- Opowiadanie: tomaszg - Westworld

Westworld

Coby nie mówić, “Bohemian Rhapsody” z 2018 jest solidnym kawałkiem niezłego kina. Tekst zacząłem pisać wtedy, a został skończony teraz (mam jednakże nadzieję, że nie zepsuło to całości).

Wrzuciłbym na betę, gdyby można ją było zrobić publiczną.

Jak będę miał lepszy nastrój, to pewnie rozszerzę końcówkę.

PS. Tekst w najnowszej wersji znalazł się w książce "Jest dobrze" (e-book za darmo: https://ridero.eu/pl/books/jest_dobrze/)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Westworld

13 lipca 1985

 

Scena na Wembley

– One–two, one–two, one–two[2]. – Mężczyzna w mundurze brytyjskiego policjanta mówi to z przekąsem do mikrofonu.

– Three, Sir.[3] – Od niechcenia podpowiada mu drugi policjant, który stoi tuż obok z pewną siebie miną i rękami założonymi za plecami.

– Thank you, constable. I know what follows two[4].

– Constable. I'm sorry to interrupt you[5]. – Drugi przebieraniec zwraca się nie tylko do kolegi, ale również do zgromadzonej publiczności. – But we have some kind of complain about the noise…[6]

Tłum na wypełnionym po brzegi stadionie zaczyna tupać i krzyczeć.

– …from the women in Belgium[7].

Szum wzmaga się do niemożliwości, słychać liczne trąbki i gwizdki, i widać setki transparentów „Queen works[8]”.

– Anyway, I would like to introduce the ne–e xt combo who are…

– Queen! Queen! – Ktoś krzyczy pod sceną, ale konstabl udaje, że nie słyszy, tylko zdejmuje charakterystyczną czapkę ze spiczastym czubem, wkłada ją pod ramię, rozgląda się triumfująco i krzyczy przez mikrofon:

– …heeeer majesty Queeen![9]

Tłum szaleje, a na scenie wbiega legendarny zespół.

Freddie uśmiecha się do wszystkich, potem siada do fortepianu, na którym stoją biało–niebiesko–czerwone plastikowe kubki z prawdziwą Pepsi z prawdziwym cukrem, i zaczyna odprawiać swoją magię:

„Tam tam tam tam taam tam Tam tam tam tam taam tam”

– Mamaaa just killed the man…

 

Teraźniejszość

 

Empty spaces, what are we living for?”

Czuję, jakby coś ściskało mnie w żelazne kleszcze. Mam naprawdę dosyć. Jeszcze chwila, a moja biedna głowa i jaja zaraz eksplodują. Potrzebuję kawy, prawdziwej kobiety i snu, niekoniecznie w tej kolejności. Wiem, że namiastkę tego pierwszego zaraz załatwię, to drugie pozostaje poza zasięgiem moich skromnych możliwości, a trzecie jest problematyczne, bo trzeba zjawić się w pracy i odfajkować pańszczyznę.

Rachunki i bykowe same się nie zapłacą, więc jadę pociągiem do biura. Wyciągam drogiego kolekcjonerskiego szajsunga bez dziurki, gwiazdki, notcha, bez ogromnych wysp z tyłu i innego korporacyjnego świństwa, po czym włączam równie klasycznego Star–Treka z dwa tysiące dziewiątego roku.

– Kochanie. Prom trzydziesty siódmy.

Mam ochotę trzasnąć ręką, bo to prześladuje mnie od lat. Numerek w szatni, oznaczenie stanowiska celników na lotnisku czy trzydzieści siedem miesięcy w Star–Trek Piccard. Ta liczba jest za mną tak często, że mam jej po prostu dosyć.

Zirytowany przełączam się do newsów.

„Odkryto nowe utwory Queen”

„Król ciągle w formie”

Przeglądam to wszystko i bierze mnie niesmak.

Kolejna niedorobiona SI, której wydaje się, że można podrobić mistrza.

Pamiętam, że kilka lat temu była taka afera z porno, że można tam było dodać twarz dowolnej osoby.

Deep–fake.

Mam głęboki niesmak, więc chowam telefon i wracam do przysypiania, połączonego z próbą nieprzejechania stacji, na której mam wysiąść.

Udaje się, dokładnie jak każdego innego pięknego dnia, a ja dochodzę do biura i wpadam na chłopaka, który przypina rower do stojaka.

– Cześć młody. – Uśmiecham się do niego.

– Widziałeś nagłówki w gazetach? Czy nie wydają ci się podejrzane? – Jest konkretny jak zawsze.

– Po Westworld nic nie jest zbyt dziwne. – Uśmiecham się szeroko, pamiętając słynny park rozrywki zrobiony na wzór tego z serialu.

– Mógłbyś wykazać trochę entuzjazmu do swojej pracy. Wiesz, że nikt cię nie chce.

– Tak szef! – Małpuję znany program, a on uśmiecha się wyrozumiale, niczym czuły ojciec, i dodaje:

– Pojedź do nich i zobacz, o co tam biega.

Salutuję mu i trzaskam nogami, udając, że jestem w wojsku i mam długie błyszczące oficerki na nogach.

Nie ma co z nim dyskutować, i rozumiem go doskonale. Wszyscy mamy dosyć przypadkiem odkrytych utworów, które w cudowny sposób odnalazły się po wielu latach.

Nie mam co się spierać nawet o ten wyraźny przytyk do mojej przeszłości. Potrzebuję tej roboty, i to potrzebuję jak cholera. Mój kochany szef wie o tym. Zagryzam zęby i nie komentuję, że właśnie łaskawie przypomniał mi, jak to żadna korporacja nie chciała ze mną wytrzymać, a właściwie jak to ja nie chciałem robić bezsensownych rzeczy, które po kilku miesiącach były wyrzucane do kosza.

Rzucam plecak na krzesło i klucze na biurko, delikatnie kopię butem włącznik przydziałowej stacji roboczej i z gracją udaję się do kuchni.

Kurcze. Gdyby sławni ludzie napisali, to co im się przypisuje, to musieliby żyć po dwieście lat – myślę robiąc dwie minuty później lurowatą kawę.

Wypijam czarny jak smoła płyn, potem napędzany kofeinowym kopem przeciągam się, przeglądam maile i materiały, i przygotowany do zadania zbieram się w końcu. Zabieram kluczyki, i idąc z plastikowym kubkiem do wydziałowego samochodu patrzę na świat, który budzi się do życia po długiej zimie. Robi mi się lekko na duszy, i przypominają mi się różne sprośne wierszyki wymyślane pewnego wieczoru nad wesoło płonącym ogniskiem:

Po lewej bazie, po prawej krzaki, dzień będzie piękny, wieczór nijaki.

Kiedy żadna krew nie leci, szykuj kasę, będą dzieci. Raz, dwa, trzy, bu–lisz TY.

Są w życiu momenty, które pozostają na zawsze. Nawet po latach pamiętam, jak wtedy się schlałem, i jak Olek był gorszy w wymyślaniu, a potem jak pływaliśmy w lesie w środku miasta o północy przy świetle księżyca.

Zakładam modne okulary przeciwsłoneczne, wsiadam do białego Fiata Tipo Kombi i wyjeżdżam, słuchając przez telefon nieśmiertelnego „We are the champions”.

– Jak, kurwa, jedziesz baranie. – Odruchowo wciskam w podłogę hamulec, i ze złością próbuję trafić w klakson, widząc sportowe auto wymuszające po chamsku pierwszeństwo.

To chyba wymyśliliśmy w ósmej klasie. – Wracam do rozważań i przypominam sobie inny wierszyk, który robił wtedy furorę:

Panna chłopca zobaczyła, cipka mokra się zrobiła, on ją jednak puścił kantem i nie będzie już macantem.

Zaraz się stukną – zauważam na najbliższym skrzyżowaniu i jak na zawołanie samochód w kolejce obok stacza się na tyle, że zatrzymuje się dopiero na aucie za nim.

Co najwyżej stówa albo uśmiech bombelka. Kto im w ogóle dał prawo jazdy? Za gęś czy za jajca? – Oceniam i wracam do wierszyków, które wtedy hurtowo wymyślałem:

Gdy w dupie mrówki, a z przodu ptaki, strzeż się dziewczyno, bo w zimę chłopaki.

Kiedy idziesz na przechadzkę, patrz na kleszcze, weź drapaczkę.

Nie chodziło mi wtedy tylko o wiosnę, ale ogólnie o życie:

Chciałbym mieć poważną pracę, lecz za ryja chyba płacę. Za to, że się tak starałem, złotym rączkom nie pobłażałem. I marzyłem dnia każdego, żeby wyjść do domu swego. Na nic jednak me starania, gówno ciągle mnie dogania. Teraz zmuszam się do tego, by wychodzić z domu swego. By mieć siłę i chęć w sobie, by zaufać innej osobie.

Mam doskonały humor i nic, absolutnie nic, nie może go zepsuć, bo to jeden z tych dni, kiedy lecę na autopilocie, i nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych.

– Dzień dobry – mówię do tlenionej blondynki po trzydziestu siedmiu minutach jazdy, dwóch mostach, trzech skrzyżowaniach i pięciu odtrąbionych idiotach, którzy próbowali porysować lakier naszego wysłużonego dupowozu. – Inspektor Kot sekcja NSDPA. Chciałbym rozmawiać z kimś decyzyjnym. Chodzi o nowe utwory Queen.

– Oczywiście – odpowiada podnosząc czarną bakelitową słuchawkę staromodnego telefonu, do której mówi: – Panie Wellneck. Przyszedł pan inspektor z NSDPA i pyta się o Freddiego. Tak. Tak. Rozumiem.

Blondynka odkłada dłonią z tipsami słuchawkę na widełki i informuje mnie przyjaznym tonem:

– To od rana bardzo popularny temat. Proszę spocząć. Pan Wellneck zaraz przyjdzie. Czy życzy sobie pan coś do picia?

– Może kawę? – Mam nadzieję na nektar bogów, a nie lurę z kapsułek, którą serwują nam na komisariacie.

– Tak, oczywiście, już podaję. Proszę spocząć. – Blondynka wskazuje mi kanapę, a po chwili przynosi niebieski kubek z napisem „Superman”, na którym porysowano literkę „u”.

Uśmiecham się do swoich myśli. Zawsze zauważam takie drobiazgi, i jest to moje przekleństwo i błogosławieństwo.

Napój jest przepyszny i popijam go z wielką przyjemnością, gdy podchodzi do mnie łysiejący garniturek w średnim wieku, któremu bez pytania błyskam odznaką.

– Nie trzeba, nie trzeba. – Macha ręką. – Trzeba ufać ludziom.

No tak. Pewnie mnie zeskanowaliście, tylko nie możecie się przyznać. – Wiem, że większość dużych firm ma podobne systemy i dokładnie wie, kto się do nich fatyguje.

– Pan mi powie, od czego jest ten skrót NSDPA? – Łysielec udaje greka.

– Nowa Sekcja Do Praw Autorskich.

– Oczywiście, oczywiście – mruczy bardziej do siebie.

– Tak więc proszę mi powiedzieć… – zaczynam, ale on wchodzi mi w słowo:

– Jak byli na farmie w osiemdziesiątym trzecim, to stworzyli kilka utworów więcej, a właściwie bardziej kawałków, które wymagały odtworzenia i połączenia.

– Czyli to nie były mastery?

– Nie. – Uśmiecha się przepraszająco. – Ale rozumie pan… marketing.

– Rozumiem, jak najbardziej. Czy mogę poprosić o przesłanie więcej szczegółów? Jak to znaleziono, kiedy powstało, i tak dalej…

– Tak. Tak. Oczywiście. – Jest uprzejmy, a mnie zapala się w głowie czerwona lampka.

Za uprzejmy. Ciekawe, czy z żoną jest taki sam. Chociaż nie, pewnie nie ma żony, bo kto by z takim wytrzymał.

– A chce pan posłuchać? – pyta z nadzieją w głosie.

– Jasne – mówię to z entuzjazmem, bo jestem ogromnym fanem króla wszech–czasów, który dysponował niesamowitą skalą głosu.

– Zapraszam. – Uśmiecha się szeroko, pokazując mi ręką kierunek.

Idziemy do studia, gdzie stajemy przed starym magnetofonem wielościeżkowym. Słyszę wyraźne buczenie transformatora, a on z miną prestidigitatora naciska wielki klawisz z wytartym napisem „Play”.

„Tam, tam, tam, tam tam tam…”

Wrażenia są niesamowite, a Wellneck najwyraźniej jest przyzwyczajony do takiej reakcji, bo uśmiecha się triumfująco:

– Mogę panu przesłać oryginał do analizy. Oczywiście nie jakąś tam płaską MP5, tylko pełen konkretny RAW.

Uśmiecham się ze zrozumieniem.

 

Love of my life, you've hurt me”

– No i co o tym myślisz? – pytam naszego technika, który dostał jeden dzień na analizę dostarczonego ze studia materiału.

– Jezu, czy musimy przez to znowu przechodzić? Tak jak przy poprzednich sprawach nic nie myślę, mogę co najwyżej analizować. Zakres tonu zgadza się z zapisami historycznymi. Przejścia są podobne jak w innych utworach z tego okresu. Znalazłem też kilka sekwencji śmieci, które tkwiły w innych oryginalnych nagraniach z tamtego studio.

– Czyli to oryginał?

– Wygląda jak oryginał albo jest doskonałą podróbką, poza tym jak pomyśleć, to obecność tych śmieci może być również dowodem przeciw.

– Dlaczego?

– Wyobraź sobie, że masz magnetofon i że ma wadę włącznika, który wydaje klik. W tej sytuacji nie ma problemu.

– Bo? – Udaję, że nie rozumiem.

– Jedno urządzenie to jedna akcja operatora. Ale jeśli masz pięć magnetofonów i na nagraniu znajdujesz sekwencję klików, to albo wykorzystano stare nagranie, albo odtworzono tak idealnie te same warunki, że jest to podejrzane.

– …ale nagranie mogli zmiksować sami muzycy.

– Tak… albo ktoś po nich… ale poza tym w takich studiach szybko naprawia się takie rzeczy i nie powinno w ogóle być żadnych usterek.

– Czyli mamy sekwencje charakterystycznych klików i musielibyśmy dokładnie poznać warunki w tamtym miejscu…

– …co jest teraz mało prawdopodobne.

– Czyli co? Nic nie wiemy? – Drapię się po głowie. – Przecież jakby nie było tych klików, to byśmy mogli powiedzieć, że nagranie jest inne.

– Wiesz dobrze, że wszystko zależy od papugi i interpretacji. – Technik zapalił papierosa. – Wiemy tylko tyle, że albo ktoś zadał sobie bardzo dużo trudu i wykazał się niezłym kunsztem albo to miks z oryginałów. Tyle mogę powiedzieć. Nagranie nie jest zbyt złe i nie jest zbyt dobre.

– Pytanie z innej beczki. Czy to mogła zrobić SI?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. – Technik podrapał się po głowie. – Jest sporo zbieżnych detali. To mogłoby mieć sens, ale SI do jednego utworu? Pomyśl, ile na to energii musiałoby pójść.

– Czyli im więcej takich samych utworów, tym większe prawdopodobieństwo fałszerstwa?

– Dokładnie tak samo, jak w przypadku poprzednich spraw.

– Dzięki.

– Zawsze do usług.

Wychodzę i idę do historyka, który zaczyna mi wszystko wykładać:

– Na farmie byli od dwudziestego drugiego października do trzeciego grudnia. Zobaczyliśmy trzy utwory, i według moich szacunków możliwe jest, że nagrali coś więcej.

– Ale? – pytam się, widząc jak się waha, i wiedząc, że zawsze jest jakieś małe „ale” drobnym druczkiem.

– To jednak mało prawdopodobne, że przez lata nikt nic nie zauważył.

– Dziękuję.

Po drodze do biurka spotykam szefa, który pyta się o wyniki śledztwa. Referuję mu wszystko, on zaś kwituje to jednym pytaniem:

– Czyli jednak SI?

– Bardzo prawdopodobne.

 

There's no time for us, There's no place for us”

Kolejny tydzień zaczyna się od tego, że w pociągu wali na potęgę marychą.

Kurczaki…

Przesiadam się, jak najdalej tylko się da, i otwieram na komórce stronę z newsami, a tam na samej górze widzę:

„Kolejne utwory Queen”

Znowu…

Ziewam. Nie chce mi się czytać tego gówna, a w pracy od razu idę do szefa, pytając się go prosto z mostu:

– Szefie, widział pan?

– A jak myślisz?

– Raz to możliwe, dwa to już nie przypadek.

– Zgadzam się. Masz do nich pojechać. I weź mi nie pal przed pracą.

Noż kurwa… – klnę w myślach, ale nie komentuję oczywistej zniewagi.

Wszystko potem wygląda jak wcześniej – piję naszą lurę na rozruch, wsiadam do auta, puszczam muzykę i udaję się do biura, gdzie tleniona blondyna uśmiecha się od ucha do ucha:

– Dzień dobry, już podaję kawę.

Bez słowa siadam na kanapie, i po kilku minutach i wypiciu smacznego płynu wstaję widząc znajomego managera:

– Dzień dobry panie Wellneck. Znowu się spotykamy.

– Pan inspektor. Jak miło – odpowiada podając mi rękę. – Proszę za mną. Wszystkie materiały mam przygotowane.

Ja zgodnie z konwencją oczywiście robię zdziwioną minę, na co on dodaje:

– Znam przepisy i wiem, że państwo powinni przeprowadzić kontrolę w czterdzieści osiem godzin. My nie mamy nic do ukrycia, i sprawa jest prosta. Zapraszam.

Idziemy do jego biura, gdzie podaje mi grubą teczkę i pendrive.

– To co? Posłuchamy? – dodaje.

 

***

 

– Czy wiesz, że Nagrania Johna zarobiły już pięć milionów na nowych utworach? – Mój szef mówi mi to patrząc na ścianę, gdy siedzimy po pracy przy barze, a on trzyma opróżnioną do połowy szklaneczkę. – Powiedz mi, po co właściwie to wszystko robimy? My ich łapiemy, pojawiają się kolejni, a potem kolejni i kolejni. Czy to ma jakiś sens?

To najwyraźniej jeden z tych wieczorów, gdy odkryjemy, że nic nie ma sensu, że wszystko już wymyślono i zrobiono, a potem stwierdzimy, że życie jest gówno warto. Nieraz to przerabiałem. Pamiętam jak lata temu przeżyłem szok, gdy otworzyłem maskę swojego pierwszego samochodu i zobaczyłem, że silnik zajmuje może ćwiartkę powierzchni, a z góry widać ziemię. Cztery małe słoiki. Taka pojemność miał ten silnik i wystarczał. Lata później z takim samym zdumieniem odkryłem, że tak naprawdę nie muszę mieć drogiej karty graficznej, żeby pograć. Tak samo było z kobietami. Odpowiednie ruchy i już, każda była zadowolona.

Życie.

Wzruszyłem ramionami i klepnąłem szefa po plecach:

– Robimy to, co nam każą.

– Wszyscy tak mówią…

 

***

 

Dwa dni później widzę w gazecie informację o kolejnych utworach. Nie muszę już pytać szefa o zgodę, tylko jadę i proszę o widzenie z panem Wellneckiem. Mężczyzna przychodzi po kilku minutach i zaprasza mnie do swojego gabinetu, gdzie mówi z niepewną miną:

– To SI, która wyrwała się spod naszej kurateli. Przyznajemy się.

Odstawiam kubek z kawą i patrzę na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Mężczyzna ma nieobecny wzrok, odwraca leżącą przed nim kartkę papieru, odręcznie ją podpisuje i podaje mi ją ze słowami:

– Tutaj jest oficjalne przyznanie się do winy.

Biorę dokument i czytam, że Nagrania Johna potwierdzają wprowadzenie na rynek pięciu utworów, które zostały błędnie oznaczone jako nagrania grupy Queen. Równocześnie studio potwierdza obecność bytu syntetycznego, który zreplikował się w Internecie w sposób uniemożliwiający jego kontrolę. Firma powołuje się na artykuł kodeksu karnego numer trzy tysiące pięćset pięćdziesiąty paragraf jeden, artykuł dwudziesty piąty ustawy o podatku VAT i chce uczestniczyć w postępowaniu żalu czynnego.

Patrzę to na kartkę, to na niego, i w końcu mówię krótko:

– Dziękuje panu za szczerość. Nic tu po mnie w takim razie.

Wstaję, ściskam jego rękę i wychodzę. Jadę do Mediego na najlepsze hamburgery w mieście, potem wracam do biura, gdzie udaję się do szefa i pokazuję mu dokument.

Jego reakcja jest przewidywalna:

– Coś za szybko się przyznali.

– Zgadzam się.

– Załóż im podsłuch. Zaraz wyślę ci pozwolenie.

 

Is this the real life? Is this just fantasy?”

– Jakieś postępy? – Mój szef pyta mnie tydzień później, gdy jemy lunch.

– Ten Wellneck często jeździ do firmy rekreacyjnej Wonderworld. Będę potrzebował nakazu.

– Czym się zajmują?

– Tworzą różne krajobrazy w zamkniętych halach.

– Ktoś to w ogóle kupuje?

– Zdziwiłbyś się, ile ludzi. To bańki nawet rozmiaru pięciu kilometrów – taki nowoczesny Truman Show albo tańszy WestWorld, szczególnie popularny wśród pracowników korporacji.

– Wśród roboli? Myślałem, że korporacje dają dostęp do gogli.

– Te gorsze tak, te lepsze nie.

– Dobra, wypełnij papiery i daj mi do podpisu.

 

***

 

– Dzień dobry, inspektor Kot z sekcji NDSPA. Chciałbym zobaczyć scenę wynajmowaną firmie Nagrania Johna. – Pytam się młodej dziuni w recepcji nowoczesnego biura, które znajduje się przed ogromnym kompleksem o wielkości niewielkiego miasta.

– Czy ma pan nakaz?

– Oczywiście, proszę. – Nie jest najwyraźniej taka niewinna, na jaką wygląda, ale ja też nie jestem w ciemię bity i pokazuję odpowiedni kwitek.

Dziunia dokładnie ogląda papierek, sprawdza hologramy i klucz elektroniczny, a potem zaczyna stukać w klawisze swojego laptopa:

– Nie mamy takiego klienta.

Nie widzę jej ekranu, ale nie rezygnuję i pokazuję na ekranie swojego telefonu pana Wellnecka:

– Chodzi o tego gentlemana.

– Aaaa, tak, już wiem. – Nie zmienia wyrazu twarzy, chociaż właśnie została przyłapana na próbie ukrywania dowodów. – Ale jest problem, bo nakaz go nie obejmuje.

– Wie pani. – Pochylam się do niej i mówię przyciszonym tonem. – Możecie mnie odesłać z kwitkiem i wrócę zły z kolejnym papierkiem, albo możemy to załatwić od razu.

– Już proszę doradcę, który oprowadzi pana po terenie.

Musi mieć to wyćwiczone, ale nic nie komentuję. Czekam kilka minut, w końcu do biurka podchodzi mężczyzna, która wita się ze mną:

– Dzień dobry, znam sprawę, proszę.

Wychodzimy z budynku głównego, przechodzimy długim korytarzem do skrzyżowania oznaczonego A1, skręcamy w prawo i kolejnym korytarzem udajemy się do korytarza A2, a stamtąd do A3.

Mężczyzna otwiera drzwi zapraszając mnie do środka… przechodzę krótkim tunelem, a tam wchodzę na stadion piłkarski. Rozglądam się i coś zaczyna świtać mi w głowie.

– To przecież Wembley – mówię do pracownika.

– Jak najbardziej. Ze sceny wszystko wygląda jak w oryginalne. Mamy generowane laserowo postacie i niebo. Nie wiem po co im to, ale wrażenia są niesamowite.

– Czy macie nagrania z sesji?

– Prywatność klienta przede wszystkim. Nie zgrywamy tego. Mogę panu pokazać garderoby i kilka innych miejsc.

Przechodzimy do kolejnych pomieszczeń, gdzie wszystko wygląda jak z epoki. W przyczepie zwracam uwagę na stolik z gazetami:

– A to co?

– To ciekawe, bo zażyczyli sobie oryginalne niemieckie i brytyjskie gazety z osiemdziesiątego piątego.

– Mogę?

– Jasne. – Wzrusza ramionami.

Biorę do ręki Sterna, Daily mirror, Daily mail i Daily star. Uderza mnie, że wszystkie są z lipca. Artykuły o rządzie Margareth Thatcher i katastrofie Air India 182, informacje o filmie „1984”, reklamy Apple i wiele innych tematów przekonują mnie, że to mogą być przedruki oryginalnych wydań.

W przyczepie widzę opakowania po kawie i herbacie, i batoniki, i one też mają datę ważności w okolicach lipca.

Podejmuję szybką decyzję.

– Mój nakaz pozwala na śledzenie tego, co się tu dzieje. Zamontujemy kamerę. Przyślę ekipę.

Nie komentuje tego. Sprawdza coś na swoim zegarku i chyba nie ma nic przeciwko, bo w końcu mówi:

– Tak, pokażę panu coś jeszcze.

Idziemy do balonu obok, a po przejściu ulicę z niewielkimi kamieniczkami i nazwami ulic. Mijam Avenue Peschier i Avenue Alfred–Bertrand, i dochodzę z nim do restauracji Le Pain Quotidien Champel, gdzie jest pełno ludzi.

– To nasza kantyna – wyjaśnia mężczyzna. – Proszę się częstować.

Patrzę na majtki kelnerki widoczne pod czarnymi błyszczącymi skórzanym spodniami, a następnie siadam i biorę do ręki kartę po francusku…

 

***

 

– Mamy materiał z kamery. – Jeden z techników kładzie przede mną kilka dni później pendrive.

– Co tam jest?

– Sam zobacz – mówi z tajemniczym uśmiechem.

Podłączam urządzenie i zabieram się oglądania… ale nie podejrzewam nawet, co zobaczę. Odbiera mi dech w piersiach, bo widzę Freddiego, Eddiego i cały legendarny zespół, który wbiega na scenę. Wszystko wygląda podobnie w osiemdziesiąty piątym… co potwierdzam porównując moje nagranie z oryginalnym materiałem.

Po uzbieraniu dowodów idę z tym oczywiście do szefa, który blednie i mówi krótko:

– Co do chuja?

– To mogą być roboty… – bąkam. – Ale… biorąc pod uwagę głos…

– Masz rację. Nie mam wyboru. Zadzwonię do kapitana i będę nalegał, żebyście pojechali do Nagrań z rana i zaprosili pana Wellnecka na przesłuchanie na komendzie.

 

***

 

– Dzień dobry pani.

– Już podaję kawę. Dla pana kolegów też? – Blondynka w Nagraniach Johna chce odprawić nasz rytuał, ale powstrzymuję ją ręką:

– Nie, dziękuję. Proszę poprosić pana Wellnecka, ale nie mówić, że nie jestem sam. Panowie są z policji.

Kobieta dzwoni, manager po chwili podchodzi, a ja go witam podając rękę:

– Panie Wellneck, dzień dobry.

– Panie inspektorze.

– Panowie są z policji. Czy możemy przejść do jakieś salki?

– Oczywiście.

Idziemy w czwórkę i siadamy w pomieszczeniu, w którym stawiam na biurku laptopa, a na nim włączam nagranie z kamery.

– Nic nie rozumiem – mówi niepewnie.

– Jest taka firma, która wynajmuje specjalne hale. Okazuje się, że był tam pan i przygotował kopię stadionu Wembley. Oto, co tam nagraliśmy. Nie wygląda to na ruch robotów, tylko na występ żywych ludzi. Jak pan to wyjaśni?

Wellneck blednie, ukrywa twarz w dłoniach i po dłuższej chwili mówi:

– Ja nic nie wiem. Nagranie może być zmanipulowane.

– Czy zarzuca pan nam kłamstwo?

– Panie inspektorze, współpracujemy i chcemy pomóc. Czego pan jeszcze oczekuje?

– Pan zapali. – Wyjmuję z kieszeni i przesuwam w jego kierunku paczkę papierosów, gdyż widzę, że drżą mu ręce i na pewno nie jest to tylko zdenerwowanie.

– Dziękuję – odpowiada, zaciągając się.

– Pan tylko pomyśli, co teraz się stanie. Prokuratura prześledzi powiązania i wszystkie interesy. Będą przeszukania domów i tak dalej. Pan pamięta, że NSDPA współpracuje ze Zrzeszeniem Autorów i Komików Scenicznych i wszystkimi innymi organizacjami. Między nami mówiąc, to firma na pewno pójdzie wtedy z torbami. Nie od dzisiaj pracuję w tym biznesie i wiem, że wielu artystów ma coś za uszami. Teraz ma pan jeszcze szansę na okoliczności łagodzące i powrót do biznesu.

Zastanawia się chwilę, po czym mówi:

– Proszę poprosić adwokata. Wystarczy pójść do recepcji.

Jeden z policjantów patrzy na mnie i po chwili wychodzi, wracając po jakimś kwadransie ze starszym panem w drogim garniturze.

– Dzień dobry. Aberdy. – Mężczyzna przedstawia się, trzymając jedna ręką za krawat, i siada obok Wellnecka. – Czego panowie oczekują?

– Firma Nagrania Johna najwyraźniej wprowadziła w błąd organy prawa autorskiego, a do tego jesteśmy w posiadaniu autoryzowanych nagrań pokazujących, że możemy mieć do czynienia ze złamaniem innych przepisów. Mamy kilka pytań. Możemy od razu zaprosić pana klienta na komisariat albo wpierw odbyć tutaj przyjacielską pogawędkę. Państwa wybór.

– W porządku. Co to dokładnie za pytania?

– Panie Wellneck, jak pan wyjaśni to, że kilka kilometrów stąd występuje grupa, która wygląda jak legendarny zespół Queen?

– Dla porządku powiem tylko, że mój klient nie musi odpowiadać, jeśli zeznania mają zaszkodzić jemu albo bliskim – wtrąca adwokat.

– Jak najbardziej – potwierdzam.

– Spokojnie, chcę odpowiedzieć. – Wellneck wydaje się być opanowany. – To klon Freddiego.

– Może poprzestaniemy na tym miejscu. – Adwokat nie daje za wygnaną.

– Spokojnie. – Wellneck najwyraźniej chce kontynuować, więc komentuję:

– To nieludzkie. Czy on wie?

– Nie i nigdy nie dowie.

– A co z resztą?

– Nie rozumiem.

– Co to za jedni?

– Roboty.

– A jednak.

– Myślę, że dalsze przesłuchanie przeprowadzimy na komendzie – wtrąca jeden z funkcjonariuszy.

 

***

 

– Szefie, mamy ich – mówię to wręczając raport mojemu przełożonemu. – Naruszenie ustawy o konkurencji, ustawy o hodowli i kilku innych. Nie rozumiem jednak jednej rzeczy.

– Jakiej?

– Wellneck wygadał się, że ma w dupie wyrok. Mam wrażenie, że ktoś z góry im w tym pomagał.

– To nas już nie obchodzi. Wieczorem świętujemy.

– Tak szef!

 

***

 

– Wiesz, że Wellneckowi mogą jeszcze przyklepać zabójstwo klona? Mamy być świadkiem na procesie, a góra jest bardzo zadowolona. Gratulacje. – Mój szef stuka się ze mną kieliszkiem w barze.

– Co odkryli? – Jestem ciekaw.

– Małą nierejestrowaną farmę klonów.

– Szefie, a czy wiadomo, skąd wzięli DNA? Bo tak sobie myślę, że nie mogli go wziąć, bo jego ciało skremowano.

– DNA mogło być w wielu miejscach. Czy coś sugerujesz?

– To co wcześniej. Że skoro mieli możliwość stworzenia takiej fabryki, to musieli mieć pomoc kogoś wysoko. A jak mieli kogoś wysoko, to mogli mieć możliwość cofania się w czasie.

– Wiesz co? I tak dużo ugryźliśmy – mówi zadumany. – Myślę, że powinieneś odpuścić.

 

***

 

– Życie ludzkie jest święte. Co Bóg stworzył, człowiek niech nie kopiuje. Za naruszenie porządku i ładu społecznego zostaje pan skazany na karę śmierci przez przeniesienie. Miejsce zostało wybrane losowo. Wyrok jest prawomocny. – Sędzia stuka młotkiem.

Sala jest pełna, proces pokazowy. Dziesiątki dziennikarzy zaczyna wysyłać do swoich redakcji notkę, która zapewne stanie się newsem dnia na stronie trzeciej, po wiadomościach o pryszczach jakiejś gwiazdy.

Nie interesuje mnie to, swoje zrobiłem, sprawiedliwości stało się zadość. Jest tylko jednak rzecz, która tkwi niczym zadra w mojej głowie.

Kolejny sukces wymiaru sprawiedliwości – myślę, a Wellneck uśmiecha się zagadkowo, co dalej nie daje mi spokoju.

Widzę, że wszyscy rzucili się do wyjścia, więc czekam spokojnie i wychodzę dopiero po kilkunastu minutach.

– Gratulacje. – Przed salą rozpraw podchodzi do mnie mój szef i ściska mi rękę.

– Tak sobie myślę, że może on wiedzieć, gdzie zostanie przeniesiony.

– Ale…

– …to oznacza, że może się przygotować.

– Posłuchaj mnie. – Łapie mnie za ramię i przesuwa w kąt widząc, że ktoś może nas podsłuchać. – Jesteś dobrym pracownikiem, a przede wszystkim moim kumplem. Mówiłem, żebyś odpuścił. Po prostu weź kilka dni urlopu i zejdź z celownika. Nawet jeśli Nagrania Johna miały jakiegoś opiekuna, to mleko się rozlało. Winni zostali osądzeni. Finito. – Pokazuje poziomy ruch ręką, jakby coś odcinał.

– Ale szefie…

– The end. Którego słowa rozumiesz?

– Po pierwsze w trakcie przesłuchania powiedział, że ma w dupie, co z nim będzie. – Wyliczam na palcach. – A teraz na sali, sam pan widział. Każdy normalny człowiek by się załamał, a on pokazał, jakby jechał na wakacje.

– Nie kwestionuj najbardziej niepodważalnej i humanitarnej metody wykonywania kary śmierci, bo naprawdę będziesz miał kłopoty. – Jest autentycznie przerażony. – Wiesz, że skazańcy dostają ledwie kilka sekund i są z całą pewnością zabijani w takim miejscu, żeby ślad po tym nie pozostał. Pola wojen światowych, WTC, i tak dalej. Odpuść.

– Tak szef! – mówię energicznie, choć nie jest mi do śmiechu.

 

I don't wanna die. I sometimes wish I'd never been born at all”

– Inspektor Kot? – Podnoszę wzrok z ekranu telefonu na dwóch panów, z których jeden błyska odznaką.

– Tak.

– Sekcja wewnętrzna. Jest pan aresztowany. W pańskim komputerze znaleziono pornografię dziecięcą.

– Ale…

– To pański komputer?

– Tak.

– Czy ktoś inny ma do niego dostęp?

– Nie.

– No sam pan widzi. Takie bezeceństwa. – Wyższy z nich kręci głową. – Dowody są niepodważalne. Zapraszamy z nami.

Zastanawiam się szybko, o jaką sprawę chodzi. Najbardziej prawdopodobne jest to, że sprawa Nagrań trafiła do niepożądanych uszu. Nie podejrzewam szefa, bo znamy się od lat. Rozglądam się po biurze, w którym nie ma zbyt wielu pracowników. Nie chcę robić scen, więc tylko zbieram swoją kurtkę i kiwam głową smutnym panom.

 

***

 

– Sprawa numer tysiąc dziewięćdziesiąt jeden. Proszę wstać. – Woźny wygłasza swoją formułkę, po której wszyscy na chwilę wstają.

– Zostaje pan skazany. – Patrzę zaszokowany na sędziego, który po przedstawieniu dowodów i trzydziestu sekundach orzeka wyrok i najwyraźniej ma w dupie, co robi. Dla niego to tylko trzask młotka i powrót do młodej dziwki kupionej przez korporacje, a dla mnie tragedia. – Następny.

Nie wygląda to tak jak na wcześniejszych rozprawach, w których uczestniczyłem. Sala jest mała, ja jestem ubrany w pomarańczowy uniform, obok mnie siedzi jakiś prawnik z urzędu. Śmierdzi mi to na kilometr podpuchą. Nie pozwolono mi zadzwonić i byłem umieszczony w oddzielnej celi, w której nie wyłączono nawet światła na noc. Czuję, że chcieli mnie odseparować, i jakoś mnie to nie obchodzi, co sugeruje też jakieś środki uspokajające.

Nie widzę swojego szefa i nie wiem, czy jego dopadli.

Jestem w głębokim szoku i nie słyszę nawet, gdy woźny mówi:

– Sprawa tysiąc dziewięćdziesiąt dwa.

Obok niego leży gazeta, która donosi:

„W procesorach Intela znaleziono kolejną lukę, która pozwala na dowolne manipulowanie danymi. Haker o pseudonimie letnI znowu uderzył i zapowiedział kolejne publikacje.”

 

***

 

– Czy skazany ma jakieś ostatnie słowo?

Milczę, bo nie chcę dawać swoim przeciwnikom satysfakcji. Nie od dzisiaj wiadomo, że to wygrani piszą historię i nie ma co się upodlać, gdy coś jest przegrane. Lepiej być męczennikiem za sprawę.

– Rozumiem, proszę zaczynać. – Słyszę po minucie.

Otwierają się przede mną drzwi do małego pomieszczenia, które chwilę przedtem wysterylizowano ogniem. Wchodzę w czerwonym plastikowym okryciu i odwracam się, patrząc na zamykające się drzwi z pionową wąską szybą.

– Turbiny główne, dziesięć procent. – Kobiecy głosy zaczyna informować o stanie systemu, a do mnie zaczyna docierać, że to nie jest symulacja. – Turbiny pomocnicze, dwadzieścia procent. Trzydzieści. Czterdzieści. Pięćdziesiąt…

Odliczanie trwa, i choć nie widać żadnych piorunów, to zaczynam czuć się jak przed burzą. Ręce mi drżą, ale nadal stoję.

– …Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto. Siedem sekund, sześć sekund, pięć sekund, cztery sekundy, trzy sekundy, dwie sekundy, Turbiny, ognia…

 

Przeszłość

 

Leżę na drewnianych deskach i kątem oka widzę dziecko, może trzyletnie, ale ze skośnymi oczami. Odwracam się gwałtownie. Dziewczynka ucieka z krzykiem. Patrzę na papierowe ściany, niski sufit, brak mebli i masę drobnych robaczków napisanych najwyraźniej tuszem.

Chińczycy czy Japończycy.

Widzę mały zegar na ścianie i kalendarz.

6 sierpnia 1945 8:14, 6 sierpnia 1945 8:14. O Jezu.

Robi mi się gorąco. Wstaję, wychodzę przed ten dom i widzę małą pojedynczą kropkę na niebie, pojedynczy samolot, który wysoko na niebie szybuje niczym anioł zagłady.

– Boże przenajświętszy. – Wiem, czym to pachnie.

Padam na ziemię i kulę się oczekując na to, co zaraz nastąpi.

Czy powiadomić ich o drugiej bombie w Nagasaki?

Już wiem, co będę robić. Nie wiem, czy pierwszy jest błysk czy huk. Świat wokół płonie. Chcę żyć jak nigdy wcześniej.

Nagrania Johna – czyż nie brzmi to wspaniale? – choć to surrealistyczne, to mój mózg broni się przed nieuchronnym I chyba będzie trzeba nakręcić kilka filmów. Jeden z nich mógłby się nazywać Jeszcze raz Pearl Harbor.

 

Teraźniejszość

 

„I want to break free, I want to break free, I want to break free from your lies”

Kolejna zmięta kartka ląduje odbijając się od ściany.

Wiem, że coś w tym światem jest nie tak. Kochałem i kocham Jenny, ale czuję, że coś mnie trzyma w kleszczach i nie pozwala iść do przodu.

Co i dlaczego?

 

2 Raz–dwa, raz–dwa, raz–dwa.

3 Trzy.

4 Dziękuję konstablu. Wiem co jest po dwa.

5 Konstablu, przeprasza, że przerywam.

6 Ale mamy rodzaj skargi na hałas

7 Od kobiet z Belgii.

8 Queen działa.

9 Jej wysokość Queen!

Koniec

Komentarze

Tomaszu, dwa teksty jednego dnia to nie jest dobry sposób, aby zwrócić na siebie uwagę, zwłaszcza w Twoim przypadku, jako że nie masz zwyczaju czytać opowiadań innych użytkowników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Tomaszug.

 

Odnośnie przedmowy.

Złośliwość: a jeśli ja będę miała lepszy nastrój, pewnie wrócę i przeczytam uważniej. „Coby” – zwróć uwagę na znaczenie, w tym przypadku rozłącznie.

 

Tekst.

Zaczynasz po angielsku, bo… przyczyna nieznana. Z pierwszej sceny – constable lub konstabl, brak uzasadnienia, aby stosować naprzemiennie, nawet jeśli domyślam się, dlaczego. No i z całego serca dziękuję za przypisy! Poprawności zdań w obcym języku nie będę sprawdzała.

 

Sf – jest.

Fabuła – jest. Interesująca.

Bohater – jest. Krótka charakterystyka: nieudacznik z pretensjami do świata; powtarzający się tekst:„życie jest gówno warte”. Postać schematyczna, lecz wlałeś w nią życie.

Poprawność zapisu – trochę jeszcze by się znalazło.

Dialogi – tekst składa się w dużej mierze z dialogów. Są niezłe.

 

Pozdrawiam.

piątkowa asylum

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ten tekst IMO jest zdecydowanie lepszy od poprzedniego. Widać wyraźnie zarysowaną fabułę, ciekawy problem, głównego bohatera, który wzbudza sympatię. Interesujący pomysł z podzieleniem opowiadania na fragmenty według kolejnych linijek piosenki. Przyczepę się, że bohater to typowy glina, w końcówce zabrakło mi twista, ale ogólnie niezły tekst.

Dziękuję za uwagi, za wszystko inne serdecznie żałuję, proszę o wybaczenie.

Wybaczone.  :-)

Za tekst związany z muzą wiele mogę znieść. Ten był niezły.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

O, i tu jest pomysł. Z nawet-nawet wykonaniem.

Bohater przypadł mi do gustu – nie muszę go lubić; ważne, żeby miał w sobie odrobinę życia. A ten ma. Sam zaś motyw SI tworzących utwory jest arcyciekawy, zwłaszcza w kontekście tworzenia niejako “pod styl” dawnego zespołu. 

Fabuła przyzwoita, nie wbiła mnie w podłogę, ale zachęcała do czytania dalej. Był tu pomysł i został zrealizowany.

Podsumowując: coś tu wybuchło na niebie :) Nadal jednak

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Podobała mi się historia. Fajny pomysł na przestępstwo, to mi zagrało.

Kara śmierci wydaje mi się przekombinowana. Są tańsze sposoby.

Nie bardzo widzę powód, dla którego pierwsze wypowiedzi są po angielsku. Co się stało z pierwszym przypisem?

Babska logika rządzi!

Finklo, ogólnie dziękuję za Twoją uwagę – pierwszy przypis był oryginalnie w tytule, a… wypowiedzi mają odtwarzać to co się działo wtedy na stadionie.

Nowa Fantastyka