Pałac cesarzowej-matki pachnie kasją i ususzonymi kwiatami. Z pieców bucha ciepło, a w kuchniach słychać stukot rozbijanych orzechów i tłuczonych migdałów. Wyciągnięty na okiennym parapecie, lubię spoglądać w ciemność przez alabastrowe szyby i wyobrażać sobie, że widzę sylwetki moich braci i kuzynów skiorosów, wynurzające się z zimowych ciemności.
O tej porze roku istoty takie, jak ja, powoli wydrapują sobie drogę ku powierzchni. Na co dzień, uwięzieni w zaświatach, cal po calu przegryzamy korę, włókna i drewno wielkiego drzewa, na którym wyrósł świat. Dopiero w najkrótszy dzień wychodzimy na powierzchnię, robić to, co lubimy najbardziej. Szkodzić ludziom.
To znaczy: moi kuzyni wychodzą. Mnie już dawno wywleczono z mroków i poddano ludzkiej władzy. Dzięki temu mogę teraz wylegiwać się na parapecie albo na dywanie w cesarskich komnatach i zajadać podkradzionymi z kuchni orzechami, myśląc o niebieskich migdałach.
Moja pani jest święcie przekonana, że skioros taki jak ja, siłą będąc z natury szatańską, nieodmiennie pragnie zła, lecz z woli boskiej i cesarskiej wiecznie dobro czyni. Niech tak myśli. Prawda tymczasem jest taka, że…
– Słuchajże mnie, demonie! – syczy cesarzowa-matka. Jaka matka, zresztą, co ja wygaduję. Macocha, najwyżej.
– Wybacz, najczcigodniejsza! – Padam, pyszczek wtulony w mozaikową podłogę, ogon przypłaszczony do ciała. Teraz naprawdę wyglądam jak wiewiórka, po której mnie nazwano. Potrzebuję chwili, żeby pozbierać myśli: od dłuższej chwili kompletnie nie zwracałem uwagi na to, co do mnie mówiono.
Szelest ciężkich, haftowanych szat na podłodze. Eufrozyna, cesarzowa matka, odziana w purpurę i złoto, staje nade mną.
– Wstawaj, skiorosie– mówi ostro. – I przestań udawać pokornego. Już ja znam wasze diabelskie sztuczki. Dość zwlekania, pora brać się do roboty.
Eufrozyna Izauria uważa się za mądrą i przebiegłą. Nikt na dworze nie ma pojęcia o sztuczkach, jakich wyuczyła się podczas wygnania na Orzechową Wyspę. Spędziła tam w młodości kilka lat wśród pustelnic i kto jak kto, ale ja wiem doskonale, że jej edukacja bynajmniej nie ograniczała się do świętych formuł.
Kto by pomyślał: cnotliwa cesarzowa-wdowa, rozkazująca podziemnym demonom.
A przynajmniej przekonana, że to ona im rozkazuje.
– Tracę cierpliwość, skiorosie! – mówi. – Nie trzymam cię po to, żebyś obżerał się orzechami i wylegiwał przy ogniu. Znalazłeś ją?
Nie znalazłem, ale przecież się nie przyznam.
– Znalazłem… sposób – odpowiadam powoli.
Eufrozyna patrzy na mnie badawczo ciemnymi oczami.Zupełnie nie wygląda na czcigodną matronę. Ma trzydzieści parę lat, od siedmiu jest cesarzową-macochą, od roku – wdową. I jak ją znam, wbrew własnym deklaracjom nie ma najmniejszej ochoty w ciągu następnego roku porzucić pałacu i zostać cesarzową-pustelnicą.
– Gadaj! – rozkazuje.
Myślę. Szybko myślę, bo z tym, że mam sposób, też trochę skłamałem. Lubię leżeć przy ogniu i jeść orzechy, nie za bardzo lubię myśleć. No co? Stworzono mnie do podgryzania korzeni światodrzewa, nie do myślenia.
– No więc… – zaczynam. Eufrozyna Izauria wpatruje się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. – W kwestii narzeczonej dla cesarza Teofila… Może by tak…
Urywam. Mój wzrok błądzi po komnacie, przebiega po mozaikach i rzeźbionych mebelkach, szukając pomocy u złotych świętych i mitycznych stworów.
– Skiorosie? – w głosie cesarzowej wyraźnie słychać zniecierpliwienie.
Wtem: olśnienie. Z marmurowego stoliczka do pisania listów spogląda na mnie mityczny młodzieniec w bardzo głupiej czapce na głowie i z bardzo złotym jabłkiem w dłoni.
– Może by tak… konkurs piękności? – pytam. – Dla najpiękniejszych… i najcnotliwszych. I najlojalnieszych wobec przyszłej teściowej… – dorzucam szybko – panien w całym cesarstwie. No wiesz, pani. Konkurs. Na cesarzową.
Ledwie to powiedziałem, już wiem, że błysk w oczach Eufrozyny niedobrze mi wróży.
*
Myślałem, że się wykręcę samym rzuceniem pomysłu na konkurs. Źle myślałem.
Eufrozyna Izauria podchwyciła plan, ale jakoś nie miała ochoty całkowicie zdać się na los. Poniekąd ją rozumiałem: miała swój interes w wyborze żony dla pasierba, znaczy: potrzebowała upewnić się, że wybranka przypadnie jej do gustu – i pozwoli nadal siedzieć na dworze i grzebać w polityce.
Cesarz Teofil ma szesnaście lat. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość ludzkich szesnastolatków płci dowolnej to ciągle jeszcze durnie. Ten, jak by to powiedzieć, może i jest cesarzem, ale nie jest wyjątkiem: idea zwiezienia z najdalszych zakątków cesarstwa wszystkich pięknych panien, z których to on wybierze tę najdoskonalszą, jemu i tylko jemu przeznaczoną, przekonała go natychmiast. Eufrozyna zakończyła spotkanie z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy, a następnie przydzieliła mi nowe obowiązki.
Póki ona ślęczała nad spisami genealogicznymi, a ja zakradałem się do ogrodów i i podsłuchiwałem plotki, wszystko było dobrze. Gorzej zrobiło się, gdy cesarzowa w końcu znalazła kandydatkę idealną.
– Kasja, córka mandatora z mojego dworu. Dopiero co przyjechała do stolicy ze starszą siostrą. Prześliczna, pobożna, ze sprawdzonej i bardzo wobec mnie lojalnej rodziny. Pięknie śpiewa, życie spędza nad księgami… i uważa się, nieszczęsne dziecko, za poetkę – powiedziała, wskazując mi w tłumie dworzan ojca przyszłej cesarzowej. – Pójdziesz za nim do domu, przyjrzysz się z bliska, oczarujesz dziewczynę, pouczysz, jak się przygotować do wystąpienia na konkursie…
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– Oczywiście – doprecyzowała – nie w tej postaci, skiorosie.
*
Eufrozyna Izauria zamknęła już księgę, zgasiła świece. Ja zaś z ponurą miną przyjrzałem się w lustrze mojej nowej postaci.
Zniknął skioros kallinantzaros, nocny stwór wyciągnięty przemocą z piekielnych czeluści. Na jego miejscu siedziało stworzonko o szpiczastych uszkach i miękkiej sierści. Jędza odebrała mi nawet czerń: teraz od czubka uszu aż po koniec obrzydliwie puchatego ogona byłem jadowicie rudy.
Coś z mojej złości musiało być widoczne nawet na tym głupiutkim pyszczku, bo cesarzowa rzuciła mi pół-potępiające, pół-pobłażliwe spojrzenie.
– O co ci chodzi, skiorosie?
Przewróciłem oczyma, ale nic nie powiedziałem. Zaraz? Czy ja w ogóle jeszcze umiem mówić?
Otwarłem pyszczek, wyrzuciłem z siebie wiązankę przekleństw. Eufrozyna skinęła głową z potępieniem.
– Tylko pamiętaj: żadnych takich zachowań w towarzystwie mojej przyszłej synowej! – przypomniała. – Zmieniłam cię chwilowo w słodkie zwierzątko. Młode panienki, zwłaszcza te poetyczne, lubią słodkie zwierzątka. Bądź milutki i pamiętaj: za każdym razem wróć przed północą, bo zaklęcie spadnie. Nie wyobrażam sobie zresztą, czemu droga Kasja miałaby chcieć zatrzymywać cię tak długo.
Droga Kasja. Cesarzowa najwyraźniej naprawdę postawiła na tę dziewczynę.
Następnego dnia, w ciemny zimowy poranek, pomknąłem – w nowej postaci uroczego rudzielca, którą mógłbym zmienić, gdyby mi się chciało, ale mi się nie chce – do eleganckiej nadmorskiej dzielnicy. Przebiegłem ulicą. Skręciłem w lewo, potem w prawo. Trochę pobłądziłem. W końcu rozpoznałem wskazany mi przez cesarzową dom, przekradłem się przez mur i przyczaiłem przy marmurowej studni.
Prędzej czy później każda księżniczka musi wyjść pospacerować wśród drzew i pośpiewać do wtóru ptaszkom w ogrodzie. Zwłaszcza, jeśli uważa się za poetkę.
Czekałem, póki słońce nie zaświeciło mi nad samą głową (a, jak by to powiedzieć, za słońcem nie przepadam), po czym podkradłem się i zajrzałem do okna.
Nasza księżniczka siedziała między dwoma młodzieńcami. Przed nimi, na stole, leżała plansza do gry w rozbójników.
Mam słabość do gier, przyznaję. Wciągnąłem się w obserwację partii, zamiast planować, jak by tu zagadać do Kasji.
Wygrała. Potem zagrali ponownie: znowu wygrała.
*
Następnego dnia znowu czaiłem się przy jej oknie. Czekałem na odpowiedni moment. Eufrozyna naprawdę miała nosa z tą dziewczyną: nasza przyszła władczyni regularnie ogrywała swoich braci w rozbójników i miała swoje zdanie na prawie każdy temat, czy chodziło o wojnę z koczownikami, czy o konieczność ograniczenia wszechwładzy dworskich eunuchów. Patrząc po reakcjach tych chłopaków, cesarz miałby szansę nawet się nie zorientować, że pomysły, które popiera, nie są jego własne.
Szykowałem się, by odezwać się do dziewczyny i zacząć udzielać jej rad w kwestii tego, jak powinna zachować się podczas konkursu na cesarzową, kiedy weszła służąca i wszystko popsuła.
– List do panny Floriny Teodory – powiedziała, wręczając jej przewiązany wstążką zwój. Dziewczyna – jakaś Florina, nie moja Kasja! – sięgnęła po niego z uśmiechem.
Zbiegłem z parapetu i ukryłem się, zły jak osa, na wysokim drzewie. Nie ten dom, nie ten ogród, nie ta panna. Zgubiłem, głupiec, drogę w labiryncie podwórców! Mało brakło, a pokrzyżowałbym cesarzowej plany i naraził się na jej złość!
No nic, następnego dnia dla pewności pobiegłem za koniem ojca Kasji i poczekałem, aż osobiście odezwie się do córki po imieniu.
Siedziała sama, z rysikiem w ręku i rozłożoną przed sobą kartą. Poetka, no przecież.
– Kasjo? Wyjdźże chociaż do ogrodu, dziecko! Cały dzień tylko nad księgami i w kaplicy, w kaplicy i nad księgami… – gderał ojciec.
– Ale… – zaczęła, ale ojciec jej przerwał.
– Czy ty choć raz możesz się ze mną nie kłócić, córko? – zapytał z westchnieniem.
Dziewczyna przewróciła oczyma, ale posłusznie sięgnęła po płaszcz i skierowała się do wyjścia.
Zbiegłem z okna, zaczaiłem się na gałęzi drzewa. Kasja przysiadła na ławeczce, zaczęła coś nucić, potem zaśpiewała.
No i co ja mam powiedzieć? Ja, szatański pomiot, płakałem, kiedy ta dziewczyna śpiewała hymn Świętym Pańskim.
Przychodziłem codziennie, ale odezwałem się do niej dopiero trzeciego dnia. Już wtedy wiedziałem, że nie tylko śpiewała te pieśni – były jej, przez nią napisane i skomponowane. Może i powinienem był odezwać się wcześniej, ale nie mogłem się zmusić, by jej przerwać. W końcu wysunąłem rudy pyszczek zza figury w ogrodzie i spojrzałem na Kasję.
Uśmiechnęła się.
– Witaj, pani – zaskrzeczałem najsłodszym głosem, na jaki było mnie stać.
No cóż. Powinienem był przewidzieć, że dobrze wychowana i pobożna panna ucieknie z krzykiem na widok gadającej wiewiórki.
*
Przez trzy kolejne dni przychodziłem na jej okno. Liczyłem na to, że dziewczyna, w której pokoju wszędzie leżą księgi i zwoje ze starymi i nowymi opowieściami, w końcu nie oprze się ciekawości.
Miałem rację.
– Czym ty jesteś? – zapytała w końcu, kiedy kolejny raz zobaczyła mnie na podwórzu, czekającego przy studni i usłyszała moje witaj, pani.
Odpowiedź aniołem Bożym byłaby teoretycznie najskuteczniejsza, ale po pierwsze, nie chciałem się aż tak narażać siłom potężniejszym ode mnie, a po drugie – cóż, jakoś nie podejrzewałem, żeby mi uwierzyła.
Pomyślałem o tych wszystkich księgach w jej pokoju i o tym, że kiedy śpiewała, nie zawsze były to tylko hymny ku czci świętych.
– Duchem pradawnego herosa – pisnąłem. – Zaklętym w wiewiórkę. Za… za karę.
Uśmiechnęła się.
– No dobrze – skinęła i wskazała na swoje ramię. – Wskakuj, duchu. Opowiesz mi o tej karze i o swoich heroicznych czynach.
*
Miałem pół roku, żeby przyszykować Kasję do konkursu i sprawić, żeby nasz drogi cesarz wybrał ją za żonę. Szło mi… różnie.
To znaczy, szło mi nieźle, póki raz Eufrozyna nie kazała mi podsłuchać swojej rozmowy z pasierbem. Miało mi to dać lepszą orientację w jego potrzebach. Tak jakbym miał kłopoty z wyobrażaniem sobie, jakie potrzeby ma ludzki szesnastolatek.
– Moja żona po pierwsze będzie musiała być… – cesarz w zamyśleniu podniósł do ust kolejny kawałek placka z miodem – posłuszna. Po drugie, uznać mój absolutny autorytet. Po trzecie, oczywiście, piękna. Po czwarte…
Ech. Co ja mówiłem o ludzkich szesnastolatkach? Wyobraziłem sobie Kasję, niewiele starszą, dumną i przekonaną o własnej racji – ile razy widziałem, jak kłóci się z ojcem albo dyskutuje z nauczycielem, broniąc własnego zdania! Gdybym zapytał ją o idealnego męża… hmm, może pora zapytać o idealnego męża.
*
To nie był dobry pomysł, pytać Kasję o idealnego męża. Poczułem się okropnie, szykując ją na żonę dla cesarza: poddaną ścisłej etykiecie, związaną setkami niezrozumiałych dla mnie przepisów i obowiązków. Pozostawało pytanie, czy jako cesarzowa i matka stada cesarzątek, w ogóle będzie miała czas na swoje wiersze i hymny?
I wtedy właśnie pomyślałem o tej drugiej. Czasami, wracając od Kasji, zaglądałem na tamto podwórko, na które kiedyś zabłądziłem. Florina Teodora dalej grała z braćmi w rozbójników i dyskutowała o polityce. Umocniłem się też w poczuciu, że miała wyjątkowy dar przekonywania i sugerowania rozmówcy, że podsunięta mu idea jest, tak naprawdę, jego własna. Innymi słowy: Florina miała zadatki na drugą Eufrozynę. Kasja – niekoniecznie. Jeszcze innymi słowy: czy ja chciałem aż tak narażać się cesarzowej-macosze?
Zdecydowało się samo, wiosną, kiedy Kasja pokazała mi zaproszenie na bal.
– Za miesiąc będzie konkurs, wiesz? – powiedziała. – Cesarz wybierze najdoskonalszą z panien na żonę. Ojciec upiera się, że mam szanse… – urwała.
I wtedy, oczywiście, otwarłem swój wiewiórczy pysk i zacząłem gadać.
*
Jaka to była piękna katastrofa! Zupełnie jak w tragedii, wystawianej w tym mieście w dawnych czasach.
Akt pierwszy: cesarzowa, cała w klejnotach i purpurze, wygłasza prolog. Zapowiada wydarzenia, mówi o wyborze i odpowiedzialności. Interludium: wchodzi chór panien, co jedna ładniejsza i bardziej wystrojona. Zabawiam się zgadywaniem, ile z nich zawdzięcza swój dzisiejszy wygląd i strój pomocy istot takich, jak ja.
Akt drugi. Cesarz dostrzega Kasję. Jakże zresztą mógłby nie dostrzec? Nawet w tym gronie piękności moja poetka się wyróżnia: jak lilia wśród cierni, tak moja oblubienica…, czy jakoś tak.
Akt trzeci. Rozmowa. Kasja, wezwana cesarskim skinieniem, podchodzi. Wie dokładnie, co teraz będzie: pouczyłem ją, jak wyglądają plany konkursu. Jedno pytanie, powiedziałem. Po nim cesarz zdecyduje, czy dalej go interesujesz. Tak, skłamałem, że regularnie podglądam rodzinę cesarską przez okno. Uwierzyła. Ona chyba naprawdę uważa mnie za lojalnego przyjaciela.
Cesarz pyta. Kasja, pouczona przeze mnie, (On uwielbia wyzwania. Postaw mu się. Podważ jego autorytet) odpowiada. Odpowiada głośno i z podniesioną głową.
– Naprawdę sądzisz, że z kobiety płynie tylko samo zło, panie? Przecież to bzdura. Kto by urodził Zbawiciela, gdyby nie było kobiet?
Ktoś chichocze.
Akt czwarty. Katastrofa. Cesarz, urażony i upokorzony, odchodzi szybkim krokiem. Zakażcie jej kiedykolwiek pokazywać się przed moim obliczem, rzuca jeszcze ze złością. Kasja stoi, znieruchomiała, przerażona. Wściekły wzrok Eufrozyny szuka mnie po całej sali.
Akt piąty. Otwierają się wrota i wchodzi spóźniona, tajemnicza panna, w sukni srebrnej jak wody morza o poranku, w diademie z kryształowych kwiatów i w szklanych pantofelkach.
Trzy tygodnie zajęło mi urobienie Floriny i przekonanie jej do mojego planu. Wcześniej przez ładnych kilka dni ćwiczyłem przemienianie się w wiarygodnie wyglądającą czcigodną matkę chrzestną.
Mam nadzieję doskonale bawić się na weselu, kiedy nasz cesarz odnajdzie już tajemniczą wybrankę, która uciekła, ale szczęśliwym, he he, przypadkiem zostawiła po sobie magiczny, pasujący tylko na jedną stópkę szklany bucik. A odnajdzie ją szybko, po tym, jak udzieliłem mu rad, gdzie i jak szukać.
Eufrozyna ciągle spogląda na mnie podejrzliwie, choć nie potrafi mi udowodnić, że mieszałem w tej sprawie. Jak ją znam, jest pewna, że zrobiłem to, by skrzywdzić ją, Kasję i cesarza. Prawda jest tymczasem taka, że całkiem ich lubię, ludzi. Nie jestem pewien, jak moja definicja szkodzenia i pragnienia zła sprawdziłaby się w porównaniu z tym, co robią inni skiorosi, ale podejrzewam, że nie najlepiej. Ja w każdym razie zamierzam kontynuować swoją misję – a coś czuję, że cesarzowa-małżonka raczej nie będzie mi tego utrudniać. Zwłaszcza, jeśli przedstawię jej się jako ulubione rude zwierzątko jej drogiej chrzestnej matki.