- Opowiadanie: Przemek95 - Starcie Żmij

Starcie Żmij

Cześć wszystkim, tu Przemek95.

Chciałbym zaznaczyć iż jest to mój pierwszy tekst jaki tu publikuje. Bardzo mi zależy na zdaniu osób które zechcą go przeczytać, i wydadzą swoją opinię na jego temat, niezależnie od tego jaka by ona nie była. Chcę w ten sposób poprawić swój warsztat pisarski i by wiedzieć co robię źle i jakich błędów na przyszłość nie popełniać.

Z góry dzięki za komentarze.

Oceny

Starcie Żmij

 

Drzewa zatrzeszczały złowieszczo pod naporem wiatru z zachodu, kiedy niewielka grupa zwiadowców z królestwa Astagar przemierzała w środku nocy ponury las. Przedzierając się przez plątaninę zarośli, korzeni wyrastających z ziemi, kamieni i gałęzi, oraz wszystkiego innego co zwykle znajdowało się w ściółce leśnej, nerwowo rozglądali się dookoła.

Co ja tu robię, zastanawiał się w duchu Tamard, wypatrując czujny, wzrokiem zbliżającego się w ich stronę niebezpieczeństwa. Nie dostrzegł nic poza zalegającą w lesie od kilku godzin ciemnością, lecz w żadnym wypadku to go nie uspokajało.

W powietrzu coś wisiało. Ciężko było określić jednoznacznie co to mogło być, lecz z pewnością nie była to tylko charakterystyczna woń lasu. Wszyscy zwiadowcy wyczuwali to od momentu opuszczenia bezpiecznych granic swego kraju, lecz ich własna duma sprawiała iż nie byli wstanie się tym z nikim podzielić. Było to nerwowe napięcie, które graniczyło ze strachem.

Tamard podzielał obawy swoich towarzyszy. Sam miał bardzo podobne. Była to jego pierwsza oficjalna misja jaka została mu przydzielona, pierwszy raz gdy opuścił ziemie bezpiecznego Astagaru i udał się z zadaniem infiltracji wskazanego przez jego władcę celu. Pierwsza oficjalna misja od samego Króla Astagaru. Była to nagroda za pomyślne ukończenie Szkoły Czarnych Żmij. Tamard chciał spisać się jak najlepiej, mają nadzieje na szybszy awans w hierarchii tejże kasty zabójców. Jednakże teraz, miał wielką ochotę opuścić to miejsce tak daleko jak to tylko możliwe.

Wszyscy wiedzieli bowiem, łącznie z nim samym, że nie znajdowali się na swoim terenie, gdzie to oni mogli rozdawać karty i dyktować zasady. Wcześniej, w czasie szkoleń, wielokrotnie zdarzało im się zwabiać cel w specjalnie przygotowane wcześniej miejsce, gdzie posiadali znaczną przewagę, z której nie wahali się korzystać na wszelakie sposoby. Zabójca z Czarnych Żmij, musi wykazywać się pewną dozą kreatywności, jeśli ma być naprawdę skuteczny, tak przynajmniej mawiali jego nauczyciele. Teraz jednak było inaczej. Teraz byli na terytorium wroga, i każdy nawet najmniejszy szelest, bądź nieodpowiedni ruch, mógł zdradzić ich obecność i sprowadzić nań pewną śmierć. I nie było to wcale czcze gadanie pijanych żołdaków zapijających się na śmierć w miejscowych domach rozpusty, czy opowieści starych pomarszczonych siwowłosych niań, czy bardów przemierzających kraj, opowiadających o straszliwych potworach żyjących na świecie i złych, potężnych mocach, które to zwykle miały na celu skuteczne zniechęcenie wszystkich do zwiedzania tych szczególnie nieprzyjemnych regionów, jakich było pełno na kontynencie. Był to fakt.

Ziemie niegdyś wspaniałego i potężnego – potężniejszego nawet niż Astagar – królestwa, jakie istniało tu dawnymi czasy, już od wielu tysięcy lat, owiane były złą sławą, która z pokolenia na pokolenie, stawała się tylko gorsza. Niegdyś należało one do potężnej rasy krasnoludów, a konkretnie do jednego z ich plemion zwanego Plemieniem Daldara, albo w ich ojczystym języku Grim Daldar. Teraz jednak ich dawne siedziby, wspaniały dwory i sale pokaźnych rozmiarów, ciągnące się w nieskończoność korytarze i skarbce większe i wspanialsze nawet od ludzkich stolic były opuszczone, zimne i martwe, a jedynymi istotami które jakkolwiek je zamieszkiwały, były dudniące odgłosy z głębin ziemi, wszelakie straszliwe i potworne w wyglądzie szkaradztwa a najczarniejszych mroków otchłani, oraz duchy dawnych mieszkańców tych ziem, którzy nie zaznali spokoju po śmierci. Tak przynajmniej, mawiali bardowie, stare siwe nianie i wiecznie zalani żołdacy.

Straszliwy to los, pomyślał Tamard na wspomnienie dusz krasnoludów które nie mogły udać się do zaświatów na wieczny spoczynek.

Przełknął ponownie gęstą ślinę. Rozejrzał się nerwowo wypatrując jakiś ruchów i starając się uchwycić uchem jakiś ruch czy dźwięk w okolicy, świadczący o tym, że ktoś ich obserwuje. Od dawna on i jego kompani mieli takie wrażenie, a im bardziej zbliżali się do celu, tym stawało się ono większe i bardziej intensywne, a każdy następny dzień okazywał się być gorszy od poprzedniego.

Ten okazał się być najgorszy ze wszystkich. Ciemność jaka zaległa nad lasem, sprawiała że poczuli dreszcz na całym ciele. Uczucie osaczenie towarzyszyło im bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a wrażenie, że coś podąża nieustępliwie ich śladem nie opuszczało ich nawet na chwilę, co doprowadzało część zwiadowców do szaleństwa. Tamard nie dziwił im się ani trochę. Sam był na skraju zdrowych zmysłów, ale nie mógł się teraz wycofać. Nie teraz. Nie w tym momencie, kiedy był tak bliski celu. Choć czuł wyraźniej niż wcześniej, jak jakaś tajemnicza, mroczna siła, powoli sunie miarowym tempem za nimi obserwując ich bacznie, dalej podążał drogą wytyczoną przez jego dowódcę.

Tamard pociągnął nosem. Był przerażony. Nie chciał tu być. Ze wszystkich miejsc akie do tej pory miał okazje zobaczyć i zwiedzić, to przerażało go najbardziej.

Nasłuchał się już w swoim życiu wielu bajek i opowieści, które wtedy wydawały mu się co najwyżej zabawne. Były wśród nich także i te traktujące o dawnym królestwie krasnoludów Plemienia Daldara, które u szczytu swej potęgi, dorównywało wspaniałością równie pradawnemu i legendarnemu krajowi ludzi, zwanym Angardarem, co w języku elfów, miało znaczyć Królestwo Darów. Jednakże mawiano, iż zostało przeklęte przez samych bogów, chcących ukarać jego mieszkańców, którzy z biegiem czasy stali się zbyt aroganccy, zachłanni, próżni i przepełnieni pychą. Boska kara jaka spadła na królestwo krasnoludów zadziałała i od tamtej pory już nikt nie przemierzał wielkich sal krasnoludzkich miast. Przynajmniej, nikt żywy. Po świecie zaś, szybko zaczęły krążyć opowieści o tym, jakoby każda osoba która zbliży się choćby na 60 mil do tych ziem, znikała bez śladu w tajemniczych okolicznościach, lub jeśli bogowie byli na tyle łaskawi, powracała, lecz jej umysł pozostawał strzaskany, a w oczach widniał obłęd, wygadując, a raczej wykrzykując przy tym bełkot, zwykle bez ładu i składu, lecz widok jaki temu towarzyszył oraz treść wypowiadanych przez nich zdań, były niekiedy tak przerażające, że nikt nigdy nie znajdował w sobie dość szaleńczej odwagi, by sprawdzić, czy choć mała część z tego co owi biedacy głosili była prawdą.

Tamard też nie miał na to ochoty. Zaklął cicho pod nosem. Najchętniej opuściłby ten las i te ziemie najszybciej jak tylko mógł. Był najszybszym członkiem Szkoły Czarnych Żmij, najbardziej elitarnej szkoły zabójców w Astagarze, jeśli nie na całym kontynencie. Już na pierwszym roku nauki, wykazywał się niezwykłą biegłością jeśli chodziło o szybkie i sprawne uśmiercanie wyznaczonych celów, wykradanie lub wyciąganie ważnych informacji z ust osób które te informacje posiadały, czy śledzenie i dociekanie gdzie ukrywa się poszukiwany człowiek lub przedmiot. O ile pod tymi względami posiadał jednak sporo rywali z którymi nie raz konkurował, o tyle jeśli chodziło o szybkość, nikt nie mógł się z nim równać. Nikt nie biegał tak jak on. Nikt nie poruszał się tak jak on. Nikt nie skakał po dachach budynków tak jak on. Nikt nigdy nie był wstanie go dogonić. Nazywany był z tego powodu Długonogi. Podobało mu się przezwisko – Tamard Długonogi. Wszystko to sprawiło, że ukończył całe trening Czarnych Żmij w zaledwie trzy lata, co było nie lada osiągnięciem. Nie mógł potem doczekać się swojej pierwszej misji. Chciał by była jak najwyższej rangi. Chciał się wykazać. Pragnął udowodnić swoją wartość. Przed wstąpieniem do Zakonu Czarnych Żmij, był zaledwie bezdomnym nastolatkiem, jakich pełno było w jego królestwie. Każdy dzień był dla niego walkę o przeżycie, a jego ambicje ograniczały się głównie do zdobycia kolejnego posiłku i unikania za wszelką cenę grup bandytów, którzy ograbiliby go i najpewniej zabili na miejscy podrzynając gardło. Dorastając w takim środowisku, uciekając niezliczoną ilość razy przed strażą miejską i innymi panoszącymi się po mieście szumowinami, Tamard nauczył się, jak się poruszać sprawnie po mieście, jak i pozbawiać majątku ludzi, tak by ci tego nie zauważyli. Jednakże nieco ponad trzy lata temu, został dostrzeżony, przez jedną z kapitanów Czarnych Żmij. Kobieta ta ujrzała w nim coś, czego on sam nawet w sobie nie dostrzegał. Od tamtej pory znalazł w swoim dotychczas paskudnym i pozbawionym perspektyw na przyszłość życiu cel, któremu pragnął się poświęcić. Chciał służyć Astagarowi, najlepiej jak tylko mógł. Chciał za niego walczyć, przelewają krew jego wrogów. Pragnął go chronić bez względu na wszystko.

W końcu jego życzenie miało się spełnić. Mógł się wykazać. Gdy kilka tygodni temu stał wraz ze swoimi towarzyszami broni przed masywnymi, dębowymi, okutymi ciężkim metalem drzwiami komnaty ich króla, miał wrażenie, że zaraz eksploduje z wrażenia i niecierpliwości. Nie mógł się doczekać, gdzie wyśle go jego władca. Jego entuzjazm po usłyszeniu gdzie ma się udać, opadł równie gwałtownie co niemal pionowe wody wodospadu, jaki zdarzyło mu się kiedyś oglądać. Pierwszą misją jaką mu powierzono, miał być zwiad w dawnym królestwie krasnoludów.

Po lesie przetoczyło się pohukiwanie sowy. Tamard wraz ze swymi towarzyszami–zabójcami wyciągnęli swój oręż najszybciej jak tylko potrafili i zamarli w bez ruchu, w oczami zwróconymi w ciemny, złowrogi las. Panowało wśród nich narastające, nerwowe napięcie, które mogło wybuchnąć w każdej chwili. Mieli tego lekki przedsmak. Każdy nawet najmniejszy odgłos i ruch sprawiał, iż zatrzymywali się gwałtownie w miejści, gotowi stawić czoło niebezpieczeństwu, które jednak nie nadchodziło. A to doprowadzało część z nich do szaleństwa.

Tamard otarł grzbietem dłoni czoło, mokre od potu.

W lesie w którym mieli nieprzyjemność się znajdować, panowały całkowite ciemności, jakby ktoś zarzucił gruby czarny całun nad koronami potężnych drzew, przez które światło gwiazd i księżyca nie było wstanie się przedostać. To sprawiało, że cała grupa z Tamardem włącznie, miara wrażenie jakby przemierzała nie las w środku nocy, lecz nieprzenikniony mrok w podziemiach świata, o których krążyły jeszcze straszliwsze opowieści, niż te traktujące o Daldarze.

Dźwięki wydawane przez las, także potęgowały i tak panujący wśród zabójców wielki niepokój i uczucie osaczenia. Piski ptaków, pohukiwanie sów w koronach drzew, szelest liści, odgłosy łamanych w oddali gałęzi sprawiały, że grupa była od dłuższego czasu obsesyjnie czujna. Od kiedy tylko weszli do lasu, praktycznie nie zaznali snu. Wcześniej spali zaledwie po kilka godzin, w tym czasie dwóch a czasem nawet trzech z nich, pełniło wówczas wartę zmieniając się co godzinę. Mimo to nie odczuwali żadnego zmęczenia. Strach, przesadna czujność i adrenalina krążąca w ich żyłach, dodawały im sił, których próżno byłoby szukać w innych warunkach. Dodatkowo wiedzieli, że mogą w każdej chwili napotkać na nieprzyjaciela, który również mógł wędrować przez ten sam las co oni, i nie wahałby się zaatakować Tamarda i jego towarzyszy–zabójców, gdyby tylko ich zauważył.

W każdej chwili spodziewali się ataku, a oczekiwanie na niego, było zdecydowanie gorszę, niż sam atak.

W pewnej chwili, jeden ze zwiadowców, wyciągnął gwałtownie rękę przed siebie, wskazując na co początkowo umykało uwadze Tamarda i jego kompanów.

– Patrzcie. – zawołał przyciszonym głosem.

– O co chodzi, Morenth. – zapytał dowódca, Addosar Marinten.

Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o czarnych włosach tu i ówdzie poprzetykanych postępującą od dłuższego czasu siwizną. Nosił na sobie skórzany czarny płaszcz z długimi rękawami i wysokim kołnierzem, srebrne karwasze zdobione godłem Astagaru, oraz buty z cholewkami do połowy łydek. Na plecach zaś, w odróżnieniu do większości znanych Tamardowi zabójców, nosił miecz jednoręczny o krótkim niezbyt eleganckim jelcu.

– Las się przerzedza. Widać gwiazdy.

Tamard popatrzył uważnie w kierunku który wskazywał jego towarzysz. Rzeczywiście. Morenth miał racje. Początkowo nic nie zobaczył, lecz po chwili, ujrzał daleko przed sobą migoczące niewyraźnie punkty na okalającej okolice czerni. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że było to w rzeczywistości gwiazdy na czarnym, jak cały ten cholerny las niebie. Tamard westchnął z wyraźną ulgą. Poczuł jak swego rodzaju ciężar, towarzyszący mu od tak dawna, opuszcza jego barki. Przez chwilę dał się ponieść tej chwili, i emocją jego odczuwał. Czuł ulgę.

Jednakże okrutny los, nie pozwolił mu się nacieszyć tą chwilę zbyt długo. Zdał sobie bowiem sprawę, że może być teraz bliżej swego celu niż kiedykolwiek do tej pory.

– Doskonale. – odparł po chwili Addosar Marinten. – Jeśli nie pobłądziliśmy w tych ciemnościach, zapewne jesteśmy już blisko. – dodał półgłosem. – Ruszajmy. Bądźcie teraz ostrożni jak nigdy w życiu. Bo jeśli nas złapią, osobiście was ukatrupię zanim dobiorą nam się do skóry.

,,Ruszajmy", powtórzył w myślach Tamard. Ogarnęła go przejmująca groza. Na te słowa jego ciałem wstrząsną dreszcz strachu. Mimo to ruszył za swoich dowódcą, uważając na to gdzie stawia kolejne kroki bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ich misja była prosta w założeniu: sprawdzić co takiego dzieje się na tych ziemiach. Od pewnego czasu bowiem, a konkretnie od prawie roku, wędrowcy którzy mieli nieprzyjemność zahaczyć o te tereny w czasie swych podróży, opowiadali o dziwnych odgłosach i światłach dobiegających z tych okolic. Wieści te wielce zaniepokoiły Króla Astagaru, który uważał to za zły znak. Tymi którym zlecił zadanie dowiedzenia się co takiego wyprawia się na ziemiach, które powinny pozostawać opuszczone i zapomniane przez wszystkich, byli oni i jego towarzyszę–zabójcy. Tamard zastanawiał się dlaczego. Domyślał się jednak, że to pewnie dlatego, iż byli zwykłymi żółtodziobami, mniej wartymi od bardziej doświadczonych i zaprawionych w licznych krwawych bojach wojowników i elitarnych zabójców z kilkunastoma ofiarami na koncie, których można w razie potrzeby poświęcić. Taka praktyka była powszechnie stosowane w ich królestwie. I tak było zapewne i teraz.

Minutę później, grupa zwiadowców dotarła na skraj lasu, który mieścił się na niewielkim wzgórzu. Srebrne światło tarcz trzech księżyców oświetliło ich swym blaskiem. Od tak dawna brakowało im tego widoku, iż obecnie, był on dla nich niczym zimny napój w upalne dni. Napawali się ile mogli widokiem czarnego nieba, usianego morzem gwiazd migoczących na jego tle. Dostrzegli także wielkie pierścienie okalające ich świat, a które zdawały się lśnić własnym blaskiem. Lecz mimo to królem nocnego nieba wciąż pozostawał większy z trzech księżyców zwany Teresthas, który swą jasnością oświetlał spowity mrokiem świat. Wiejący od strony znajdującej się przed nimi polany chłodny wietrzyk, relaksował i odprężał spiętą grupę, która dała mu się swobodnie otoczyć i potarmosić swoje włosy.

Ten stan nie trwał jednak długo.

Usłyszeli dudnienie, dochodzące z polany na przeciwko nich, oddzielającej las na skraju którego stali, od drugiego leżącego dwie mile dalej. Miarowy rytm, przypominający kroki wydał im się dziwny w pierwszej. Nie spodziewali się go usłyszeć w tym miejscu. A jednak. Coś było nie tak.

Gdy skierowali wzrok w stronę polany, ujrzeli przed sobą płonąca wstęgę, ciągnącą się wiele mil dalej na północ. Dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że to wcale nie wstęga, ani nie płonący żywym ogniem wąż, jak myśleli niektórzy z towarzyszy–zabójców Tamarda w tym i on sam. Była to armia, dzierżąca w dłoniach pochodnie, których płomienie w ciemnościach łudząco przypominały gwiazdy o pomarańczowej barwie.

Tamard wraz ze swymi kompanami, próbowali dociec kim były istoty wchodzące w kład pomarańczowo–żółtej rzeki płynącej wolnym krokiem przez polanę. Zadanie to okazało się jednak trudne, z powodu braku lunety której żaden z nich nie pomyślał by wziąć ją ze sobą. Do tego dochodziła kwestia panujących wszędzie wokół ciemności, jak i odległości która ich dzieliła o armii nieprzyjaciela. Mimo to jeden z nich, niejaki Galsarck, postanowił podejść nieco bliżej wbrew wyraźnym rozkazą swego dowódcy, kryjąc się za dużym głazem leżącym nieopodal. Wyglądając znad niego, przyglądał się bacznie armii maszerującej przez polanę. Gdy reszta jego towarzyszy dołączyła do niego, wolnym, ostrożnym krokiem, pochylając się nisko nad ziemią, Galsarck poinformował ich, iż istoty które wchodziły w skład owej armii, wydawały się być potężniejszej postury i wzrostu niż większość ludzi. Więcej nie był wstanie dostrzec. Noc jednak była zbyt ciemna, a światło pochodni, gwiazd, pierścieni i księżyców zbyt słabe i przysłaniane co chwilę przez przepływające po nieboskłonie czarne chmury, by mógł zaobserwować coś więcej.

Tamard wpatrywał się przerażony w maszerujące oddziały. W jego głowie głębiło się od pytań.

Kim byli?

Skąd pochodzili?

Co tu robili?

I jaki był ich cel?

Spoglądał na nich jeszcze przez moment, ogarnięty strachem, ale również zaintrygowany. Gdy podążył wzrokiem w kierunku w którym zmierzali, na południe, ujrzał coś co wprawiło go w osłupienie, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył. I nie było to bynajmniej dobre uczucie. Wysiłkiem woli wskazał ręką miejsce, leżące po ich lewej stronie.

– Patrzcie. – rzekł półgłosem Tamard. – Czy to to o czym myślę ?

Jego towarzyszę podążyli spojrzeniami za jego dłonią.

Dwie mile od nich, leżała wielka, potężna góra poprzecinana siecią głębokich szczelin ciągnących się od jej wierzchołka aż do podnóża, z których to wydobywało się blade jasnozielone światło. Sam szczyt robił ogromne wrażenie swoimi rozmiarami. Jednakże światło płynące wąskimi strumieniami po jego stromych zboczach w mrokach nocy, nadawało jej pewnego złowrogiego wyglądu, który niepokoił samym swoim wyglądem.

Jednakże nie sama góra przyciągnęła uwagę Tamarda, a to co znajdowało się pod nią.

U jej podstawy znajdowała się potężna, wielka brama mierząca blisko 100 metrów wysokości i 60 metrów szerokości. Wysokie, okrągłe wieże po jej bokach, były wysokie na ponad 150 metrów, i liczyły sobie 70 metrów średnicy, a których szczytach mieściły się duże ogniska, jak i wielkie machiny oblężnicze. Prawdopodobnie balisty, o pociskach niekiedy trzykrotnie przekraczające długość ludzkiego ciała. Dwie kolejne nieco mniejsze, wyrastały nad wielkimi wrotami góry, a następne cztery jeszcze wyżej i były jeszcze mniejsze od pozostałych. Pomiędzy dolnymi wieżami nimi a bramą, znajdowały się 70 metrowe posągi przedstawiające dumnych krasnoludzkich wojowników z dawnych czasów w bojowych pozach odzianych w kamienne pancerze i dzierżących kamienne topory i młoty.

Tamard wchłoną oczami widok, jaki miał przed sobą. Był pod ogromnym wrażeniem imponującego rozmachu i rozmiarów wejścia do wnętrza góry, a w jego głowie nagle pojawiła się niepokojąca myśl, iż oto stoi on wraz ze swymi kompanami przed wrotami piekieł, za którymi znajduje się tylko otchłań i ciemność.

Zadrżał na tę myśl.

– Tak. – odrzekł poważnie Addosar Marinten. – To Daldar.

Grupą zabójców wstrząsną lęk. Dotarli do celu swojej podróży. Przeklętego przez samych bogów miasta w Zielonych Górach, do którego nikt o zdrowych zmysłach, nie zapuściłby się z własnej woli. Tak bardzo chcieli być teraz w innym lepszym miejscu, ale nie mogli. Musieli ty przybyć. Taki mieli rozkaz.

Nagle jeden z nich uniósł gwałtownie dłoń, wskazując na coś znajdującego się pod wielką bramą góry, a co wcześniej nie zwrócili uwagi.

– Spójrzcie tam. Pod bramą.

Zabójcy spojrzeli we wskazanym kierunku.

Pod bramą miasta, rozciągał się rozległy obóz, wewnątrz którego paliły się wielkie ognie i wznosiły się ogromne namioty, zdobione pokaźnych rozmiarów grubymi kolcami. To własnie tam zmierzała armia przecinająca polanę. Nie była to dobra wiadomość. Daldar powinien być opuszczony. Jeśli ktoś lub coś, próbowało go zająć i wykorzystać znajdujące się w jego salach sekrety, oznaczało to tylko i wyłącznie kłopoty, jakie wkrótce spadną na cały kontynent.

Zabójcy mieli złe przeczucia. Część z nich pragnęła natychmiast powrócić do swojego królestwa, by o wszystkim poinformować Króla Astagaru. Tylko on byłby wstanie coś uczynić w tej sytuacji. Przynajmniej taką żywili nadzieje.

Jednak Addosar Marinten, był innego zdanie.

– Musimy zebrać więcej informacji. – powiedział po chwili, rozkazującym tonem.

– Życie ci nie miłe?! – spytał gwałtownie Galsarck. – I tak jesteśmy tu zdecydowanie za długo. To prawdziwy cud, że jeszcze nie oszaleliśmy. Nie kuś losu, mówię ci, jeśli ci życie miłe.

– Masz robić to co ci mówię. Jestem twoim dowódcą.

– A królem i władcą Sevanth IV. Nie jestem samobójcą, by pałętać się tu dłużej niż to absolutnie konieczne. Jak chcesz to sam się wałęsaj po okolicy. Mnie w to nie mieszaj. Ja mam dla kogo żyć, w przeciwieństwie do ciebie. Więc wstać sobie w rzyć te twoje rozkazy.

– Zamknij się! – syknął Addosar Marinten. W jego ciemnych oczach, dało się dostrzec przepełniający je gniew. – Co? Zesrałeś się ze strachu? Masz gacie pełne gówna? Zapewne tak, więc od dzisiaj będziesz nazywany ,,Pełne Gacie". Zrozumiałeś ? Mam taką nadzieje, kanalio. – odwrócił wzrok od swojego podwładnego, spoglądając kolejna na maszerującą przez polane armie, oraz wielki obóz w kierunku którego zmierzali. – Nie wrócę do Astagaru – zaczął – nie widząc co tu się wyrabia. Co mam niby powiedzieć naszemu królowi. Że jakaś wielka armia bliżej niezidentyfikowanych stworzeń, rozbiła obóz pod bramą Daldaru, by… nie własnie ,,by". By co? Zesrać się jak Galsarck. Nie powiem tego Jego Wysokości. Nie ma mowy. To byłby z naszej strony wielki wstyd i hańba. W szczególności dla was gówniarze. Pierwsza prawdziwa misja, i jedyne co mu przynosicie to same nic nie warte ochłapy. Nie zrobię wam tego, choćbyście sami tego chcieli. Dlatego mam nadzieje bezczelne smarkacze, że modliliście się żarliwie do swoich bogów, gdyż z pewnością nie wszyscy wrócicie stąd żywi. Zrozumiałeś, Pełne Gacie ? Chodzi tu nie tylko o bezpieczeństwo naszego kraju, ale i o was zasrany honor i dumę. Rozumiesz ?

– Zrozumiałem, skurwysynie. – rzucił gniewnie Galsarck, którego wyraz twarzy dawał wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o swoim nowym przezwisku i planie swego dowódcy.

– A wy ? – Addosar zmierzył wzrokiem resztę swego oddziału. – Zrozumieliście co do was powiedziałem ? Czy mam wam to wyjaśnić w bardziej dosadny sposób ?

– Zrozumieliśmy. – odpowiedzieli wspólnie.

Addosar Marinten skinął głową, wyraźnie zadowolony. Odwrócił wzrok i spojrzał ponownie na maszerujące przed nim oddziały.

Nadleciała od strony lasu. Ze świstem przecięła powietrze między nimi, przebijając na wylot jednego z zabójców, wbijając się głęboko w głaz przy którym się znajdowali. Tamard, Galsarck i reszta ich towarzyszy–zabójców, odskoczyła przerażona i zaskoczona na bok lub wzdrygnęli się i zamarli w bez ruchu. Potrzebowali chwili by dojść do tego, co się stało. W pleców ich kompana wystawał długi niemal na całe ich ramie bełt o czarnych piórach, a w miejscu gdzie przebił jego ciało, sączyła się czerwona krew, spływająca cienkimi strumieniami po jego ubraniu.

Odwrócili się w stronę ciemnego lasu, z którego nadleciały kolejne bełty. Dwa z nich dosięgły celu, przebijając jednemu z zabójców głowę, drugiemu zaś wbijając się w pierś. Trzy kolejne spudłowały. Addosar Marinten wydał rozkaz, by się rozproszyć. Tak też uczynili jego podwładni, dobywając swój oręż. Tamard sięgając za pas, wyciągnął swoje ulubione sztylety o pokrytych czarną skórą rękojeściach zdobionych matowym srebrem. Zakręcił nimi kilka razy, po czym unikając zwinnie kolejnych nadlatujących w jego stronę pocisków, stanął w miejscy na lekko ugiętych nogach, w pozycji bojowej, gotowy stawić czoła nieznajomym napastniką.

Ci w końcu wyłonili się z ciemności zalegającej w lesie. Opromienił ich blask księżyca Ithir, który ukazując się spomiędzy ciemnych chmur, oświetlił swym srebrzystym blaskiem całą okolicę. Tamard w końcu mógł przyjrzeć się istotą, które ich zaatakowały i zapewne śledziły od dłuższego czasu.

Byli to orkowie.

Istoty o potężnej posturze, mierzące ponad siedem stóp wysokości, szerocy w barach, posiadających brązową skórę, często ozdobioną licznymi bliznami. Ich dziko–podobna twarz, szpiczaste uszy, wydatny nos, duże oczy oraz długie kły wyrastające z wielkiej szczęki, jak i groźny, niemal drapieżny grymas na twarzy sprawiał, że wyglądali naprawdę przerażająco. W szczególności teraz, nocą.

Odziany byli w wykonane ze skór bądź futra spodnie oraz buty, na które zakładali zwykle kościane lub stalowe nagolenniki czy też nakolanniki. Ich potężne ramiona chronione były przez duże wykute z żelaza naramienniki o futrzastych spodach, z których zwykle wyrastały kolce wykonane z kości lub stali, jak i ochraniacze na przedramiona zdobienie zębami zwierząt żyjącymi w ich ojczystej krainie, które także nosili na swych masywnych szyjach w formie naszyjników. W wielkich dłoniach zaś, trzymali swoje ulubione rodzaje oręża, jaki preferowali podczas walki. A były to wielkie młoty bądź topory często o wyszczerbionym ostrzu.

Tamard stał osłupiały wpatrując się stworzenia, stojące na spokojnie na skraju lasu. Cześć z nich dzierżyła w dłoniach wielkie kusze, znacznie większe od tych, jakimi zwykle posługiwali się ludzie. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że będzie musiał mierzyć się z orkami. Uczono go jak zabijać ludzi, a nawet krasnoludów i elfów, ale nie orków. Tamardem wstrząsnął dreszcz. Nie wiedział który to już raz. Przełknął z trudem ślinę, przez zaciśnięte jak nigdy przedtem gardło. Jego ciało zesztywniało. Nie mógł się poruszyć. Czuł, że wpada w panikę.

Po chwili z pomiędzy orków, wyłonił się kolejny. Najpewniej dowódca.

Był nieco większy od pozostałych. Posiadał długie czarne włosy, splecione w warkocze ozdobione licznymi kości i zębami zwierząt ze swojej ojczystej krainy, zaś na jego brązowej skórze dało się zauważyć wiele blizn, świadczących o tym, że stoczył już nie jedną walkę w swoim życiu.

Odziany był w futrzane spodnie i buty, które osłaniał również futrzany fartuch, który ork spinał pasem na biodrach, zdobiony czaszką przypominającą głowę byka zamiast klamry. Nosił także naszyjnik wykonany z ponad dwudziesty zębów, które grzechotały smagane wiatrem od strony polany. W prawej dłoni trzymał wielki topór o wyszczerbionym ostrzu.

Ork ten zmierzył ewidentnie pogardliwym spojrzeniem grupę zwiadowców z Astagaru, po czym uśmiechnął się lekko, unosząc swój topór i obierając go o swój prawy bark.

– Eh, ludzie. – westchnął ork. – Czy wy czasem nie jesteście aby zbyt wścibscy, co?

– GIŃCIE ISTOTY PIEKIELNE!!! – zaryczał Addosar Marinten, wskazując orka swym mieczem, puszczając się następnie biegiem w jego stronę. Za nim ruszyła reszta jego oddziału.

Tamard jednak pozostał niewzruszony na swoim miejscu.

Ork zaś parsknął lekceważąco na widok biegnącej ku nim drużynie Czarnych Żmij z Astagaru.

– Jakież to marne. – powiedział, po czym w jednej chwili wykonał potężny zamach i rzucił swoim toporem w stronę Addosara Marintena.

Oręż orka minął jednak swój cel, a miast tego trafił w biegnącego obok niego zabójcę przybijając go do głazu przy którym jeszcze chwilę temu wszyscy stali, nieomal przecinają jego ciało na pół.

Chwilę potem również i orkowie z głośnym rykiem, popędzili na przeciw atakujących ich ludzi.

Rozgorzała krwawa walka, w której starli się orkowie oraz zabójcy ze Szkoły Czarnych Żmij.

Lecz Tamard nie brał w niej udziału.

Stał w bez ruchu w pozycji jaką przyjął gdy uniknął orkowego bełtu, i przyglądał się jak jego towarzyszę są wyżynani jak bydło przez bestie z południa.

Kolejnym który zginął na jego oczach, był Morenth, którego trafił pocisk wystrzelony z wielkiej orkowej kuszy, przebijając mu szyje i odrzucając dwa metry do tyłu. Nie minęła dużo czasu, aż wykrwawił się na śmierć.

Następni ginęli od potężnych ciosów orkowego oręża spadającego na nich raz za razem, jeden za drugim, a każdy kolejny przynosił ze sobą kolejną śmierć. Kompani Tamarda byli kompletnie bezradni w obliczu wielkiej siły nieprzyjaciela. Był on znacznie liczniejszy, silniejszy fizycznie i bardziej zaprawiony w boju niż oni. Byli zdani na ich łaskę. A oni nie znali tego określenia.

Tamard przyglądał się z daleka na odbywającej się przed nim masakrze. Nie mógł się poruszyć. Był całkowicie sparaliżowany strachem. W jeden chwili zapomniał jak posługiwać się ostrzami, które dzierżył w dłoniach. Zapomniał o całym swoim trzyletnim treningu, który przeszedł w Szkole Czarnych Żmij w Dhas'mudon. Obserwował i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wiedział jak bywało na misjach. Wysłuchiwał wielu opowieści o tym, jakie rzeczy mogą go spotkać w czasie ich wykonywania i co należało robić w takich momentach. Lecz teoria, to nie to samo co praktyka.

Tamarda wypełnił przeraźliwy strach. Patrzył jak jego kompani ginęli jak muchy pod kolejnym gradem ciosów wroga, który wydal mu się jeszcze bardziej przerażający, niż z opowieści starych niań czy ballad bardów.

Ujrzał jak jego dowódcy Addosarowi Marintenowi z Esdogarth, bohaterowi z pod Thalamor, zostaje zmiażdżona głowa przez orka o włosach czarnych jak noc i jednym ślepym okiem, który chwycił ją w swoje potężne dłoni, ściskając ją tak bardzo, że niemal eksplodowała, brudząc go krwią, kawałkami gości i wszystkiego innego co znajdowało się w tej części ciała. Widok ten, makabryczny i przerażający, wstrząsnął Tamardem bardziej niż cokolwiek wcześniej. Człowiek którego znał od jakiegoś czasu, którego darzył pewnego rodzaju szacunkiem, zginął brutalnie na jego oczach. Tamard nagle zapragnął znaleźć się w zupełnie innym miejscu, gdzie daleko, jak najdalej od tego miejsca i od koszmaru w którym nagle się znalazł. Pragnął się znaleźć gdzieś, gdzie będzie bezpieczny, kto go ochroni od wszelkiego zła grasującego na świecie.

Spróbował wysiłkiem woli zmusić się do ucieczki. Chciał porzucić swoich towarzyszy, popędzić przez las i równiny, byle jak najdalej od tej rzezi. Lecz nawet śmierć jego dowódcy, nie była wstanie wyrwać go ze zimnych szponów strachu, który paraliżował jego ciało.

Jestem żałosny, pomyślał w duchu.

Usłyszał coś. Dźwięk dobiegający z niebo od strony bramy Daldaru. Mimowolnie odwrócił głowę w tamtą stronę, chcąc się przekonać co to może być. Lecz nim zdołał cokolwiek wypatrzyć na czarnym nocnym niebie, w ziemie nieopodal miejsca walki, uderzyła czarna smuga dymy tworząc fale uderzeniową która zwaliła wszystkich z nóg, włącznie z Tamardem. Jedynie orkowie pozostali niewzruszeni. Część z nich zasłoniła tylko oczy, chroniąc oczy przed pyłem.

Tamard poczuł ból w klatce. Zdawało mu się też, że upadł na jakiś kamień. Gdy otworzył szkliste od łez oczy, ujrzał przed sobą zakapturzoną postać w czarno–fioletowej szacie, pokrytej dziwacznymi, czerwonymi znakami, których nie był wstanie rozpoznać. Nie było to pismo elfów. Znał je i rozumiał. Te widział pierwszy raz, i gdyby nie okoliczności, wydałyby mu się o wiele bardziej intrygujące.

Widok postaci która nagle pojawiła się na polu walki, napawała Tamarda jeszcze większym strachem niż do tej pory, graniczący niemal z obłędem. Już miał wrażenie, że jego rozum i rozsądek zagubił się gdzieś w trakcie całej tej misji. Poczuł łzy płynące po jego policzkach. Postać stojąca niczym kamienny posąg przed nim w kapturze zasłaniającym jego twarz, zdawała się bardziej przerażająca niż wszystko inne co widział do tej pory. Czuł od niej złowrogą moc, która zdawała się przenikać wszystkie żywe istoty jakie znajdowały się w okolicy.

Usłyszał krzyk.

Jeden z jego kompanów który jeszcze żył, krzyczał na cały głos, trzymając się za głowę, wijąc się po ziemi i wykrzywiając twarz w przerażające grymasy.

Wydawało się, że mroczna moc jaką emanowała zakapturzona postać, doprowadzała go do szaleństwa.

Po chwili Tamard zobaczył jak Galsarck podnosi się ociężale z ziemi, dobywa miecz swego nieżyjącego dowódcy i wskazuje nim na zakapturzoną postać przed sobą krzycząc:

– Jam jestem Galsarck Falinthor! I powiadam ci istoto ciemności, że nie ulęknę się twojej diabelskiej mocy!

Postać w szacie nie zareagowała w żaden sposób. Podobnie jak orkowie, którzy przyglądali się astagarczykowi z lekką konsternacją.

– Tamard. – rzekł nagle nie odrywając wzroku od zakapturzonej postaci. – Jesteś zwykłą pizdą, wiesz ? Tylko kompletna pizda stoi bezczynnie podczas walki, przyglądając się jak towarzyszę giną na jej oczach. Nie zasługujesz na to, by być członkiem Czarnych Żmij. Wciąż jesteś tylko zwykłym śmieciem z usmarowanych gównem ulic rynsztoków naszych miast. Nie zasługujesz na nic, prócz pogardy. Ale nadal możesz się przysłużyć naszemu krajowi. Wciąż te twoje paskudne życie, może być coś warte. Rusz więc ten swój zakuty łeb i zapierdalaj ile sił w nogach do Dharvasos. Ostrzeż naszego króla o tym, co się tutaj dzieje. I niechaj bogowie ulitują się nad tobą jeśli znowu zawiedziesz. RUSZAJ!

Tamard wpatrywał się w Galsarcka z niedowierzaniem. Nie wiedział co rzec, ani tym bardziej co zrobić.

– Nie słyszałeś mnie, głupcze?! – spytał nagle Galsarck. – UCIEKAJ STĄD DO KURWY NĘDZY. JUŻ!!!

Nagle coś pękło wewnątrz Tamarda. Coś co do tej pory nie pozwoliło mu poruszyć nawet palcem. Wstał, odwrócił się w stronę północy, i popędził pędem przed siebie najszybciej jak tylko mógł.

Dobiegł do niego krzyk Galsarcka.

– ZA SEVANTHA!!!

Tamard biegnąc, spojrzał przez ramię.

Ujrzał jak jego towarzysz z mieczem w dłoni pędzi w stronę zakapturzonej postaci, która wciąż nie poruszyła się ani odrobinę. Do czasu. Gdy Galsarck miał już zadać śmiercionośny cios, postać chwyciła go mocno za szyję i uniosła do góry, tak że zabójca mógł swobodnie wierzgać nogami nad ziemią. Chwilę później, jego towarzysza ogarnął fioletowy ogień. Ogień, który pochłoną go całego, trawił jego ciało zamieniając je w zwęgloną przypominającą kształtem człowieka masę, która wkrótce obróciła się w popiół.

Tamardem wstrząsnął ten widok. Lecz biegł dalej nie zwalniając tempa ani na chwilę.

Spojrzał za siebie raz jeszcze. Z lasu blisko grupy orków dobijających ostatnich jego kompanów którzy pozostali przy życiu, wyłonił się wielki wilk, znacznie większy od tych jakie można była spotkać w lasach Astagaru. Stwór ten miał czarne futro falujące na wietrze i czerwone jak krew ślepia, które skierowały się w stronę Tamarda. Ten ogarnięty strachem, zapragnął biec jeszcze szybciej, lecz nie potrafił przyspieszyć. Nie miał na tyle sił. To był jego limit.

Wkrótce wielki, czarny wilk uniósł łeb do góry, wyjąc głośnio, a jego zawodzenie przetoczyło się po całej okolicy. Gdy kończył, rzucił się w stronę Tamarda. W ciągu zaledwie kilku chwil, znalazł si zaledwie 50 metrów zabójcy, który ogarnięty strachem i walką o przetrwanie, zastanawiał się co ma począć w tej sytuacji. Nie mógł przecież zawieść Addosara, Galsarcka, a przede wszystkich swoją ojczyznę.

Naglę wstrząsnęło nim olśnienie. Sięgnął w biegu do wewnętrznej strony swego płaszcza, wyciągając po chwili zawinięty zwój z pożółkłego papieru. Tamard chwycił go w połowie jego długości, po czym wymamrotał wyuczoną w Szkole Czarnych Żmij formułę. Zwój zniknął w płomieniach, zostawiając za sobą kulę ognia unoszącą się kilka centymetrów nad dłonią zabójcy. Cały proces trwał tylko chwilę, lecz to wystarczyło by wielki wilk skrócił dzielący ich dystans. Nie tracąc więcej czasu, Tamard zatrzymał się gwałtownie, obrócił się najszybciej jak tylko mógł, kierując rękę z płonącą kulą w stronę bestii pędzącej w jego stronę. W momencie rzucania zaklęcia, przed jego dłonią pojawił się pomarańczowy krąg o średnicy jeden stopy, na którego zewnętrznej stronie jarzyły się elfickie runy. Ułamek sekundy później, z jego środka wyleciał ognisty pocisk który trafiając nadbiegającego wilka eksplodował, rozrywając zwierzę na kawałki które rozsypały się po okolicy.

Tamard podniósł się oszołomiony. Wybuch był tak silny, że jego siła zwaliła go z nóg. Potrzebował chwili by wstać i kontynuować niezgrabni swój bieg. Z chwili na chwilę jednak posuwał się na przód coraz sprawniej, co niezwykle go cieszyło. Miał szanse na wydostanie się z tego koszmaru. Niewielką ale zawsze jakąś.

Naglę Tamard runął na ziemie po raz kolejny. Poczuł ból. Silny rozrywający mięśnie i ciało ból, promieniujący z jego lewego barku. Do oczu napłynęły mu łzy, rozmazując świat przed nim. Zamrugał kilka razy, a obraz przed nim nieco się poprawił. Spróbował wstać. Ból odezwał się w jego ciele z siłą która wbiła go ponownie w ziemie, nie pozwalając na jakikolwiek ruch. Zawył żałośnie. Spojrzał na swój bark. Wystawał z niego długi, bełt zabarwiony krwią o grocie ostrym i z śladami rdzy na powierzchni. Tamard zobaczył sączącą się z jego ciała krew. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Usłyszał głosy dochodzące zza jego pleców. Obejrzał się powoli za siebie. Ujrzał pędzącą w jego stronę grupę orków, z uniesionymi nad głowami młotami i toporami. Postaci w szacie która zabiła Galsarcka, nie zauważył.

Wstał. Wysiłkiem woli zmusił się by dźwignąć swoje ciało które co chwila trawione było olbrzymim bólem z jego lewego barku. Lecz musiał biec dalej. Takie miał zadanie. Musiał biec. Musiał zawiadomić swego władce o tym, co się tutaj dzieje. Sevanth musiał o tym wiedzieć. Tylko wtedy ofiara jaką złożyli jego towarzyszę nie pójdzie na marne. Tylko wtedy ich poświęcenie będzie coś znaczyło. Ich król musi pomścić ich śmierć. Ale by tak się stało, musiał biec. Biec do Dharvasos. Do stolicy. Wiedział, że musi im umknąć. Nie było innego wyjścia. Musiał wrócić z powrotem do Astagaru.

Musiał.

Usłyszał głośny ryk, który niczym morska fala rozlał się po całej okolicy. Orkowa armia zmierzająca do Daldaru, zwiastowała początek czegoś, co mogło zmienić porządek obecnego świata.

Tamard o tym wiedział.

I bał się pomyśleć, co może nastąpić potem.

Koniec

Komentarze

Ech, zaczynamy:

 

Co ja tu robię, zastanawiał się w duchu Tamard

Przekształciłbym to na formę dialogu, takiego wewnętrznego.

 

W powietrzu coś wisiało. -> Coś wisiało w powietrzu.

sprawiała iż nie byli wstanie

 

Przecinek przed „iż”, w stanie*

 

Było to nerwowe napięcie, które graniczyło ze strachem.

Tamard podzielał obawy swoich towarzyszy.

To napięcie czy obawy? Napięcie może być ogólnie, obawy dotyczą czegoś konkretnego, nawet jeśli jest to strach przed nieznanym.

 

Była to jego pierwsza oficjalna misja jaka została mu przydzielona, pierwszy raz gdy opuścił ziemie bezpiecznego Astagaru i udał się z zadaniem infiltracji wskazanego przez jego władcę celu. Pierwsza oficjalna misja od samego Króla Astagaru.

Trzy razy użyte pierwsza/pierwszy.

 

Była to nagroda za pomyślne ukończenie Szkoły Czarnych Żmij. Tamard chciał spisać się jak najlepiej, mają nadzieje na szybszy awans w hierarchii tejże kasty zabójców.

Czy Tamard od początku był w kaście zabójców? Bo jeśli jest „z zewnątrz” i ogólnie każdy może dostać się do tej szkoły, niezależnie od warstwy społecznej, to nie można mówić o kaście. (definicja kasty: zamknięta warstwa społeczna, do której przynależność jest dziedziczna. Odrębność kast, wynikająca z przepisów religijnych lub prawnych, jest zwykle usankcjonowana zwyczajowo)

EDIT: był bezdomnym nastolatkiem z Twojego opisu, więc określenie zabójców jako kasty jest błędne.

 

Jednakże teraz, miał wielką ochotę opuścić to miejsce tak daleko jak to tylko możliwe.

„(…) opuścić to miejsce tak szybko jak to tylko możliwe” albo „znaleźć się jak najdalej od tego miejsca jak to tylko możliwe.”

 

Straszliwy to los, pomyślał Tamard na wspomnienie dusz krasnoludów które nie mogły udać się do zaświatów na wieczny spoczynek.

To samo co wcześniej, inaczej przedstaw myśli

 

Rozejrzał się nerwowo wypatrując jakiś ruchów i starając się uchwycić uchem jakiś ruch czy dźwięk w okolicy,

Ruchem, ruch, powtórzenia

 

Uczucie osaczenie towarzyszyło im bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a wrażenie, że coś podąża nieustępliwie ich śladem nie opuszczało ich nawet na chwilę, co doprowadzało część zwiadowców do szaleństwa.

Uczucie osaczenia*. To przeświadczenie doprowadzało ich do szaleństwa? Ponoć ukończyli elitarną szkołę zabójców a tu to taka lipna partia jak nic się de facto nie dzieje a oni już tracą zmysły. :P

 

akie do tej → jakie do tej

Przynajmniej, nikt żywy. -> Przynajmniej nikt z żywych.

Po świecie zaś, szybko zaczęły krążyć opowieści o tym, jakoby każda osoba która zbliży się choćby na 60 mil do tych ziem, znikała bez śladu w tajemniczych okolicznościach, lub jeśli bogowie byli na tyle łaskawi, powracała, lecz jej umysł pozostawał strzaskany, a w oczach widniał obłęd, wygadując, a raczej wykrzykując przy tym bełkot, zwykle bez ładu i składu, lecz widok jaki temu towarzyszył oraz treść wypowiadanych przez nich zdań, były niekiedy tak przerażające, że nikt nigdy nie znajdował w sobie dość szaleńczej odwagi, by sprawdzić, czy choć mała część z tego co owi biedacy głosili była prawdą.

Rozbij to zdanie na mniejsze bo jest nieskładne.

 

Był najszybszym członkiem Szkoły Czarnych Żmij, najbardziej elitarnej szkoły zabójców w Astagarze, jeśli nie na całym kontynencie.

Znowu, ten szybki bieg przydałby mu się by uciec z ciemnego lasu bo przecież jest najbardziej elitarnym zabójcą.

EDIT: i ostatecznie szybkie bieganie mu się przydało na koniec.

 

gdzie ukrywa się poszukiwany człowiek lub przedmiot.

Przedmiot nie może się ukrywać.

 

Po lesie przetoczyło się pohukiwanie sowy. Tamard wraz ze swymi towarzyszami–zabójcami wyciągnęli swój oręż najszybciej jak tylko potrafili i zamarli w bez ruchu, w oczami zwróconymi w ciemny, złowrogi las. Panowało wśród nich narastające, nerwowe napięcie, które mogło wybuchnąć w każdej chwili. Mieli tego lekki przedsmak. Każdy nawet najmniejszy odgłos i ruch sprawiał, iż zatrzymywali się gwałtownie w miejści, gotowi stawić czoło niebezpieczeństwu, które jednak nie nadchodziło.

Kolejny fragment, niby elita a zachowują się jak amatorzy.

 

srebrne karwasze zdobione godłem Astagaru, oraz buty z cholewkami do połowy łydek.

Przyczepię się, ale srebrne karwasze nie pomagają w byciu niezauważonym. Nawet jakby chodził po mieście, to zdobione karwasze nie pomagają wtopić się w tłum.

 

Przez chwilę dał się ponieść tej chwili, i emocją jego odczuwał. -> Dał się ponieść chwili i emocjom, które odczywał.

Usłyszeli dudnienie, dochodzące z polany na przeciwko nich, oddzielającej las na skraju którego stali, od drugiego leżącego dwie mile dalej.

Naprzeciwko*. Ponadto, definicja polany: powierzchnia w obrębie lasu, pozbawiona drzew i porośnięta roślinnością zielną.

Skoro ten płat terenu miał dwie mile, czyli grubo ponad 3 kilometry, to średnio ta polana tu pasuje.

Noc jednak była zbyt ciemna, a światło pochodni, gwiazd, pierścieni i księżyców zbyt słabe

Pierścieni?

– Patrzcie. – rzekł półgłosem Tamard. – Czy to to o czym myślę ?

Jego towarzyszę podążyli spojrzeniami za jego dłonią.

Dwie mile od nich, leżała wielka, potężna góra poprzecinana siecią głębokich szczelin ciągnących się od jej wierzchołka aż do podnóża

Towarzysze*. Skoro ta góra była tak wielka i leżała tylko kilka kilometrów od nich to zauważyliby ją od razu.

wielka, potężna góra

Podkreślić wielkość góry można inaczej.

 

nadawało jej pewnego złowrogiego wyglądu, który niepokoił samym swoim wyglądem.

Powtórzenie, wyglądu, wyglądem

Musieli ty przybyć. -> musieli tu przybyć

wielką bramą góry, a co wcześniej nie zwrócili uwagi.

– Spójrzcie tam. Pod bramą.

Zabójcy spojrzeli we wskazanym kierunku.

Pod bramą miasta, rozciągał się rozległy obóz, wewnątrz którego paliły się wielkie ognie

Wielką, wielkie

Tamard w końcu mógł przyjrzeć się istotą, -> istotom.

Addosar Marinten wydał rozkaz, by się rozproszyć. Tak też uczynili jego podwładni, dobywając swój oręż. Tamard sięgając za pas, wyciągnął swoje ulubione sztylety o pokrytych czarną skórą rękojeściach zdobionych matowym srebrem. Zakręcił nimi kilka razy, po czym unikając zwinnie kolejnych nadlatujących w jego stronę pocisków, stanął w miejscy na lekko ugiętych nogach, w pozycji bojowej, gotowy stawić czoła nieznajomym napastniką

Napastnikom*, w miejscu*.

Czyli ze sztyletami chciał stawić czoła uzbrojonym w topory orkom? <facepalm>

Po drugie, super zwiadowcy, co dali się tak perfidnie zaskoczyć.

 

Kolejnym który zginął na jego oczach, był Morenth, którego trafił pocisk wystrzelony z wielkiej orkowej kuszy, przebijając mu szyje i odrzucając dwa metry do tyłu. Nie minęła dużo czasu, aż wykrwawił się na śmierć.

Nie minęło dużo czasu*. A poza tym, to nierealne, prędzej by mu tą głowę oderwało niż cały miał polecieć dwa metry do tyłu.

 

– Nie słyszałeś mnie, głupcze?! – spytał nagle Galsarck. – UCIEKAJ STĄD DO KURWY NĘDZY. JUŻ!!!

Nie trzeba tego pisać wielkimi literami

 

Nie pisałem wszystkich błędów bo nie mam tyle czasu i tyle miejsca. Niestety, tragedia. Tona błędów w samym języku (google i betowanie nie są bolesne) a sama historia jest taka sobie. Błędy skutecznie utrudniały mi lekturę, że na koniec już nie wiedziałem co jest co. Poza tym, próba robienia klimatu w ten sposób jest niewryóżniająca się niczym, brakuje bogactwa słów, ciekawszych dialogów. W wielu miejscach brak logiki postępowania postaci. Mityczna szkoła zabójców to stado zwiadowców nieudaczników, którzy dali się wyrżnąć w środku nocy tak po prostu.

Nie zostawiam na tym suchej nitki, bo nawet nie przeczytałeś tego by poprawić literówki. Przez coś takiego czytelnik czuje się nieszanowany bo po prostu traci czas. To wygląda tak, że chcesz napisać opowiadanie nie znając zasad języka polskiego. To tak jakbym poszedł grać do ligi okręgowej nie umiejąc kopać piłki.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Cześć, Przemku95. :)

Na wstępie tego komentarza muszę Ciebie uprzedzić, że typowa fantasy nie jest moim ulubionym gatunkiem, a fragmenty tym bardziej. W związku z tym mogę nie zauważyć tych elementów, które się liczą dla czytelników rozsmakowanych w takich opowieściach.

Czasami zastanawiam się, co takiego się dzieje, że wszyscy piszą i czytają fantasy. Może w życiu za mało jest magii, a każdy chciałby być bohaterem o nadludzkich i nadnaturalnych siłach. Może łatwiej pogrążyć się w odmętach cudowności, dziwności, aby zapomnieć o tym, co nas otacza.

 

Ogólna uwaga – wydaje mi się, że streszczasz zamiast w większym stopniu posługiwać się dialogiem i scenami. Sprawdź, ile ich masz na 37k tekstu. Zerknij również na poszczególne sceny, w zasadzie to trudno je znaleźć. Odniosłam wrażenie, że piszesz jednym ciągiem, tj. nie ma wstępu, rozwinięcia (budowania napięcia), konfliktu (dylematu) i rozwiązania. Tłumaczysz czytelnikowi jak małemu dziecku, co się dzieje, bardziej przypomina mi to opis fabuły przeczytanej książki koledze lub koleżance, którym chcesz tę pozycję zarekomendować.

 

Treść – koncepcja postaci nawet zajmująca, choć realia wielokrotnie eksploatowane.

 

Słowa, styl – przegadany, spróbuj zastanowić się, co można byłoby usunąć bez szkody dla tekstu. Postaraj się nie nadużywać słowa „to” i „być” oraz hiperbolizacji, np. ogromne wrażenie.

Odnośnie przegadania – zerknij na przykład na poniższy fragment:

,Co ja tu robię, zastanawiał się w duchu Tamard, wypatrując czujny,(-,)wzrokiem zbliżającego się w ich stronę niebezpieczeństwa. Nie dostrzegł nic poza zalegającą w lesie od kilku godzin ciemnością, lecz w żadnym wypadku to go nie uspokajało.

W powietrzu coś wisiało. Ciężko było określić jednoznacznie co to mogło być, lecz z pewnością nie była to tylko charakterystyczna woń lasu. Wszyscy zwiadowcy wyczuwali to od momentu opuszczenia bezpiecznych granic swego kraju, lecz ich własna duma sprawiała iż nie byli wstanie się tym z nikim podzielić. Było to nerwowe napięcie, które graniczyło ze strachem.

Wyboldowane są dla mnie nadmiarowymi ozdobnikami. Nie pozwalają czytelnikowi samodzielnie wyciągać wniosków, ponieważ Autor po kilkakroć wyjaśnia.

Gdyby cały fragment miał pozostać w takim kształcie to:

Literówka przy „czujnym” oraz przecinek za nim niepotrzebny. Ponadto, jeśli wypatrujemy czegoś, rozglądamy się to narządem jest zawsze wzrok, więc – powtórzenie niepotrzebne.

Wyrażenia: „w żadnym wypadku; ciężko (tu zamień na – trudno) było ustalić jednoznacznie, co to mogło być, lecz z pewnością nie była to tylko” nic nie wnoszą. Lepiej to pokazać niż napisać wprost z zastrzeżeniami (przypuszczeniami).

Często, chcąc pokazać dylemat używasz konstrukcji – „…, lecz…” Lepiej chyba zamiast narracyjnych rozkminek pokazać to w inny sposób, przecież chodzi o to, że zdjęci lękiem szli ciemną puszczą, bo musieli zrealizować zadanie i byli dumnymi, dobrze wyszkolonymi Żmijami w swojej pierwszej misji.

 

Poprawność – jest tak sobie. Opuszczone przecinków, połknięte literówki, użycie wielkich liter zdaje mi się niepotrzebne.

Rzeczywiście. Morenth miał racje. Początkowo nic nie zobaczył, lecz po chwili, ujrzał daleko przed sobą migoczące niewyraźnie punkty na okalającej okolice czerni. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że było to w rzeczywistości gwiazdy na czarnym, jak cały ten cholerny las(+,) niebie.

Pierwsze i trzecie wyboldowane – literówki

Przecinek – bo wtrącenie

Podkreślenia – niepotrzebne powtórzenia

„Daleko przed sobą” sugeruje poziom, a gwiazdy są w górze, wysoko nad głową

Znowu niekonieczne wypełniacze: początkowo; po chwili; w okalającej czerni – już chyba taką nie była, poza tym ich okalała, czy była i w niej szli w półmroku, ciemności. Bardzo dużo słów jak na przekazanie informacji, że las stał się mniej gęsty i przez korony drzew zaczęły przebłyskiwać gwiazdy.

 

Niektóre drobiazgi “wyłapane” w trakcie czytania – literówki i przecinki:

wędrowcy(+,) którzy mieli nieprzyjemność zahaczyć o te tereny w czasie swych podróży, opowiadali o dziwnych odgłosach i światłach dobiegających z tych okolic.

Niezręczne sformułowanie.

Tymi(+,) którym zlecił zadanie dowiedzenia się(+,) co takiego wyprawia się na ziemiach, które powinny pozostawać opuszczone i zapomniane przez wszystkich, byli oni i jego towarzyszę–zabójcy.

Prawdopodobnie balisty, o pociskach niekiedy trzykrotnie przekraczające długość ludzkiego ciała

Tamard wchłoną oczami widok, jaki miał przed sobą.

Przynajmniej taką żywili nadzieje.

Życie ci nie miłe

Razem.

Więc wstać sobie w rzyć te twoje rozkazy.

Mam taką nadzieje, kanalio.

Stał w bez ruchu(+,) w pozycji jaką przyjął(+,) gdy uniknął orkowego bełtu, i przyglądał się(+,) jak jego towarzyszę są wyżynani jak bydło przez bestie z południa.

bezruchu; przecinki, powtórzenie – jak.

Jest trochę tych zapomnianych przecinków i literówek, a im dalej w las, tym ich więcej, nie wszystkie wypisałam.

 

Podsumowując. Po pierwsze zdecydowanie odchudziłabym tekst i w oparciu o przebieg zdarzeń (konstrukcja) zamieniła fragmenty statyczne na dynamiczne: puszcza, wspomnienia o krasnoludach, pobyt w szkole Żmij, otrzymanie w nagrodę prowadzenia zwiadu – misji itd. Zastanowiłabym się, czy wszystkie są niezbędne do opowiedzenia Twojej historii. Po drugie zaczęłabym od krótkich opowiadań, ponieważ łatwiej nad nimi zapanować. Po trzecie poszukałabym na forum opowiadań z piórkiem z tagiem fantasy. Przeczytała je i komentarze pod nimi. 

 

pzd srd:)

piątkowa asylum

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka