- Opowiadanie: Lech - Srebrzysty algorytm

Srebrzysty algorytm

Sre­brzy­sty al­go­rytm

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Wiktor Orłowski, Finkla

Oceny

Srebrzysty algorytm

Gdy Józef Ko­wal­czyk, urzęd­nik ma­gi­stra­tu, obu­dził się w so­bo­tę, po do­brze prze­spa­nej nocy, zo­ba­czył na ścia­nie dziw­ną ara­be­skę. Srebr­ne za­wi­ja­sy wiły się po żół­tej ścia­nie ni­czym węże, ale w od­róż­nie­niu od nich roz­dzie­la­ły się, krę­ci­ły pętle i po­now­nie łą­czy­ły w jeden stru­mień. Prze­tarł oczy i spoj­rzał jesz­cze raz. Nie­ste­ty, wzory dalej ko­tło­wa­ły się na po­kry­tym starą farbą murze. Opadł na po­dusz­kę, za­sło­nił oczy dłoń­mi. Prze­krę­cił szyję w lewo i prawo, pod­niósł się – nadal z za­sło­nię­ty­mi ocza­mi – i po­trzą­snął głową. Po­wo­li odjął dło­nie, otwo­rzył po­wie­ki. Wzór nie znik­nął. Wciąż wił się wę­żo­wy­mi pół­ko­la­mi.

Ze­rwał się z łóżka i wy­biegł z sy­pial­ni. Przez salon i ko­ry­tarz wpadł do kuch­ni, nalał sobie szklan­kę wody. Wypił ją dusz­kiem. Ro­zej­rzał się po ścia­nach. Tu wszyst­ko było nor­mal­nie.

Wró­cił do sa­lo­nu, pod­szedł do progu sy­pial­ni. Zaj­rzał do środ­ka i szyb­ko za­mknął drzwi.

Usiadł na ka­na­pie, po­sta­wił przed sobą na ławie lap­to­pa. Klik­nął pasek ad­re­su prze­glą­dar­ki, przy­go­to­wał palce, by wpi­sać wy­szu­ki­wa­ną frazę, która w ciągu ułam­ków se­kund miała po­pę­dzić na ser­we­ry Go­ogle i wró­cić z wy­ni­ka­mi wy­szu­ki­wa­nia. Ale co miał wpi­sać? Jak to na­zwać?

„Srebr­ne esy-flo­re­sy na ścia­nie” – wy­stu­kał. Po­ja­wi­ły się re­kla­my tapet, fo­to­ta­pet, na­kle­jek na ścia­nę, a nawet ko­cy­ków dla dzie­ci. Klik­nął link do dru­giej stro­ny wy­ni­ków. Kiedy ostat­nio to robił? Chyba kil­ka­na­ście lat temu. Dalej nic. Miał wra­że­nie, że nie­spo­dzie­wa­ne wzor­ki na ścia­nie coś mu przy­po­mnia­ły. Coś, o czym dawno za­po­mniał. Ale co?

Kli­kał środ­ko­wym przy­ci­skiem myszy, otwie­ra­jąc w no­wych za­kład­kach trze­cią i czwar­tą stro­nę wy­ni­ków.

 

 

***

 

 

W po­nu­rym gma­chu pa­no­wał spo­kój – pra­cow­ni­cy jesz­cze się nie zja­wi­li. Za jakiś czas roz­świe­tlą po­ko­je bla­skiem ża­ró­wek i wy­peł­nią ko­ry­ta­rze sza­lo­ną bie­ga­ni­ną z pa­pie­ra­mi.

Jeden pokój za­wsze był spo­koj­ny, ciem­ny. Każdy, kto koło niego prze­cho­dził, przy­śpie­szał kroku.

 Gdy Józef, sie­dząc w swoim miesz­ka­niu, klik­nął link do pią­tej stro­ny wy­ni­ków, w ciem­nym po­ko­ju za­świe­ci­ła się lamp­ka.

 

 

***

 

 

Koło je­de­na­stej ru­szył się z sa­lo­nu do kuch­ni, zro­bić kawę. Z kub­kiem w dłoni wy­szedł na długi, wspól­ny bal­kon, cią­gną­cy się przez całą sze­ro­kość tyl­nej ścia­ny, aż do są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Wy­chy­lił się przez ba­rier­kę i spoj­rzał w dół. Ciem­na stud­nia po­dwór­ka, le­żą­ce­go po­mię­dzy kil­ko­ma sta­ry­mi bu­dyn­ka­mi, była brud­na jak zwy­kle. Prze­spa­ce­ro­wał się po bal­ko­nie, mi­ja­jąc wej­ścia do in­nych miesz­kań, aż do­szedł do ostat­nich drzwi, pro­wa­dzą­cych do miesz­ka­nia Woź­nia­ka. Zo­ba­czył nie­ogo­lo­ną gębę są­sia­da, sie­dzą­ce­go nad miską zupy. Nie lubił go. Woź­niak miesz­kał w są­sied­niej ka­mie­ni­cy, więc na szczę­ście nie spo­ty­kał go na klat­ce scho­do­wej. Są­siad pod­niósł wzrok, ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły. Ko­wal­czyk szyb­ko wró­cił do swo­jej kuch­ni.

 

Usły­szał pu­ka­nie. Było gło­śne, nio­sło się po całym miesz­ka­niu. Prze­szedł do wą­skie­go, dłu­gie­go przed­po­ko­ju i otwo­rzył drzwi. Dwóch typów, w czar­nych płasz­czach i ka­pe­lu­szach, we­pchnę­ło się do środ­ka. Nie zdą­żył za­re­ago­wać. Mniej­szy z in­tru­zów za­mknął za sobą drzwi. Wyż­szy wy­cią­gnął jakąś le­gi­ty­ma­cję, mach­nął nią Jó­ze­fo­wi przed nosem, wsa­dził z po­wro­tem do kie­sze­ni i za­py­tał:

– Józef Ko­wal­czyk?

– Tak – od­po­wie­dział od­ru­cho­wo.

– Józef, jasne – mruk­nął ten mniej­szy, oglą­da­jąc żółtą ta­pe­tę w de­li­kat­ne białe wzor­ki. 

Urzęd­nik od­ru­cho­wo po­dą­żył wzro­kiem tam, gdzie pa­trzył mały. Zro­bi­ło mu się głu­pio, tak bar­dzo, że za­po­mniał na chwi­lę o dziw­nej sy­tu­acji, w któ­rej się znaj­do­wał. Ta­pe­ta w przed­po­ko­ju była brud­na i po­prze­cie­ra­na, miała tłu­ste plamy. Nie zmie­niał jej, odkąd oj­ciec ją przy­kle­ił, lata temu. Ile? Dzie­sięć? Pięt­na­ście?

Józef otrzą­snął się. 

– Ale o co cho­dzi, tak w ogóle? – za­py­tał. Cof­nął się dwa kroki. Zlu­stro­wał przy­by­szy wzro­kiem. Jeden z nich, znacz­nie niż­szy od niego, mógł mieć metr sześć­dzie­siąt wzro­stu. Na oko dał mu pięć­dzie­siąt lat. Pła­ską, sze­ro­ką twarz prze­ci­na­ła uko­śna bli­zna. Drugi in­truz, wy­so­ki i szczu­pły, był nie­wie­le młod­szy. Spod ka­pe­lu­sza wy­sta­wa­ły mu cien­kie, ja­sno­słom­ko­we włosy, spa­da­ją­ce na lisią twarz.

– Pan pój­dzie z nami – po­wie­dział wyż­szy bez­barw­nym gło­sem. Mówił sta­now­czo, ale spo­koj­nie, pe­wien, że nie na­po­tka oporu, a Józef wy­ko­na jego po­le­ce­nie bez sprze­ci­wu.

Niż­szy od­wró­cił się i wy­szedł na klat­kę scho­do­wą. Blon­dyn ge­stem wska­zał Ko­wal­czy­ko­wi drzwi.

– Do­brze, tylko włożę buty – po­wie­dział Józef.

Schy­lił się, się­gnął w kie­run­ku szaf­ki. Ugiął ko­la­na. Na­głym ru­chem wy­sko­czył w górę i w bok, ce­lu­jąc bar­kiem w brzuch wy­so­kie­go. Tra­fił, mocno. Męż­czy­zna jęk­nął, za­to­czył się na ścia­nę, ude­rzył w nią po­ty­li­cą i jęk­nął znowu. Niż­szy, sto­ją­cy na ko­ry­ta­rzu, od­wró­cił się i pró­bo­wał zro­zu­mieć, co się dzie­je.

Józef rzu­cił się w głąb miesz­ka­nia. Wpadł do kuch­ni. Ledwo za­ha­mo­wał na śli­skiej pod­ło­dze, od­wró­cił się, za­trza­snął drzwi. Po­pa­trzył pod klam­kę – klucz na szczę­ście tkwił w zamku. Prze­krę­cił go i wy­biegł przez dru­gie drzwi, pro­wa­dzą­ce na długi bal­kon. Wbiegł do miesz­ka­nia Woź­nia­ka, który nawet nie zdą­żył się ode­zwać, gdy Józef prze­biegł przez jego kuch­nię, potem przed­po­kój i wy­biegł z miesz­ka­nia na klat­kę scho­do­wą są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Zbiegł na dół. Na par­te­rze rzu­cił się w kie­run­ku drzwi wyj­ścio­wych, pro­wa­dzą­cych na ulicę – i zde­rzył się z dwoma fa­ce­ta­mi w czar­nych płasz­czach.

– Jakim cudem? – prze­szło mu przez myśl, zanim do­się­gnął go cios w brzuch. Zgiął się od­ru­cho­wo, a in­tru­zi skuli mu ręce na ple­cach i za­wle­kli do wiel­kie­go czar­ne­go sa­mo­cho­du, z sze­ro­kim błysz­czą­cym gril­lem i ro­syj­skim na­pi­sem na przed­nim błot­ni­ku.

 

 

***

 

 

 

– Józef… Oczy­wi­ście. – po­wie­dział męż­czy­zna sie­dzą­cy za ma­syw­nym, dę­bo­wym biur­kiem. Za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. – Wy wszy­scy mó­wi­cie, że na­zy­wa­cie się Józef. Nawet za­czę­li­śmy was ozna­czać ko­lej­ny­mi li­te­ra­mi. Józef A, Józef B i tak dalej. Ty je­steś je­de­na­sty.

– Ja na­praw­dę mam na imię Józef! Od uro­dze­nia! Mo­że­cie to spraw­dzić. W domu zo­stał mój dowód i prawo jazdy. 

– Dowód – prych­nął męż­czy­zna. – Mamy tu twoją tecz­kę. – Uniósł w górę gruby, po­żół­kły fol­der. – No więc, mów co wiesz.

– Ale ja… – urwał. Nie wie­dział co po­wie­dzieć, o co za­py­tać.

– No co, teraz nie je­steś taki mądry?

Męż­czy­zna strzep­nął nie­dba­le po­piół z pa­pie­ro­sa do krysz­ta­ło­wej po­piel­nicz­ki, sto­ją­cej na dziw­nym małym sto­li­ku. Mebel ten, po­sta­wio­ny obok biur­ka, tak by prze­słu­chi­wa­ny mógł go wi­dzieć, miał sześć nóg, zwę­ża­ją­cych się ku do­ło­wi. Z nóg wy­sta­wa­ły dziw­ne wy­pust­ki. Z ob­łe­go, czar­ne­go blatu, pa­da­ją­ce świa­tło wy­do­by­wa­ło nie­bie­skie od­bla­ski. Wąska bruz­da dzie­li­ła po­wierzch­nię na dwie nie­sy­me­trycz­ne czę­ści. Więk­szą do­dat­ko­wo prze­ci­na­ła lekko za­ry­so­wa­na linia, pro­sto­pa­dła do tej pierw­szej. 

Józef nie wi­dział do­kład­nie, ale po dru­giej stro­nie sto­li­ka coś wy­sta­wa­ło, ja­kieś dwa druty czy też… 

Czuł­ki? – po­my­ślał. – Nie, to nie­moż­li­we. 

Po­czuł że ktoś łapie go za ramię, po chwi­li zna­lazł się na ko­ry­ta­rzu. Dwóch dra­bów w czar­nych płasz­czach za­pro­wa­dzi­ło go wprost do piw­ni­cy bu­dyn­ku.

Długo szli za­tę­chły­mi ko­ry­ta­rza­mi, roz­świe­tlo­ny­mi sła­by­mi ża­rów­ka­mi, wi­szą­cy­mi na ka­blach pro­sto z be­to­no­we­go su­fi­tu.

W końcu wrzu­ci­li go do celi. Upadł na wil­got­ną pod­ło­gę, coś chrup­nę­ło mu w nad­garst­ku. Czar­ni za­mknę­li cięż­kie me­ta­lo­we drzwi. Za­wia­sy za­skrzy­pia­ły i uci­chły.

– Co to ma być! Wy­puść­cie mnie! Nie macie prawa! – krzy­czał jesz­cze długo po ich odej­ściu.

Po kilku go­dzi­nach – nie wie­dział, ile czasu do­kład­nie mi­nę­ło, może na­sta­ła już noc, a może do­pie­ro wie­czór – przy­nie­sio­no mu je­dze­nie. Straż­nik w sza­rym mun­du­rze otwo­rzył małe drzwicz­ki i wsu­nął dużą miskę, pełną pa­ru­ją­cej brei z ma­ka­ro­nem.

– Kto mnie tu kazał za­mknąć?! – krzyk­nął Józef. – Chcę się z nim wi­dzieć! Wy­puść mnie!

– Oj, chło­pie, nawet nie wiesz, o co pro­sisz. I nie, on cię nie przyj­mie, przy­naj­mniej na razie. Mu­sisz cze­kać. – po­wie­dział i za­mknął z hu­kiem za­su­wa­ne drzwicz­ki.

Józef po­ło­żył się na pry­czy. Była nawet dość po­rząd­na, wpraw­dzie twar­da i wąska, ale w miarę czy­sta. Nie śmier­dzia­ła. Po­wie­ki mu cią­ży­ły. Za­mknął oczy. Ock­nął się po ja­kimś cza­sie. Nie wie­dział jak długo spał, ale ręka, na któ­rej oparł głowę, zdrę­twia­ła.

Ro­zej­rzał się. Prze­tarł oczy i pró­bo­wał sku­pić wzrok na ścia­nie.

Znowu to samo. Srebr­ne krzy­we wy­gi­na­ły się, skrę­ca­ły, ob­ra­ca­ły. Tym razem wi­dział też linie pro­ste, prze­ci­na­ją­ce krzy­we w dwóch lub trzech punk­tach. Punk­ty były wy­raź­nie za­zna­czo­ne wiel­ki­mi czer­wo­ny­mi krop­ka­mi, i cza­sa­mi bły­ska­ły ja­snym świa­tłem – wtedy krzy­wa zni­ka­ła, a jej miej­sce zaj­mo­wa­ła inna.

Przy­po­mnia­ły mu coś. Coś, o czym oj­ciec mówił mu wiele lat wcze­śniej, nie­dłu­go przed znik­nię­ciem. Opu­ścił ich nagle, bez po­że­gna­nia. Matka mó­wi­ła, że pew­nie uciekł do innej. Potem mu­sie­li ra­dzić sobie sami, z bra­tem i matką. Zmar­ła na raka rok póź­niej. Zo­sta­li sami, gdy on miał sie­dem­na­ście lat, a Grze­siek dwa­dzie­ścia. Brat nie­dłu­go potem wy­pro­wa­dził się i za­miesz­kał z na­rze­czo­ną. Teraz mają już trój­kę dzie­ci.

Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, co oj­ciec mu mówił. Jak to się na­zy­wa­ło? Po­tarł skro­nie. Nic. Pod­szedł do muru. Ude­rzył czo­łem w ścia­nę. Była dziw­nie mięk­ka, ale usły­szał dzwo­nie­nie w uszach, a przed ocza­mi zo­ba­czył ko­lo­ro­we plamy. Upadł. Po­wlókł się po pod­ło­dze i po­ło­żył na pry­czy. Po chwi­li pod­niósł głowę. Tak! TAK! Już pa­mię­tał! Wspo­mnie­nie wró­ci­ło jak fala przy­pły­wu, wszyst­kie ele­men­ty zna­la­zły się na swoim miej­scu. Krzy­we elip­tycz­ne. Co mówił oj­ciec? Że są uży­wa­ne do szy­fro­wa­nia. I co jesz­cze? Że wszy­scy mają je w gło­wie, ale nikt ich nie widzi. We śnie mózg prze­twa­rza krzy­we, jak pra­cu­ją­cy bez wy­tchnie­nia kom­pu­ter. Rano nic się z tego nie pa­mię­ta. Ale wy­ni­ki są. Gdzieś. Al­go­rytm prze­twa­rza­nia krzy­wych? Brak pro­ste­go al­go­ryt­mu. Wszyst­ko opar­te na sie­ciach neu­ro­no­wych. Al­go­rytm więc tam jest, tylko nie­jaw­ny, ukry­ty, roz­pro­szo­ny, a sieć neu­ro­no­wa prze­cho­wu­je go, gdzieś wśród stu mi­liar­dów ko­mó­rek. Naj­do­sko­nal­szy zbu­do­wa­ny dotąd kom­pu­ter. Każdy ma go w gło­wie, a przez śred­nio osiem go­dzin dzien­nie nie może z niego ko­rzy­stać.

– A kto go wtedy używa – grzmiał oj­ciec, wska­zu­jąc pal­cem w górę – no kto?

Ale dla­cze­go Józef wi­dział te krzy­we po obu­dze­niu? Prze­cież inni ich chyba nie widzą? Oj­ciec mówił coś jesz­cze, o ge­nach i błę­dzie ko­do­wa­nia bia­łek. Szko­da, że wtedy nie słu­chał, uwa­ża­jąc że to bre­dze­nie sta­re­go pier­ni­ka. Kto by trak­to­wał serio wy­wo­dy o ja­kichś tam sre­brzy­stych al­go­ryt­mach.

Miał wra­że­nie, że minął ty­dzień, zanim drzwi do celi po­now­nie się otwo­rzy­ły. Dwóch typów w czer­ni we­szło do środ­ka.

– No chodź – po­wie­dział ten niż­szy. – Chodź, chodź. Bę­dzie faj­nie, zo­ba­czysz. A jak z tobą skoń­czy­my, to…

 

 

***

 

Grze­gorz przy­szedł do szpi­ta­la w po­nie­dzia­łek.

– Hej bra­chu – po­wie­dział – jak się masz?

Józef po­pa­trzył na niego tępo. Potem spiął się i szarp­nął krę­pu­ją­ce go pasy. Nic to nie dało. Opadł na prze­po­co­ną po­ściel.

– Krzy­we – wy­szep­tał. – Krzy­we elip­tycz­ne. Tam, na ścia­nie. A jak się przyj­rzysz, to za nimi…

– Młody, tam nic nie ma

– Patrz! Przyj­rzyj się! Wytęż wzrok. Na pewno je wi­dzisz. Takie srebr­ne… ru­sza­ją się…

Grze­gorz wes­tchnął.

– Nie za­czy­naj­my tego znowu. Prze­cież od kilku mie­się­cy było już le­piej, już ich nie wi­dzisz.

– One tam są. Ci dra­nie pró­bo­wa­li mi wmó­wić, że ich nie ma, ale one są.

Grze­gorz ukrył twarz w dło­niach. 

– Józek, mó­wi­łem ci, nie było żad­nych „drani”. Ostat­nio, jak roz­ma­wia­łeś z dok­to­rem Löwy, mó­wi­łeś prze­cież, że po pro­stu prze­wró­ci­łeś się i wal­ną­łeś o kant stołu. No i po­pa­rzy­łeś kawą.

– Jaką kawą! Oni mnie tor­tu­ro­wa­li! Ten duży i ten kur­du­pel!

Grze­gorz wstał, od­wró­cił się, naj­dy­skret­niej jak po­tra­fił wy­tarł oczy. Wie­dział, że nawet tu może być ob­ser­wo­wa­ny. Szyb­ko omiótł wzro­kiem oto­cze­nie. Nie za­uwa­żył wy­jąt­ko­wo du­że­go ka­ra­lu­cha, ukry­te­go pod szaf­ką.

– Nie, młody – po­wie­dział ła­god­nie – wy­da­wa­ło ci się. A na ścia­nie nic nie ma. Po­pro­szę pie­lę­gniar­kę, da ci coś na sen, od­pocz­niesz. Muszę już iść. 

Wy­szedł na ko­ry­tarz, za­mknął za sobą drzwi. Oparł się o ścia­nę. Od­dy­chał cięż­ko. Ro­zej­rzał się. Gruba pie­lę­gniar­ka prze­cho­dzi­ła obok, za­pa­trzo­na w nie­sio­ne pa­pie­ry. Gdy ode­szła na bez­piecz­ną od­le­głość, osu­nął się na brud­ną pod­ło­gę. Pod­cią­gnął nogi, objął ko­la­na rę­ka­mi. Pró­bo­wał opa­no­wać drże­nie.

– Józek… Bra­cisz­ku… – wes­tchnął, wal­cząc ze łzami – Dla­cze­go dałeś im się zła­pać?

Za­mknął oczy, by nie wi­dzieć sre­brzy­stych wzo­rów na ścia­nie. 

Po chwi­li wy­pro­sto­wał się, otrzą­snął. Otarł łzy rę­ka­wem ma­ry­nar­ki i pew­nym kro­kiem wy­szedł przed szpi­tal, na za­la­ny słoń­cem par­king. 

Dwóch męż­czyzn w czar­nych płasz­czach, ukry­tych w cie­niu drze­wa, ob­ser­wo­wa­ło go uważ­nie.

Koniec

Komentarze

Kafkowski klimat i scenografia, nawet mi się podobały. Fabuła i intryga, też niczego sobie. Miejscami jednak przegadane i co najgorsze, zakończenie takie bardzo płaskie i nijakie.

Poniżej kilka uwag:

 

– nadal z zasłoniętymi oczami –

Zupełnie niepotrzebne wtrącenie

Kliknął pasek adresu przeglądarki,

Coś mi tu nie gra

która w ciągu ułamków sekund miała popędzić na serwery Google i wrócić z wynikami wyszukiwania.

A gdyby tak pominąć?

zaprowadziło go wprost do piwnicy budynku.

Jak to “wprost”

Z obłego, czarnego blatu, padające światło wydobywało niebieskie odblaski.

Ciekawe, czy to okaże się istotne dla fabuły

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Bardzo kafkowskie w założeniu. Generalnie jest nieźle, do pewnego momentu wręcz dobrze, choć potem napięcie trochę siada, fabuła się rozłazi, a tekst domyka bardzo przewidywalna scena. Ale generalnie to nie jest zły kierunek, w który można iść ze swoim pisaniem, a tekst wydaje się całkiem obiecujący.  

ninedin.home.blog

Nawiązania do stylu kafkowskiego bardzo na tak, natomiast akcja troszkę siada przy końcu. Jednak umiejętność wciągnięcia czytelnika w atmosferę bywa cięższa do nabycia niż popracowanie nad puentą, więc ogólnie jest z czego ten chleb piec smiley

Kurczę, fajna kafkowska inspiracja, rośnie sobie napięcie dzięki tajemniczym i niewyjaśnionym zdarzeniom i nagle ciach, trach, opowiadanie ucięte szpitalnym przebłyskiem. Ciąg dalszy nastąpi, za tydzień, tylko u nas! A teraz przerwa na reklamę…

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Podobało mi się Twoje opowiadanie i nie spodziewałam się takiego zakończenia :-) Zaintrygowały mnie te “esy floresy” :-)

Chociaż hasło „Kawka z Kafką” jest dla nas zbiorowym szyldem konkursowym i nie było przymusu, aby inspirować się twórczością pana Franza, w całkiem ciekawy sposób przetworzyłeś motywy „Procesu”. Nawiązania są dość oczywiste, ale i też nie mam poczucia, byś chciał je celowo kamuflować; całkiem podobało mi się to wyliczenie różnych Józefów. ;) Niezły pomysł na realizację hasła konkursowego – pojawiają się algorytmy, z bardzo ciekawą opcją ich geometrycznych przedstawień, i są one srebrzyste (choć ta srebrzystość jest tutaj raczej dodatkiem; gdyby arabeski były czarne, fuksjowe albo jakieś inne, nie zmieniłoby to w moim odczuciu nic dla spójności opowiadania. Ale czepiać się tego elementu nie będę, ponieważ, jak się rzekło, hasło konkursowe zrealizowane jest). Mam wrażenie, że opowiadanie można byłoby trochę rozwinąć, pogłębić atmosferę „spisku!” i paranoi; jedynie ślizgasz się powierzchni problemu zapętlenia w absurdzie i nierównej walki z aparatem, parę wyraźniejszych zwrotów akcji i pogłębienie frustracji bohatera w moim odczuciu by nie zaszkodziło, a miejsca jeszcze zostało. J W warstwie językowej elegancko, schludnie i sprawnie; znać rękę profesjonalisty.

Jeśli coś zaszwankowało, to moim zdaniem końcówka – wydała mi się trochę nazbyt pospieszna, urwana. Wymykasz się ramom raczej płaskiej puenty „A, dobra, to wariat, jemu się wszystko przywidziało”, natomiast wydaje mi się, że koniec lepiej by zagrał, gdyby motyw z inwigilacją teraz już brata (czyli metaforycznie – całego świata) został podany już dużo subtelniej, niedomówieniem.

Niezły tekst, fajnie, że skusił Cię konkurs! J

“Gdy Józef Kowalczyk, urzędnik magistratu, obudził się w sobotę, po dobrze przespanej nocy, zobaczył na ścianie dziwną arabeskę.”

 

Powyższe zdanie mogłoby spokojnie otwierać opowiadanie konkursowe na impersonatora Kafki.

Później Józef pije kawę! Fan-service, czy meta (fiction, oczywiście)?

Jeszcze później mamy istny kafkowy teatr, wraz ze wszystkimi rekwizytami.

Podwórko, klatka schodowa, gmach, mniejszy i większy, “– Józef, jasne”, podstępne pochwycenie, czułki.

 

Dobrym weirdem jest korzystanie z drugiej – i trzeciej, czwartej, piątej - strony w wyszukiwarce Google.

Reszta – za bardzo pokusiłeś się o kopię, nie oryginał. A szkoda, bo połączenie klasycznej niedoli z niedolą technologiczną brzmi co najmniej ciekawie. Dosłowność fabularna to jedno, jest jeszcze ta wynikająca ze zbytniego przesiąknięcia stylem “nieudolnego myślenia” – Józef przegrywa, zadaje sobie dziecinne, retoryczne pytania: “ale dlaczego..?”, “czego chcieli?”, “czy tak ma być?”; co samo nie ziębi, ale usilnie powielane, dla samego kurczowego trzymania się koncepcji (cudzej) zdecydowanie grzeje. Bezradność jest dosłowna, owszem kafkowa, lecz może tylko kafkowa? Esy i floresy ładne, choć znów… ale chyba wiesz, co chcę powiedzieć.

 

Dziękuję za udział w konkursie.

No, nastrój Kafkowy jest, nawiązania też.

Nie obraziłabym się za więcej wyjaśnień, ale to ja.

Zakończenie jakieś takie sobie. Ci, którzy zgarniają ludzi bez żadnego nakazu, potem przenoszą ich do ogólnodostępnych szpitali?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka