- Opowiadanie: polish - Kraj szczęśliwych ludzi

Kraj szczęśliwych ludzi

Cześć, ogól­nie mia­łem tego opo­wia­da­nia nie pu­bli­ko­wać, bo uwa­żam, że śred­nio mi wy­szło (co nie zna­czy, że wrzu­cam rzecz nie­do­pra­co­wa­ną, na­pi­sa­łem naj­le­piej jak umia­łem i po­pra­wia­łem to kilka mie­się­cy). Ogól­nie za­czą­łem pisać ten tekst na po­cząt­ku 2019 i skoń­czy­łem w czerw­cu. Potem od­le­ża­ło i prze­czy­ta­łem  – uzna­łem, że nudne. No ale jak za­czę­ła się epi­de­mia z Chin prze­no­sić do Eu­ro­py, to mówię, no nie xD, cał­kiem nie­źle prze­wi­dzia­łem!

 

Tak na­praw­dę to ra­czej śred­nio, bo prze­cież to jest tak na­praw­dę sars 2, ale opowiadanie w sumie nie jest o żadnej tam epidemii. Punk­tem wyj­ścia było py­ta­nie, w ja­kich wa­run­kach we współ­cze­snej Pol­sce mógł­by na­ro­dzić się ustrój qu­asi-fa­szy­stow­ski. Prze­łom 2018/19 to było po­waż­ne pro­ble­my służ­by zdro­wia – SOR-y, za­my­ka­ne od­dzia­ły, groź­ba ko­lej­ne­go pro­te­stu re­zy­den­tów, więc po­my­śla­łem, że trze­ba ude­rzyć w naj­słab­sze ogni­wo. No i tak po­wsta­ło opo­wia­da­nie.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kraj szczęśliwych ludzi

Kraj szczę­śli­wych ludzi

 

Latem 2031 roku do Pol­ski do­tar­ła z po­zo­ru nie­groź­na pan­de­mia bia­łej grypy wy­wo­łu­ją­cej za­pa­le­nie płuc. W ob­li­czu tego, że dwie re­for­my z lat 20-tych nie roz­wią­za­ły pro­ble­mów służ­by zdro­wia, a szpi­ta­le nadal były nie­do­fi­nan­so­wa­ne i prze­peł­nio­ne, wy­stą­pił tzw. kry­zys epi­de­micz­ny, okre­śla­ny w li­te­ra­tu­rze przed­mio­tu także jako „pol­ska epi­de­mia” czyli sy­tu­acja, w któ­rej pa­cjen­ci umie­ra­ją ma­so­wo na ule­czal­ne scho­rze­nia z po­wo­du sys­te­mo­wej nie­wy­dol­no­ści opie­ki zdro­wot­nej. Szpi­ta­le za­mie­ni­ły się w la­za­re­ty. Spo­ra­dycz­ne przy­pad­ki pa­cjen­tów umie­ra­ją­cych na ko­ry­ta­rzach od­dzia­łów ra­tun­ko­wych stały się co­dzien­no­ścią. Je­sie­nią mi­ni­ster­stwo zdro­wia wpro­wa­dzi­ło plan uśmie­rze­nia. W życie we­szła usta­wa so­li­dar­no­ścio­wa i o za­wo­dzie ha­ru­spi­ka, który „od­czy­tu­jąc wolę bożą z wą­tro­by go­łę­bi” wy­zna­czał osoby „cier­pią­ce na sta­rość” do eu­ta­na­zji. Po­cząt­ko­wo ha­ru­spi­ków re­kru­to­wa­no spo­śród pro­ku­ra­to­rów i sę­dziów, w ko­lej­nych la­tach utwo­rzo­no od­dziel­ną służ­bę. Dzię­ki tym zmia­nom zwol­nio­no miej­sca w szpi­ta­lach i skró­co­no ko­lej­ki do spe­cja­li­stów. We­dług da­nych re­sor­tu spra­wie­dli­wo­ści, w la­tach 2031-40 uśmie­rzo­no 192 ty­sią­ce 870 osób. Sza­cu­je się, że ko­lej­ne 100 ty­się­cy zmar­ło na sa­lach z głodu lub z po­wo­du in­nych za­nie­dbań. Nowa sy­tu­acja wzmo­gła wobec star­szych ludzi obo­jęt­ność, a nawet po­gar­dę. Suk­ces roz­wią­za­nia za­chę­cił rząd do ko­lej­ne­go etapu re­for­my. No­we­li­za­cja o prze­ciw­dzia­ła­niu upo­rczy­we­mu cier­pie­niu po­zwo­li­ła ha­ru­spi­kom wy­zna­czać „umy­sło­wo cho­rych i pa­cjen­tów w sta­nie we­ge­ta­tyw­nym”, wpro­wa­dzi­ła także zmia­nę in­sty­tu­cjo­nal­ną – szpi­ta­le psy­chia­trycz­ne zna­la­zły się pod ku­ra­te­lą mi­ni­ster­stwa spra­wie­dli­wo­ści. Po­trzeb­ne w zwy­kłych lecz­ni­cach pie­lę­gniar­ki za­stą­pi­li funk­cjo­na­riu­sze służ­by wię­zien­nej. Do 2040 roku uśmie­rzo­no 425 umy­sło­wo cho­rych i 3201 pa­cjen­tów we­ge­ta­tyw­nych. Wspo­mi­nam o tym dla­te­go, że opi­sy­wa­ne tutaj wy­da­rze­nia roz­gry­wa­ją się dzie­sięć lat po re­for­mie. Choć nadal wy­wie­ra istot­ny wpływ na życie i mo­ral­ną kon­dy­cję wspól­no­ty, ho­lo­kaust naj­star­szych człon­ków spo­łe­czeń­stwa na tyle lu­dziom zo­bo­jęt­niał, że nawet żarty na jego temat prze­sta­ły już śmie­szyć.

 

11 li­sto­pa­da 2041 roku

 

Jagna wy­sia­dła z wa­go­nu metra i przy­sta­nę­ła na pe­ro­nie, by obej­rzeć wy­świe­tla­ny na wszyst­kich ekra­nach sta­cji spot mi­ni­ster­stwa spra­wie­dli­wo­ści. Uśmiech­nię­ta ro­dzi­na w for­ma­cie dwa plus dwa na wa­ka­cjach w za­gra­nicz­nym ku­ror­cie. Opa­le­ni ro­dzi­ce z le­ża­ków przy­pa­tru­ją się za­ba­wie dzie­ci na plaży. Matka robi im zdję­cie, od­kła­da te­le­fon na leżak, po czym bie­gnie przy­łą­czyć się do dzie­ci. Na końcu spotu oj­ciec po­ka­zu­je w te­le­fo­nie apli­ka­cję Ośrod­ka Spra­wie­dli­wo­ści Spo­łecz­nej i przy­ja­znym tonem in­for­mu­je, że od paź­dzier­ni­ka do po­bra­nia są kody da­ją­ce 90-pro­cen­to­wą zniż­kę u pań­stwo­we­go prze­woź­ni­ka na loty do cie­płych kra­jów.

OSS-y poza dys­try­bu­cją róż­nych bo­nu­sów peł­ni­ły rolę lo­kal­nych cen­trów kul­tu­ry. Od­by­wa­ły się tam kon­cer­ty, spo­tka­nia z pi­sa­rza­mi, warsz­ta­ty. Od czasu do czasu ha­ru­spi­ko­wie wy­gła­sza­li prze­mó­wie­nie, coś o mi­ło­sier­nych Sa­ma­ry­ta­nach, em­pa­tii, so­li­dar­no­ści, dużo miej­sca po­świę­ca­li też sta­ty­sty­kom wska­zu­ją­cym, że ja­kość usług pu­blicz­nych w Pol­sce prze­wyż­szy­ła po­ziom kra­jów skan­dy­naw­skich. Możne dla­te­go w trak­cie ta­kich spo­tkań do dys­po­zy­cji gości był szwedz­ki stół z sa­łat­ka­mi, dar­mo­wy­mi na­po­ja­mi i cia­stem, a ha­ru­spi­ko­wie wy­świe­tla­li mul­ti­me­dial­ne pre­zen­ta­cje obie­cy­wa­nych miesz­kań ko­mu­nal­nych, ład­nych jak z ob­raz­ków sieci Ikea.

Kiedy ha­ru­spi­ko­wie pro­wa­dzi­li dzia­łal­ność oświa­to­wą nie no­si­li gra­na­to­wych mun­du­rów z wy­so­ki­mi koł­nie­rza­mi ani wzbu­dza­ją­cych lęk, ozdo­bio­nych srebr­nym orłem pod­ręcz­nych lo­dó­wek na pta­sie wą­tro­by. Wró­ży­li tylko w szpi­ta­lach, więc cie­kaw­scy chęt­nie przy­cho­dzi­li do OSS-ów, ły­ka­li ti­ra­mi­su i wszyst­ko, co wy­ga­dy­wa­li ha­ru­spi­ko­wie.

Jagna wje­cha­ła ru­cho­my­mi scho­da­mi na ulicę i ru­szy­ła wzdłuż alei Ar­tu­ra Rojka. Nie lu­bi­ła jeź­dzić na Mo­ko­tów, wszę­dzie pust­ki, nie było nawet wron, które już dawno od­le­cia­ły do bar­dziej za­lud­nio­nych dziel­nic z peł­ny­mi śmiet­ni­ka­mi. Czuła się jak w mie­ście do­tknię­tym za­ra­zą. A poza tym był li­sto­pad, desz­czo­wy, mętny, cuch­ną­cy nad­psu­tą rybą.

Od­bi­ła w Ra­ko­wiec­ką, przy któ­rej dzia­łał warsz­tat i sa­mo­ob­słu­go­wa myj­nia, ka­wa­łek dalej areszt śled­czy, a na na­stęp­nym skrzy­żo­wa­niu pań­stwo­we kre­ma­to­rium. Z ko­mi­na le­ciał gęsty dym. Po­czu­ła wi­bru­ją­cy w kie­sze­ni te­le­fon. Ode­zwa­ło się przy­po­mnie­nie o le­kach, więc się­gnę­ła do ma­łe­go, skó­rza­ne­go ple­ca­ka po wodę i opa­ko­wa­nie an­ty­de­pre­san­tów.

– Za zdro­wie taty i mamy – szep­nę­ła i po­pi­ła ta­blet­kę. Z żół­ta­wych chmur za­czę­ło padać, więc żwa­wym kro­kiem skie­ro­wa­ła się w stro­nę wy­so­kiej bramy wię­zie­nia z ta­bli­cą ozdo­bio­ną srebr­nym orłem. Do środ­ka wpro­wa­dził ją szczu­pły straż­nik. Szła za nim pu­stym ko­ry­ta­rzem. Za­sta­na­wia­ła się, czy zwró­cił uwagę na jej sty­li­za­cję czyli pro­wo­ka­cyj­ne ró­żo­we futro, ob­ci­słe błę­kit­ne dżin­sy, skó­rza­ny ple­ca­czek na ra­mie­niu i dro­gie adi­da­sy. Czy był obu­rzo­ny? Bar­dzo na to li­czy­ła, miała na­dzie­ję, że w domu przy ko­la­cji pan straż­nik opo­wie wszyst­ko pani straż­ni­ko­wej. Uwa­ża­ła takie za­cho­wa­nie za gest oporu, drob­ny, ale jakże istot­ny.

Straż­nik wpro­wa­dził Jagnę do pach­ną­ce­go wil­go­cią po­ko­ju z błę­kit­ny­mi ścia­na­mi. Stół, trzy krze­sła, szklan­ka z wodą. Usia­dła przy stole, od­sta­wi­ła wodę od sie­bie, i wy­obra­zi­ła sobie inną salę mo­ko­tow­skie­go wię­zie­nia, w któ­rej za dwa dni od­bę­dzie się pierw­sza eg­ze­ku­cja od 1988 roku, kiedy w kra­kow­skim za­kła­dzie kar­nym po­wie­szo­no mor­der­cę i gwał­ci­cie­la. W sali stra­ceń (czy tak ją na­zy­wa­li?) cze­ka­ło łóżko z pod­nie­sio­nym opar­ciem i skó­rza­ny­mi pa­sa­mi, które za­ci­sną się na ciele Bo­gu­sła­wa Bo­gu­sia, gdy ane­ste­zjo­log bę­dzie przy­go­to­wy­wał strzy­kaw­kę z tru­ci­zną. A przed nimi szyba. A za szybą sala dla pu­blicz­no­ści, przy ścia­nie stoły z ter­mo­sa­mi i ci­so­wian­ką.

Wszedł młod­szy funk­cjo­na­riusz z rzu­ca­ją­cą się w oczy, świe­żą opa­le­ni­zną. Pro­wa­dził sku­te­go kaj­dan­ka­mi chło­pa­ka. W ciągu tych kilku mie­się­cy w za­mknię­ciu Boguś zmar­niał jak ścię­te kwia­ty na słoń­cu. Był jesz­cze szczu­plej­szy, wła­ści­wie chudy. Czuło się cho­ro­bę i smu­tek, taki już bu­twie­ją­cy od spodu, wstręt­ny. Funk­cjo­na­riusz z wło­ską opa­le­ni­zną wy­glą­dał przy nim jak przed­sta­wi­ciel rasy panów. Roz­kuł chude ręce chło­pa­ka i wy­co­fał się pod drzwi. Boguś zajął miej­sce na­prze­ciw Jagny i spoj­rzał na wi­szą­ce na dru­gim krze­śle ró­żo­we futro. Przed­sta­wi­ła się i roz­sz­nu­ro­wa­ła skó­rza­ny ple­cak, z któ­re­go wy­ję­ła re­kor­der. Po­ło­ży­ła urzą­dze­nie na środ­ku stołu.

– Teraz już jest on-re­cord? – spy­tał.

– To ty de­cy­du­jesz.

– Wi­dzia­łaś „Ra­port mniej­szo­ści”?

– Jak byłam mała, ale pa­mię­tam kilka scen.

– Nie­zły film. Strasz­nie ab­sur­dal­ny – za­śmiał się ner­wo­wo. – Wy­rocz­nie pra­co­wa­ły w po­li­cji i ty­po­wa­ły prze­stęp­ców zanim po­peł­ni­li zbrod­nię.

– Efek­tyw­ny sys­tem. Wy­rocz­nia się nie myli – po­wie­dzia­ła od­słu­chu­jąc na­gra­nie. Gło­śność była za­do­wa­la­ją­ca więc odło­ży­ła re­kor­der na śro­dek stołu.

– Wy­kształ­ce­nie de­tek­ty­wa w Sta­nach Zjed­no­czo­nych kosz­tu­je ja­kieś trzy bańki. A wy­rocz­nie to znie­wo­lo­ne, na­wa­lo­ne nar­ko­ty­ka­mi dzie­cia­ki. Tylko tego sobie tam ni­g­dzie nie notuj. Moja in­ter­pre­ta­cja. Ile kosz­tu­je gram ma­ri­hu­any?

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­ła krót­ko. Środ­ki psy­cho­ak­tyw­ne źle na nią dzia­ła­ły.

– Jak byłem na stu­diach pła­ci­ło się tak czter­dzie­ści zło­tych.

Pierw­szy raz wi­dzia­ła go z tak bli­ska. Był młody, nie miał jesz­cze trzy­dzie­stu lat. Przy­po­mi­nał chłop­ca, który prze­brał się w wię­zien­ny uni­form.

– Po­wiem coś, co mo­żesz uznać za kom­plet­ną bzdu­rę.

Utkwi­ła w Bo­gu­siu py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Wiem dla­cze­go chcą mnie zabić i mam na to dowód.

– W kie­sze­ni?

– Opo­wiem ci o wszyst­kim, on-re­cord, ale chcę żeby to było w tek­ście – na­ci­skał.

Jagna wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Lu­dzie po­tra­fią opo­wia­dać dzien­ni­ka­rzom kom­plet­ne głu­po­ty, jakby obiek­tyw ka­me­ry czy mi­kro­fon zwal­niał te same psy­cho­lo­gicz­ne blo­ka­dy, co al­ko­hol.

Uru­cho­mi­ła re­kor­der i wtedy jej ciało za­re­ago­wa­ło w spo­sób, który ją samą za­sko­czył. Po­czu­ła dresz­cze prze­bie­ga­ją­ce po karku i ple­cach. Może dla­te­go, że zdała sobie spra­wę jak bar­dzo nie za­słu­gi­wa­ła na tak go­rą­cy ma­te­riał. Była prze­cież taka po­spo­li­ta. Nie­zła stu­dent­ka, ale bez wy­bit­nych za­sług dla pol­skiej hu­ma­ni­sty­ki, nie była mru­kiem ani od­lud­kiem, ale żad­nej z ko­le­ża­nek nie na­zwa­ła­by przy­ja­ciół­ką. Dziś po­win­na mieć wolne, na myśl, że za­miast wypić kilka piw nad Wisłą musi prze­pro­wa­dzać wy­wiad za­schło jej w gar­dle.

Na­pi­ła się więc wody, którą wcze­śniej wzgar­dzi­ła.

Ko­lej­nym ba­na­łem jej bio­gra­fii było to, że mimo pi­jac­kie­go stylu życia, w pracy ujaw­nia­ła się jej pilna na­tu­ra i od­por­ność na ru­ty­nę. Lu­bi­ła jeź­dzić z ope­ra­to­rem Prze­mkiem do po­ża­rów ma­ga­zy­nów, sa­mo­cho­dów roz­trza­ska­nych na drze­wach, chęt­nie prze­pro­wa­dza­ła sondy ulicz­ne o ce­nach żyw­no­ści. A naj­bar­dziej lu­bi­ła wie­czo­ry, gdy sie­dzia­ła w re­dak­cji nad mon­to­wa­nym ma­te­ria­łem, po­pi­ja­ła kawę roz­ro­bio­ną pół na pół z mle­kiem, pie­lę­gnu­jąc w sobie prze­ko­na­nie, że jest nikim, po­zo­sta­nie nikim i czuje się z tym bar­dzo do­brze.

Spra­wa Bo­gu­sia spa­dła na nią – chcia­ło­by się po­wie­dzieć jak grom z ja­sne­go nieba (i chcia­ło­by się po­je­chać do tej pło­ną­cej sto­do­ły, w którą grom ude­rzył i na­grać wspa­nia­łą setkę w stylu “pro­szę pani, tak wal­nę­ło, że aż mnie z tap­cza­na ścią­gnę­ło”). Pod So­cha­cze­wem ro­bi­ła wy­pa­dek chłod­ni Eko­lo­gicz­ne­go Po­chów­ku, która wje­cha­ła na prze­jeź­dzie ko­le­jo­wym pod po­ciąg In­ter­ci­ty „Ko­żu­chow­ska”. Na po­bo­czu le­ża­ły dwa pla­sti­ko­we worki na zwło­ki, a ka­wa­łek dalej, w rowie me­lio­ra­cyj­nym, po­ło­wa krowy z pa­ru­ją­cy­mi wnętrz­no­ścia­mi na wierz­chu. Kie­row­cę w cięż­kim sta­nie od­wie­zio­no do szpi­ta­la, a po­li­cjan­ci nie po­tra­fi­li wy­ja­śnić skąd tyle wo­ło­wi­ny w zde­rze­niu oso­bo­we­go po­cią­gu i chłod­ni trans­por­tu­ją­cej de­na­tów do kre­ma­to­rium. Ko­lej­ną nie­ja­sno­ścią był fakt, że cię­ża­rów­ka wy­ko­ny­wa­ła kurs pra­wie na pusto. Jagna nie miała czasu się nad tym dłu­żej gło­wić, bo za­dzwo­nił szef z po­le­ce­niem brzmią­cym jak nie­śmiesz­ny dow­cip. Naj­gor­sze było w tym to, że do­sta­li zgodę tylko na “pa­pie­ro­wy” do por­ta­lu, więc miała je­chać bez Prze­mka.

Wy­wiad roz­po­czę­ła za­cho­waw­czo, od otwar­te­go py­ta­nia o dzie­ciń­stwo, żeby sobie po­ga­dał. Kiedy Boguś mówił, zer­ka­ła w skrom­ne no­tat­ki. Na po­cząt­ku wspo­mniał o ojcu, który spę­dzał więk­szość czasu poza Pol­ską. Był in­ży­nie­rem w nie­miec­kiej fir­mie, która wśród wielu in­nych wy­ko­naw­ców, bu­do­wa­ła w za­chod­niej Azji au­to­stra­dę z Chin do Eu­ro­py. Mó­wi­li na niego Lord Vader, bo nosił czar­ną maskę an­ty­py­ło­wą i cza­sem gło­śno sapał z po­wo­du astmy. Nosił czar­ne koszl­ki, ale aku­rat nie z bo­ha­te­ra­mi „Gwiezd­nych Wojen” tylko na­zwa­mi indie roc­ko­wych ze­spo­łów z USA. Kiedy pra­co­wał na za­gra­nicz­nym kontr­ak­cie, Bo­gu­siem opie­ko­wa­ła się matka. Ro­dzi­ce za­wie­ra­li mię­dzy sobą wiele umów, o któ­rych mu nie mó­wi­li, więc gdy skoń­czył dwa­na­ście lat za­sko­czy­ła go in­for­ma­cja, że matka wy­jeż­dża na sty­pen­dium na­uko­we do Fran­cji, a obo­wiąz­ki ro­dzi­ciel­skie przej­mu­je oj­ciec. Vader kil­ka­krot­nie prze­kła­dał przy­lot do War­sza­wy, co skoń­czy­ło się tym, że 12-let­ni Boguś zo­stał w domu sam. Matka zo­sta­wi­ła mu klu­cze, lo­dów­kę pełną go­to­wych dań do od­grza­nia w mi­kro­fa­li, kartę do jed­ne­go z kont i po­le­cia­ła do Pa­ry­ża. Lord Vader po­ja­wił się po kilku dniach z dwie­ma tor­ba­mi pre­zen­tów. Zro­bił scenę na scho­dach, dzwo­niąc do Bo­gu­sia czy nie po­mógł­by mu wnieść ba­ga­ży, sa­piąc do słu­chaw­ki. Kiedy do niego zbiegł, uj­rzał ojca, opar­te­go o ścia­nę z za­wsty­dzo­ną miną i in­ha­la­to­rem w dłoni.

Lord Vader po­wie­dział, że nie może za­brać Bo­gu­sia ze sobą, bo sam miesz­ka w ba­ra­ku pra­cow­ni­czym. Po­sta­no­wił, że zo­sta­wi go u ro­dzi­ny. Wybór padł na wujka Ar­tu­ra, dziad­ków nie miał, nie wni­kaj­my w szcze­gó­ły. O wujku Ar­tu­rze Boguś usły­szał pierw­szy raz w życiu. Oj­ciec prze­ko­ny­wał, że ten bar­dzo się za nim stę­sk­nił i że niby od­wie­dzał ich z dzieć­mi wie­lo­krot­nie.

– Nie pa­mię­tasz, byłeś bar­dzo mały – mówił z uśmie­chem prze­cze­su­jąc pal­ca­mi swoje krę­co­ne blond włosy.

Boguś nic z tego nie ro­zu­miał, wolał jed­nak nie pytać, bo w jego ro­dzi­nie o istot­nych spra­wach się nie roz­ma­wia­ło. Nie wie­dział też dla­cze­go o tych waż­nych spra­wach się nie roz­ma­wia­ło, po­nie­waż samo wy­ja­śnie­nie po­wo­dów na­le­ża­ło do spraw waż­nych, o któ­rych się nie roz­ma­wia.

– Bar­dzo ci się tam spodo­ba. Mają pie­ski – za­pew­niał z ła­god­nym uśmie­chem oj­ciec, mó­wiąc bar­dziej do sa­me­go sie­bie niż Bo­gu­sia.

Zaraz po przy­jeź­dzie oka­za­ło się, że wujek tonął w dłu­gach. Artur cały czas opo­wia­dał o sys­te­mach gry u buk­ma­che­ra, w ła­zien­ce miał wartą kilka ty­się­cy, sa­mo­czysz­czą­ca się to­a­le­tę, a na te­le­fon co chwi­lę przy­cho­dzi­ły mu po­wia­do­mie­nia z Otel­lo, apki do in­we­sto­wa­nia w start-upy, która znana była z tego, że przy­cią­ga­ła naj­więk­szych sza­chra­jów w in­ter­ne­cie. A do tego wszyst­kie­go chorą na oste­opo­ro­zę i par­kin­so­na matkę trze­ba było le­czyć pry­wat­nie, bo już w po­ło­wie lat 20-tych szpi­ta­le to nie było naj­lep­sze miej­sce dla ludzi, któ­rzy nie mieli koń­skie­go zdro­wia.

Wujek cią­gle gdzieś jeź­dził po ja­kichś sku­pach, ze­bra­niach Agro Unii, pro­te­stach w War­sza­wie, więc Boguś naj­wię­cej czasu spę­dzał z ku­zy­na­mi i ciot­ką An­dże­li­ką. Py­ta­ła czy w szko­le nikt mu nie do­ku­cza, co lubi jeść i czy chce po­grać na Play­sta­tion.

An­dże­li­ka zaj­mo­wa­ła się ciot­ką Beatą, scho­ro­wa­ną matką Ar­tu­ra. Zanim An­dże­li­ka mogła ru­szyć z całą ro­bo­tą, mu­sia­ła ne­go­cjo­wać z te­ścio­wą mycie.

– Mamo, trze­ba się umyć – pro­si­ła sta­now­czo.

– Nie – od­po­wia­da­ła Beata od­wra­ca­jąc głowę do okna.

– Jest mama kul­tu­ral­ną osobą, któ­rej nie wy­pa­da brzyd­ko pach­nieć. Czas się umyć.

– Bolą mnie plecy.

– Za dużo le­że­nia. Za­pro­wa­dzę, przy­nio­słam cho­dzik – mó­wi­ła An­dże­li­ka opa­no­wa­nym gło­sem.

Star­szą ciot­kę trze­ba było na­ma­wiać wła­ści­wie do wszyst­kie­go. Nie chcia­ła się myć oba­wia­jąc się, że upad­nie, głową ude­rzy o po­sadz­kę i umrze. Drę­czył ją lęk, że jak za­śnie wię­cej się nie obu­dzi dla­te­go do późna oglą­da­ła po­wtór­ki na Pol­sa­cie 2. Wzbra­nia­ła się też przed je­dze­niem, bo miała osła­bio­ne mię­śnie prze­ły­ku i łatwo się krztu­si­ła. Je­dy­na osoba, która po­tra­fi­ła za­ła­go­dzić lęki ciot­ki Beaty była An­dże­li­ka, bo była prag­ma­tycz­na i nie za­mie­nia­ła wszyst­kie­go w me­lo­dra­mat, w prze­ci­wień­stwie do ciot­ki i więk­szo­ści ludzi na świe­cie. Boguś za­uwa­żył, że opie­ka nad star­szą osobą wy­ma­ga przede wszyst­kim wła­sne­go zda­nia. Kiedy ciot­ka czuła się tro­chę le­piej na­bie­ra­ła ape­ty­tu i po­ja­wia­ły się ka­pry­sy. Zja­dła­by ka­wa­łek ser­ni­ka, ale do­kład­nie ta­kie­go z cza­sów, gdy żył jej mąż, czyli w la­tach 90. Wy­bu­cha­ła awan­tu­ra o ka­wa­łek cia­sta, ka­mień u szyi sobie za­wie­szę, do je­zio­ra się rzucę, do je­zio­ra Bo­deń­skie­go może kurwa, Artur wyjdź i nie prze­szka­dzaj, skąd ja matce cia­sto wy­trza­snę, płacz, żeby to czło­wiek ka­wa­łek ser­ni­ka nie mógł… już ma­mu­siu pędzę, grze­ję sil­nik De­Lo­re­ana, Artur prze­stań z tymi kre­tyń­ski­mi żar­ta­mi, do­jar­ki trze­ba zre­se­to­wać. An­dże­li­ka po wy­pro­sze­niu pro­wo­ka­to­ra, pro­po­no­wa­ła inne roz­wią­za­nie, a resz­tę robił czas.

– Żad­ne­go ser­ni­ka. Przy­nio­słam szar­lot­kę.

– Sama zjedz to gówno.

– Cie­ka­we ma mama wy­obra­że­nie o gów­nie, mam na­dzie­ję, że nie prze­kła­da­ło się to na prak­ty­kę w kuch­ni.

– Co to jest, żeby ka­wał­ka cia­sta czło­wiek nie mógł zjeść – pła­ka­ła Beata, ale An­dże­li­ka zo­sta­wia­ła tylko chu­s­tecz­ki i wy­cho­dzi­ła bez słowa. Po awan­tu­rze nie za­glą­da­ła do po­ko­ju te­ścio­wej aż ta sama jej nie za­wo­ła­ła. W końcu się uspo­ka­ja­ła. Beata mimo huś­taw­ki na­stro­jów była roz­sąd­na i wie­dzia­ła, że po­trze­bu­je kogoś, kto pewną ręką przy­trzy­ma plecy i nie spa­ni­ku­je, gdy się za­krztu­si, nie upu­ści, gdy się za­chwie­je, prze­ka­że ważne in­for­ma­cje dys­po­zy­to­ro­wi po­go­to­wia i tak dalej. Chcia­ła mieć przy sobie osobę do­kład­ną i cier­pli­wą, a nie miłą i sym­pa­tycz­ną.

Boguś był pod wra­że­niem tego, co zo­ba­czył. Tro­ska, która nie wy­ra­ża się w ład­nych sło­wach jak z po­po­wej pio­sen­ki tylko w wy­trwa­ło­ści i obec­no­ści była dla niego prze­ło­mo­wym od­kry­ciem. Był na­sto­lat­kiem, oczy­wi­ście ide­ali­stą, oczy­wi­ście wraż­liw­cem, więc łatwo brało go na ckli­we wy­zna­nia. Obie­cał An­dże­li­ce, że wy­my­śli sztucz­ną in­te­li­gen­cję, stwo­rzy ro­bo­ta, który bę­dzie po­ma­gał takim jak ona – przy­tło­czo­nym do­mo­wy­mi obo­wiąz­ka­mi, od któ­rych wy­mi­gu­ją się ego­iści.

Prze­czy­tał dwu­stu­stro­ni­co­wy ra­port szwedz­kie­go mi­ni­ster­stwa spraw spo­łecz­nych, który nie zo­sta­wił su­chej nitki na pro­gra­mie elek­tro­nicz­nych opie­ku­nów i an­dro­idów szpi­tal­nych. Pod­opiecz­ni na­rze­ka­li, że na dłuż­szą metę ro­bo­ty męczą swoją obec­no­ścią, pu­sty­mi spoj­rze­nia­mi. Pra­cow­ni­cy so­cjal­ni wska­zy­wa­li z kolei, że ma­szy­ny cał­ko­wi­cie nie radzą sobie z za­chcian­ka­mi pod­opiecz­nych, szyb­ki­mi de­cy­zja­mi i wy­zna­cza­niem gra­nic. Były nisz­czo­ne, za­le­wa­ne wodą, a nawet pod­pa­la­ne. Choć ich nie­zbor­ność wy­eli­mi­no­wa­no w now­szych ge­ne­ra­cjach, re­ago­wa­ły z opóź­nie­niem i nie ra­dzi­ły sobie ze sła­bo­ścią star­szych ludzi. Zda­rza­ły się przy­pad­ki, że wy­ry­wa­ły ręce ze sta­wów, a nawet spa­da­ły ze scho­dów razem z pod­opiecz­ny­mi. Łatwo było je oszu­kać lub uszko­dzić im czuj­ni­ki. W efek­cie nie zmie­nia­ły re­gu­lar­nie pie­luch, nie ro­bi­ły ma­sa­ży, pod­opiecz­nym ro­bi­ły się po­twor­ne od­le­ży­ny, wda­wa­ły się za­ka­że­nia. W skraj­nych przy­pad­kach star­si lu­dzie z po­wo­du tych za­nie­dbań za­pa­da­li na sepsę.

Wpro­wa­dze­nie za­bez­pie­czeń i blo­kad tylko po­gor­szy­ło spra­wę, bo se­nio­rzy nie mogli już w żaden spo­sób wy­ła­do­wać fru­stra­cji. Czło­wie­ka można upo­ko­rzyć mó­wiąc mu coś przy­kre­go albo po­znę­cać się wro­gim mil­cze­niem. An­dro­ido­wi można naj­wy­żej pod­pa­lić włosy lub oblać mo­czem z noc­ni­ka, żeby się w końcu wy­łą­czył. Ognio­od­por­ność i wo­do­od­por­ność wszyst­ko po­psu­ły. W ra­por­cie stwier­dzo­no, że star­si lu­dzie dwa razy szyb­ciej za­pa­da­ją na de­pre­sję gdy od­wie­dza ich robot niż zwy­kły pra­cow­nik so­cjal­ny.

Boguś są­dził, że ma­szy­ny po­trze­bu­ją praw­dzi­wej sztucz­nej in­te­li­gen­cji, a nie zwy­kłe­go so­ftwa­re'u opar­te­go na al­go­ryt­mie.

 

Jagna po­pro­si­ła, żeby na chwi­lę prze­rwał opo­wieść. Prze­ski­po­wa­ła kciu­kiem no­tat­ki w te­le­fo­nie, po czym od­czy­ta­ła:

– Bo­gu­sia ce­cho­wał tur­bosz­czu­rzy pęd do ka­rie­ry. Fakt fak­tem cza­sem żar­to­wał i nie był spię­ty, ale na pewno nie po­szedł do korpo, żeby zbi­jać bąki – za­cy­to­wa­ła Jagna. – Słowa jed­nej z two­ich ko­le­ża­nek z pracy. Więc mó­wisz, że kie­ro­wał tobą chło­pię­cy ide­alizm?

– Awans był środ­kiem do celu. My­ślisz, że sztucz­ną in­te­li­gen­cję można opra­co­wać w ga­ra­żu na lap­to­pie? Po­trze­ba pie­nię­dzy, fa­cho­we­go ze­spo­łu.

Wes­tchnął i prze­tarł oczy.

– Je­steś zmę­czo­ny? – spy­ta­ła.

– Mo­że­my je­chać dalej.

– Mi jed­nak przy­da się prze­rwa. Przy­nieść ci coś do picia? – spy­ta­ła grzecz­nie. Boguś po­krę­cił głową, więc chwy­ci­ła ple­cak i zwró­ci­ła się do straż­ni­ka z py­ta­niem o ła­zien­kę. We­zwał przez radio dru­gie­go funk­cjo­na­riu­sza i po chwi­li zja­wił się szczu­pły straż­nik, którego już poznała. Pro­wa­dził Jagnę przez ten sam ko­ry­tarz, ale teraz znaj­do­wa­ła się w nim grupa za­my­ślo­nych ko­biet i ga­da­tli­wych dzie­ci, które przy­szły od­wie­dzić osa­dzo­nych. Straż­nik przeszedł z nią do trzo­nu dla funk­cjo­na­riu­szy, po­ka­zał drzwi służ­bo­wej to­a­le­ty. A więc mu­siał mieć do niej przy­chyl­ny sto­su­nek. Zga­ni­ła się w my­ślach za to, że uzna­ła go za wstręt­ne­go słu­gu­sa opre­syj­ne­go sys­te­mu.

Ła­zien­ka była mała i za­my­ka­na od we­wnątrz, jak w nie­wiel­kim klu­bie. Jagna opłu­ka­ła twarz zimną wodą. Wy­tar­ła się papierowym ręcznikiem i roz­ma­so­wa­ła skro­nie czu­jąc coraz sil­niej pul­su­ją­cy ból i po­my­śla­ła o Bo­gu­siu. Do­strze­gła w nim to, czego nie chcia­ła wi­dzieć u sie­bie. Po­zo­sta­łość po zga­szo­nej de­ter­mi­na­cji. Po­do­bień­stwo tym bar­dziej nie­po­ko­ją­ce, że był prze­cież ska­za­ny na śmierć, a ona ra­dzi­ła sobie cał­kiem do­brze. Pra­co­wa­ła w te­le­wi­zji, stać ją było na wy­na­jem ka­wa­ler­ki i wła­ści­wie ni­cze­go nie mu­sia­ła sobie od­ma­wiać. Są­dzi­ła też, że nie ucie­ka od pro­ble­mów, umie sta­wiać czoła wy­zwa­niom. Nie dała się nawet zno­kau­to­wać de­pre­sji.

Kiedy ko­le­żan­ki mó­wi­ły o in­nych dziew­czy­nach, że są do­brym ma­te­ria­łem na praw­nicz­kę, dzien­ni­kar­kę czy matkę, Ja­gnie przy­cho­dzi­ło do głowy, że jest so­lid­nym ma­te­ria­łem na pru­skie­go żoł­nie­rza. Miała nad­ludz­ką zdol­ność mo­bi­li­za­cji, gdy trze­ba było wy­wią­zać się z obo­wiąz­ków. Już jako na­sto­lat­ka ro­bi­ła wszyst­ko, czego ocze­ki­wa­li do­ro­śli. Kiedy za­chla­ła po ma­tu­rach i rzy­ga­ła w nocy tak, że wy­mio­ty cie­kły jej nawet dziur­ka­mi z nosa, rano zwle­kła się z łóżka i na nie­ludz­kim kacu wy­szo­ro­wa­ła ka­bi­nę prysz­ni­co­wą. Była jej kolej, a umów się do­trzy­mu­je.

Pierw­szy rok stu­diów zdała na sa­mych piąt­kach, ale cały czas była zmę­czo­na. W nowym se­me­strze cho­dzi­ła już tylko na za­ję­cia, z któ­rych i tak nic nie wy­no­si­ła. Na ko­ry­ta­rzach uni­ka­ła zna­jo­mych, by nie mu­sieć roz­ma­wiać. Wra­ca­ła do aka­de­mi­ka i le­ża­ła na łóżku z dziw­nym uczu­ciem jakby za­pchał ją pusty lód, blo­ku­ją­cy miej­sca dla ja­kich­kol­wiek uczuć czy pra­gnień. Je­dy­ną ak­tyw­ność wy­mu­sza­ła na niej Syl­wia, jej współ­lo­ka­tor­ka.

– A co dzi­siaj taki smu­tas? – py­ta­ła obie­ra­jąc pal­ca­mi man­da­ryn­kę.

Jagna za­sta­na­wia­ła się, czy któ­raś z pra­pra­babć Syl­wii za­da­wa­ła takie py­ta­nia innym w cza­sie oku­pa­cji nie­miec­kiej czy tam na ro­bo­tach przy­mu­so­wych. Nie cho­dzi o to, że Jagna uwa­ża­ła ją za złą osobę czy la­mu­skę, nawet ją lu­bi­ła. Sylwia była z na­tu­ry miłą osobą, kiedy się uśmie­cha­ła ro­bi­ły jej się do­łecz­ki, pach­nia­ła owo­ca­mi. Nie­ste­ty żar­li­wie pra­gnę­ła, żeby po pierw­sze – wszy­scy, a po dru­gie – za­wsze, mieli dobry na­strój, a Ja­gnie bra­ko­wa­ło siły nawet żeby od­dy­chać, a co do­pie­ro brać udział w ma­ska­ra­dzie pod ty­tu­łem miłe i sym­pa­tycz­ne stu­dent­ki. Bo wła­ści­wie to się czę­sto śmia­ła, uśmie­cha­ła, de­pre­sja prze­cież nie zna­czy, że cią­gle pła­czesz, cza­sem z tru­dem bo z tru­dem, ale idziesz po za­ku­py, na bi­fo­ra, na im­pre­zę, na afte­ra, i tam się śmiejesz. Chodzisz też do den­ty­sty, na za­ję­cia, ro­bisz zupę, ro­bisz kupę, po­pil­nu­jesz ko­le­żan­ce kota. Oczy­wi­ście to wszyst­ko kosz­tem nad­ludz­kie­go wy­sił­ku.

Syl­wia ocze­ki­wa­ła small talku, więc Jagna jej go da­wa­ła. Wy­du­sza­ła z sie­bie jakąś neu­tral­ną uwagę, by koleżanka mogła za­cząć gadać.

– W tram­wa­ju strasz­li­wy tłok dzi­siaj.

Syl­wia ra­do­śnie pod­chwy­ty­wa­ła temat.

– No, przy­dał­by się w ta­kiej 45 ha­ru­spik albo z sied­miu – za­śmia­ła się, a Jagna spoj­rza­ła na nią, ale nic nie po­wie­dzia­ła. Współlokatorka czę­sto chwa­li­ła się bra­tem, który stu­dio­wał prawo w Kra­jo­wej Szko­le Są­dow­nic­twa i Pro­ku­ra­tu­ry. Za­sta­na­wia­ją­ce, bo kształ­ci sę­dziów, pro­ku­ra­to­rów i ha­ru­spi­ków, a nie stu­den­tów prawa. Jagna wo­la­ła jed­nak nie drą­żyć po­li­tycz­nie draż­li­wej kwe­stii. Ścią­gnę­ła buty i po­ło­ży­ła się na łóżku w ulu­bio­nej po­zy­cji, na brzu­chu z pod­wi­nię­ty­mi no­ga­mi i rę­ka­mi uło­żo­ny­mi wzdłuż ciała. Dla Syl­wii był to znak, że może roz­po­cząć nie­koń­czą­cą się opo­wieść:

– Słu­chaj, mia­łam dziś pię­cio­go­dzin­ną wy­pra­wę do Ikei. Tej w Jan­kach. Jak­bym po­dró­żo­wa­ła na Ma­da­ga­skar nor­mal­nie (Żydzi na Ma­da­ga­skar? Czy to była ce­lo­wa alu­zja?). Ale wiesz, za­ci­snę­łam zęby i mówię, po­mę­czę się, w końcu tam po­ja­dę. Od mie­się­cy prze­cież od­kła­da­łam kupno szaf­ki, tych ta­kich super sło­ików z de­ka­mi na prze­two­ry, lamp­ki noc­nej i dże­mi­ku z czar­ne­go bzu. Po­le­cam, jest na­praw­dę pysz­ny – głos ko­le­żan­ki miał przy­jem­ną barwę, poza tym nie ocze­ki­wa­ła żad­nych przy­tak­nięć, mo­gła­by cały dzień gadać do uszu wy­sta­ją­cych ze ścia­ny. Jej to­wa­rzy­stwo bar­dzo Ja­gnie po­ma­ga­ło. Wszyst­ko mo­gło­by jakoś się to­czyć dalej, gdyby nie świat ze­wnętrz­ny, który w końcu upo­mniał się o Jagnę. Przy­szły wy­ni­ki sesji zi­mo­wej. Mimo że w naukę do koń­co­wych ko­lo­kwiów i eg­za­mi­nów wło­ży­ła dużo wy­sił­ku, po­ło­wę z nich ob­la­ła. Na­pi­sa­ła do star­sze­go brata Agre­sta sms-a, w któ­rym przy­zna­ła się do pro­ble­mu, ale w ta­jem­ni­cy i tonem, jakby wszyst­ko miała pod kon­tro­lą. Agrest prze­ka­zał spra­wę ro­dzi­com „bo się mar­twił” i za­czę­ły się co­dzien­ne te­le­fo­ny. Jagna za­sta­na­wia­ła się, czy dzwo­nią, bo leży im na sercu jej dobro, czy mar­twią się, że dru­gie dziec­ko za­wa­li stu­dia. Dwa lata wcze­śniej Agrest rzu­cił prawo na czwar­tym roku i ogło­sił, że zo­sta­nie di­dże­jem. Ro­dzi­ce wy­ra­zi­li roz­cza­ro­wa­nie, ale dali mu spo­kój. Już wtedy za­sta­na­wia­ła się, jak za­re­agu­ją gdy jej też po­wi­nie się noga. Tata prze­cież od dziec­ka na­zy­wał ją „so­lid­ną firmą”. Nie zno­si­ła tego okre­śle­nia, było jak coś w ro­dza­ju pre­ten­sji po­sy­pa­nej cu­krem pu­drem. Każdy prze­cież wie­dział, że była oszust­ką, niby zdol­ną uczen­ni­cą, a tak na­praw­dę zwy­kłą dziew­czy­ną, która mając speł­nio­nych ro­dzi­ców, nie mogła uzy­skać cze­goś po­ni­żej po­zy­cji spo­łecz­nej ro­dzi­ny, sta­rej kra­kow­skiej ro­dzi­ny praw­ni­ków, kup­ców i pew­nie jakby dalej po­pa­trzeć, wła­ści­cie­li nie­wol­ni­ków (chło­pów). Uwa­ża­ła, że zna praw­dę o sobie – jest po pro­stu zbyt głu­pia jak na córkę praw­ni­ka i psy­cho­loż­ki. Wie­rzy­ła, że tata pra­wił kom­ple­men­ty tylko po to, by póź­niej stwier­dzić roz­go­ry­czo­nym tonem, że się co do niej mylił. W końcu ode­bra­ła te­le­fon od mamy i na­kła­ma­ła, że zbyt wiele rze­czy zwa­li­ło jej się na głowę w zbyt krót­kim cza­sie. Stu­dia, staż w re­dak­cji, wo­lon­ta­riat w Cen­trum Sztu­ki Współ­cze­snej, nie dała rady, ale wzię­ła się w garść i nad­ro­bi­ła. Przy­się­gła, że to wszyst­ko praw­da, nie zmy­śla.

– Cie­szę się, że sobie po­ra­dzi­łaś córuś. – A więc stała się rzecz bar­dzo ża­ło­sna, ale jakże czę­sta w dzi­siej­szych cza­sach, ro­dzi­ce mieli ją gdzieś, w końcu była do­ro­sła. Inna moż­li­wość nie ist­nia­ła. Matka, psy­cho­loż­ka z za­wo­du, nie mogła kupić ście­my, że z de­pre­sji kli­nicz­nej wy­cho­dzi się siłą woli. Nawet dosyć na­iw­ny brat wy­czuł kłam­stwo. Po­ło­wa roz­mo­wy i tak do­ty­czy­ła wiel­kie­go po­świę­ce­nia ro­dzi­ców, jakim była ad­op­cja Ami­da­li, 8-let­niej sie­ro­ty z Libii. Pań­stwo pol­skie po­trze­bo­wa­ło świe­żej krwi, bo cho­ciaż bu­do­wa­ło żłob­ki i bu­do­wa­ło miesz­ka­nia, ich licz­ba cią­gle była zbyt mała, żeby lu­dzie mieli gdzie za­ło­żyć ro­dzi­nę.

Jagna odło­ży­ła te­le­fon. Po­ło­ży­ła się na łóżku, na­kry­ła głowę kocem i wsłu­chi­wa­ła w szum wody w grzej­ni­ku.

Po te­le­fo­nie z domu zu­peł­nie od­pu­ści­ła, oczy­wi­ście w zna­cze­niu osoby pa­to-am­bit­nej. Na za­ję­ciach po­ja­wia­ła się raz w ty­go­dniu, po trzech dniach w łóżku wsta­wa­ła i scho­dzi­ła do chiń­czy­ka po zupę. Sta­ra­ła się nie za­ma­wiać je­dze­nia przez apli­ka­cję, każde wyj­ście z po­ko­ju, roz­mo­wę trak­to­wa­ła jako uspra­wie­dli­wie­nie ko­lej­nych dwóch, trzech dni w po­ko­ju.

Syl­wia za­sy­py­wa­ła ją sło­wa­mi otu­chy, mó­wi­ła jaka jest dziel­na. Wy­po­ży­czy­ła z uni­wer­sy­tec­kiej bi­blio­te­ki po­rad­nik „De­pre­sja w ro­dzi­nie – jak mo­żesz pomóc nie ra­niąc”. Ale w Ja­gnie coś się ze­psu­ło i sta­ra­nia Syl­wii tylko dzia­ła­ły jej na nerwy. Nie mogła zro­zu­mieć dla­cze­go, tak jak nie po­tra­fi­ła opa­no­wać na­pa­dów gnie­wu. Cza­sem po pro­stu krzy­cza­ła, żeby dała jej spo­kój i szła się pier­do­lić. Kiedy zo­sta­wa­ła sama i oskar­ża­ła samą sie­bie, że trak­tu­je jak śmie­cia je­dy­ną osobę, która pró­bo­wa­ła zro­bić co­kol­wiek dla jej dobra. Nic dziw­ne­go, że po dwóch mie­sią­cach Syl­wia nie wy­trzy­ma­ła i ze łzami w oczach oświad­czy­ła, że się wy­pro­wa­dza, bo ina­czej sama skoń­czy z de­pre­sją.

Wszyst­ko było dla Jagny wtedy za cięż­kie, a prze­cież tyle lat ra­dzi­ła sobie z naj­więk­szy­mi trud­no­ścia­mi. Trak­to­wa­ła we­wnętrz­ne pro­ble­my jak za­rdze­wia­ły me­cha­nizm, który trze­ba roz­ru­szać, zwięk­szyć ob­ro­ty, żeby rdza skru­sza­ła i od­pa­dła. Tylko, że ktoś wła­mał się do jej głowy i cały ten me­cha­nizm roz­trza­skał.

Ad­mi­ni­stra­cja ni­ko­go nie przy­dzie­li­ła w miej­sce Syl­wii. Nikt też się nie po­ka­zał, o nic nie pytał, cho­ciaż od dwóch mie­się­cy za­le­ga­ła z czyn­szem. Przy­cho­dzi­ły tylko sms-owe po­na­gle­nia do za­pła­ty. Gniew na tę obo­jęt­ność, trud­ną do na­mie­rze­nia, a przez to spra­wia­ją­cą wra­że­nie wszech­ogar­nia­ją­cej, prze­rósł złość do samej sie­bie. Wzię­ła więc prysz­nic, po­ma­lo­wa­ła usta czer­wo­ną szmin­ką i po­szła do po­rad­ni psy­chia­trycz­nej. W zwy­kłych przy­chod­niach lu­dzie chęt­nie roz­ma­wia­li o swo­ich scho­rze­niach, a tu pa­no­wa­ła cisza, jakby nikt nie chciał się zdra­dzić, co mu do­le­ga.

Jesz­cze przed po­cząt­kiem let­niej sesji wpa­dła do opie­ku­na spraw stu­denc­kich i rzu­ci­ła na stół zwol­nie­nie le­kar­skie. Spra­wa była na pa­pie­rze, więc na­bra­ła ofi­cjal­ne­go cha­rak­te­ru. Od­nio­sła wra­że­nie, że w wy­lu­zo­wa­ne­go, a nawet spra­wia­ją­ce­go wra­że­nie nie­od­po­wie­dzial­ne­go ćpuna, opie­ku­na roku wstą­pi­ła ner­wo­wość, którą za­ma­sko­wał usztyw­nie­niem. Około go­dzi­nę wy­peł­niał z nią for­mu­larz, który tok stu­diów prze­sy­ła do bazy da­nych mi­ni­ster­stwa spra­wie­dli­wo­ści, za­wie­ra­ją­cej in­for­ma­cje o oso­bach z za­bu­rze­nia­mi. Wy­glą­da­ło to jak prze­słu­cha­nie. Py­ta­nia za­da­wał su­mien­nie z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy, uno­sząc pod­bró­dek do góry, gdy dłu­żej za­sta­na­wia­ła się nad od­po­wie­dzią. Wy­ja­śnił, że dłuż­szy wy­wiad od­by­wa się w przy­pad­ku, kiedy stu­dent wy­bie­rze pry­wat­ną po­rad­nię – tak jak Jagna – bo nie mają one obo­wiąz­ku in­for­mo­wa­nia mi­ni­ster­stwa. Zgod­nie z usta­wo­wym wy­mo­giem prze­ka­zał też fol­de­ry re­kla­mo­we z czar­nym psem sym­bo­li­zu­ją­cym de­pre­sję i od­ra­dził te­ra­pię w szpi­ta­lu za­chę­ca­jąc do far­ma­ko­lo­gicz­nie wspo­ma­ga­nej psy­cho­te­ra­pii. Jagna nie miała o tych pro­ce­du­rach bla­de­go po­ję­cia, cza­sem cho­dzi­ła do gi­ne­ko­lo­ga, raz była u den­ty­sty i to tyle jeśli cho­dzi o służ­bę zdro­wia. Nie ro­zu­mia­ła, jak to moż­li­we, że ad­mi­ni­stra­cja aka­de­mi­ka ani pra­cow­ni­cy uczel­ni nawet nie za­py­ta­li, czy wszyst­ko w po­rząd­ku, skoro ozna­ki były dosyć oczy­wi­ste, a świa­do­mość jak wiele obo­wiąz­ków na­kła­da na nich pań­stwo su­ge­ro­wa­ło­by ra­czej więk­szą czuj­ność w kwe­stii zdro­wia psy­chicz­ne­go stu­den­tów. Na pewno nie mogli tłu­ma­czyć się tro­ską, że „oj a co jak ją wy­śle­my do za­kła­du i tam ją uśpią”. Ha­ru­spi­ko­wie mieli od paru lat wstęp do psy­chia­try­ków, ale wy­zna­cza­li pa­cjen­tów spo­ra­dycz­nie – ta­kich pa­trzą­cych w ścia­nę od rana do wie­czo­ra. Na de­pre­sję cho­ro­wa­ło w Pol­sce kilka mi­lio­nów ludzi, „wszyst­kich nas nie uśmie­rzy­cie”.

Gdy wró­ci­ła z uczel­ni do aka­de­mi­ka, w po­ko­ju na jej łóżku sie­dział Agrest. Prze­glą­dał książ­kę z jej bi­blio­tecz­ki „Slap­stic albo nigdy wię­cej sa­mot­no­ści!” Von­ne­gu­ta. Na biur­ku le­ża­ła ró­żo­wa ko­per­ta.

– Cześć, twoja ko­le­żan­ka mnie wpu­ści­ła. Przy­wio­złem za­pro­sze­nie na uro­dzi­ny Ami­da­li, a przy oka­zji bę­dzie­my z mamą opi­jać jej ha­bi­li­ta­cję – oznaj­mił nie­pew­nie, od­kła­da­jąc książ­kę na półkę. Jagna igno­ru­jąc brata ścią­gnę­ła czar­ne szpil­ki, po czym z dużą siłą rzu­ci­ła na łóżko torbę, która za­le­d­wie o parę cen­ty­me­trów omi­nę­ła jego głowę. Agrest po­mi­nął in­cy­dent mil­cze­niem, wy­pro­sto­wał się i prze­cią­gnął dłoń­mi po udach. Czuła, że chce po­wie­dzieć coś ofi­cjal­ne­go, ale za­miast tego tylko na nią pa­trzył. Pew­nie zwró­cił uwagę na ucze­sa­ne włosy i po­ma­lo­wa­ne usta. Zro­bi­ła dwa kroki do biur­ka i wło­ży­ła do szu­fla­dy fo­lio­wą to­reb­kę z le­ka­mi.

– Co tam u cie­bie? – spy­tał.

– Nie widać? – Od­wró­ci­ła głowę w jego stro­nę. Miał otę­pia­łe spoj­rze­nie i fio­le­to­wo­żół­te sińce pod ocza­mi. Praw­dę mó­wiąc, nie wy­glą­dał naj­le­piej. Zwró­ci­ła też uwagę na wy­su­szo­ny, wy­tar­ty na­skó­rek na ru­mia­nych po­li­kach, jakby nie­daw­no za­czął uży­wać żelu z pi­lin­giem.

– Mama pyta, dla­cze­go nie przy­je­cha­łaś na wa­ka­cje? Wiesz, za­le­ża­ło jej, żebyś po­zna­ła Ami­da­lę. Jak wszyst­kim.

„Wszy­scy”, „za­wsze”, „nigdy”, rów­nież w jej ro­dzi­nie uzbra­ja­ło się tym naj­cięż­sze oskar­że­nia. Ner­wo­wo po­tar­ła nos.

– Mają numer, skypa, mes­sen­ge­ra, maila, mama śle­dzi mnie na wi­gly-wi­gly. Wy­mie­niać dalej?

– Wiesz, że oni…

– Je­steś ich ja­kimś praw­nym peł­no­moc­ni­kiem?

Z tru­dem to prze­łknął.

– Ro­zu­miem, że moja obec­ność dziś jest nie­do­god­na, chęt­nie wpad­nę innym razem.

– Prze­ka­za­łeś co mia­łeś do prze­ka­za­nia, więc mo­żesz spier­da­lać.

– Sama spier­da­laj – od­po­wie­dział pra­wie bez­gło­śnie, fleg­ma­tycz­nie. Ja­gnie za­chcia­ło się śmiać, z dru­giej stro­ny czuła żal i po­trze­bę przy­tu­le­nia brata, ale ją stłu­mi­ła. Żad­ne­go od­wro­tu. Szło na ostro. Na­chy­li­ła się tak bli­sko, że po­czu­ła za­pach żelu, jakim Agrest się tego dnia wy­szo­ro­wał.

– Nie je­ste­ście już moją ro­dzi­ną, Agrest – po­wie­dzia­ła, chłod­no i ostro, ale ksyw­kę brata ła­god­nie, nie­mal czule.

Mi­nę­ła chwi­la, a po Agre­ście zo­sta­ła tylko ró­żo­wa ko­per­ta i za­pach men­to­lu. Jagna usia­dła na łóżku, wy­cią­gnę­ła z szu­fla­dy fo­lio­wą torbę z le­kar­stwa­mi. Gła­dzi­ła czar­ny, wy­pi­sa­ny po­gru­bio­ną czcion­ką napis Co­axil. Uśmiech­nę­ła się do sie­bie.

 

Wró­ci­ła do sali wi­dzeń. Po­pro­si­ła, by Boguś opo­wie­dział, co dzia­ło się po ukoń­cze­niu pod­sta­wów­ki w Cie­cha­nów­ku, gdy wró­cił do War­sza­wy. Czy­tel­ni­cy lubią po­zna­wać szcze­gó­ły z dzie­ciń­stwa ska­za­nych na karę śmier­ci, ale do­ty­czy to ra­czej psy­cho­pa­tycz­nych mor­der­ców.

Boguś za­miesz­kał z matką, skru­szo­ną nie­uda­ną przy­go­dą we Fran­cji i nad­uży­wa­ją­cą w tam­tym cza­sie środ­ków na­sen­nych. Cho­dził ze zna­jo­my­mi z li­ceum na kon­cer­ty za­gra­nicz­nych ze­spo­łów w mod­nych knaj­pach, ale naj­wię­cej czasu spę­dzał na za­ba­wie w pro­gra­mo­wa­nie.

Okres wa­ka­cyj­nej bez­tro­ski po ma­tu­rze zbiegł się z wy­bu­chem kry­zy­su w szpi­ta­lach. Ty­sią­ce ludzi z ob­ja­wa­mi za­pa­le­nia płuc ob­le­ga­ło izby przy­jęć, które już wcze­śniej miały pro­blem ze spy­cho­te­ra­pią i zgo­na­mi pa­cjen­tów na ko­ry­ta­rzach, a także coraz częst­szy­mi przy­pad­ka­mi śmier­ci le­ka­rzy na wie­lo­go­dzin­nych dy­żu­rach. Pol­skie szpi­ta­le za­mie­ni­ły się w XIX-wiecz­ne umie­ral­nie, po­ja­wił się pro­blem nie tyle z le­cze­niem, co uty­li­za­cją zwłok. Matka za­bro­ni­ła Bo­gu­sio­wi wy­cho­dzić z domu tłu­ma­cząc, że we wcze­snym dzie­ciń­stwie czę­sto cho­ro­wał na oskrze­la i pew­nie zła­pie to cho­ler­ne cho­rób­sko. Boguś uległ woli matki, przy­pusz­cza­jąc, że cier­pi na ataki sta­nów lę­ko­wych i boi się zo­stać sama. Sły­sza­ło się też o spo­ra­dycz­nych przy­pad­kach wła­mań, gdy gi­nę­ła wy­łącz­nie do­mo­wa ap­tecz­ka pełna apa­pów i ke­to­na­li, które cią­gle prze­cież za­le­ga­ły przy ka­sach w su­per­mar­ke­tach, obok ba­to­nów i pre­zer­wa­tyw. Nie­któ­rym tro­chę od­bi­ja­ło. Boguś sie­dział w domu na wy­pa­dek, gdyby któ­re­muś są­sia­do­wi przy­szedł do głowy bar­dzo głupi po­mysł.

Sy­tu­acja po­gar­sza­ła się, na po­cząt­ku wrze­śnia uspo­ka­ja­ją­ce fra­ze­sy, że „jakoś to bę­dzie” na ni­ko­go już nie dzia­ła­ły. Lux-med tym­cza­so­wo zna­cjo­na­li­zo­wa­no, a szpi­ta­lom w naj­więk­szych me­tro­po­liach przy­dzie­lo­no ca­ło­do­bo­wą ochro­nę po­li­cji. Dla ap­te­ka­rzy skró­co­no pro­ce­du­ry otrzy­my­wa­nia ze­zwo­leń na po­sia­da­nie broni, na­ka­za­no wy­mia­nę szyb na pan­cer­ne. Była to wy­łącz­nie gra na czas, daw­ne­go sys­te­mu nic nie mogło ura­to­wać. Pewna ame­ry­kań­ska kan­ce­la­ria ob­słu­gu­ją­ca mi­liar­de­rów, au­to­ry­tar­ne re­żi­my i sko­rum­po­wa­nych by­łych pre­ze­sów fe­de­ra­cji pił­kar­skich na­pi­sa­ła usta­wę na zle­ce­nie pol­skie­go rządu. Bar­dzo ra­dy­kal­na re­for­ma służ­by zdro­wia miała po­sprzą­tać ba­ła­gan, wszy­scy spo­dzie­wa­li się du­żych zmian, ale nie aż tak dra­stycz­nych. Nowe prawo było pierw­szym kro­kiem do wpro­wa­dze­nia no­we­go pań­stwa, któ­re­go wła­dze do­pie­ro kilka lat póź­niej przy­zna­ły się do ze­rwa­nej cią­gło­ści, zmie­nia­jąc godło na ciem­no­srebr­ne­go orła.

Na co dzień cha­osu się nie do­świad­cza­ło, przed ósmą głów­ne ar­te­rie pro­wa­dzą­ce do biu­ro­wych centr sto­li­cy stały w kor­kach, a Plac Zba­wi­cie­la wie­czo­rem za­peł­nia­li im­pre­zo­wi­cze. Płacz, cho­ro­by, śmierć były zmar­twie­niem pra­cow­ni­ków szpi­ta­li i do­ty­czy­ły pe­chow­ców, któ­rzy za­cho­ro­wa­li, więc jeśli nie włą­cza­ło się te­le­wi­zji, od­cię­ło od por­ta­li spo­łecz­no­ścio­wych za­le­wa­nych od rana do nocy la­men­ta­mi, można było uwie­rzyć, że życie po­wo­li toczy się na­przód.

Boguś do­stał się na mię­dzy­wy­dzia­ło­we stu­dia z pro­gra­mo­wa­niem, bio­che­mią i neu­ro­lo­gią. Cze­ka­jąc na po­czą­tek roku aka­de­mic­kie­go wy­le­gi­wał się w domu, żywił pizzą za­ma­wia­ną przez in­ter­net i grał w gier­ki. Cza­sem włą­czał te­le­wi­zor i oglą­dał uspo­ka­ja­ją­ce orę­dzia pre­mie­ra, któ­rym dawał wiarę, bo dzię­ki temu czuł się le­piej.

Pół­to­ra roku póź­niej ha­ru­spi­ko­wie dzia­ła­li w więk­szo­ści szpi­ta­li, dzię­ki uśmie­rze­niom opróż­nio­no od­dzia­ły, do­strze­żo­no też po­zy­tyw­ny wpływ na skró­ce­nie ko­le­jek do spe­cja­li­stów. Po uli­cach jeź­dzi­ły chłod­nie Eko­lo­gicz­ne­go Po­chów­ku z es­te­tycz­nym, zie­lo­nym logo. Widok no­wych cię­ża­ró­wek kur­su­ją­cych mię­dzy szpi­ta­la­mi a kre­ma­to­ria­mi, upew­niał, że pań­stwo dzia­ła i wszyst­kich ochro­ni. To zna­czy z wy­jąt­kiem tych, któ­rzy już nie żyli lub byli śmier­tel­nie cho­rzy. Były pro­te­sty, ale ich siłę osła­bia­ły son­da­że mó­wią­ce, że zmia­ny po­pie­ra więk­szość spo­łe­czeń­stwa. W bu­dże­cie po­ja­wi­ło się wię­cej pie­nię­dzy na wiecz­nie za­nie­dby­wa­ne usłu­gi pu­blicz­ne. Boguś po­szedł na kilka ma­ni­fe­sta­cji prze­ciw­ni­ków zmian, ale póź­niej trze­ba było uczyć się do eg­za­mi­nów i zajął się wła­sny­mi spra­wa­mi.

Na dru­gim roku za­pi­sał się na la­bo­ra­to­rium „in­te­li­gent­nych apli­ka­cji uspraw­nia­ją­cych pro­ces pro­duk­cji” w pań­stwo­wym kon­cer­nie Biol­chem i przez rok ob­ser­wo­wał jak pra­cow­ni­cy uży­wa­ją in­te­li­gent­nych urzą­dzeń. Wy­peł­niał ar­ku­sze przy­po­mi­na­ją­ce te ma­tu­ral­ne, wrzu­cał do ma­szy­ny li­czą­cej wy­ni­ki i ślę­czał przed ekra­nem kom­pu­te­ra opi­su­jąc ko­ło­we i słup­ko­we wy­kre­sy.

Ogól­nie stu­dia były cią­gną­cym się pięć lat znu­że­niem, obro­nił na piąt­kę dy­plom z „in­te­li­gent­nych apli­ka­cji uspraw­nia­ją­cych pro­ce­sy pro­duk­cyj­ne w pol­skim prze­my­śle” i tyle. Może gdyby zde­cy­do­wał się na za­gra­nicz­ną uczel­nię by­ło­by cie­ka­wiej, ale czuł się przy­wią­za­ny do mia­sta, mar­twił się też o matkę, która coraz czę­ściej przy­rzą­dza­ła de­se­ry na bazie bran­dy. Dał sobie spo­kój z prze­cho­dze­niem przez sze­ro­kie gar­dła jak choć­by ma­so­we re­kru­ta­cje, robił cza­sem ja­kieś zle­ce­nia i cho­dził na hac­ka­tho­ny – ma­ra­to­ny pro­gra­mo­wa­nia. Po kilku mie­sią­cach ode­zwał się do niego kum­pel Iwo, któ­re­go po­znał na któ­rejś z pro­gra­mi­stycz­nych im­prez. Za­cze­pił się w cen­trum roz­wo­jo­wym Tech­Po­lu, dużej fir­mie pro­du­ku­ją­cej gry i szu­kał do ze­spo­łu spe­cja­li­sty od opty­ma­li­za­cji, a pa­mię­tał, że Boguś był w tym cał­kiem nie­zły.

Firma stwo­rzy­ła coś, co pia­row­cy na­zy­wa­li hubem po­my­słów, a pra­cow­ni­cy cie­plar­nią, bo pa­no­wa­ło tam bez­stre­so­we za­rzą­dza­nie, wy­kła­dzi­ny były grube, a eks­pre­sy do kawy dro­gie jak sa­mo­cho­dy. Nie­ste­ty, nie mogło być zbyt pięk­nie. Cen­trum roz­wo­jo­we miało za­przy­się­głe­go wroga, dy­rek­to­ra dzia­łu stra­te­gii biz­ne­so­wych prze­zy­wa­ne­go Co­rva­xem, bo za­wsze był jakiś zie­lon­ka­wy na twa­rzy.

– Zli­kwi­duj­my tę prze­cho­wal­nię leni, kom­bi­na­to­rów i ściem­nia­czy – zrzę­dził na ze­bra­niach, ale za­ło­ży­cie­le firmy wie­rzy­li w bez­stre­so­wy ma­na­ge­ment jak Le­szek Bal­ce­ro­wicz w plan Bal­ce­ro­wi­cza. Co­rvax wy­li­czał na żół­tych kar­tecz­kach koszt pięć­dzie­się­ciu ze­spo­łów.

– Firma wy­wa­la sześć­dzie­siąt mi­lio­nów rocz­nie i co z tego mamy? Parę nie­złych gier i jedną sen­sow­ną apli­ka­cję. Zwrot na po­zio­mie trzy­dzie­stu pro­cent.

– Od zy­sków mamy hity, „Jacka Ca­ro­uac­ka” czy „Sy­czą­cą pa­dli­nę”. Chce­my zro­bić coś nie­sza­blo­no­we­go i je­ste­śmy ostat­nią firmą w tym kraju, która bę­dzie oszczę­dza­ła na pra­cow­ni­kach – od­po­wie­dział za­ło­ży­ciel, któ­re­go biała broda koń­czy­ła się na mod­nych, po­prze­cie­ra­nych le­wi­sach.

Co­rvax był jed­nak po­twor­nie am­bit­ny, wy­trwa­ły, a co naj­waż­niej­sze za­wist­ny. Po­szpe­rał w in­ter­ne­cie, skon­tak­to­wał się z ko­le­gą ze stu­diów, który pra­co­wał w ame­ry­kań­skiej Be­thes­dzie i do­wie­dział, że ame­ry­ka­nie parę lat wcze­śniej wdro­ży­li po­dob­ny pro­jekt. Co pół roku prze­pro­wa­dza­li ewa­lu­ację, żeby zna­leźć kor­po­ra­cyj­ne za­to­ry blo­ku­ją­ce wy­mia­nę po­my­słów i za­bi­ja­ją­ce kre­atyw­ność. W umy­śle Co­rva­xa rów­na­ło się to z wy­wa­le­niem leni z pracy. Za ple­ca­mi Bia­ło­bro­de­go po­wo­łał ze­spół do prze­pro­wa­dze­nia au­dy­tu i po kilku mie­sią­cach za­pre­zen­to­wał bar­dzo nie­ko­rzyst­ne dla cie­plar­ni wy­ni­ki jeśli cho­dzi o pa­ra­metr za­mknię­tych pro­jek­tów. Gry, nad któ­ry­mi tam pra­co­wa­no wy­cho­dzi­ły z fazy bety o dwa­dzie­ścia pro­cent rza­dziej niż te w re­gu­lar­nych biu­rach pro­jek­to­wych, co zna­czy­ło tylko tyle, że w zwy­kłych dzia­łach, któ­rych je­dy­nym celem jest wy­da­wa­nie gier, wy­pusz­cza­no ich wię­cej niż w cen­trum ba­daw­czym gdzie wy­my­śla­no in­no­wa­cje. Zda­wał sobie z tego spra­wę szef w mod­nych spodniach, ale nie kor­po­ra­cyj­ny za­rząd w gar­ni­tu­rach. Nad­cho­dzi­ła zatem ewa­lu­acja, która miała ode­ssać tłu­ste bocz­ki Tech­Po­lu.

Boguś za­czął pracę w fir­mie kiedy plot­ka­mi o ewa­lu­acji żyli już nawet spe­cja­li­ści IT, któ­rzy wie­dli swoje au­ty­stycz­ne ży­wo­ty w małym biu­rze na par­te­rze, za trzo­nem re­stau­ra­cyj­nym. Oprócz Iwa, w ze­spo­le była jesz­cze gra­ficz­ka Ar­le­ta oraz Kac­per, poeta i ma­gi­ster fi­lo­zo­fii spe­cja­li­zu­ją­cy się w myśli Ha­ber­ma­sa. Zle­co­no im pro­jekt „pach­ną­ce plac­ki” czyli opra­co­wa­nie sy­mu­la­to­ra ku­li­nar­ne­go dla re­stau­ra­to­rów, wy­ko­rzy­stu­ją­ce­go tech­no­lo­gię sma­ków fan­to­mo­wych. Go­to­we re­cep­to­ry spro­wa­dza­no z Ja­po­nii, na­to­miast Boguś i resz­ta ze­spo­łu mieli stwo­rzyć so­ftwa­re. Prze­by­wa­li w fir­mo­wym czyść­cu, a nie samym hubie, dla­te­go że był już prze­peł­nio­ny, a oni nie byli jesz­cze gwiaz­da­mi bran­ży. Do ich dys­po­zy­cji były biur­ka obok kor­po­ra­cyj­nych nor­mi­ków w open spa­sie na dru­gim pię­trze. Nie chcie­li tam sie­dzieć, więc scho­dzi­li do trzo­nu re­stau­ra­cyj­ne­go i sie­dzie­li w Cafe Costa. Ku­li­nar­ny sy­mu­la­tor wy­da­wał im się to­tal­ną głu­po­tą, więc kle­pa­li w lap­to­pach wła­sne pro­jek­ty i to­czy­li dys­ku­sje o rze­czach, o któ­rych mieli nikłe po­ję­cie. Iwo na przy­kład czę­sto do­ku­czał Kac­pro­wi, że jego oj­ciec pra­cu­je w mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści.

– Jak czu­jesz się z tym, że twój stary jest zbrod­nia­rzem? – Po bru­tal­nym ataku wy­bu­chał śmie­chem i cho­wał się za czy­imiś ple­ca­mi, oba­wia­jąc się od­we­to­we­go ude­rze­nia.

– Był po­my­sło­daw­cą re­gu­ły so­li­dar­no­ścio­wej. Sto­su­ję ją w przy­pad­ku do­bo­ru zna­jo­mych. Na jedną nor­mal­ną osobę przy­pa­da jeden zjeb, żeby zjeby nie czuły się osa­mot­nio­ne – od­parł ze spo­ko­jem Kac­per, ale już za chwi­lę ob­le­wał Iwa kawą i do­cho­dzi­ło do zwar­cia. Wy­krę­ca­li sobie na­wza­jem ręce za­no­sząc się śmie­chem jak dwaj idio­ci.

– O czym wy ga­da­cie, jaka re­gu­ła so­li­dar­no­ścio­wa? – spy­ta­ła Ar­le­ta, która nie śle­dzi­ła new­sów. Wtedy obaj się uspo­ka­ja­li i za­miast po pro­stu od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, usi­ło­wa­li bły­sko­tli­wie wy­ło­żyć ko­le­żan­ce, o co cho­dzi w ota­cza­ją­cej ją rze­czy­wi­sto­ści.

– Jak­byś teraz przy­szła do szpi­ta­la z za­pa­le­niem wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go a nie by­ło­by wol­nych łóżek – mówił Kac­per, czer­wo­ny na twa­rzy jak wy­cią­gnię­ty z sauny – to w try­bie na­tych­mia­sto­wym wy­pi­su­ją jed­ne­go pa­cjen­ta po­wy­żej sie­dem­dzie­sią­te­go roku życia. Wiesz, taki wspo­ma­ga­ny pań­stwo­wo dobór na­tu­ral­ny.

– Aaa to już wiem. Cho­dzi wam o uśmie­rza­nie. Po­my­śla­łam, że ta re­gu­ła to jakaś ulga dla stu­den­tów – po­wie­dzia­ła znie­sma­czo­na ich pre­ten­sjo­nal­nym sty­lem wy­po­wie­dzi.

– Kac­per się na tym zna, mnie tata nie usy­piał tek­sta­mi ustaw – od­ci­nał się Iwo.

– Ale za­wsze mnie dzi­wi­ło, że nikt się nie sprze­ci­wił, w sen­sie w ja­kimś zor­ga­ni­zo­wa­nym pro­te­ście – za­sta­na­wia­ła się Ar­le­ta. – Prze­cież cho­dzi­ło o czy­ichś dziad­ków, bab­cie, ro­dzi­ców, no wie­cie – po­wie­dzia­ła za­nu­rza­jąc kru­che ciast­ko w cze­ko­la­do­wym kre­mie.

– A co się stało z twoją bab­cią? – spy­tał Boguś.

– Nie żyje. Ale jak ją uśmie­rzy­li miała 89 lat. Rak ją zże­rał żyw­cem, pod ko­niec nawet mor­fi­na nie­wie­le da­wa­ła.

– Wi­dzisz – kiw­nął głową Kac­per. – Weźmy jesz­cze pod uwagę, ile ta­kich babć miało miesz­ka­nie albo oszczęd­no­ści, na które ro­dzi­na ostrzy­ła sobie zęby. Pań­stwo wszyst­kich wy­rę­czy­ło, nie trze­ba było pod­cie­rać nie­do­łęż­nych star­ców, od razu wpa­dał bonus.

– Ale każdy bę­dzie kie­dyś stary – trzeź­wo za­uwa­ży­ła Ar­le­ta.

– Każdy to sobie ra­czej myśli, że jest cwany i uda mu się do­ro­bić na eme­ry­tu­rę pod pal­ma­mi.

– Może prze­stań­my gadać o pier­do­łach i zaj­mij­my się po­waż­ny­mi pro­ble­ma­mi – wtrą­cił Boguś. – Na po­cząt­ku lipca mamy ewa­lu­ację, taką serio, ze zwol­nie­nia­mi.

– Nie takie prze­gry­wy jak my ucie­ka­ły spod to­po­ra – stwier­dzi­ła z bez­tro­skim uśmie­chem Ar­le­ta.

Roz­mo­wę prze­rwał Co­rvax, który pod­szedł z blo­kiem żół­tych kar­tek.

– Jak się na­zy­wa­cie – za­py­tał przy­kła­da­jąc dłu­go­pis do kart­ki.

– Pach­ną­ce plac­ki.

– To nie po­win­ni­ście sie­dzieć tam – ob­ró­cił głowę w stro­nę na­le­śni­kar­ni za­pi­su­jąc nazwę.

– Czę­sto to ro­bi­my, ale nikt nie łapie iro­nii – wy­ja­śni­ła Ar­le­ta.

– Hehe, ja łapię. Ewa­lu­ację za­cznie­my od wa­sze­go pro­jek­tu – po tych sło­wach przy­gar­bio­ny Co­rvax ru­szył przed sie­bie.

Widmo zwol­nie­nia i pre­sja za­wist­ne­go dy­rek­to­ra stra­te­gii biz­ne­so­wych do­pro­wa­dzi­ły do tego, że za­miast cie­szyć się two­rze­niem, zła­pa­li się pierw­sze­go po­my­słu, który wpadł im do głowy. W efek­cie stwo­rzy­li idiotyczną grę z pry­mi­tyw­nym hu­mo­rem.

Ar­le­ta prze­glą­da­jąc bi­blio­te­ki od­na­la­zła w nich nie tylko mnó­stwo tek­stur i mo­de­li je­dze­nia, ale róż­nych śmie­ci, które po­wsta­ły w pro­ce­sie za­bi­ja­nia nudy. Tek­stu­ry usu­nię­tej tkan­ki tłusz­czo­wej, pła­tów skóry z pla­ma­mi wą­tro­bo­wy­mi, fo­lio­wych to­re­bek zbi­tych w ogrom­ne kule, wy­cię­tych no­wo­two­rów, ka­wał­ków ciał zwie­rzę­cych, ludz­kich i dużo grzy­bów. Rafał prze­te­sto­wał za­war­tość bi­blio­tek na swoim sil­ni­ku, Boguś robił opty­ma­li­za­cję, Kac­per na­pi­sał skrypt.

Po­rzu­ci­li pro­jekt sy­mu­la­to­ra i za­pro­jek­to­wa­li grę na urzą­dze­nia mo­bil­ne. Roz­gryw­ka po­le­ga­ła na roz­wi­ja­niu sieci re­stau­ra­cji ser­wu­ją­cych je­dze­nie z od­pa­dów, or­ga­nicz­nych resz­tek i śmie­ci. Gracz miał wy­my­ślać różne ohydz­twa, takie jak sma­lec wy­to­pio­ny z tłusz­czu po li­po­suk­cji. Celem było na­kar­mie­nie i wy­tru­cie śmie­cio­wym je­dze­niem ludz­ko­ści.

Po dwóch mie­sią­cach wy­pu­ści­li betę. W we­wnętrz­nym ran­kin­gu Tech­Po­lu wsko­czy­li do pierw­szej trój­ki naj­lep­szych wer­sji te­sto­wych roku i zo­sta­li prze­nie­sie­ni do biura pro­jek­to­we­go. Tam do­piesz­czo­no grę zanim tra­fi­ła do skle­pu Go­ogla. Boguś łudzi się, że suk­ces za­pew­ni mu awans, prze­nie­sie­nie do dzia­łu, w któ­rym zaj­mie się po­waż­niej­szy­mi pro­jek­ta­mi. Wiele wska­zy­wa­ło, że tak się sta­nie, bo Bia­ło­bro­dy umó­wił się z nimi na kawę. Ale tylko po­gra­tu­lo­wał im, że awan­so­wa­li do dzia­łu plat­form mo­bil­nych, w któ­rym będą mogli roz­wi­nąć skrzy­dła w swo­jej spe­cjal­no­ści jaką jest wy­my­śla­nie kre­tyń­skich po­że­ra­czy czasu, na któ­rych firma za­ra­bia pie­nią­dze na war­to­ścio­we apli­ka­cje.

Boguś tego sa­me­go dnia zwol­nił się z pracy. Ale to, co stwo­rzył, za­czę­ło żyć wła­snym ży­ciem. Mimo nie­zro­zu­mia­łej dla za­gra­nicz­nych od­bior­ców nazwy „Żryj­cie­śmie­ci” po­bra­ło kil­ka­set mi­lio­nów użyt­kow­ni­ków na całym świe­cie, o grze zro­bi­ło się gło­śno na tyle, że przed sie­dzi­bą Tech­Po­lu po­ja­wi­li się nawet na­ro­dow­cy, któ­rzy spa­li­li kukłę szefa firmy. Ich zda­niem „Żryj­cie­śmie­ci” do­pusz­cza­ła pro­fa­na­cję tra­dy­cyj­nych pol­skich po­traw ta­kich jak barszcz ukra­iń­ski (z krwi z mie­siącz­ki). Do sądu wpły­nął cał­kiem nie­po­zor­ny pozew o ob­ra­zę uczuć re­li­gij­nych. W grze moż­li­we było zro­bie­nie ra­dio­ak­tyw­ne­go pie­czy­wa z mąki wy­ro­bio­nej z usu­szo­nych ko­rze­ni trzci­ny ro­sną­cej w oko­li­cy Czar­no­by­la. Autor pozwu do­wo­dził, że chleb jest świę­ty, tak jak ziar­no zboża, a trzci­na nie, bo uosa­bia sła­bość i chwiej­ność isto­ty ludz­kiej. Pie­czy­wo z mąki trzci­no­wej ob­ra­ża zatem jego uczu­cia re­li­gij­ne. Sąd pierw­szej in­stan­cji uznał tę ar­gu­men­ta­cję i na­ka­zał za­pła­ce­nie żą­da­nej kwoty na Ca­ri­tas i na nic zdały się ar­gu­men­ty obro­ny, że pol­scy chło­pi, gdy pa­no­wał nie­uro­dzaj, jesz­cze w XX wieku wy­ra­bia­li trzci­no­wą mąkę i pie­kli z niej chleb. Boguś uznał, że sę­dzia mu­siał być po pro­stu idio­tą (pro­szę, żebyś nie umiesz­cza­ła tej opi­nii w wy­wia­dzie), bo w uza­sad­nie­niu przy­ta­czał frag­men­ty wier­sza Nor­wi­da o kru­szy­nie chle­ba, który poeta za­ty­tu­ło­wał „Mo­dli­twa”. Sędzia chyba pomyślał, że w tym procesie jest obrońcą całej polskiej kultury i, co najmniej, większości dziedzictwa narodowego.

Głu­po­ta nie­ste­ty po­tra­fi być za­raź­li­wa, Boguś od­czuł bar­dzo po­dob­ną po­ku­sę. Wy­da­wa­ło mu się, że za spra­wą pro­ce­su i całej afery urósł, że może też ma misję do wy­peł­nie­nia. Po­my­ślał, że jeśli ma być tym całym bo­ha­te­rem, musi po­wie­dzieć coś moc­ne­go, wszyst­ko za­kwe­stio­no­wać. Wci­snął się przed błysz­czą­ce obiek­ty­wy kamer i pal­nął:

– Wy­da­je mi się, że Pol­ska nie ist­nie­je. To wszyst­ko jed­nak jest już zbyt ab­sur­dal­ne. Chleb ma być świę­ty? Który chleb? Kro­jo­ny bal­to­now­ski? A żytni święt­szy jest od pszen­ne­go? Czy to­sto­wy to już pro­fa­na­cja? Mamy ob­se­sję na punk­cie bło­go­sła­wio­ne­go pie­czy­wa, cze­ko­la­do­wych Matek Bo­skich, drew­nia­nych fi­gu­rek z po­twor­ny­mi twa­rzycz­ka­mi, a każ­de­go dnia za­sy­pia­my w kraju, w któ­rym wy­mor­do­wa­no pół mi­lio­na ludzi. Taka Pol­ska nie może ist­nieć na­praw­dę.

Jagna obec­na na kon­fe­ren­cji spy­ta­ła:

– A to jest pana fi­lo­zo­ficz­ny po­gląd czy stwier­dze­nie faktu?

– Myślę, że uczest­ni­czy­my w ja­kieś sy­mu­la­cji.

Miał sobie póź­niej nieco za złe, że nie ugryzł się w język, sąd ape­la­cyj­ny w ca­ło­ści od­rzu­cił pozew i spra­wa ob­ra­zy uczuć re­li­gij­nych na tym się za­koń­czy­ła. Ale gdy emo­cje z niego opa­dły, od­krył, że nie był to im­puls, ale wiara. Zro­dzi­ło się w nim prze­ko­na­nie, że ten ab­sur­dal­ny świat na­praw­dę jest zmy­ślo­ny. Nie wie­dział tylko, że swoją wy­po­wie­dzią za­darł z bar­dzo wpły­wo­wą grupą.

– Zaraz, zaraz. – Jagna za­trzy­ma­ła na­gry­wa­nie re­kor­de­ra. – Ro­bisz sobie ze mnie żarty? Jesz­cze mi tu ja­kichś sta­ro­żyt­nych ko­smi­tów wsa­dzisz.

– A to jest stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra w wy­wia­dzie, że się cały czas kwe­stio­nu­je praw­do­mów­ność in­ter­lo­ku­to­ra – spy­tał z pre­ten­sją w gło­sie.

– Tak.

– Po­zwól mi skoń­czyć – po­pro­sił po­iry­to­wa­ny. – A póź­niej sobie wy­tniesz, co ze­chcesz. Mo­żesz nawet na­pi­sać w ty­tu­le, że wie­rzę w sta­ro­żyt­nych ko­smi­tów. Kon­ty­nu­uje­my?

Kiw­nę­ła głową.

– Służ­ba ha­ru­spi­ków dzia­ła przy mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści, ale szef ha­ru­spi­cji kra­jo­wej jest po­wo­ły­wa­ny i od­wo­ły­wa­ny przez pre­mie­ra na wnio­sek ko­le­gium ha­ru­spi­ków, a nie mi­ni­stra. Teo­re­tycz­nie ha­ru­spi­ko­wie opie­ra­ją swe dzia­ła­nia na wie­rze, dla­te­go po ukoń­cze­niu sze­ścio­let­nich stu­diów kwa­te­ro­wa­ni są w spe­cjal­nie utwo­rzo­nych in­ten­den­tu­rach ha­ru­spi­cji przy­po­mi­na­ją­cych za­ko­ny. Tam śpią, jedzą i się modlą. W za­leż­no­ści od przy­dzia­łu i po­trzeb taki ha­ru­spik udaje się albo do biura (które na po­cząt­ku dzia­ła­ły przy pro­ku­ra­tu­rach, teraz pra­wie wszę­dzie się wy­od­ręb­ni­ły), gdzie ślę­czy nad pa­pie­ro­lo­gią albo ubie­ra mun­dur i z pod­ręcz­ną lo­dów­ką na wą­tro­by ma­sze­ru­je do szpi­ta­la. Na co dzień cho­dzi „w cy­wi­lu”, w ko­szu­li i ma­ry­nar­ce, na przy­kład kiedy pełni dyżur w lo­kal­nym Ośrod­ku Spra­wie­dli­wo­ści Spo­łecz­nej i pro­wa­dzi dzia­łal­ność kul­tu­ral­no-oświa­to­wą.

Jagna po­zwo­li­ła mu opo­wia­dać nawet o rze­czach po­zor­nie oczy­wi­stych, dla­te­go że po­tocz­na wie­dza o naj­waż­niej­szych in­sty­tu­cji no­we­go pań­stwa była po­wierz­chow­na. Boguś cią­gnął więc wywód, o tym że ha­ru­spi­ko­wie mogli mieć part­ne­rów lub part­ner­ki, ale kiedy ubie­ra­li mun­du­ry i wcho­dzi­li do szpi­ta­li, obo­wią­zy­wał ich zakaz kon­tak­tów z bli­ski­mi. Był to czas mo­dli­twy, postu i roz­po­zna­wa­nia woli Naj­wyż­sze­go.

Sza­cu­nek do ha­ru­spi­ków rósł wraz z po­gar­dą do ludzi nie­do­łęż­nych i scho­ro­wa­nych, szcze­gól­nie tych, któ­rzy za­miast grzecz­nie umie­rać w do­mach, ry­zy­ko­wa­li pcha­jąc się na od­dzia­ły w na­dziei, że im się po­szczę­ści, unik­ną uśmie­rze­nia, a nawet jeśli ich nie wy­le­czą, do­sta­ną środ­ki prze­ciw­bó­lo­we. Nie mieli po­ję­cia, że nie tylko le­kar­stwa były mrzon­ką, a ha­ru­spi­ko­wie nie są wcale je­dy­nym pro­ble­mem. W trak­cie kry­zy­su z po­cząt­ku lat 30-tych per­so­nel szpi­tal­ny po­zo­sta­wił bez opie­ki około sto ty­się­cy star­ców. Zwy­czaj­nie za­gło­dzi­li tych ludzi. Pre­sja ze stro­ny służb, po­li­cji i owład­nię­te­go pa­ni­ką spo­łe­czeń­stwa była ogrom­na, sły­sza­ło się plot­ki, że w naj­gor­szych dniach kry­zy­su nie­któ­re pie­lę­gniar­ki wy­wo­zi­ły ży­wych star­ców do kost­ni­cy, za­trza­ski­wa­ły drzwi i bie­gły zwo­zić na opróż­nio­ne od­dzia­ły dzie­ci i młode ko­bie­ty.

Lu­dzie szyb­ko prze­sta­li za­da­wać sobie py­ta­nie, jak można być ha­ru­spi­kiem, wielu na­to­miast za­sta­na­wia­ło się, jak można nim zo­stać. Kuź­nią kadr eli­tar­nej służ­by była Kra­jo­wa Szko­ła Są­dow­nic­twa i Pro­ku­ra­tu­ry, chęt­nych na apli­ka­cję było za­trzę­sie­nie.

– A więc za­dar­łeś z sza­no­wa­ną grupą, wy­ko­rzy­stu­ją­cą wiarę in­stru­men­tal­nie jako na­rzę­dzie wła­dzy? – do­py­ta­ła Jagna zer­ka­jąc na wy­świe­tlacz cy­fro­we­go re­kor­de­ra. Miała dwie i pół go­dzi­ny ma­te­ria­łu, po­my­śla­ła, że dziś na pewno nie ode­śpi.

– Spra­wa była skom­pli­ko­wa­na. Po­cząt­ko­wo wła­śnie tak my­śla­łem.

Nawet kom­plet­ni na­iw­nia­cy nie mogli wie­rzyć, że cza­ry-ma­ry z roz­szar­py­wa­niem wą­tro­by go­łę­bia są po­trzeb­ne ha­ru­spi­ko­wi do cze­go­kol­wiek. Lu­dzie trak­to­wa­li wró­że­nie jak ro­dzaj sym­bo­licz­nej ce­re­mo­nii, wło­że­nie ob­rą­czek przez mał­żon­ków czy przy­się­ga z unie­sio­ną dło­nią skła­da­na przez pre­zy­den­ta w sej­mie. Cho­dzi­ło o prze­nie­sie­nie winy za po­twor­ną zbrod­nię ma­so­we­go uśmie­rza­nia na siłę wyż­szą. Tylko Bóg ma prawo do po­to­pów – któ­re­go się zresz­tą zrzekł, ale nauka wy­kła­da­na lu­dziom w OSS-ach po­mi­ja­ła nie­wy­god­ne frag­men­ty Pisma Świę­te­go.

Ha­ru­spi­ko­wie wcho­dzi­li do sali, roz­mo­wy ci­chły, po chwi­li ktoś wy­bu­chał pła­czem, bła­gał o łaskę po­że­gna­nia bli­skiej osoby, ale uwa­ża­jąc, by cza­sem nie zła­pać ha­ru­spi­ka za rękaw, bo za na­ru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej funk­cjo­na­riu­sza tej służ­by gro­zi­ło dwa­dzie­ścia pięć lat wię­zie­nia. Boguś uwa­żał, że ha­ru­spi­ko­wie są cy­ni­ka­mi, za­le­ży im na wła­dzy, po­dzi­wie, pie­nią­dzach, bo sporo się za­ra­bia­ło w tej służ­bie, a może cho­dzi o kwe­stie am­bi­cjo­nal­ne, udo­wod­nie­nie wy­kła­dow­com, któ­rzy sta­wia­li ni­skie oceny albo ko­le­żan­kom i ko­le­gom, któ­rzy od­no­si­li się z lek­ce­wa­że­niem, że jed­nak nie było się wcale takim bez­na­dziej­nym, skoro teraz jest się kimś tak waż­nym. Są­dził tak do czasu, gdy po za­kwe­stio­no­wa­niu re­al­ność Pol­ski ha­ru­spi­ko­wie na­po­tka­li pro­blem z wró­że­niem.

– Wiesz, ile osób uśmie­rzy­li w ze­szłym roku? – spy­tał.

– Nie po­da­li da­nych. – Jagna za­czę­ła roz­ma­so­wy­wać skro­nie.

– In­for­ma­cja na stro­nie mi­ni­ster­stwa po­win­na zo­stać opu­bli­ko­wa­na na po­cząt­ku roku, a mamy li­sto­pad. Od czasu gdy po­wie­dzia­łem, że Pol­ska nie ist­nie­je, wy­stą­pi­ły pro­ble­my z od­czy­ty­wa­niem wróżb. Wy­ni­ki są nie­jed­no­znacz­ne – po­wie­dział ze zło­śli­wym uśmie­chem. – Do­sta­łem cynk od Kac­pra, że je­sie­nią po­ja­wi­ły się na­ci­ski w mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści, po­szła zmia­na w usta­wie i tra­fi­łem do za­kła­du.

– Su­ge­ru­jesz, że stoją za tym ha­ru­spi­ko­wie?

– W cza­sie kry­zy­su lat 31-32 uśmie­rzo­no pra­wie 200 ty­się­cy ludzi. Potem nie było już ma­sów­ki tylko ści­słe prze­strze­ga­nie re­gu­ły so­li­dar­no­ścio­wej, jeden za jeden. Ale te kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy rocz­nie normy trze­ba wy­krę­cić. Sły­sza­łem plot­kę, że w całym 2040 uśmie­rzy­li nie­ca­łe czte­ry ty­sią­ce, więk­szość w pierw­szym pół­ro­czu, czyli przed moim wy­zna­niem nie­wia­ry.

– Kre­ma­to­ria pra­cu­ją nor­mal­nie.

– Stwo­rzy­li Eko­lo­gicz­ny Po­chó­wek, żeby ob­słu­żyć zwięk­szo­ny ruch w bran­ży po­grze­bo­wej w cza­sie kry­zy­su. Od dawna funk­cjo­nu­ją jak zwy­czaj­na firma, wy­ko­nu­ją zle­ce­nia dla za­kła­dów po­grze­bo­wych, zwożą pad­nię­te bydło. Cho­dzi o efekt psy­cho­lo­gicz­ny, dym unosi się z ko­mi­nów, więc nowe pań­stwo dzia­ła. Mo­żesz po­py­tać w re­jo­no­wych biu­rach ha­ru­spi­cji, ile razy wró­żo­no w tym roku. Po­ja­wi­ły się nie­jed­no­znacz­ne wy­ni­ki, więc ogra­ni­czy­li wy­zna­cze­nia, żeby nie skom­pro­mi­to­wać służ­by.

– Skoro nie są cy­ni­ka­mi, wie­rzą?

– Tak, w śmierć. Uwa­ża­ją się za po­li­cję Naj­wyż­sze­go. Ucie­le­śnia­ją spra­wie­dli­wość i mię­dzy­po­ko­le­nio­wą so­li­dar­ność. Za­bez­pie­cza­ją przy­szłość na­ro­du. W hi­sto­rii mamy nie­ma­ło przy­pad­ków, że ktoś za­czy­na przyj­mo­wać wła­sną pro­pa­gan­dę za praw­dę. Co wię­cej, w pew­nym sen­sie mają rację, ten świat opie­ra się na wie­rze, ona go w pe­wien spo­sób oży­wia. W każ­dym razie na­praw­dę od­czy­tu­ją coś z tych cho­ler­nych wą­trób.

– Mam taką teo­rię – cią­gnął Boguś – że pre­mier we­zwał na dy­wa­nik szefa ha­ru­spi­cji kra­jo­wej, żeby wy­tłu­ma­czył spa­dek uśmie­rzeń. Za­po­trze­bo­wa­nie na przy­śpie­szo­ne zgony prze­cież nie znik­nę­ło. A ten po­wie­dział, że to wina mojej nie­wia­ry. Przy­pusz­czal­nie rzą­dzą­cy pod­ję­li próby zła­ma­nia ha­ru­spi­ków, ale nie­ocze­ki­wa­nie na­po­tka­li silny opór. W pań­stwie wy­ro­sła im służ­ba zor­ga­ni­zo­wa­na, lo­jal­na nie wobec rządu i par­tii, ale idei no­we­go pań­stwa i Naj­wyż­sze­go. Była obawa, że jak jakiś par­tyj­niak wy­lą­du­je w szpi­ta­lu, zo­sta­nie wy­zna­czo­ny i aku­rat uda się od­czy­tać wróż­bę.

– A nie mogli ich zli­kwi­do­wać, usta­wo­wo?

– Żeby prze­grać wy­bo­ry, czy może po to, by pro­ble­my ze szpi­ta­la­mi wró­ci­ły? Poza tym nie chcie­li iść na zwar­cie z bła­he­go w grun­cie rze­czy po­wo­du. Skoro ha­ru­spi­ko­wie ubz­du­ra­li sobie, że nie­wia­ra jed­ne­go czło­wie­ka za­cię­ła wy­daj­ny sys­tem uni­ce­stwia­nia jed­no­stek już nie­przy­dat­nych, można bez pro­ble­mu tego czło­wie­ka po­świę­cić, oszczę­dza­jąc sobie kło­po­tów. Jed­nost­ka zerem, jed­nost­ka bzdu­rą.

– Nie zo­sta­łeś ska­za­ny na karę śmier­ci, dla­te­go że w Pol­sce zo­sta­ła znie­sio­na. A jed­nak przed uśmie­rze­niem prze­nie­śli cię z za­kła­du psy­chia­trycz­ne­go do wię­zie­nia, no­sisz kaj­dan­ki. Dzien­ni­ka­rze, Hel­siń­ska Fun­da­cja Praw Czło­wie­ka, Amne­sty In­ter­na­tio­nal na­zy­wa­ją spra­wę wprost.

– Sie­dzia­łem w psy­chia­try­ku, ale trak­to­wa­li mnie go­rzej niż re­cy­dy­wi­stę. To zna­czy na po­cząt­ku było w miarę nor­mal­nie, straż­ni­cy byli okej. Pew­ne­go dnia jed­nak przy­je­cha­li jacyś go­ście w cy­wil­nych ubra­niach, za­cią­gnę­li mnie do izo­lat­ki. Trzy­ma­no mnie tam przed mie­siąc. Jak w końcu mnie wy­cią­gnę­li, nie mo­głem kon­tak­to­wać się z praw­ni­kiem przez ko­lej­ny mie­siąc. Byłem cał­ko­wi­cie od­izo­lo­wa­ny. Za­przy­jaź­nio­ny straż­nik po­wie­dział, że mu przy­kro. Od niego do­wie­dzia­łem się, że wpro­wa­dzi­li karę śmier­ci. Po ko­lej­nym ty­go­dniu, jak gdyby nigdy nic, wpu­ści­li w końcu praw­ni­ka. Oka­za­ło się, że była ko­lej­na no­we­li­za­cja i w prak­ty­ce je­stem ska­za­ny na śmierć, bez pro­ce­su i moż­li­wo­ści od­wo­ła­nia. W końcu to kwe­stia me­dycz­na.

– Mógł­byś wy­ja­śnić, nie wszy­scy śle­dzą zmia­ny w pra­wie.

– Cho­dzi o re­for­mę szpi­ta­li psy­chia­trycz­nych kiedy za­czę­li uśmie­rzać psy­chicz­nie cho­rych.

– Jaki ma to zwią­zek z twoją karą?

– Spójrz­my na całą le­gi­sla­cję, na pod­sta­wie któ­rej stwo­rzo­no nowe pań­stwo. Po­cząt­ko­wo wielu le­ka­rzy nie chcia­ło współ­pra­co­wać, wy­bu­cha­ły bunty. Spory pro­cent z nich prze­kra­czał próg 70. lat, więc gro­zi­ło im uśmie­rze­nie, ale tych młod­szych nie było czym po­stra­szyć. W usta­wie o psy­chia­try­kach jed­nym za­pi­sem sta­tus wa­rzyw przy­zna­no każ­de­mu, kto prze­szedł choć­by se­zo­no­wą de­pre­sję, cier­piał na ner­wi­cę na­tręctw lub le­czył cho­ro­bę al­ko­ho­lo­wą. A mło­dzi le­ka­rze nie wy­ra­bia­li ner­wo­wo tego, co się dzia­ło w szpi­ta­lach, na długo przed kry­zy­sem z po­cząt­ku lat 30-tych i po­li­ty­ką uśmie­rza­nia.

– Prze­pis jest prak­tycz­nie mar­twy. Ha­ru­spi­ko­wie spo­ra­dycz­nie wy­zna­cza­ją ludzi z pro­ble­ma­mi psy­chicz­ny­mi. Cho­dzi­ło o pie­lę­gniar­ki.

– Fakt, po­trze­bo­wa­li ich w zwy­kłych szpi­ta­lach, za­kła­dom psy­chia­trycz­nym przy­dzie­lo­no służ­bę wię­zien­ną po pod­sta­wo­wym prze­szko­le­niu me­dycz­nym. Ale jeśli zbun­to­wa­ny le­karz, nie­wy­god­ny po­li­cjant czy dzien­ni­karz, który wid­nie­je w re­je­strze, trafi na od­dział, po­wiedz­my po wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, może od­wie­dzić go ha­ru­spik.

– A jed­nak teo­ria spi­sko­wa.

– Praw­ny me­cha­nizm jest go­to­wy i tu do­cho­dzi­my do mo­je­go przy­pad­ku. Po je­sien­nej no­we­li­za­cji, osoby kwe­stio­nu­ją­ce re­al­ność Pol­ski lub kry­ty­ku­ją­ce po­li­ty­kę uśmie­rza­nia otrzy­mu­ją au­to­ma­tycz­nie sta­tus osób cier­pią­cych psy­chicz­nie i są wy­sy­ła­ne na przy­mu­so­we le­cze­nie do za­kła­dów z wszech­wład­ny­mi ha­ru­spi­ka­mi. Do­tych­czas wska­zy­wa­li tylko star­ców, ludzi w sta­nie we­ge­ta­tyw­nym lub kom­plet­nie sza­lo­nych. Ale pierw­szy raz spra­wa do­ty­czy prze­cięt­ne­go czło­wie­ka i chyba stąd wzię­ło się me­dial­ne po­ru­sze­nie, nieco bar­dziej licz­ne pro­te­sty i nasza roz­mo­wa.

– Jak bę­dzie wy­glą­dał za­bieg?

– Żeby ulżyć mi w psy­chicz­nym cier­pie­niu za­bi­ją mój mózg spe­cjal­ną sub­stan­cją, cu­bi­tu­sem opra­co­wa­nym przez kon­cern Biol­chem. Moja nie­wia­ra zo­sta­nie wy­eli­mi­no­wa­na. Na­stęp­ne­go dnia przyj­dzie ha­ru­spik i prze­pro­wa­dzi wró­że­nie. Potem odłą­czą apa­ra­tu­rę pod­trzy­mu­ją­cą życie. Trze­ba przy­znać, że jest to bar­dzo ela­stycz­ne, dla nie­któ­rych może być eu­ta­na­zją, dla in­nych wolą bożą, a wszyst­ko zgod­ne z li­te­rą prawa.

 

***

 

Po­trze­bo­wa­ła prze­rwy. Szczu­płe­go straż­ni­ka zmie­nił jakiś ner­wo­wo mru­ga­ją­cy, prysz­cza­ty ano­nek. Za­pro­wa­dził Jagnę do po­ko­ju so­cjal­ne­go, w któ­rym było nie­wiel­kie okno. Uchy­li­ła je i na­bra­ła w płuca wil­got­ne­go, za­la­tu­ją­ce­go spa­le­ni­zną po­wie­trza. Na­szła ją obawa, że zo­sta­ła wy­zna­czo­na do prze­pro­wa­dze­nia tego wy­wia­du dla­te­go, że le­czy­ła się na de­pre­sję i jej na­zwi­sko wid­nia­ło w spi­sie mi­ni­ster­stwa. Miała wra­że­nie, że ktoś na nią pa­trzy. Spoj­rza­ła w stro­nę funk­cjo­na­riu­sza, który ją przy­pro­wa­dził. Opar­ty o ścia­nę ko­ry­ta­rza pisał z kimś na te­le­fo­nie, a jego prysz­cza­ta twarz na zmia­nę kur­czy­ła się w uśmie­chu lub za­sty­ga­ła w sku­pie­niu.

Czy mogli jej nie wy­pu­ścić? Ra­czej nie, wła­dzy za­le­ża­ło, żeby wy­wiad się uka­zał tylko bez nie­wy­god­nych fak­tów. Cho­dzi tylko o to, by wolna prasa in­for­mo­wa­ła spo­łe­czeń­stwo, sta­rzy lu­dzie nie cier­pie­li, a kre­ma­to­ria pra­co­wa­ły. Czy ktoś się z nią skon­tak­tu­je i wy­ja­śni, które fakty le­piej po­mi­nąć? Praw­do­po­dob­nie nie, prze­cież sama po­win­na to roz­są­dzić we wła­snym su­mie­niu. Oni tylko wy­zna­czy­li od­po­wied­nią osobę, młodą, nie­do­świad­czo­ną dzien­ni­kar­kę, którą mają w gar­ści. Dzien­ni­kar­kę z de­fek­tem.

Wró­ci­ła do sali wi­dzeń z bu­tel­ką wody i po­ma­rań­czo­wym so­kiem w kar­to­ni­ku z au­to­ma­tu. Boguś nie lubił soków więc po­da­ła mu wodę. Włą­czy­ła re­kor­der i prze­szła do ostat­niej czę­ści wy­wia­du.

– Co po­czu­łeś, gdy zro­zu­mia­łeś, że nie żar­tu­ją i zo­sta­niesz uśmier­co­ny.

Boguś uniósł brwi, a jego chło­pię­cą twarz wy­krzy­wił uśmiech.

– Gniew? Złość? – do­py­ta­ła.

– Pa­mię­tam, jak zu­peł­nie serio spy­ta­łaś, czy to co po­wie­dzia­łem, jest stwier­dze­niem faktu czy po­glą­dem fi­lo­zo­ficz­nym. Strasz­nie mi to za­im­po­no­wa­ło.

– A oka­za­ło się, że je­stem ko­lej­ną ba­nal­ną re­por­ter­ką że­ru­ją­cą na emo­cjach. Przy­kro mi, że cię roz­cza­ro­wa­łam.

– Nie, coś ty – za­prze­czył spe­szo­ny. – Wtedy byłem już prze­ko­na­ny, że wszyst­ko jest wy­my­słem, chorą fan­ta­zją. Zro­dzi­ła się we mnie cie­ka­wość, do czego to wszyst­ko do­pro­wa­dzi. Jak w re­ali­stycz­nym śnie, który nie chce się skoń­czyć – pod ko­niec głos mu się za­ła­mał. Od­chrząk­nął i spo­waż­niał.

– Po­słu­chaj, może w końcu po­wiem, o co cho­dzi z tym do­wo­dem – za­pro­po­no­wał wbi­ja­jąc w nią znie­cier­pli­wio­ne spoj­rze­nie.

– To jest chyba ostat­ni mo­ment. Zo­sta­ło nam pięt­na­ście minut.

Oboje zer­k­nę­li na straż­ni­ka, który stał pod ścia­ną z dłoń­mi zło­żo­ny­mi na klam­rze pasa z ka­bu­rą i nie­obec­nym spoj­rze­niem.

– Jak mó­wi­łem, wiara w na­szym świe­cie jest naj­waż­niej­sza. Zro­zu­mia­łem to, gdy byłem w za­mknię­ciu. Prze­stań wie­rzyć w swój re­kor­der i prze­sta­nie na­gry­wać. No spró­buj.

Po­tar­ła nos i scho­wa­ła urzą­dze­nie do skó­rza­ne­go ple­cacz­ka.

– Ro­zu­miem, że żad­ne­go do­wo­du nie ma?

– Jeśli lu­dzie prze­sta­ną wie­rzyć ten świat znik­nie, ro­zu­miesz? Oni nie chcą, żeby to zna­la­zło się w ma­te­ria­le. Pro­szę, żebyś nie usu­wa­ła tego z tek­stu. Pa­mię­tasz, ja de­cy­du­ję, co jest on-re­cord.

– Ale ja de­cy­du­je, co się znaj­dzie w tek­ście.

Do sali wkro­czy­ła ha­ru­spik. Jagna naj­pierw usły­sza­ła trzask, a póź­niej zo­rien­to­wa­ła się, że był to od­głos opar­cia jej krze­sła ude­rza­ją­ce­go o pod­ło­gę. Stała wy­pro­sto­wa­na i go­to­wa do obro­ny, cho­ciaż nie wie­dzia­ła jesz­cze przed czym. Na pewno nie da się tu za­tłuc bez wy­dłu­ba­nia komuś oka albo zmiaż­dże­nia jąder. Ha­ru­spik po­wo­li zbli­ży­ła się do niej wy­uczo­nym, po­wol­nym kro­kiem funk­cjo­na­riu­szy tej eli­tar­nej służ­by. Miała około pięć­dzie­się­ciu lat, krót­kie czar­ne włosy, oczy ła­god­ne i dziew­czę­ce, le­d­wie do­strze­gal­ne zmarszcz­ki wokół ust. No­si­ła mun­dur, gra­na­to­wy, pra­wie czar­ny, z wy­so­kim koł­nie­rzem. Na lewej pier­si błysz­czał sre­brzy­sty orzeł z wpi­sa­ną w jego roz­pię­te skrzy­dła błę­kit­ną li­te­rą „H”, która przy­po­mi­na­ła złą­czo­ne krzy­że. Ha­ru­spik omi­nę­ła stół i za­trzy­ma­ła się obok Jagny. Po­sta­wi­ła na miej­sce wy­wró­co­ne krze­sło.

– Moja mama – oznaj­mił Boguś.

– Dzień dobry. – Jagna wy­cią­gnę­ła dłoń, ale zaraz cof­nę­ła ją za­wsty­dzo­na.

– Dzień dobry – od­po­wie­dzia­ła ha­ru­spik.

Jagna prze­wie­si­ła ró­żo­we futro na swoje krze­sło, a matka Bo­gu­sia za­ję­ła wolne miej­sce.

– Przy­pusz­cze­nia syna są traf­ne, rze­czy­wi­ście służ­ba na­po­tka­ła pro­blem. Więk­szość z nas ro­zu­mie, że ten świat opie­ra się na wie­rze. Cho­ciaż ja nie po­su­wa­ła­bym się tak da­le­ko jak mój syn, że jest nie­praw­dzi­wy. Choć nawet gdyby tak było, to nie od­bie­ra po­wa­gi na­szym ży­ciom. Każdy się tro­chę wy­cier­piał, praw­da pani Jagno? – Po­pa­trzy­ła na nią nie­przy­jem­nym wzro­kiem. – Ale wobec tego, że mo­je­go syna czeka po­ju­trze… – urwa­ła na chwi­lę i pod­ję­ła wątek mó­wiąc nieco gło­śniej. – Niech pani na­pi­sze, że wszyst­ko jest ilu­zją, nawet jeśli to kłam­stwo. Może to jest szan­sa, że do eg­ze­ku­cji nie doj­dzie, a wszyst­ko trafi szlag!

Ja­gnie udało się w końcu opa­no­wać nerwy, serce biło już spo­koj­niej. Za­czął w niej wzbie­rać gniew. Po­my­śla­ła, że ha­ru­spi­ko­wie, rząd, kto­kol­wiek, mogą chcieć wła­śnie tego, żeby te wszyst­kie zbrod­nie tro­chę zmięk­czyć, wci­snąć lu­dziom bzdu­rę, że to tylko sy­mu­la­cja.

– Z całym sza­cun­kiem, ale brzmi pani jak dziec­ko. Mam na por­ta­lu in­for­ma­cyj­nym na­pi­sać, że ży­je­my w zmy­ślo­nym świe­cie?

– Na­praw­dę wie­rzę, że to jest nie­praw­dzi­wy świat – wtrą­cił Boguś. – Ale kiedy sie­dzisz w celi śmier­ci. Po­wta­rzam – uśmiech­nął się ner­wo­wo. – W celi śmier­ci. Ten lęk na­praw­dę nie po­trze­bu­je wiary. Roz­wi­ja się w tobie jak cho­ro­ba – po­wie­dział pu­stym gło­sem.

Jagna wsta­ła, ubra­ła futro i za­rzu­ci­ła na ramię skó­rza­ny ple­cak. Spoj­rza­ła na Bo­gu­sia i jego matkę. Twarz ha­ru­spik była pęk­nię­ta od smut­ku. Jagna kiw­nę­ła głową na po­że­gna­nie i skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia. Szła szyb­ko. Chcia­ła czym prę­dzej wró­cić do re­dak­cji i spi­sać wy­wiad.

– Byłaś moją je­dy­ną szan­są. Głu­pio by­ło­by nie spró­bo­wać – krzyk­nął za nią.

Po­czu­ła coś dziw­ne­go, jakby mdło­ści. Od­wró­ci­ła się i po­wie­dzia­ła:

– Nie po­mo­gę wam. – Spoj­rza­ła na Bo­gu­sia. – Chcia­ła­bym, żeby cię to omi­nę­ło, żebyś nie był w tym sam – prze­nio­sła wzrok na mil­czą­cą matkę. – Bo do­brze wiesz, że je­steś i bę­dziesz w tym sam, aż do końca.

– Jeśli ci się to do cze­goś przy­da, mo­żesz na­pi­sać, że przed eg­ze­ku­cją czu­łem zwie­rzę­cy strach – rzekł sucho.

Jagna szyb­kim kro­kiem opu­ści­ła salę.

 

 

14 li­sto­pa­da 2041 roku

 

Zro­bi­ło się mroź­no, na uli­cach nie było sa­mo­cho­dów. Lu­dzie zbie­ra­li się na pla­cach. Pa­li­li świecz­ki, trzy­ma­li za ręce, od­ma­rza­ły im nosy.

Dzie­sięć minut przed ósmą roz­po­czę­ła się trans­mi­sja z za­kła­du kar­ne­go na Mo­ko­to­wie. Dwóch straż­ni­ków wpro­wa­dzi­ło Bo­gu­sia do sali, skó­rza­ny­mi pa­sa­mi przy­wią­za­li go do łóżka. Na­stęp­nie po­ja­wił się ane­ste­zjo­log i jesz­cze jeden męż­czy­zna w far­tu­chu na­rzu­co­nym na szary gar­ni­tur. Sły­chać było od­de­chy, sze­lest ma­te­ria­łów. Byli spo­koj­ni i sku­pie­ni na za­da­niu jak na­ukow­cy w la­bo­ra­to­rium. Z dru­gie­go te­le­wi­zo­ra do­bie­ga­ła mo­dli­twa wier­nych zgro­ma­dzo­nych w sank­tu­arium ja­sno­gór­skim:

Matko Boska od pa­ją­ków

Matko Boska z żółtą twa­rzą

Matko Boska z orlim pió­rem

Łzo astral­na i ko­pal­na

W kie­sze­ni Jagny za­brzę­czał te­le­fon. Wsłu­cha­na w mo­dli­twę nie ode­bra­ła, się­gnę­ła do­pie­ro póź­niej, gdy prze­stał dzwo­nić. Sms od taty: „Agrest najadł się ta­ble­tek. Płu­ka­nie żo­łąd­ka, za­dzwoń”. Oj­ciec ode­brał po pierw­szym sy­gna­le i wy­ja­śnił, jak wy­glą­da sy­tu­acja. Star­szy brat spał po za­bie­gu, w ciągu naj­bliż­szych go­dzin miało wy­ja­śnić się, czy wą­tro­bę da się ura­to­wać.

Zło­to­pal­ca krą­gło­gło­wa

Pysz­no­oka wą­sko­sto­pa

Módl się za nami grzesz­ny­mi,

Teraz i w go­dzi­nę śmier­ci na­szej

Jagna stała przed te­le­wi­zo­rem i za­czę­ła szep­tać słowa mo­dli­twy wsłu­cha­na w chór ty­się­cy wier­nych. A prze­ciw nim był krzyk. Cu­bi­tus nie za­bi­jał na­tych­miast. Tak, był krzyk. Ale po krzy­ku zwy­kle na­stę­pu­je cisza.

 

Ko­niec

Wy­ko­rzy­sta­no frag­ment wier­sza „Mo­dli­twa” Sta­ni­sła­wa Gro­cho­wia­ka.

Koniec

Komentarze

Ok, @polish, znaków mnóstwo, przeczytam, ale potrzebny mi czas. Dzisiaj już nie zdołam, niestety:( Pewnie, w przyszłym tygodniu się uda.:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Stworzyłeś bardzo gęstą rzeczywistość, alternatywną przyszłość albo i nie. Postaci są w sumie dobrze prowadzone, ciekawe, inne, pasujące do lat, które opisujesz i świata, w ktorym przyszło im żyć. Pomysły kapitalne i dopracowane w wymyśleniu. Składa się ta historia. 

Po drodze zauważyłam brak kilku przecinków, nietypową składnię i pewnie kilkanaście słów do podmiany. Jednak traktuję to jako drobiazgi, ponieważ historia jest cholernie zajmująca, natomiast czyta się ją… – i tu zaczynają się „ale” – niezbyt dobrze. Rozumiem, a przynajmniej wydaje mi się, że tak jest, dlatego uznajesz tekst za średni. Mam podobne odczucie.

 

Jedna myśl dominuje – za mało literackie, za bardzo publicystyczne, za dużo wyjaśnień przez wytłumaczenia. Publicystyczne to zbyt nadmiarowe określenie i nie dotyka sedna tego, o czym myślę. Spróbuję inaczej. Odnoszę wrażenie, jakby miała do czynienia z dokładnym konspektem, wcale nie tak bardzo przyszłego świata, którego niewielką częścią jest opowiadanie. Fajnie byłoby, gdybyś odwrócił  proporcje. Bez szkody dla tekstu część rzeczy można usunąć. Bliskie mi są podobne konspekty, gdyż podobnie obmyślam swoje teksty. Rzeczywistość w tle musi być dokładnie widziana, czyli o co chodzi. 

 

Najbardziej poruszyły mnie sceny – naturalnie, z dialogami i choćby niewielką akcją. Podoba mi się również beznamiętność – neutralność, którą się posługujesz.

Hmm, czy potrzeba wprowadzenia do świata przedstawianego i jego opisu. Tak, pytanie jak dużo ma go być?

W pierwszym momencie, zaczynając czytanie zaniepokoiłam się, że opko skręci w stronę zbytniej realności, odwoływania się do zjawisk obecnie widocznych i zaczniesz je oceniać. Na szczęście tak się nie stało.

Poruszył mnie Twój tekst, lecz literacko mógłby być dużo lepszy. Mówi się tutaj (na NFie) i wszędzie –  „show, don’t tell”. W tym tekście dużo jest „tell”. Trzeba byłoby się zastanowić, jak to pokazać i z czego zrezygnować. Eh, te wybory.

Kliknęłabym bibliotekę (to taki wewnętrzny system nominacji, nie wiem, czy wiesz?), ale tekst zdaje mi za mało przetworzony literacko. Przeczytam jeszcze raz, już na komputerze (przyszły tydzień), może podrzucę ostrożnie przecinki i partie tekstu, moim zdaniem, do okrojenia. 

Spróbuj napisać coś na konkurs „wiewiórczy” albo weird, będzie więcej komentarzy, a jakby co, to jeśli będziesz chciał coś, tj. napisane opowiadanie „zbetować” – z chęcią, gdyż trapią mnie podobne przewidywania.

Pzd srd:)

piątkowa Asylum

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Zacznę od tego, że na początku masz powtórzony tytuł dwa razy. Liczebniki zapisuje się słowami.

Widać, że miałeś ciekawy pomysł i faktycznie, przewidziałeś przyszłość. :)

Interesująca historia, ale podajesz mnóstwo informacji jakby spoza przedstawionego świata. Problemem jest to, że temat opowiadania wymaga wielu danych. Jak je przekazać czytelnikowi? Część umieściłabym w dialogach, fragmentach artykułów, przemówieniach itp., żeby wyglądały naturalnie. Pozostałe wplotłabym w akcję, zgodnie z zasadą: pokazywać, nie opowiadać.

Skoro Asylum chce betować, ja bym skorzystała. :)

 

@Asylum Dziękuję za wyczerpujący komentarz :) Właśnie tak jak piszesz, za dużo jest mówienia, a za mało pokazywania. Czułem ten problem jakoś intuicyjnie, ale chyba za bardzo pochłonęło mnie tworzenie symulacji świata.

 

Popełniłem kilka poważnych błędów. Największy to to, ż się nie przygotowałem, moja wiedza medyczna jest bliska zeru, przez co kierując się błędną analogią, że przecież chorych na grypę się nie izoluje, całkowicie pozbawiłem opowiadanie wątku kwarantanny, masek ochronnych, zamykania granic, badania temperatury itd. A wystarczyło, że bym obejrzał sobie na Youtubie coś z 2002 roku, kiedy Sars po raz pierwszy zaatakował albo z pandemii w 2009. Wiele bardzo ciekawych szczegółów przez to straciłem.

 

@ANDO Dzięki za komentarz :) Masz rację, ogólnie to mam bardzo poważny problem, że kompletnie nie ogarniam struktury opowieści czyli po prostu, nie umiem opowiadać xD.

 

No i nie wiem, czy sam pomysł specjalnych funkcjonariuszy decydujących o tym, kogo uśmiercić jest sensowny. Okazało się, że w Lombardii szpitale nie wyrabiają i lekarze niedługo będą zmuszeni do takich decyzji https://www.youtube.com/watch?v=lX49P1iuqPw

 

PS Jeśli macie coś własnego do przeczytania, to też chętnie przeczytam i podzielę się uwagami.

 

 

 

 

Tekst ma potencjał, ale trzeba doszlifować wiele szczegółów.

Na początek – przeładowujesz go informacjami o świecie przedstawionym. Niepotrzebnie, bo w pewnym momencie przestałem rejestrować to, co nie było ważne dla fabuły. To trudna sztuka, wybrać to, co ma znaczenie dla tekstu, na czym na skupić się uwaga czytelnika. Resztę można potraktować albo skrótowo (nie trzeba szczegółowego opisu każdej akcji rodzącej się dyktatury), albo na tyle rozumieć dzisiejsze skojarzenia popkulturowe, by pojedynczym zdaniem/słowem wzbudzić je u odbiorcy i odpowiednio pokierować.

U Ciebie tekst jest niestety mocno wypełniony słowami, a za mało pokazujesz, z czym to się wiąże. Potrafisz jednak to robić – w paru miejscach sceny są ładne, naturalne. Bardziej bazuj na czymś takim, pokazując świat przedstawiony, niż na infodumpach (czyli fragmentach tekstu “zrzucających” całą potrzebną wiedzę na czytelnika).

No i na koniec kwestie techniczne. Warto szlifować teksty, ale już Ci o tym dziewczyny wspomniały wcześniej. Stąd ode mnie fajna lista linków:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia w dalszych próbach!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nie była to łatwa lektura, tak za sprawą opisywanych zdarzeń, które do przyjemnych nie należą, jak i z powodu pewnej chaotyczności, tudzież ustawicznego mieszania wątków. Miejscami traciłam orientację i zastanawiałam się, czy jeszcze słucham opowieści Bogusia, czy mam do czynienia ze wspomnieniami Jagny… Czy to, co czytam, to teraźniejszość, czy jeszcze przeszłość…

Wymyśliłeś świat osobliwy, przerażający i zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie tak łatwo przeszli nad wszystkim do porządku dziennego.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

dwie re­for­my z lat 20-tych… ―> …dwie re­for­my z lat dwudziestych

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

wy­stą­pił tzw. kry­zys epi­de­micz­ny… ―> …wy­stą­pił tak zwany kry­zys epi­de­micz­ny

Nie używamy skrótów.

 

Szpi­ta­le za­mie­ni­ły się w la­za­re­ty. ―> Co to znaczy? Lazaret to też szpital, tyle że wojskowy, polowy.

 

w la­tach 2031-40 uśmie­rzo­no… ―> …w la­tach 2031–40 uśmie­rzo­no

W przypadku podawania zakresu m.in.: dat/ godzin/ odległości używamy półpauzy, nie dywizu.

 

kody da­ją­ce 90-pro­cen­to­wą zniż­kę… ―> …kody da­ją­ce dziewięćdziesięcioprocentową zniż­kę

 

Od czasu do czasu ha­ru­spi­ko­wie wy­gła­sza­li prze­mó­wie­nie… ―> Od czasu do czasu ha­ru­spi­ko­wie wy­gła­sza­li prze­mó­wie­nia

Chyba że wielu haruspików wygłaszało jedno przemówienie?

 

Możne dla­te­go w trak­cie ta­kich spo­tkań… ―> Literówka.

 

Uwa­ża­ła takie za­cho­wa­nie za gest oporu, drob­ny, ale jakże istot­ny. ―> Zachowanie nie jest gestem.

Proponuję: Uwa­ża­ła takie za­cho­wa­nie/ postępowanie za wyraz oporu, drob­ny, ale jakże istot­ny.

 

Nosił czar­ne koszl­ki… ―> Literówka.

 

skoń­czy­ło się tym, że 12-let­ni Boguś… ―> …skoń­czy­ło się tym, że dwunastoletni Boguś

 

Kiedy za­chla­ła po ma­tu­rach i rzy­ga­ła w nocy… ―> Kiedy za­chla­ła po ma­tu­rze i rzy­ga­ła w nocy

Czy Jagna zdawała kilka matur?

 

po­ło­ży­ła się na łóżku w ulu­bio­nej po­zy­cji, na brzu­chu z pod­wi­nię­ty­mi no­ga­mi i rę­ka­mi uło­żo­ny­mi wzdłuż ciała. ―> W jaki sposób, leżąc na brzuchu, można podwinąć nogi? Moim zdaniem można je, co najwyżej, zgiąć w kolanach.

 

Na­pi­sa­ła do star­sze­go brata Agre­sta sms-a… ―> Na­pi­sa­ła SMS-a/ esemesa do star­sze­go brata Agre­sta

 

scho­dzi­ła do chiń­czy­ka po zupę. ―> …scho­dzi­ła do Chiń­czy­ka po zupę.

 

Wszyst­ko było dla Jagny wtedy za cięż­kie… ―> Czy Jagna wtedy coś dźwigała?

A może: Wszyst­ko było dla Jagny wtedy za trudne/zbyt skomplikowane/ niełatwe

 

Przy­cho­dzi­ły tylko sms-owe po­na­gle­nia do za­pła­ty. ―> Przy­cho­dzi­ły tylko SMS-owe/ esemesowe po­na­gle­nia do za­pła­ty.

 

fio­le­to­wo­żół­te sińce pod ocza­mi. ―> …fio­le­to­wo-­żół­te sińce pod ocza­mi.

 

ar­te­rie pro­wa­dzą­ce do biu­ro­wych centr sto­li­cy… ―> …ar­te­rie pro­wa­dzą­ce do biu­ro­wych centrów sto­li­cy

 

że ame­ry­ka­nie parę lat wcze­śniej wdro­ży­li po­dob­ny pro­jekt. ―> …że Ame­ry­ka­nie parę lat wcze­śniej wdro­ży­li po­dob­ny pro­jekt.

 

albo ubie­ra mun­dur i z pod­ręcz­ną lo­dów­ką… ―> W co ubiera mundur?

Mundur, jak każdą odzież, można włożyć, założyć, ubrać się weń, przywdziać go, ale munduru nie można ubrać!

Za ubieranie munduru grozi sroga kara ―> trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i rękami w górze!

 

ale kiedy ubie­ra­li mun­du­ry i wcho­dzi­li do szpi­ta­li… ―> …ale kiedy ubie­ra­li się w mun­du­ry i wcho­dzi­li do szpi­ta­li

W razie recydywy kara może trwa dłużej!

 

to nie od­bie­ra po­wa­gi na­szym ży­ciom. ―> …to nie od­bie­ra po­wa­gi na­szemu życiu.

Życie nie ma liczby mnogiej.

 

Jagna wsta­ła, ubra­ła futro… ―> Jagna wsta­ła, włożyła futro

Oj, bo klęczenie na grochu może potrwać i dziesięć godzin!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajny pomysł z haruspikami. Ciekawy socjologicznie, budzący emocje. Rarytas.

Gorzej z wykonaniem. Jeszcze łyknęłabym nadmiar nieistotnych szczegółów (chociaż tekst, IMO, zyskałby na odchudzeniu), ale nie błędy z ubieraniem ubrań. Czemu nie są poprawione?

 

Babska logika rządzi!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka