- Opowiadanie: KeveS - Woda jest dnem - Rozdział I

Woda jest dnem - Rozdział I

Witam wszystkich!

Przedstawiam opowiadanie, które z czasem stało się zalążkiem książki. Ponieważ w pierwszej kolejności jest to jednak fragment większej całości, niż niezależne opowiadanie, uprzedzam, że niektóre motywy nie są tu wyjaśnione, a informacje niekompletne.

Chciałem bardzo serdecznie podziękować Wizytator oraz Sagitt za poświęcony czas podczas betowania. To była prawdziwa przyjemność!

Jeśli po przeczytaniu ktoś nabrałby ochoty do betowania następnego rozdziału, proszę o wiadomość :)

Mam nadzieję, że dostarczę kilka przyjemnych chwil.

Pozdrawiam

Oceny

Woda jest dnem - Rozdział I

Sahib wiedział, że nie może się poddać. Za daleko zaszedł i zbyt wiele ryzykował. Spełnienie marzeń o uznaniu go za mistrza gildii było bardzo blisko. Lada dzień może udowodnić tym zaśniedziałym dziadkom, że siwa broda nie czyni z nich wszechwiedzących.

Niestety miał wrażenie, że jego współpracownicy nie są równie silnie przekonani, co do zbliżającego się sukcesu. Kolejna próba nadania kształtu opornemu metalowi sczezła na niczym.

– No do cholery! To jest po prostu kpina, panie Stein! – Jedno z narzędzi leżących wcześniej na ciężkim drewnianym stole, pomknęło w stronę ściany. Sahib nie zdążył zauważyć, co to było, bo skupił się na wykonaniu profilaktycznego uniku. Co prawda Trik w napadach złości nigdy w nikogo nie celował, ale historie o kilku nieszczęśliwych wypadkach krążyły wśród pracujących.

– Trik, rozum straciłeś!? Jak czymś mnie trafisz, to masz pewne jak u Ludberskich lichwiarzy, że będziesz kulał na obie nogi, tak cię załatwię! – Lizen, którego twardy przedmiot minął o zaledwie kilka cali, wybałuszył oczy dla większego efektu swej groźby. Prawdopodobnie w głowie przelatywały mu obrazy skutków potencjalnie złej decyzji jaką mógł podjąć, gdyby wcześniej stanął trochę bliżej.

Zmęczenie dawało o sobie znać. Widocznie jego ludzie mieli już dość na dziś. Sahib postanowił zareagować zanim dojdzie do dalszych popisów oratorskich.

– Panowie, spokój ma być! Nie jesteście w jakiejś karczmie i nie pracujemy tu nad byle podkowami czy gwoździem. Ma być kultura i spokój! – warknął. A obiecał sobie, że nie pozwoli wyprowadzić się z równowagi. Jednak i jego dopadało znużenie zbyt długim pobytem w twierdzy. Bardziej niż chciał się do tego przyznać.

Westchnął ciężko.

– Przepraszam. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Trik, Lizen, ochłońcie, proszę. Musimy być cierpliwi i ciężko pracować, a osiągniemy sukces!

– Albo ktoś tu straci oko… – przerwał mu ściszonym głosem niedoszły poszkodowany.

– Wszyscy jesteśmy zawodowcami. Wiem, że damy radę. Potrzebujemy jeszcze kilku prób, żeby ustabilizować kamień Akuli. – Sahib zdawał sobie sprawę, że kilka prób może nie wystarczyć. – Na dziś już koniec. Zbierzcie siły na jutro!

Czterech rzemieślników rozeszło się, powoli zbierając swoje koszule i kurtki. W starej kuźni, którą musieli odnowić, było duszno. Choć ściana, za którą przepływał podziemny górski wodospad pozostawała nieustannie chłodna i pomagała przetrwać w gorącym pomieszczeniu. Zbliżając się na odległość dwóch kroków można było usłyszeć huk spadającej wody. Przytłumiony, a jednak potężny dźwięk. Wydawało się, że wprawia w drgania całe ciało.

Sahib, choć zachował koszulę na sobie, sięgnął po swój podróżny płaszcz z kożuchem. Wychodząc z sali czuł, że jego umysł ogarnia lekki strach. Co jeśli nie zdąży? Inwestor nie będzie czekał wiecznie. Co prawda nie wiedział, kto nim jest, ale jeśli kogoś stać na sfinansowanie dostawy kamienia Akuli, to można spokojnie założyć, że należy się tej osoby obawiać.

Jesienne powietrze na chwilę oczyściło jego myśli. Nie był to najzimniejszy dzień jesieni, ale co kilka sekund zrywały się lodowate podmuchy przenikające ciało aż do kości.

Wyszli z podziemi i w cieniu frontalnego muru, ruszyli w stronę ocalałych budynków mieszkalnych. Stara, kamienna twierdza sprawiała ponure wrażenie i potęgowała uczucie chłodu.

Sahib życzył pozostałej czwórce dobrej nocy i skręcił w stronę baszty obronnej. Na początku planował założyć swoją kwaterę na najwyższej kondygnacji. Jak na przyszłego mistrza przystało. Wtedy światło z okna jego komnaty z daleka sugerowałoby, że w tym zamku mieszka ktoś tajemniczy i potężny. Czysta poezja. Jedna wycieczka po starych, wąskich schodkach skończyła czas poezji, a rozpoczęła wiek realizmu.

W pomieszczeniu na samym dole urządził się dosyć przytulnie. Zdołał nawet zabrać ze sobą profesjonalny, pochyły pulpit, ułatwiający przeglądanie starych pergaminów, który prezentował się wyśmienicie. Oczywiście w zasadzie wolał przeglądać te zwoje rozciągnięty na łóżku, nieraz w przedziwnych pozycjach przypominających ciała potargane przez rozwścieczone psułaki.

Spojrzał na wiszący na ścianie krótki miecz z szeroką klingą. Nie nadawał się zbytnio do walki w obecnych czasach. Pamiętał jednak dobrze zdziwienie mistrza Aruffa, gdy w wieku szesnastu lat zdołał uformować go w pojedynkę z resztek kamienia Kaina. Z czasem okazało się, że jedyną reakcją jego dzieła na charakter szermierza jest jasna poświata. W zasadzie była to więc całkowita porażka, jeśli chodzi o utkane miecze, jak je nazywano. Klęska, a jednak sam fakt ukształtowania przez tak młodego ucznia czegoś zdatnego do użytku, zrobił z niego gwiazdę. Za potajemną pracę na kamieniu płomieni został ukarany zaledwie pięcioma rózgami. Nikła cena, jeśli wziąć pod uwagę, że według prawa gildii, karą za taki uczynek była utrata ręki i życie w kalectwie.

Wtedy uważał się za niesamowicie sprytnego. Oszukał zabezpieczenia pracowni. Każda pieczęć, znak ochronny, zaklęcia czy czymkolwiek były te przedziwne znaki, nic nie dały. Genialny plan z podkradnięciem zapasowych szat mistrza podziałał. Tak mu się przynajmniej zdawało. W toku dalszej życiowej nauki zrozumiał, że stary wyga na pewno wiedział, że coś się dzieje w jego pracowni. Nieodwracalnie zmieniło to jego opinie o starym nauczycielu.

Po krótkim opłukaniu w chłodnej wodzie z wiaderka, miał już położyć się spać, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

­­­­– Proszę! – odpowiedział, zakładając szybko cieplejszą koszulę.

– Przepraszam, że nachodzę, Sahibie. Ja tylko na kilka chwil. – Lizen wszedł pewnym krokiem.

 Gość Sahiba był zdecydowanie najdrobniejszy z czwórki pracujących dla niego rzemieślników. Miał małą twarz, okrągłe, wytrzeszczone oczy i haczykowaty nos. Wyglądał na wiecznie wystraszonego, choć w pracy był zawsze pewny swoich ruchów. Reszta ekipy nazywała go kieszonkowcem. Spodnie, płaszcz, kamizelka, wszystko musiało mieć jak najwięcej kieszeni. Choć wyglądało to na wymysł wariata, faktycznie okazywało się przydatne. Przy pierwszych dniach pracy, gdy zdarzył się drobny wypadek i najstarszy z nich, Zajnifu, doznał oparzeń, natychmiast w połach płaszcza Lizena znalazła się ziołowa maść. Sahib dziękował za to dwójce bogów, bo oczywiście kompletnie zapomniał o przygotowaniu zapasu leków.

– Chciałbym zapewnić, że nadal wierzę w nasz sukces. Nie obchodzi mnie, co gada reszta – uśmiechnął się szeroko.

 Powoli, jakby oglądając z ciekawości salę, obszedł kreślarski stół, gdzie walały się nieuporządkowane zapiski Sahiba, któremu zrobiło się trochę głupio z powodu tego chaosu.

– Jednak sam rozumiesz, Sahibie, jesteśmy tu już spory kawał czasu, prawie trzy miesiące, o ile mnie pamięć nie myli, a efektów raczej nie widać. Próbujemy, próbujemy i próbujemy tej …

– Eksperymentalnej – pomógł Sahib.

– O właśnie! Eksperymentalnej metody! Ale nic z tego nie wynika. A każdy z nas mógłby w tym czasie uczciwie zarabiać jako pracownik u innych mistrzów. Niektórzy mają rodziny do wykarmienia. Nie wszystkich stać na rzucenie swojego dobrego imienia na szalę. – Lizen skłonił się szybko, podkreślając, że nie chce urazić rozmówcy.

Słowa „dobre imię” zabrzmiały jak zgrzyt. Ten zgrzyt Sahib już kiedyś słyszał i nie przepadał za tym wspomnieniem.

Czuł się zmęczony odgrywaniem pewnego siebie dowódcy, który nie wątpi w osiągnięcie celu.

– Przypominam ci, Lizen, że nie wyrwałem was z pięknych warsztatów, w których zarabialiście krocie. Wszyscy macie na sumieniu swoje przewiny i na pewno żaden z mistrzów gildii by was nie zatrudnił. Wiesz o tym doskonale – mówiąc to kręcił się na krześle, szukając wygodnej pozycji dla pleców, bo jeszcze tylko bólu krzyża mu brakowało. – O ile dobrze pamiętam, podobno prawie otrułeś jednego z ludzi sędziego w Monbrak. Muszę przyznać, że to robi wrażenie.

Twarz Lizena przybrała skwaszony wyraz. Widocznie z tą przygodą wiązały się bolesne przejścia.

– To było nieporozumienie. Gdyby ten cały żołdak stosował moje zioła, tak jak mówiłem, do niczego by nie doszło. Nie moja wina, że oni nawet mleko najchętniej zmieszaliby z winem dla lepszego smaku. Puste łby, naprawdę puste łby. – Lizen kiwał głową na prawo i lewo, litując się nad głupotą niektórych książęcych oficerów.

– Dobrze, już dobrze, nie mam zamiaru się w to wgłębiać. Na pewno nie jesteś tu, by mi o tym opowiadać albo zapewniać o swoim oddaniu. O co więc chodzi? – przyszły mistrz czuł pulsowanie w skroniach.

– Może najwyższy czas spróbować czegoś nowego? Jeśli utwardzanie przy pomocy wodospadu przynosi nam jedynie upokarzające porażki… – Sahib zacisnął zęby na dźwięk tych słów – to może lepiej spróbować nowej metody. Ktoś z pana doświadczeniem na pewno ma i inne pomysły na utkanie broni. Podobno największe sukcesy w tej dziedzinie są mieszanką przypadku i odwagi przy podejmowaniu ryzyka.

– Tak samo jak najgłośniejsze klęski – wtrącił Sahib. – Jak już mówiłem, musimy być cierpliwi. Prędzej czy później kamień Akuli podda się siłom tego wodospadu. Zapłata za broń, którą stworzymy, ustawi was do końca życia.

– Czyli nie ma pan innych pomysłów? – zabrzmiało to bardziej jak potwierdzenie własnych obaw niż pytanie.

– Wybacz Lizen, ale jestem już zmęczony. Widzimy się jutro. – Sahib wstał i ruszył w stronę łóżka. Bardziej by definitywnie zakończyć rozmowę niż się położyć. Nie miał w planach zasypiania w pełnym ubraniu.

– Dobranoc, Sahibie. Oby jutrzejszy dzień przyniósł nam wiele zmian. – Lizen wyszedł zamykając po cichu drzwi. W pokoju zawisły jego ostatnie słowa.

Przez chwilę zastanawiał się, o co chodziło temu chudzielcowi. Jednak nie miał już sił dłużej o tym myśleć. To sprawa na jutro. Z takim przekonaniem zrzucił ubranie i umościł się na posłaniu.

®

Lizen nie mógł zasnąć nie tylko z powodu chrapania Zainifu, a przynajmniej nie był to główny powód. Czas mijał, a kolejne próby Sahiba spełzły na niczym. Wiedział, że księżna nie jest wzorem cierpliwości. Na wspomnienie tych ciemnych oczu przechodziły go lekkie dreszcze, zawsze karcił siebie za tę słabość. Choć z drugiej strony, niewiele osób miało okazję zobaczyć ją w podobnej roli jak on.

Gdy przyniósł wieści o wyprawie niejakiego Sahiba Steina, była wniebowzięta. Utrzymanie takiego przedsięwzięcia w sekrecie nie obejdzie się bez rezygnacji z pewnych środków ostrożności, co tworzyło szansę na umieszczenie tam kogoś zaufanego. Jeśli próba by się udała, możliwe było przejęcie oręża. A wtedy sytuacja jej klanu na południowych równinach mogła odmienić się diametralnie. Widział, że ta nadzieja tchnęła w nią nowego ducha. Przez te kilka dni przed wyruszeniem, był jej oczkiem w głowie. Piękne czasy, na powrót których miał coraz mniej nadziei.

Rozmyślania rozkojarzyły go na tyle, że zajęło mu kilka sekund, by się zorientować. Zamiast w drewnianą belkę wpatrywał się w wielkie, soczyście żółte oczy. Pod drewnianą częścią widać było powoli kołyszący się ogon o srebrzystym ubarwieniu.

– Witaj, Lisku. Nie możemy zasnąć? – głos był wysoki a jednak nie drażnił słuchacza, wręcz przeciwnie, uspokajał.

– Odejdź nim ktoś cię zauważy, małpko.

 Rozległo się głośne prychnięcie, a z mroku mignęły obnażone, białe i ostro zakończone kły.

– Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywał.

– Czego chcesz? Nie mam czasu na pogaduchy. – Postanowił zignorować jej uwagę.

– Wiesz doskonale, po co tu jestem. Księżna się niecierpliwi. Nie ma od ciebie wiadomości, a czas nagli. Klan Zakka toczy nierówną walkę. Nie ma czasu na wpatrywanie się w sufit. Musisz dostarczyć utkany oręż. Natychmiast!

 Lizen widział już wyraźnie srebrzystą sierść na twarzy małpki oraz trzy pary białych wąsów. Belkę ściskały dłonie o długich palcach, idealnych do wspinaczki.

– Przekaż pani, że robię, co mogę. Na dniach cała sprawa ruszy do przodu. Wynoś się stąd zanim ktoś cię zauważy, małpko.

Ponownie zobaczył, bezczelnie obnażone w jego kierunku, kły. Drobna istotka skoczyła zwinnie w stronę okna. Można było odnieść wrażenie, że uderzy w drewnianą framugę i złamie sobie kark, jednak zamiast tego powoli zamieniła się w obłok dymu. Szara chmura zatańczyła chwilę przed oknem, a później, wykorzystując nieszczelności, przedostała się na drugą stronę.

Lizen przewrócił się na drugi bok, liczył, że złapie jeszcze trochę snu. Skoro księżna marnowała siły, by przysłać ją, to oznaczało, że należy się śpieszyć. Niestety, ingerencja w proces była ryzykowna. Skutki trudne do przewidzenia. Nie mógł się zdecydować. Te wahania ostatecznie spędziły mu sen z powiek.

®

Następnego ranka cała czwórka – Lizen, Zajnifu, Trik oraz Najan, ruszyła do pracy z pełnym zapałem. No, może wszyscy prócz tego ostatniego, który, jak zwykle, narzekał na porę budzenia. Najan potrzebował trochę czasu, by nabrać dobrego humoru, za to kiedy już się udało, wprowadzał najwięcej pozytywnej energii. Miał swego rodzaju potrzebę, żeby ten dobry humor rozprzestrzenić. Po trzech miesiącach prób potrzebował jednak na to coraz więcej czasu.

Jak co dzień zaczęli od przygotowania narzędzi oraz nowych form. Po około dwóch godzinach przygotowań rozpoczęli formowanie kamienia Akuli. Błękitny kamień pod naporem sztucznego potoku, zasilanego przez wodospad, stawał się podatny na oddziaływanie ich woli na tyle, by było możliwe formowanie go w prosty kształt miecza. Sahib zaglądał do nich dopiero, gdy należało dodać odpowiednich mieszanek, które miały związać ze sobą niestabilną materię. To właśnie ta specjalna mieszanka, przygotowana przez Sahiba, miała być kluczem do sukcesu. To oraz utwardzanie siłą wodospadu, na którą kamień Akuli reagował w szczególny sposób. Coś, co nie udało się nikomu od setek lat. Nie zachowała się już żadna podobna broń. Sahib przekonał ich, że wie, jak odzyskać utraconą metodę dla świata. Dla każdego była to szansa na odzyskanie poważania. I to w jakim stylu.

Gdy nadchodził czas próby wody, wszyscy byli już zmęczeni. Sahib ostrożnie manewrując kruchą formą, w której znajdował się kamień Akuli, transportował próbny produkt przez niewielkie przejście w bocznej ścianie komnaty. Wychodziło prawie zaraz pod wodospadem. Za nimi znajdował się mały wysunięty podest, którego koniec dzielił spadającą masę wody. Obecnie jednak nic się nie działo, gdyż na umówiony znak, Najan i Trik, zamknęli tamę, która była pozostałością po bardzo odległych czasach. Oczywiście, woda w podziemnym zbiorniku nad nimi mogła zbierać się tylko przez określony czas. Po ustawieniu formy i przypięciu jej w odpowiednich metalowych mocowaniach, które przygotowali wcześniej, Sahib zamykał drzwi i dawał znak do rozpoczęcia. Od tego momentu wszystko było już w rękach losu i woli zaklętej w samym wodospadzie.

Przez te trzy miesiące spędzone w starej twierdzy, z czego dwa spędzili na próbach, a miesiąc na przygotowaniach miejsc pracy i mieszkania, utracili wiele z początkowej radości jaką okazywali, gdy ogromne masy wody upadały na ich świeże dzieło. Ponad sześćdziesiąt razy słuchali złych wiadomości kończących dzień. W chwili obecnej woleli nie robić sobie już nadziei.

Tym razem też nikt nie okazał większego entuzjazmu. Jedynie Lizen krążył gdzieś za ich plecami ze swoimi narzędziami i wpatrywał się z niepokojem w formę.

Po kilku sekundach i dźwiękach uderzeń tysięcy grzmotów, które towarzyszyły uwolnionej, opadającej masie wody, napór kończył się. Wodospad wracał do swojego normalnego biegu. Sahib przytrzymywany przez Zajnifu wyciągał formę i umieszczał na stole w centralnej części pracowni. Po kilku minutach błękitny metal był gotów do próby. Sahib wyjmował ich dzieło, co zwykle kończyło się rozpadem broni na drobne kawałki i koniecznością odzyskiwania materiałów przez resztę dnia.

Wszyscy wstrzymali oddech, gdy rozpoczął. W pracowni byli już też Najan i Trik, powracający z nad górnej tamy.

Sahib delikatnym ruchem odsłonił miecz. W sali słychać było jedynie szum spadającej za ścianą wody. Wszyscy mieli w głowie tylko jedno pytanie. Czy ich nadzieje za chwilę nie rozpadną się w pył?

Sekundy mijały, a prosty miecz w dłoniach Sahiba utrzymywał swój kształt. W końcu zobaczyli niebieską, nienaturalną poświatę, bijącą od oręża. Klinga zaczęła się wydłużać, tak samo rękojeść. W szybkim tempie broń zaczęła przybierać kształt potężnego, dwuręcznego miecza. Sahib położył ją na stole jednym, stanowczym ruchem. Nie mógł pozwolić, by przemiana dokonała się w pełni.

Spojrzał po wszystkich twarzach, do których nadal nie docierało to, co zobaczyli. Pozostało mu tylko wypowiedzieć te słowa.

– Panowie! Mamy to!

Dłonie wystrzeliły ku górze, a pomiędzy wiekowymi ścianami rozległ się okrzyk radości pięciu mężczyzn, którzy wiedzieli, że właśnie dokonali czegoś niezwykłego.

Wieczorem okazało się, że prawie każdy miał schowane zapasy na taką okoliczność. Małe skórzane bukłaki z miodem lub winem ujrzały wreszcie światło dzienne. Sahib nie powstrzymywał ludzi, wiedział, że zasłużyli na chwilę ukojenia nerwów. Choć wiedział też, że te same trunki posłużyłyby do ewentualnego ukojenia smutków po porażce.

Doświadczony Zajnifu podążał za nim, kulejąc ciężko i poklepując go potężną dłonią, gdy zaczęli wspólnie świętować.

– No, synku, gratuluję sukcesu! Już mi starość w kanałach Karam Kin zaglądała w oczy, ale chyba jednak i tym razem, upierdliwy los może mnie pocałować w rzyć!

Plecy Sahiba odczuły ponownie wesołe uderzenie. Sam stary człowiek stwierdził, że wino i miód to trunki młodych, delikatnych głów. Podsuwał mu więc teraz pod nos swój bukłaczek z owocową gorzałką. Nie chcąc urazić gościa, Sahib pociągnął drobny łyk, ale pomimo najszczerszych starań, nie mógł powstrzymać kaszlnięcia.

– Cieszę się, że mogłem pomóc! Będąc szczerym, sam miałem już wątpliwości – uśmiechnął się, szczęśliwy, że znów może zaczerpnąć powietrza. – Tylko niech pan z tym nie przesadza, jutro czeka nas jeszcze droga. Musimy bezpiecznie dotrzeć do Anmasy.

– Bez obaw! Zbójcy może i chciwi i rękę złodziejską wszędzie wcisną, gdzie się świeci, ale to też ludzie. W takich mokradłach, co się wokół naszej kamiennej kryjówki rozciągają, to nie wysiedzą ani i tygodnia.

Zajnifu niezrażony, pociągnął zdrowo spory łyk swojego trunku. Czuć było wyraźny posmak czarnych śliwek. Słynnego źródła aromatu dla wszelkiego rodzaju wielbicieli trunków mocnych i tych naprawdę mocnych. Usiadł na zydlu obok i pocierając okaleczoną nogę, kontynuował.

– Nie mówię, że to bezpiecznie miejsce. Ten cały las przypomina mi o wszystkich historiach, co je babka opowiadała. Powiem ci, synku, że nie za wesoło się zwykle kończyły. A zanim tu trafiliśmy, jeszcze w Anmasie, jakiś miejscowy chłopina mi opowiadał, że to miejsce strasznego oblężenia.

– Ta twierdza na młodą nie wygląda, pewnie nie jedno oblężenie przetrwała. O ile dobrze pamiętam, była przez długi czas granicą księstwa – zauważył Sahib.

– Ano tłukli się tu co chwila, to fakt. Ale ten chłopek mówił, że tu o ostatnie oblężenie chodzi. Kiedy bratnia krew się lała. Podobno tutaj bronili się zwolennicy księżnej, która przeciw własnemu mężowi wystąpiła. Ta zdrada tak naród podzieliła, że bracia, co całe życie zgodnie razem walczyli, teraz nawzajem wypruwali sobie flaki na tych polach. Eh, u nas i dziś o zdrady nietrudno, to fakt, ale prócz książąt, rodziny trzymają się raczej razem a nie… – Zajnifu pokręcił smutnie krótką siwą brodą i ponownie wsparł się łykiem ze swojego źródła spokoju.

Sahib nie przerywał staremu, mimo że przed przyjazdem w te strony zebrał informacje o tej okolicy. Wiele legend krążyło po zbiorach bibliotecznych Anmasy i Ludberga. Kilku kolekcjonerów starych ksiąg także miało w swoich zbiorach tomy na ten temat. Jednak większość z tych legend nie przykuła uwagi Sahiba. Interesowały go raczej opisy fauny i flory, które w tych stronach poszły jakby własną, osobną od otaczających je krajobrazów, ścieżką. Przynajmniej, jeśli chodzi o niektóre gatunki.

– W każdym bądź razie – kontynuował Zajfinu – po tej bitwie państwo właściwie przestało istnieć. Kwiat rycerstwa padł, a ci co zostali nie umieli już się pogodzić. Mówi się, że właśnie tutaj umarł duch narodu i dlatego w tych lasach żyją inne stwory. Ponure mutanty, naznaczone rozpaczą i smutkiem poległych.

– Nic dobrego ze zdrady w rodzinie wyjść nie może – wtrącił Sahib.

– Hej, panowie! Coście tak posmutnieli jakoś! Chyba nie czas dziś na twoje smętne opowieści Zajnifu!

– Dla ciebie „panie Zajnifu”, szczeniaku…

– Oj! Teraz już chyba możemy mówić sobie na ty! Razem osiągnęliśmy coś wyjątkowego! – Najan zamachał szeroko antałkiem z winem, rozlewając kilka kropel.

Trudno było określić skąd wytrzasnął tak pokaźny zapas.

– Hej, gołowąsie, patrz, gdzie ten swój cienkusz wylewasz!

– Cienkusz? I to mówi ktoś kto pije muł z dna rzeki?!

– Panowie!

 Sahib czuł, że łyczek gorzałki, którym wcześniej się uraczył, zaskakująco mocno uderza do głowy. W połączeniu ze zszarganymi w ostatnich miesiącach nerwami i poczuciem dzisiejszej ulgi, alkohol sprawiał, że powieki coraz mocniej ciążyły. Nie chciał jednak źle wypaść przed podwładnymi, których miał jutro poprowadzić. Co więcej, nie chciał, by zdążyli się upić i poprztykać. Potrzebował jutro trzeźwych i zgranych umysłów.

– Myślę, że na dziś już wszyscy mamy dość – powiedział to na tyle głośno, by dotarło do rozmawiających przy centralnym stole Trika i Lizena.

– Jutro musimy być gotowi do działania. Przed południem wyruszamy do Anmasy. Dobranoc waszmościom.

Ruszył w stronę swojej wieży. Miał wrażenie, że idzie całkiem prosto, co bardzo go ucieszyło. Spostrzegł, że pozostali też podążają w stronę swoich kwater. Bogowie, jeśli uparłbym się przy kwaterze na szczycie wieży, czekałaby mnie nocka na schodach, pomyślał, otwierając drzwi. Zdążył zrzucić z siebie koszulę i buty, potem jednak zmęczenie i alkohol przemogły go i rzucił się na posłanie. Usnął natychmiast.

®

Zza sennej zasłony doszło do niego dudnienie. Na początku przypominało jedynie ciężki przedmiot uderzający o podłogę. Po chwili zaczął słyszeć wyraźne dźwięki, a kilka dodatkowych sekund zajęło mu zrozumienie słów.

– Stein! Wstawaj, waść! Lizen zdradził! Wstawaj! Trzeba skurwysyna gonić i urżnąć mu te złodziejskie łapska! – Trik wydzierał się z całą mocą swojego doniosłego głosu.

– Gdzie on jest?! Gdzie miecz?! – gdy Sahib zrozumiał sens tych krzyków, senne otumanienie minęło w mgnieniu oka.

W dwóch skokach dopadł do spodni i reszty odzienia.

– Nie wiadomo! W nocy glista ruszyła. Pewnie dlatego tak chętnie winem częstował. Sam musiał wylewać. Najan i Zajnifu lada moment ruszają za nim, ja tylko po ciebie pobiegłem. Ruszajmy też! Szybciej, bo nam ucieknie sprzed nosa…

– Konie szykuj, a nie gadaj!

Sahib nie chciał tracić ani sekundy. Gdy tylko się ogarnął, chwycił jeszcze swoją szablę – stary oręż, ale nadal morderczy – i wypadł przez drzwi kilka chwil po Triku. Konie czekały już na dziedzińcu zamczyska. Gdy przejeżdżali przez most nad wyschniętą fosą, zastanawiał się, czy Lizen nie uciekł na południe przez Góry Graniczne. Tam mieszkało jednak pełno dziwaków, którym odpowiadały surowe warunki. Większość z nich nie uznawała standardowych zasad społecznych. Nie bez powodu wybrali odludzia. Dalej zaczynały się posterunki klanu Zakka, klanu księżnej. Trudno było się ukryć. Uznał więc, że choć zaskoczenie to kluczowy element każdej ucieczki, podjęcie takiego ryzyka nie przyjdzie Lizenowi do głowy. Złodziej musiał gnać traktem przez puszczę w stronę Anmasy.

Nie było czasu na rozmowy, więc milczeli, wsłuchując się w tętent końskich kopyt. Już kilka staj za zamkiem puszcza robiła się gęstsza. Liści ubywało z dnia na dzień, lecz słońce nadal przebijało się tu i tam, tworząc jasne plamy. Sahib miał nadzieję, że zdrajca nie skusi się na zejście z traktu. Ten las potrafił być niebezpieczny. Słyszeli czasami krótkie wycie raksali, tutejszej odmiany wilków. Wataha musiała mieć tu tereny łowieckie. W starciu z watahą człowiek byłby bez szans. Zwykły wilk unika człowieka, raksale jednak – jak wszystko w tej okolicy – potrafiły być nieprzewidywalne.

®

Lizen zaczynał odczuwać skutki nieprzespanej nocy i szybkiej jazdy konnej. Czekał do godzin poprzedzających świt, gdy sen jest najgłębszy. Może i reszta była lekko spita, ale obawiał się, że stary wyga, jak Zajnifu, jednak się ocknie. Nie wierzył, że tak krótka i skromna biesiada mogła go rozłożyć. Po tych kilku tygodniach dostawał lekkiej paranoi, momentami miał wrażenie, że wszyscy go podejrzewają. To nie było to, czym się zwykle zajmował.

W jednej z kieszeni płaszcza miał coś odpowiedniego, coś dzięki czemu wszyscy spaliby jeszcze z pół dnia. Bardzo sprytny plan nie przewidywał jednak, że z powodu braku funduszy na służbę, każdy będzie raczył się sam swoim trunkiem, trzymając bukłak w dłoniach. Ryzykownie byłoby próbować usypiać ich po kolei. Nawet uwzględniając częstowanie, ktoś mógł się zorientować, że koledzy zaskakująco szybko padają na posłania. Musiał liczyć na znużenie i alkohol.

W walce z jego własnym zmęczeniem pomagała mu ulga, jaką odczuwał. Udało się. Jego księżna będzie taka szczęśliwa. Wiedział, że to dla niej bardzo ważna sprawa. Dla niej i jej rodzeństwa. Napawało go to radością, której nie potrafił ukryć. W efekcie, mknąc na zziajanym koniu przez nierówny trakt puszczy, ścigany przez wczorajszych współtowarzyszy, uśmiechał się pod nosem jak wariat.

Po swojej prawej stronie dostrzegł ruch. Przemykające między konarami, szare i lśniące futra. Kilka raksali mknęło równo z nim. Były wyższe od swoich wilczych braci, smuklejsze, a ich futro jaśniało, przypominając fale na nocnej tafli spokojnego jeziora. Długie, smukłe nogi pozwalały im bez trudu dotrzymać kroku rumakowi.

Lizen poczuł dreszcz na karku. Może są tylko ciekawe, pomyślał. Nie widać, by się zbliżały, jedynie obserwują.

Spiął konia. Do pierwszych pól nie było daleko, poza osłonę lasu raksale raczej się nie wychylą. Dalej na skrzyżowaniu dróg w karczmie powinien czekać jego kontakt. Z radością pomyślał o przyjaznych twarzach i pierwszych świadkach jego sukcesu.

®

Trakt nie był często uczęszczany, więc z łatwością dostrzegali ślady końskich kopyt. Trzech jeźdźców zostawiało za sobą tylko rozrzucone kępki ziemi. Po kilku minutach dochodzili już Zajnifu. Jechał na ciężkim karym ogierze, który idealnie pasował do rozmiarów dosiadającego go starca.

– Gdzie Najan?! Widzieliście złodzieja?! – wydzierał się Trik.

– Zostałem z tyłu! Chłopaczki ruszajcie przodem i żmiję na szablach roznieść. Ja dołączę później, bo mi zaraz ta przeklęta noga odpadnie.

Cały spocony, krzywiąc się przy każdym ruchu, Zajnifu nie przedstawiał przyjemnego widoku. Pewnie nawet wzbudziłby litość młodszych mężczyzn, ci jednak mieli teraz w głowie o wiele istotniejsze sprawy. Podnieśli dłonie na pożegnanie i ruszyli pozostawiając męczącego się towarzysza z tyłu. Wiedzieli, że stary sobie poradzi.

®

Lizen widział nad sobą czerwone i złote liście, przelatujące na tle niebieskiego nieba. Widok urzekał go. Było tak spokojnie. Listki, falując i przekręcając się w skutek lekkich podmuchów, opadały powoli. Jaka piękna metafora życia i upływającego czasu, pomyślał.

Wtedy przez mgłę błogich rozmyślań dotarł do niego ból z potłuczonej głowy, a razem z nim przeklęta rzeczywistość.

Cholerny koń potknął się. A może spłoszyły go raksale. Nie pamiętał dokładnie. Zwierzę leżało kilka metrów dalej, bez oddechu. Widać złamało kark.

Podniósł się powoli. Miał wrażenie, że coś pulsuje mu w głowie. Wokół leżały różne jego rzeczy. Część fiolek z ziołowymi środkami wyleciała i potłukła się, tworząc nieprzyjemną mieszankę zapachów. Gorączkowo zaczął szukać wzrokiem, zawiniętego w szary materiał, miecza. Ten, leżał kilka kroków dalej, właściwie już wśród drzew. Materiał częściowo odsłonił matowoniebieskie ostrze.

Nad zawiniątkiem pochylał się potężny samiec raksala. Szybko obwąchiwał metal, jakby próbował sprawdzić, co to jest. Szarpnął głową na bok, gdy lekki podmuch podsunął mu zapachy z rozbitych ampułek.

Właśnie ten ruch sprawił, że uniknął ciosu kamieniem w głowę. Wtedy Lizen zrozumiał, że rozsądniej byłoby poczekać aż zwierzę się znudzi i odejdzie. Teraz zaś pół leżał, pół siedział na ziemi ze strużką krwi ściekającą z głowy, naprzeciw drapieżnika z gęstą szarą sierścią, przechodzącą w czerń wokół szyi, posiadającego wszystkie niezbędne dary natury, by zabić w ciągu sekundy. Rozsądek to wspaniała rzecz z jedną wielką wadą. Zwykle się spóźnia.

Raksal podniósł wzrok w stronę przerażonego człowieka. Lizen, ku własnemu zdziwieniu, nie usłyszał głośnego warknięcia, zwiastującego rychły koniec. Zamiast tego zwierzę pochyliło łeb i złapało paszczą za rękojeść broni, jakby chcąc wciągnąć ją w gęsty las, podobnie jak czyniło z upolowanymi ofiarami.

Zanim bestia postąpiła parę kroków, koło głowy Lizena mignął płaszcz. Najan błyskawicznym ruchem wyrzucił w stronę drapieżnika garść jasnych kamyków, wielkości grochu. Zanim upadły na ziemię, klasnął w ręce. Pojawiły się rozbłyski przeraźliwie białego światła oraz huk dziesiątek drobnych wybuchów.

Raksal zaskowyczał i kilkoma susami zniknął pomiędzy młodymi drzewami.

Lizen przecierał oczy, które jasne światło także poraziło, mimo że zdążył częściowo zasłonić twarz.

– Co to było…?

Żadnej odpowiedzi.

– Najan, słuchaj! Mogę to wszystko wytłumaczyć! Czekaj! Właściwie… Kiedy go przegoniłeś… Skąd ty masz takie rzeczy?!

Lizen wciąż był ignorowany przez swojego towarzysza.

– Narobiłem za dużo hałasu tymi sztuczkami – stwierdził w końcu Najan, schylił się i delikatnie podniósł błękitny oręż. Zawinął dokładnie, tak, by nic nie wystawało, po czym ruszył w stronę wierzchowca, którego zostawił kilkadziesiąt kroków wcześniej.

Lizen poczuł nagle silny niepokój i niemiły ciężar w brzuchu.

– Hej! Gdzie ty się wybierasz?!

Zaczął powoli się podnosić. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę młodego towarzysza.

– Stój! Ani kroku dalej, szczeniaku!

Gdy się zbliżył, Najan odwrócił się i uderzył prosto w klatkę piersiową, płasko uformowaną dłonią. Lizen poleciał do tyłu. Krztusił się z braku powietrza, a oczy zaszły mu mgłą.

Mógł się spodziewać, że nie tylko księżna będzie chciała pozyskać ewentualne efekty ich pracy. Ostrzegła go, że skoro ona dowiedziała się o wyprawie, to pewnie wie ktoś jeszcze. Przez upadek z konia stracił większą część fiolek. Niech to szlag! Kilka z nich bardzo by się teraz przydało.

Najan dosiadł wierzchowca i odwrócił się gwałtownie, słysząc tęntent kopyt. Nadjeżdżała dwójka znajomych jeźdźców, Trik i Sahib. Spiął konia, chcąc natychmiast uciec. Lizen jednak zebrał w sobie resztki podeptanej odwagi i skoczył na niego. Udało mu się ściągnąć jeźdźca na ziemię, co przypłacił za chwilę brutalnym ciosem w szczękę. Poczuł krew między zębami. Szczęście naprawdę się ode mnie odwróciło, pomyślał.

– Ani jebanego kroku dalej, koledzy! – Trik ledwo trzymał nerwy na wodzy. – Jak któryś się ruszy, to wypatroszę jak jelonka – dodał, mierząc w nich ostrzem szabli.

– Panowie! To nieporozumienie! – zaskomlał Najan.

– Owszem. A tu masz coś, co pozwoli ci zrozumieć. – Ostrze szabli zbliżyło się do gardła złodzieja.

– Przeklęci szpiedzy! – wrzasnął Sahib, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia.

Nie mógł już pohamować złości. Młody zdrajca wykorzystał ten moment, by odepchnąć szablę i skoczyć między drzewa. Ponownie jednak przeszkodziła mu ręka zbierającego się z ziemi Lizena. Obaj upadli, a poturbowany już wcześniej chudzielec i tym razem otrzymał cios.

– Zaffiję gffoja! – Lizen, gdy mówił, pluł czerwoną mazią i czymś, co wyglądało jak ułamany ząb.

Dwóch przybyłych jeźdźców zeskoczyło na ziemię. Obaj ostrzegawczo trzymali szable nad głowami poturbowanej dwójki.

– Dla kogo pracujecie? Radzę wam odpowiadać szybko i nie próbować wykrętów. Kto was tu przysłał?! – Trik cały poczerwieniał, nie tylko z wysiłku.

Żaden z leżącej dwójki nie śpieszył się jednak z odpowiedziami. Obaj obmyślali właśnie swoje położenie, które nie przedstawiało się najlepiej. Z ubrań wystawały im liście i gałązki. Dwukrotny upadek dodał im obtarć w różnych miejscach i zdemolował szaty. Wyglądali jak po – niezbyt szczęśliwej dla nich – karczemnej burdzie.

W nozdrza Sahiba uderzył dziwnie znajomy zapach.

– Trik, czujesz ten zapach? – pociągnął nosem, zaraz po nim podobnie uczynił jego towarzysz, nic jednak nie wyczuł, więc pokręcił tylko głową.

– Ktoś tu użył mieszanki z kamienia Kaina. Dosyć biednej. Ale i tak zdecydowanie za drogiej dla naszych dwóch przyjaciół. Tylko w jednym miejscu w całym Tirias, można dostać takie mieszanki, bez nadzoru gildii.

– Karam Kin – dodał z odrazą Trik.

Lizen nie mógł się powstrzymać, by nie zmierzyć Najana wzrokiem. Ten szczeniak szpiegiem gildii? Aż tak brakowało im ludzi? Jego zdziwienie nie uszło uwadze Sahiba.

– Twoja reakcja, Lizenie, mówi mi, że to nasz młody kolega użył tej mieszanki. No proszę. Kto by się spodziewał?

Jeśli już, Sahib spodziewał się znaleźć takie rzeczy w jednej z dziesiątek kieszeni Lizena, a nie u wiecznie uśmiechniętego Najana. Zaskoczenie tylko na chwilę przytłumiło w nim gniew. Nie wiedział tylko, który z nich był większym zdrajcą i który zasługiwał na większą pogardę.

– Panowie! Słuchajcie… – zaczął Najan.

– Nie próbuj. Chciałeś zwiewać, gdy nas zobaczyłeś, zdradziłeś się. Pewnie z braku doświadczenia. Widać jeszcze wiele w życiu się nie nakradłeś. – Sahib schylił się i odebrał mu zawiniątko z mieczem. – Trik, zwiąż ich. A wy lepiej nie próbujcie niczego.

Trik zrobił, co mu kazano. Po kilku sekundach niedoszli uciekinierzy, siedzieli niewygodnie skrępowani.

– A ty, gagatku? Kto cię tu przysłał? Cały czas taki uprzejmy, cały czas z nosem w tych swoich fiolkach? A tu, proszę! Jak tylko pojawiła się okazja, pierwszy chciał nawiać z bronią. A człowiek przeklnie kilka razy i już go za złoczyńcę mają! – Trik kucnął wypowiadając zdania prosto w twarz Lizena, który nawet nie mógł odsłonić się od tych wyziewów.

Wiedział, że sprawa jest już przegrana. Nie ma szans, by teraz uciec. Bał się, że jeśli nie odpowie, sprowokuje tego nerwusa do drastycznych kroków. Dziś dość już oberwał, ale nie chciał tak łatwo się poddać. Na razie więc zignorował Trika.

– Stworzyliśmy tę broń tylko dlatego, że dodałem swoje odczynniki do twojej mieszanki, Stein. Dlaczego miałbym się z wami dzielić efektami moich pomysłów? Tyle tygodni ciężkiej pracy i żadnych efektów. Jeden dzień mojej pomocy i już mamy utkaną broń.

Sahib podszedł do niego i złapał za poły płaszcza.

– Łżesz. Myślisz, że co tym zyskasz?!

Po kilku sekundach gwałtownie puścił Lizena.

Usłyszał nieprzyjemny śmiech leżącego zdrajcy, mieszankę rozbawienia i bólu, gdyż dawały o sobie znać opuchnięte wargi.

– Co dodałeś?!

 Jeśli był cień szansy, że to prawda, Sahib musiał wiedzieć. Nie mógł wrócić z niczym. Ta wyprawa to był jego sukces i spełnienie jego marzeń. Chwycił za szablę i przystawił ją do samej szyi chudzielca.

– Trochę miłości! – Lizen zaniósł się znów śmiechem.

Brzmiał już zupełnie jak opętany. Skoro jego misja spaliła na panewce, to przynajmniej chciał pokazać, co o swoim byłym pracodawcy myśli. No i zyskiwał na czasie. Może mimo wszystko wciąż liczył, że znajdzie jakiś sposób, by się wydostać.

Sahib tracił cierpliwość. Musiał znać odpowiedź.

– Niech mi pan pozwoli z nim pogadać – powiedział zadziwiająco grzecznie jak na niego, Trik.

Pochylił się nad Lizenem, podciągając nogawki spodni. Mówił cicho i spokojnie, jak do dziecka, któremu trzeba wytłumaczyć, że zabawkami należy się dzielić.

– Albo odpowiesz nam grzecznie, kto cię tu przysłał. Albo powoli, kawałek po kawałku… – Tu zaczął płynnymi ruchami zdejmować z ubrania Lizena listki i patyczki, które zostały tam po jego upadkach. – Będę z ciebie zdzierał skórę pasami. Co ty na to, śmieszku?

Lizen zamilkł. Patrzył w ciemne oczy i zastanawiał się, czy ten człowiek chce go tylko nastraszyć, czy mówi poważnie. Nie podobało mu się to, do jakiej odpowiedzi się skłaniał.

Od jakiegoś czasu czuł, że przywiązany do jego pleców Najan coraz bardziej się wierci. Młody coś kombinował. Po chwili poczuł, jak uderza w jego dłoń swoją. Kilka sekund później znów, ale mocniej. Ten szczeniak zaraz zarobi nam sztych w żebra jak dalej będzie tak wariował, pomyślał. Starał się ukryć te ruchy atakiem panicznego kaszlu. Jednak wiecznie udawać nie mógł.

Zebrał w sobie odwagę.

– Pocałuj mnie w dupę! – wykrztusił do Trika.

– Zanim do niej dojdziemy, będziesz już wył z bólu dobre pół dnia.

Wtedy Lizen w pełnym przerażeniu zrozumiał wreszcie, o co chodziło wiercącemu się Najanowi.

Pamiętał już odstępy czasowe, w jakich następowały szturchnięcia. Spodziewając się kolejnego, wyprężył kręgosłup w łuk, po czym wyprostował się. Rozległo się ciche klaśnięcie ich dłoni. Wystarczyło.

Mignął biały błysk, a Lizen i Najan zostali odrzuceni na kilka kroków. Lizen wpadł na tego samego szaleńca, który kilka chwil wcześniej chciał dobrać się do jego cennej skóry. Obaj potoczyli się, przewracając jeden przez drugiego. Zaczęła się szamotanina, w której obaj mieli wspólny cel: jak najszybciej się wyswobodzić. Lizen, by wziąć nogi za pas, Trik, bo przeczuwał, że cenna broń za chwilę wpadnie w ręce tego przeklętego Najana. Sahib jako jedyny spoglądał na miejsce błysku bezpośrednio, pocierał więc podrażnione oczy. Chwilowo był bezbronny.

Młody piroman szybkim ruchem wyrwał mu pakunek i ruszył w stronę koni.

Trikowi udało się wreszcie uwolnić. Wiedział, że jest dalej od wierzchowców i nie dogoni młodszego i sprawniejszego uciekiniera. Nie było czasu, żeby się zastanawiać.

Podniósł rękę do ust i gwizdnął głośno. Usłyszeli cichy świst i strzała utknęła między łopatkami Najana, który był już kilka kroków od konia i pewnej drogi ucieczki. Upadł na twarz, martwy zanim zdążyła z niego umknąć radość na myśl o zbliżającej się wolności.

Sahib – który odzyskał już wzrok – oraz Lizen wpatrywali się ze zdumieniem jak spośród drzew wychodzi w ich stronę Zajnifu. Kuśtykając, szedł powoli, trzymając niewielką, ale morderczą jak się okazało, kuszę. Powoli naciągnął cięciwę przy pomocy lewara, nałożył bełt i zwrócił się do Trika, który właśnie podnosił owinięty pakunek z rąk zabitego.

– Dałeś się zaskoczyć, nerwusie. Nie przeszukałeś go.

Trik obściskiwał nadgarstki, ciepłego jeszcze, ciała. Po chwili znalazł to, czego szukał.

– Skąd mogłem wiedzieć, że ten młokos będzie miał zapas schowany w rękawach? Ktoś w niego sporo zainwestował. Swoją drogą, mogłeś wcześniej zareagować.

– Miało być na znak i tak było. Sam to wymyśliłeś. Ja się dowództwa słucham, nawet jeśli to młokosy – starzec spojrzał z przekorą na Trika.

Tym razem to Sahib poczuł niemiłe ukłucie w brzuchu. Nie tak powinien się zwracać rzemieślnik do kolegi po fachu. Kolejni ludzie, kolejne maski. Zaczął się zastanawiać, z kim właściwie spędził te trzy miesiące? Kiedy to wszystko zaczynał, miał na celu jedynie udowodnienie, że jego pomysły mają sens. Udowodnienie, że można ruszyć dalej, kształtować kamienie żywiołów nowymi metodami oraz że poza utartymi ścieżkami, czeka tak wiele możliwości. Miecz powinien stać się kluczem do tytułu mistrza i władzy umożliwiającej zmianę w skostniałym sposobie myślenia ludzi. W przeciągu jednego poranka, wyprawa, która mogła przynieść spełnienie marzeń i udowodnienie sensu jego pracy, zmieniła się w jakąś szpiegowską tragikomedię.

– Trik. Zajnifu. A wy dla kogo pracujecie? – Sahib miał zrezygnowany głos. Gniew na ten świat, który zamienił jego wyprawę, tak jak i wszystko wokół, w kolejną chaotyczną burdę, gdzie ścierały się polityczne interesy, kazał mu rzucić się na Trika i Zajnifu i gołymi rękami wywalczyć sprawiedliwość. Jednak lęk o życie hamował go, pozostawiając niezdolnym do działania. Niezdolnym do myślenia.

– Nie rób takiej nadąsanej miny – Trik oglądał dokładnie broń, którą wykonali dzień wcześniej.

Niepozorny miecz. Niewyróżniający się na tle wielu pięknie zdobionych szabli, rapierów czy nawet starych mieczy klasycznych. Jedynie delikatna niebieska poświata, przypominająca bardziej złudzenie, przemykająca w kącie oka, gdy się go oglądało, mogła sugerować niezwykłość jaką krył w sobie. Niepozorny, a jednak mogący zmienić układ sił w tej części kontynentu.

– Chyba nie myślałeś, że uda ci się utrzymać całą wyprawę w tajemnicy? Muszę przyznać, że gdy usłyszałem o twoim planie stworzenia jednej z utkanych broni, nie wierzyłem, że coś z tego będzie. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy oświadczyłeś, że masz kamień Akuli. Oznaczało to, że jakiś bogaty głupiec, dążący za marzeniami o wielkiej chwale, właśnie pozbył się fortuny, by umożliwić ci to wariackie przedsięwzięcie. Szanse na sukces wydawały się tak małe, że równie dobrze można by zrzucić powóz ze złotem w przepaść. Taki sam efekt, a przynajmniej jest co oglądać. A jednak okazało się, że to prawda. Nigdy nie mów nigdy. Bo przecież właśnie stoję tutaj, z pierwszą od setek lat bronią utkaną z kamienia Akuli!

Trik uśmiechnął się pod wąsem.

Szybkim ruchem zdjął otaczającą miecz tkaninę i chwycił za rękojeść. Znów ujrzeli jasne, niebieskie światło, a po chwili miecz zaczął się zmieniać. Najpierw skurczył się, stracił swój kształt, nie przypominał niczego, co widzieli w życiu. Po kilku sekundach dłonie Trika otoczyła czarna masa. Wpierw pojawiły się rękawice z ciężkimi obiciami na nadgarstkach, później jego schodzony płaszcz podróżny zmienił barwę z brązowej na czarną, jak rękawice. Na płaszczu widzieli jasnoniebieskie wzory, przypominające fale, jednak biegnące we wszystkich kierunkach. Jakby zagubione, same nie wiedziały, gdzie jest brzeg do którego zmierzają. Otaczały też ramiona i biegły wzdłuż nich do rękawic. Trik zacisnął pięści i przymknął oczy.

– Trik! Odrzuć to natychmiast, zanim będzie za późno! Słyszysz mnie?! Odrzuć go! – Sahib rzucił się biegiem w jego stronę. Wiedział, że jeśli użytkownik straci panowanie and bronią, dojdzie do katastrofy.

Dłoń w ciężkiej rękawicy uniosła się, a po chwili zaciśnięta pięść uderzyła w ziemię. Sahib poczuł jak fala uderzeniowa wyciska mu powietrze z płuc. Lecąc do tyłu widział resztki liści, które nie poddały się jeszcze jesiennej pogodzie, wyrywane bez litości przez pędzące powietrze. Zajnifu i Lizen także stracili grunt pod nogami, ten drugi już nawet nie liczył, który to dziś raz.

– Trik! Nie! – Sahib łapał powietrze z głośnym świstem.

– A więc tak to wygląda. Nie bój się, mości geniuszu, ta broń musi do kogoś trafić. – Trik zamknął oczy i błyskawicznie zdjął rękawice.

Po chwili leżąc na plecach łapał oddech, podobnie jak reszta.

– Wszystko czułem! Każdą kropelkę. W drzewach, krzakach, trawie, nawet wewnątrz nas samych. Swoją drogą nawet sobie nie wyobrażacie, ile tam jej jest.

Pomiędzy ozdobionymi złotem i szkarłatem liśćmi poniósł się jego chichot.

– Nic dziwnego, że tylu już pozabijało się próbując je zdobyć. – Sprawca całego pokazu zbierał się powoli.

Inni też już wstali. Najwolniej Zajnifu, dla którego cały manewr nie był wcale prosty. Za to gdy już wstał, wypiął pokaźny brzuch jak smok zbierający się do zionięcia ogniem. Choć ogniem nie dmuchnął, to efekt był równie nieprzyjemny.

– Pojebało cię całkiem, dzieciaku?! Myślisz, że kim ty jesteś?! Masz zadanie do wykonania, to się go trzymaj! Jeśli książę się o tym dowie, to jesteś trupem. A jak ty jesteś trupem, to ja też. A jeśli ja jestem trupem, to jesteś martwy, bo cię dopadnę. Dotarło?!

– To tylko ciekawość, nie gorączkuj się tak.

– A więc jesteście ludźmi Atiasa – mruknął Sahib.

– Księcia Atiasa, jeśli już masz się o nim wyrażać – podkreślił Trik. – Jesteśmy na jego ziemiach, więc wyrażaj się o gospodarzu z klasą.

Miecz powoli wracał do swojego normalnego, nijakiego kształtu. Niebieska poświata przygasła, pozostał z niej tylko drobny ślad. Znów wyglądał jak niepozorna replika antycznych mieczy.

– Pora, by nasz cichy towarzysz odpowiedział na pytanie, kto go tu przysłał? – stwierdził, trochę już uspokojony Zajnifu, kierując kusze w stronę Lizena. – A my mu odpowiemy na pytanie, jakie podziękowania otrzyma za próbę kradzieży efektów naszej pracy? – Zajnifu uspokoił się tylko trochę.

Lizen zaczął nerwowo otrzepywać swój płaszcz z kolejnej partii liści. Kilka sekund wcześniej kompletnie go zamurowało. Nie mógł usłyszeć tu gorszej wiadomości. To byli ludzie Atiasa, męża jego księżnej i pani! Jeśli zdradzi się choćby słowem, skutki będą katastrofalne, nie tylko dla niego samego. Księżna od miesięcy miała na pieńku z mężem. Nie była kobietą, która bezczynnie obserwuje, gdy pozycja jej brata z klanu Zakka jest podkopywana, a jego władza coraz bardziej chwiejna. Chciała skierować uwagę Atiasa w tę stronę. Chciała, by wysłał chorągwie z pomocą. Sama ich obecność mogła dużo zdziałać, nawet jeśli nie walczyłyby na pierwszej linii. Wystarczyła wiadomość, że brat księżnej ma poparcie wojsk Funickich.

Niestety książę był całkowicie pochłonięty sprawą zachodniej granicy, za którą młody władca Dahrii rozszerzał swoje wpływy. Kazał już nawet tytułować się cesarzem. Urząd, który wymyślił chyba tylko po to, by odróżnić i odciąć się od tradycji królów, kojarzących się już jedynie ze skandalami, zdradami, zatruciami, morderstwami, a i to jedynie powszednie rozrywki. Młody i charyzmatyczny, porywał za sobą władców małych księstw zachodnich. Z każdym kolejnym przychodziło mu coraz łatwiej, prosty efekt kuli śnieżnej. Pytanie brzmiało, czy zatrzyma się na granicach Starego Królestwa. Co jeśli ruszy dalej? Książę senior ledwo utrzymywał pokój między braćmi. Ale nie było między nimi zaufania, które pozwoliłoby razem stawać w obronie Tirias.

Zdesperowana księżna zaczęła mieszać się do spraw wewnętrznych. Namawiać lokalnych panów do pomocy jej bratu, za co obiecywała urzędy, których obsadzeniem zajmował się sam książę. Jednak słowo żony księcia znaczyło wiele. Złamanie takiej obietnicy byłoby upokorzeniem nie tylko dla księżnej ale i dla majestatu książęcego. Konflikt narastał, a czas uciekał.

Lizen mógł więc stać się iskrą, która z nieporozumienia między królewskimi małżonkami wznieci pożar konfliktu, pogrążającego cały kraj w chaosie. I to go przerażało. W ciągu ostatnich kilkunastu sekund, niesiony tym strachem, gotów był rzucić się do ucieczki i choćby zginąć, by nie dopuścić do najgorszego scenariusza!

Ale powstrzymał go gniew. Gniew na samego siebie. Dzisiejszego poranka, jak wiele razy w życiu, zbyt pochopnie zabrał się do działania. Nie docenił zagrożeń wokół. Nie zamierzał popełniać znów tego samego błędu. Bo może jeszcze nie wszystko stracone. Był wciąż żywy. Miecz był w zasięgu ręki. Jeśli się postara… Może wreszcie okaże się dla kogoś przydatny?

Czekał więc, wypatrując okazji, by odwrócić sytuację. Ta szansa mogła się właśnie nadarzyć wraz z pytaniem Zajnifu.

– Jestem tu z majestatu księcia seniora, który trzyma władzę zwierzchnią w całym Starym Królestwie. Ostrzegam was, że jeśli włos spadnie mi z głowy, zostaniecie ukarani. – Lizen żałował, że nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.

W jego myślach wszystko to brzmiało sensowniej, nawet zaczął z pełnym przekonaniem, że wzbudzi mocną reakcję. Gdy kończył, czuł się jak młodziak, który grozi męczącym go starszym braciom, że poskarży się matce. Ale oni wiedzą, że tego nie zrobi.

– Senior ma swoje problemy. A ty migasz się od odpowiedzi, ptaszku. – Trik znów wpatrywał się w niego tym swoim szaleńczym wzrokiem. Gdy ruszył w stronę przesłuchiwanego, Zajnifu zatrzymał go ruchem dłoni.

– Tracimy czas. Tym swoim małym pokazem mogłeś zwrócić niepotrzebną uwagę. Ruszajmy.

Trik, wyraźnie niezadowolony, skinął głową. Gdy odwrócili się w stronę koni, usłyszeli krótkie wycie. Krótkie jak szczeknięcie, którym jednak zdecydowanie nie było. Od strony lasu, półpierścieniem, otaczała ich wataha raksali.

Ledwo można było dostrzec ruch smukłych sylwetek, a jednak były coraz bliżej. Różne odcienie szarości przechodziły w czerń w okolicach szyi. Krótkie wycia rozlegały się, powodując ten nieprzyjemny słodko-gorzki dreszcz strachu, który wędrował przez trzewia człowieka jak fala. Fala, która docierając do głowy, była już tylko paniczną, trudną do opanowania potrzebą ucieczki.

Zajnifu podniósł kuszę i wycelował w wielkiego basiora, który szedł kilka kroków przed resztą. Lizen nie był pewien czy to spotkane przez niego wcześniej zwierzę, ale szczęście dnia dzisiejszego podpowiadało mu, że pewnie tak. Oby te zwierzęta nie chowały urazy, pomyślał.

Sahib żałował, że nie podniósł szabli, która wymknęła mu się, gdy Lizen i Najan oswobodzili się w spektakularny sposób. Czuł się kompletnie bezbronny. Choć odczuwał też nutkę ciekawości. Z tego co słyszał o tych zwierzętach, atakowały tylko sprowokowane. Nie rozumiał, co tu robiły. Jeszcze bardziej dziwił go fakt, że wyraźnie ich uwagę przykuwał tylko Trik.

Wielki basior powoli zbliżał się do dowódcy szpiegów. Stojący obok Zajnifu, mimo wieku i doświadczenia, zaczynał tracić nerwy. Kusza trzęsła się z każdym kolejnym, pewnym, sprężystym krokiem drapieżnika. Gdy basior zatrzymał się nagle, starzec nie wytrzymał i wypuścił bełt. Z powodu nerwów chybił, a stojący za przewodnikiem stada raksal rzucił się natychmiast na spanikowanego strzelca. Powalił na ziemię i zacisnął szczęki na gardle. Nie trwało to długo. Życie Zajnifu skończyło się wraz z kilkoma charczącymi dźwiękami. Raksal wycofał się powoli za przywódcę, kompletnie niezainteresowany swoją ofiarą.

Na widok tego zdarzenia, nogi Trika odmówiły posłuszeństwa. Upadł, wydając nieartykułowany, piskliwy krzyk. Basior zbliżył się. Teraz to dowodzący dwójką szpiegów Atiasa, trząsł się bez opamiętania. Widział już swoje ciało z rozszarpanym gardłem. Przez ten obraz nie był w stanie nawet krzyczeć. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, jakby szczęki już się na nim zaciskały.

Raksal jednak nie zaatakował. Pewnym ruchem złapał za pakunek, cofnął się kilka kroków i położył na ziemi. Kilkoma szturchnięciami czułego nosa pozbył się tkaniny i złapał szczękami za rękojeść.

Miecz zajaśniał ponownie niebieskim światłem. Po kilku sekundach bezkształtna masa rozciągnęła się po futrze wielkiego samca, które zmieniło barwę na ciemnoniebieską, prócz pyska, gdzie dominowała biel. Basior choć nie stracił nic ze swej wysokości, stał się nagle o wiele bardziej przysadzisty i szerszy od pozostałych raksali. Można było zobaczyć białka jego ślepi. Wydawało się, że lada moment upadnie, tracąc świadomość. Po chwili jednak zamknął oczy i otworzył je ponownie. Tym razem były ciemne, jak nocne niebo, bez choć jednego promyka księżycowego światła.

Samiec odwrócił się i ruszył w stronę lasu. Wraz z nim całe stado, trzymając się jednak z daleka od przywódcy. Ten podszedł jeszcze do ciała Najana, które leżało z wbitą między łopatki strzałą. Powąchał je, jakby upewniając się, że nie ma tu jak dokonać zemsty. Niezadowolony, zawył i choć był to jedynie wyraz złości, nie zaś groźba, to trójka żywych poczuła, że wcześniejsze odgłosy raksali były jak śpiew kanarka. Strach znów rządził w ich wnętrzach, pogrążając w swym dzikim tańcu jelita i żołądki.

Od basiora biła siła, która paraliżowała nie tylko ciała ale i umysły. Gniew, strach i inne odczucia ustąpiły miejsca instynktowi. A instynkt podpowiadał, że każdy ruch może teraz drogo kosztować.

Błękitny raksal potężnym susem skoczył między drzewa, a stado pognało za nim.

Trik, Sahib i Lizen patrzyli najpierw w las, wciąż walcząc ze strachem, po chwili zaś na siebie. Pierwszy pozbierał się Trik.

– Co to było?!

– To jest niemożliwe. To nie powinno się zdarzyć. Sahib, co to miało być?! Od kiedy utkane bronie mogą się łączyć ze zwierzętami?! – Lizen nie mógł pozbierać myśli, zwracał się więc do osoby, która wyglądała na najspokojniejszą.

– Bo to jest niemożliwe – odpowiedział mu cicho Stein.

– Więc co to ma znaczyć?

– To oznacza, że wyjdziemy z tego lasu jako banda wariatów opowiadających o władającym utkaną bronią błękitnym raksalu.

Ponownie zamilkli. Słońce wyłoniło się spomiędzy koron drzew w pełnej krasie. Uświadomili sobie, że minął zaledwie jeden poranek. Tyle wystarczyło, by ze snu o wielkości, przenieśli się do koszmaru o klęsce.

Koniec
Nowa Fantastyka