze społecznością wypracowałem swoisty konsensus, przy czym pomocna okazała się być powszechna sympatia do mojej nieżyjącej matki. Nikt chyba nie liczył, że będę żył tak długo, nawet zajmujący się mną lekarze. Wielu spodziewało się, że mój zbolały wyraz twarzy zwiastuje rychłe samobójstwo już we wczesnym dzieciństwie, kiedy jednak ono nie nastąpiło, większość postanowiła wesprzeć mnie w trwaniu. Ich cicha pomoc głównie przejawiała się drobnymi uczynkami takimi jak podarowanie odrobiny chleba, zupy czy mleka lub sprawdzenie samopoczucia, gdy dolegliwości nasilały się na tyle, że nie byłem w stanie opuścić pokoju bez szkody dla siebie. Twarze sąsiadów wyrażały tylko uprzejme zakłopotanie, niejako dyktowane obawą, że zapytanie o kondycję psychiki i ciała naruszyłoby moją prywatność.
Odmienna sytuacja dotyczyła dzieci, chłopców na posyłki na usługach rodzicielek, tak jakby dostarczenie porcji obiadu dawało im niezbywalne prawo do domagania się zaspokojenia ciekawości.
– A dowiedziałby się pan, gdzie zniknęła moja siostra? – wykrzyczał kiedyś malec, który mógł być zapożyczony z puli najprzeciętniejszych malców świata. – Ani ja, ani mama, ani tata, nikt z nas nie słyszy, może pan mógłby…
Dwa kwadranse zajęło mi napisanie wiadomości.
„W natłoku różnych wieści nie posiadam zdolności uchwycenia jakichkolwiek konkretów, a jeśli nawet, mogłyby one okazać się wierutną bzdurą łamiącą serca twoje i twoich rodziców”.
Z racji, że ten nie umiał czytać, zaaferowany schował kartkę do kieszeni, chcąc później pokazać ją w domu. Gdy wychodził, przez lewe ucho dotarła do mnie przytłaczająca salwa okrutnego śmiechu. Trwała ona jedną niespokojną chwilę. Czas nie miał znaczenia.
– Próbował je pan odciąć? – Innym razem stała przede mną dziewczynka w nieco dojrzalszym wieku, niż wspomniany wcześniej chłopiec.
Napisałem więc zgodnie z prawdą, że owszem, nawet kilkakrotnie, lecz za każdym razem proces odrastania ucha przysparzał mi mnóstwa fizycznego bólu. Odeszła, kręcąc głową z politowaniem.
– A wie pan, w którym miejscu znajduje się źródło?
Głos nie należał do dziecka i długo zastanawiałem się, z czyich ust padło to pytanie. Tamtego dnia nasilenie mojej niedyspozycji osiągało apogeum; obezwładniająca drętwota nie pozwoliła mi na opuszczenie łóżka ani tym bardziej na sprawdzenie, kto mnie wtedy odwiedził. Mimo to usłyszałem jeszcze raz:
– Wie pan, w którym miejscu znajduje się źródło?
A następnie:
– Dlaczego pan sobie po prostu nie odbierze życia?
Zaraz po tym rozległ się dźwięk zamykanych drzwi, jakby ten ktoś wcale nie był zainteresowany odpowiedzią.
• • •
Zaciśnięcie pętli na szyi nie przyniosłoby satysfakcjonującego dla mnie skutku, ba, wręcz przesadnie dbałem o to, aby nie ulec żadnemu poważnemu wypadkowi. Strach przed śmiercią towarzyszył mi od zawsze, bo od zawsze wiedziałem, że diabelskie ucho wykazałoby na nią wysoką odporność. Nie dałoby mi spokoju, nawet jeśli byłbym martwy, w powszechnym znaczeniu tego słowa.
Po wizycie tajemniczego gościa na powrót podjąłem temat w sposób badawczy. Co by się stało, gdybym znalazł źródło schorzenia? Myśl ta pochłonęła mnie bez reszty, ponieważ podejrzewałem, że to właśnie tam udałoby mi się odistnieć.
To, że odistnienie jest jedynym remedium na pozbycie się diabelskiego ucha wytłumaczyła mi matka, kiedy osiągnąłem wiek szkolny.
– To próżne istoty – powiedziała kiedyś przy kolacji. Siadywała blisko mojego prawego boku, żebym lepiej ją słyszał. – Mielą językiem, nie zastanawiając się, jakie tajemnice przy tym wyjawiają.
Dlatego właśnie przed wielu laty zamiast udusić mnie poduszką, podjęła się bolesnego procesu odurodzin. Wiedziała, że tylko zmazanie z kart ludzkości jestestwa własnego dziecka jest w stanie je uratować.
Wielokrotnie potem rozważałem, na własną rękę, jak i z lekarzami, możliwości unieważnienia mojej egzystencji, jednak wszyscy bezradnie rozkładali ręce. Teraz natomiast do serca napłynęła nowa nadzieja, a wszelkie poszukiwania rzeczonego źródła rozpocząłem natychmiast i kontynuowałem w stanach poprawy zdrowia.
• • •
Pierwsze swoje kroki skierowałem do Urzędu Miejskiego, skąd, jak wspominałem wcześniej, zabierałem pisma w celu ich zredagowania, za co dostawałem niewielką pensję. Już z daleka wydawało się, że dobrze mi znany, najwyższy w całym mieście, sześciopiętrowy budynek o ciemnej fasadzie, tego dnia wyjątkowo kontrastował z czerwienią nieba.
W środku zastałem zaufanych referentów. Jak zawsze snuli się między meblami niczym duchy, porządkując dokumentację minionych spraw miasta. Nie odbyliśmy rozmowy ze względu na powagę miejsca, która wykluczała krzyki. Wręczyłem jedynie napisany wcześniej list z zarysem moich oczekiwań, po czym zaprowadzono mnie do archiwum na którymś z wyższych pięter.
Właściwie nie miałem pewności, czego powinienem szukać, zdecydowałem więc, że rozejrzę się za jakąkolwiek wzmianką na temat dziwnej aktywności w okolicy. Sięgnąłem do roczników kilku lokalnych gazet, zaczynając od tych najstarszych. Biorąc pod uwagę ogrom dostępnych materiałów, jak i moją ogólną kondycję, oceniałem czas całego procesu na mniej więcej kilkanaście lat.
Tak zaczęła się batalia, jaką z pełną siłą wytoczyłem przeciwko chorobie. Wzmożona żywotność diabelskiego ucha, choć destrukcyjna, utwierdzała mnie w przekonaniu, że postępowałem słusznie. Do Urzędu zacząłem przychodzić regularnie; referenci, w zamian za zabranie kilku dodatkowych pism wymagających redakcji, pozwalali mi otwierać archiwum wcześniej i zamykać je później niż o ustalonych godzinach.
Po rocznikach gazet przystąpiłem do lektury przekazanych miastu prywatnych pamiętników, następnie zbiorów notatek, a raczej chaotycznych sentencji zapisanych na luźnych kartkach. Szukałem choćby odrobiny bezsensu, rodzaju dysonansu, zamiast tego wciąż natrafiałem na opisy zwyczajnej ludzkiej codzienności.
Pewnego ranka poczułem się gorzej i jak zwykle w takich sytuacjach, postanowiłem zostać w łóżku. Odkąd rozpocząłem śledztwo moje lewe ucho atakowano plugastwami z potworną mocą, na mój stan psychiczny nie wpływał dobrze również brak postępów. Nie wychodziłem spod pościeli, pocąc się w drgawkach i poddając okropnej migrenie, aż zatraciłem poczucie czasu.
Leżałem tyłem do drzwi, gdy rozległo się skrzypnięcie. Przywykły do tego uznałem, że to któryś z chłopców na posyłki z porcją zupy od jednej z uprzejmych sąsiadek. W pokoju zabrzmiał jednak głos, ten sam lub podobny do tego, który pytał o źródło.
– A czy szukał pan na siódmym piętrze?
Z oczywistych względów nie odpowiedziałem. Znów zapytał:
– Czy szukał pan na siódmym piętrze?
Odwróciłem głowę, żeby zobaczyć nic. Wyglądało jak dziura w rzeczywistości, najczarniejsza czerń, jaką można było sobie wyobrazić, czerń doprowadzająca do szaleństwa. Miało bliżej niesprecyzowany, zdeformowany kształt, choć z całą pewnością przemyślany. Po wszystkim wyszło, zamykając cicho drzwi.
Zemdlałem przy głuchym niekończącym się wołaniu.
• • •
Incydent z tamtego dnia nie stał się przedmiotem moich dociekań, ponieważ brałem to za – jeśli nie w całości to przynajmniej w dużej mierze – fantazje umysłu zniszczonego gorączką. Niemniej pytanie, podobnie jak poprzednio, potraktowałem jako wskazówkę pomocną przy szukaniu miejsca źródła.
Byłem już wtedy zmęczonym strzępem niekończącej się traumy; bolała mnie każda część ciała, każde złamane marzenie, o jakim zdążyłem pomyśleć, nim zostało ono zdeptane. Przeczuwałem, że mam coraz mniej czasu. Moja wewnętrzna energia ustawicznie stapiała się w jedność ze szkaradnością diabelskiego ucha, dlatego ostatkiem sił musiałem o nią zawalczyć. Udało się któregoś popołudnia, kiedy korzystając z nieuwagi referentów, zdobyłem klucz podpisany numerem siedem.
Teraz, gdy zostawałem dłużej w archiwum, szukałem wyjścia na dodatkową kondygnację. Musiało być ono nietypowe, ponieważ klatka schodowa, zgodnie ze ścieżką zdrowego rozumowania, ucinała się na szóstym piętrze. Opukiwania ścian i sufitów nie dało oczekiwanych rezultatów. Z upływem dni poznałem je do perfekcji, więc wiedziałem już, że nie skrywają niczego.
Wówczas zarzuciłem pomysł szukania wyjścia i postanowiłem skupić się na zejściu. Tak oto odnalazłem zamkniętą klatkę schodową prowadzącą w dół, nie szerszą niż długość ramienia. Jak to możliwe, że wędrówka nią wydała mi się ciężką wspinaczką? Nogi poruszały się w sposób letargiczny, niezależny od ciała; odnosiłem wrażenie, że idę bardzo długo.
Znalazłszy się wreszcie na siódmym piętrze, wkroczyłem do pomieszczenia o wiele mniejszego niż archiwum, które zdążyłem poznać. Właściwie stałem w czymś na kształt niewielkiej salki. Jej ściany były wysokie jak kamienice i podobnie jak one przysłaniały karmazyn nieba tworzący sklepienie. Półki zapełniały zapiski i to pamiętniki oprawione w skórę.
W miejscach osadzonych poza czasem, paradoksalnie ma się go niewiele, dlatego bez dalszej zwłoki rozpocząłem czytanie.
W późniejszych refleksjach trudno było mi orzec, czy lektura owych setek stron zapisków, nieokraszonych nigdzie datą czy podpisem autorów okazała się satysfakcjonująca, mimo że przyniosła odpowiedź na najważniejsze pytanie. To, co dostrzegłem, co mimowolnie wysuwało się na pierwszy plan, to podobieństwo do przypadku mojego zachorowania.
Słyszenia opisane w dziennikach, choć niekoniecznie tak zaawansowane jak moje, utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jakiś rodzaj okrutnej wyliczanki decydował o tym, kto otrzyma własne diabelskie ucho. Oczywistym stało się, że każdego z nas połączono w korowód cierpienia ku czyjejś uciesze, a wszystko to wzięło swój początek na tyłach pasmanterii znajdującej się siedem ulic dalej.
• • •
Pasmanteria była jednym z nielicznych nadal otwartych sklepów w mieście. Wielokrotnie ją mijałem, raz czy dwa nawet wszedłem do środka, lecz nigdy nie wyczułem tam żadnego rodzaju aberracji. Domyślałem się, że przyczyna tego tkwiła w wieloletnim przyzwyczajeniu.
Jeszcze tego samego wieczoru podjąłem intensywne przygotowania do nieodwołalnego wykreślenia mojej osoby ze wszystkich wymiarów istnienia. Korzystając z okazji zagubienia się w czasie, przewertowałem kartotekę Urzędu Miejskiego w celu znalezienia swojej dokumentacji, zarówno medycznej jak i tej ogólnej, a gdy już mi się to udało, zniosłem ją do nowo odkrytego archiwum. Tam całość podpaliłem. Języki ognia sięgały samego nieba, barwiąc je pasmami oślepiającej czerwieni, choć nie sądziłem, że to możliwe. Mrużyłem oczy i rozkoszowałem się bijącym ciepłem; przez okamgnienie nawet zdało mi się, że zapadło coś na kształt głuszy.
O odpowiedniej porze, uczesany i odziany w swój najlepszy garnitur, po raz ostatni opuściłem pokój, który przestał być moim pokojem. Pusty wyglądał na o wiele większy; wysokie ściany chybotały się, jakby do tej pory spajały je usunięte już ślady obecności. Ruszyłem w mrok nocy, znanymi, nieco okrężnymi drogami, chcąc pożegnać się z miastem.
Teraz, kiedy wiedziałem o sile skrywającej się pod warstwami chodnika i fasadami kamienic, wydało mi się ono bardziej chaotyczne w swym układzie, niejako budowane w szaleńczym pędzie. Uniosłem spojrzenie. Tej nocy budynki niezmiennie górowały, nie dostrzegłem więc niczego, poza pochylającymi się nade mną dachami. Pustą scenerię ulic wypełniał spokój; co prawda nie słyszałem go, ale wciąż mogłem dotknąć. Nie potrzebowałem wiele czasu, by szarpany na wpół martwym wiatrem postanowić wreszcie podążyć do ostatecznego celu mojej podróży.
Na miejscu zastał mnie niespecjalny widok. Tyły sklepu oświetlała pojedyncza, naga żarówka zwisająca smętnie z niewielkiego zadaszenia. Pod ścianą z cegieł stały dwa pojemniki na śmieci, obok sterta pustych pudeł. Myśli moje przylgnęły do drzwi po przeciwnej stronie; w słabym świetle dostrzegłem jedynie, że wykonano je z czarnej materii i nie miały klamki.
Stałem oto przed punktem decydującego poznania świadomy, że muszę zdobyć się na jakiś ruch. Lichy układ nerwowy napięty do granic wytrzymałości reagował coraz gwałtowniej na niszczącą aktywność diabelskiego ucha. Rozumiałem, że owa wzmożona udręka – przy której minione ataki brzmiały ledwie jak słodka melodia – starała się przeszkodzić mi w wyzwoleniu od koszmaru.
Po zdobyciu się na muśnięcie drzwi, poczułem pod palcami ciepły niesłabnący puls, niczym u żywej istoty. Pchnąłem je w finalnym, desperackim zrywie, a wtedy czerń zalała mi oczy. To było nic, które niegdyś mnie odwiedziło, ale o wiele pełniejsze, jakby tamto stanowiło jego oderwany fragment.
W dotyku wydawało się rozgrzane i lepkie. Włożona w nie dłoń, zgodnie z przewidywaniami, przestała istnieć. Zanurzyłem więc resztę swojego bytu, zdeterminowany połączyłem z niczym skurczone ciało, aż moje głęboko zakorzenione jestestwo całkowicie uległo trwałemu zatarciu.
Minęła jedna niespokojna chwila lub dwie; takie kwestie na stałe pozostają w sferze domysłów, kiedy czas nie posiada określonych ram.
Przebyłem ostatnią drogę odistnienia, nie doświadczając przy tym żadnych emocji ani doznań. Na końcu zaś, zamiast zapowiedzi nieszczęśliwego życia, czekała mnie wreszcie upragniona cisza.