- Opowiadanie: PiotrC - Lot Hermesa

Lot Hermesa

Krótka historia pionierskiego lotu międzygwiezdnego z lovecraftiańskim twistem.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Lot Hermesa

Ostatni wpis dziennika pokładowego okrętu międzygwiezdnego Hermes-3

Autor: Sierżant Jack Novak

Data: ???

Nasze zadanie zakończyło się niepowodzeniem. Postaram się przytoczyć jak najwierniej przebieg naszej podróży, jednak zostało mi niewiele czasu. Wiem, że robię to głównie dla siebie, mimo to w głębi serca żywię nadzieję, że nasza historia nie przeminie wraz z nami w odmętach przestrzeni kosmicznej i kiedyś posłuży komuś za przestrogę, nawet jeśli nie będą to ludzie.

Opuściliśmy ziemską atmosferę trzynastego czerwca dwa tysiące sto siedemdziesiątego pierwszego roku o godzinie dziewiętnastej trzynaście UTC. Naszym zadaniem był pionierski załogowy lot międzygwiezdny, a celem Alfa Centauri. Misją dowodził pułkownik John Grimm, jego zastępcą był major Ilia Gładkow, rolę oficera medycznego pełnił doktor Herman Strauss, Zachary Goldberg był naszym technikiem, profesor Lydia Larsen, astrofizyk, pełniła funkcję oficera naukowego. Ja, Jack Novak, jestem nawigatorem Hermesa. 

Do studni grawitacyjnej za orbitą Plutona dotarliśmy zgodnie z planem, po dwudziestu sześciu dniach pełnych napięcia i oczekiwania. Po otrzymaniu błogosławieństwa z Houston kapitan wydał rozkaz wejścia w nadprzestreń, a ja pociągnąłem dźwignię, która wysłała nas w podróż, jakiej przed nami nie odbył jeszcze żaden człowiek.  

Widoczne na ekranach odległe gwiazdy rozmazały się, niczym krople deszczu na szybie pędzącego samochodu. Miałem wrażenie jakbyśmy przez chwilę trwali zawieszeni między dwiema płaszczyznami rzeczywistości. W końcu nadprzestrzeń wessała statek, a rozpościerająca się przed nami kosmiczna pustka ustąpiła miejsca trudnej do określenia szarości.

Nikt do końca nie rozumiał czym jest nadprzestrzeń. Jedni opisywali ją jako inny wymiar, istniejący obok naszego, inni przyrównywali podróże nadświetlne do przechodzenia z jednej krawędzi zgiętej kartki na drugą. Mnie, jako nawigatora Hermesa, interesowało jedynie to, że dzięki niej byliśmy w stanie przekroczyć prędkość światła sześciokrotnie i dotrzeć do Alfa Centauri w nie dłużej niż dziesięć miesięcy. Przynajmniej tak zakładał plan.

Nie spałem już od ponad dwudziestu godzin. Mimo to początkowe napięcie zupełnie mnie opuściło. Ogarnęło mnie nienaturalne odprężenie i poczucie surrealizmu. Czułem się jak we śnie, bo czy to, co widziałem przed sobą mogło być realne? W końcu zostawiliśmy za sobą wszystko, co ludzka nauka jest w stanie nazwać i określić.

Skok przebiegł bez zarzutów, a według wewnętrznej diagnostyki statku wszystkie systemy były w stu procentach sprawne. Wyglądało na to, że kolejne godziny lotu miną w zupełnym spokoju, jednak kapitan cały czas pozostawał spięty, a major Gładkow od dwóch godzin wpatrywał się w ekran bez słowa. Siedzieli za moimi plecami jak dwa posągi, strzegące wejścia do tajemnej świątyni. Dumni, milczący, wyniośli. Nawet szare, jednoczęściowe uniformy, które wszyscy nosiliśmy, na nich wyglądały jak generalskie mundury.

Brak snu zaczął mi się w końcu dawać we znaki. Miałem również dosyć ciągłego wpatrywania się w szary ekran i szare ściany kokpitu.

Miałem własnie opuścić moje stanowisko, kiedy na mostek weszła Lydia.

– Panowie – powiedziała, z szerokim, radosnym uśmiechem, tak różnym od badawczego, zimnego spojrzenia naukowca, które wszyscy dobrze znaliśmy.

– Pani profesor – odpowiedział Gładkow. 

Kapitan skinął tylko głową. 

– Czy to nie cudowne? – Zwróciła się do mnie, widząc, że jako jedyny odwzajemniam jej uśmiech. – Jesteśmy pierwszymi żywymi istotami, jakie kiedykolwiek opuściły Układ Słoneczny.

– Ucieszę się, jak będziemy pierwszymi, które do niego powrócą. – odpowiedziałem z przekąsem. 

Miałem zaproponować Lydii wspólne wyjście do mesy, kiedy na panelu kontrolnym rozbłysła czerwona lampka.

– Awaria napędu nadprzestrzennego! – Zaraportowałem. 

– Wyjść z nadprzestrzeni! – Krzyknął kapitan, następnie przez interkom przekazał informację o usterce Goldbergowi.

Tego typu awaria nie powinna się zdarzyć, nie na statku, który pochłonął miliardy dolarów, nie na samym początku misji. Jednak wszyscy byliśmy wyszkoleni i gotowi na takie sytuacje.

Wskoczyliśmy z powrotem w nieskończoną pustkę przestrzeni międzygwiezdnej. Komputer nadał komunikat o wykryciu zbliżającego się obiektu. Według czujników był to impuls elektromagnetyczny nieznanego pochodzenia. Pomyślałem, że to awaria czujników. W końcu jaką mieliśmy szansę, na równie pechowy zbieg okoliczności?

Statek posiadał osłony i system ekranowania, który powinien uchronić nas przed znanymi ludzkości niebezpieczeństwami przestrzeni kosmicznej. Powinniśmy jednak w miarę możliwości unikać kolizji. Mogłem to wyminąć, ale potrzebowałem dokładniejszych informacji. Po dwóch długich minutach komputer zanalizował impuls i wyświetlił na ekranie jego wizualizację.

– O, Boże! – Zawołała Lydia, po czym zakryła usta dłonią. 

Gładkow przeklął po rosyjsku, kapitan wpatrywał się w ekran szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. 

 To co zobaczyliśmy przypominało wykonaną z czystej energii, gęsto utkaną rybacką sieć. Dla ryb wielkości słońc.

Kapitan uruchomił interkom, nadając na cały statek: 

– Golderg, Strauss, na mostek! Wszyscy w skafandry! Przygotować się na kolizję!

Po kilku chwilach cała załoga siedziała w fotelach. Wszystkie możliwe rezerwy energii przekierowałem na tarcze statku. Przez kilka kolejnych minut oczekiwaliśmy na uderzenie. Przez głośnik w hełmie usłyszałem głos doktora Straussa. Mówił w obcym języku coś, co brzmiało jak modlitwa. 

Statkiem wstrząsnęło, kiedy impuls nas dosięgnął. Tarcze poddały się, zgasły monitory, a potem padły wszystkie pozostałe systemy statku. Ogarnęła nas zupełna ciemność, rozproszona przez żółte lampki zasilania awaryjnego. Czerwone światło alarmowe ostrzegało o awarii systemów podtrzymywania życia. Zgasło, kiedy komputer przekierował energię do termostatu i filtrów powietrza.

Siedzieliśmy w półmroku. Pozbawiony ciągu statek nie generował grawitacji, na szczęście pasy trzymały nas w fotelach. Nie słyszałem nic, poza cichym szlochaniem Doktora Straussa.

Jego płacz przeraził mnie prawie tak samo, jak ogromny impuls. Świadomość, iż w razie potrzeby trafię pod nóż tego roztrzęsionego człowieka, napawała mnie panicznym strachem. Jak on zdołał przejść testy psychologiczne przed zakwalifikowaniem do misji?! Moje dłonie zaczęły się trząść. Chciałem kazać mu się zamknąć, kiedy głos kapitana zagłuszył jego płacz:

– Co to do cholery było?! Larsen, jakieś pomysły? 

– Żadnych, kapitanie – odpowiedziała Lydia – przynajmniej dopóki nie uruchomimy komputerów. 

Kapitan zaklął i uderzył pięścią w podłokietnik fotela.

– Gładkow, przejmujesz dowodzenie! – Zarządził. – Ja i Goldberg idziemy do maszynowni ocenić sytuację.

Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, co więcej, statek dryfował bezwładnie w nieznanym kierunku. Na szczęście współrzędne Ziemi były zapisane w pamięci komputera i w przypadku uruchomienia najwyższego protokołu awaryjnego, system miał automatycznie zabrać nas do domu. Musieliśmy go jednak najpierw włączyć.

Gładkow zdjął hełm, ja i Lydia poszliśmy w jego ślady. Strauss cały czas był w szoku. Siedział z dłońmi zaciśniętymi na pasach i kiwał się w przód i w tył. Spojrzałem na Lydię, również była przerażona. Wzdrygnąłem się na widok jej nieludzko bladej twarzy skąpanej w czerwonym świetle. Jasne włosy miała związane w ciasny kok, który napinał skórę, co tylko dodawało jej upiorności.

– Boże, co z tobą? Weź się w garść! – Zawołała w stronę doktora, po czym schowała twarz w dłoniach.

 Gładkow odpiął pas i przysunął się do fotela Straussa. Przy krzepkim rosyjskim kosmonaucie, szczupły pokładowy medyk wyglądał jak dziecko w halloweenowym kostiumie. Major sięgnął ostrożnie w stronę zatrzasków i odpiął hełm jego kombinezonu, który uleciał ku górze, odsłaniając wykrzywioną strachem twarz. Pod jego oczami zebrały się duże kałuże łez, które trzęsły się niczym galareta przy każdym ruchu. Na widok tego poważnego lekarza wojskowego, płaczącego niczym małe dziecko, wezbrało we mnie uczucie politowania. Gładkow ujął jego twarz w dłonie i zmusił go, aby na niego spojrzał. Przemawiał spokojnie, ale stanowczo:

– Wszystko jest już w porządku, doktorze. Proszę się wziąć w garść, możemy pana potrzebować!

Strauss jeszcze przez chwilę oddychał ciężko, w końcu pokiwał głową. Strącił spod oczu łzy, które w końcu odkleiły się od jego twarzy i rozprysnęły wokół. 

– Przepraszam – powiedział tylko. 

Gładkow puścił go i wrócił na swój fotel.

Głośniki interkomu zatrzeszczały. 

– Pomocy! – Rozległ się głos Goldberga. – Znaleźliśmy wyciek z reaktora, kombinezon kapitana jest nieszczelny! Potrzebujemy lekarza, szybko! 

Słysząc ten komunikat, Strauss błyskawicznie doszedł do siebie. Odpiął pas, założył hełm i wyleciał z kokpitu. Gładkow poszedł w jego ślady. Popatrzyłem w wygaszony ekran i nagle poczułem się bardzo niepotrzebny. Ruszyłem za resztą. Wiem, że nie powinienem, jednak nie byłem w stanie siedzieć i obserwować, czy czujniki powiadomią nas o kolejnej awarii. Czułem, że muszę działać. Minąłem Straussa i Gładkowa, ciągnącego za sobą nieporuszającego się kapitana. 

– Novak, co ty tu… – Zaczął major, poirytowany. – Nieważne, idź pomóc Goldbergowi, jeśli kapitan ma przeżyć, musimy szybko odzyskać energię.

Dotarłem na miejsce. Drzwi do maszynowni różniły się od pozostałych na statku. Były dodatkowo wzmocnione i wymagały osobnego źródła zasilania, które w wyniku uderzenia impulsu, również uległo zniszczeniu. Na szczęście, zostały wyposażone również w ręczny mechanizm, w postaci koła. 

Wleciałem do środka. Wokół panowała ciemność, rozświetlana jedynie unoszącymi się wokół kulami fluorescencyjnego, radioaktywnego paliwa i promieniem latarki, umieszczonej w hełmie Goldberga. Również zapaliłem swoją. 

Zachary odwrócił się gwałtownie w moją stronę. 

– Oszalałeś?! – Krzyknął.

– Major rozkazał mi…– Próbowałem wytłumaczyć, wzięty z zaskoczenia jego tonem. 

– Dobra, dobra. – Przerwał mi. – Przydasz się, ale najpierw muszę cię obejrzeć. 

Przysunął się do mnie i dokładnie, kawałek po kawałku zbadał mój kombinezon, oświetlając go mocnym światłem latarki. 

– Wygląda na to, że jesteś szczelny – ocenił. – Ale i tak staraj się nie dotykać paliwa, jeśli nie chcesz potem świecić w ciemności. W zasadzie… – Podał mi przypominające niewielki odkurzacz urządzenie – możesz zebrać to cholerstwo, zanim dostanie się w miejsca, z których go nie wyciągniemy. Ja zatkam wyciek. 

Zająłem się wykonywaniem polecenia Goldberga, do wtóru jego przekleństw. 

Zdążyłem zebrać wszystkie widoczne krople paliwa, zanim Zach uporał się z wyciekiem.

Czekałem w gotowości, na kolejne rozkazy. 

Podleciał do dużej czarnej skrzynki, otworzył jej drzwiczki, odsłaniając kłębowisko przewodów, bezpieczników i wtyczek. 

Z pomocą ręcznej kontrolki sprawdzał po kolei wszystkie przewody. W końcu chrząknął z uznaniem, odłączył ten zepsuty i wymienił go na nowy. Pstryknął bezpiecznikami, światła zapaliły się na ułamek sekundy, skrzynka sypnęła iskrami i znowu ogarnęła nas ciemność. 

Zachary z frustracją uderzył pięścią w bok skrzynki i byłby odleciał, gdyby w ostatniej chwili nie przytrzymał się drzwiczek. Przyciągnął się bliżej, z przytroczonej do pasa torby z narzędziami wyciągnął elektryczny śrubokręt. Wykręcił kilka śrubek, które teraz krążyły bezwładnie wokół jego hełmu i zdjął wewnętrzną ściankę , odsłaniając jeszcze więcej kabli, złączy i płytek obwodu. Goldberg systematycznie szukał usterki, kiedy ja zauważyłem kolejną kroplę wycieku, krążącą w kącie pomieszczenia. Ruszyłem w jej stronę. Zebrałem ją i szukałem kolejnych, które mogłem przeoczyć, kiedy usłyszałem radosny okrzyk, a następnie głośny trzask. Światło wróciło, a Zach, rażony prądem, odleciał do tyłu i z impetem uderzył w ścianę.

Wyrwany z drzemki komputer szybko wrócił do swoich zadań. Za szybko. Wykrył wyciek z reaktora i postanowił odciąć maszynownię od reszty statku. Drzwi powoli sunęły w dół.

Goldberg zaklął głośno. Odepchnąłem się i poszybowałem w stronę wyjścia. Leciałem przed siebie, dopóki nie zatrzymałem się na ścianie korytarza przed maszynownią. Jednak Goldberga ze mną nie było. Zajrzałem do środka, przez zwężającą się szparę pomiędzy drzwiami i podłogą. Goldberg utknął w środku, stopa ugrzęzła mu między prętami barierki otaczającej reaktor. Mimo że drzwi zamykały się powoli, były już za nisko, abym zdążył wrócić do środka i mu pomóc. 

Spróbowałem zatrzymać umieszczone w ścianie obok drzwi koło, jednak w zerowej grawitacji było to niemożliwe. Złapałem rurę urządzenia, którym zbierałem paliwo i wbiłem ją między pręty koła, klinując ją na ścianie. 

Prowizoryczna blokada jęknęła metalicznie, a drzwi zatrzymały się.

 Zach w końcu zdołał się uwolnić i zaczął wyczołgiwać się przez coraz ciaśniejszą szczelinę. Złapałem go za ręce, aby pomóc mu się wydostać. Zach był już niemal na korytarzu, kiedy rura pękła, a drzwi osunęły się nieznacznie, ponownie więżąc jego stopę w potrzasku. Zawył z bólu i szarpnął nogą, jednak dwustukilogramowa bryła metalu niewzruszenie sunęła w dół, miażdżąc bezlitośnie jego kości. Uruchomiłem komunikator w hełmie mojego kombinezonu. Wezwałem doktora Straussa i wyjaśniłem mu sytuację. Ze szczeliny pod drzwiami unosiły się pojedyncze kropelki krwi, w których widziałem swoje zniekształcone odbicie.

Zachary przestał krzyczeć i tylko skomlał żałośnie. W torbie z narzędziami znalazłem niewielką szmatkę i próbowałem chociaż częściowo zatrzymać krwotok. Jednocześnie uspokajając Zacharego, chociaż sam byłem na skraju załamania. 

Doktor przyszedł po niecałej minucie. Zaklął, widząc co stało się ze stopą Goldberga. Po chwili na miejsce dotarł również Gładkow, który także usłyszał komunikat.

Strauss obejrzał nogę Goldberga. Uwięziona pod drzwiami stopa była zmiażdżona. Co więcej, drzwi się zatrzasnęły.  

– Nie ma już czego ratować – stwierdził Strauss. 

Słysząc te słowa, Goldberg jęknął żałośnie. Doktor przeciął specjalnymi nożycami nogawkę jego kombinezonu i zdezynfekował ranę. Następnie odciął resztki kości i ścięgien, które łączyły jeszcze Zacharego z jego zmiażdżoną stopą. Strauss zatamował krwotok szybkoschnącą płynną substancją. Razem z Gładkowem, podtrzymując rannego za ramiona, szybko pobiegli w stronę ambulatorium. 

Usiadłem na podłodze i zapłakałem. Surrealistyczny sen, sprzed ledwie kilkudziesięciu minut, zmienił się nagle w okrutny, nienaturalnie wręcz namacalny koszmar. Pomyślałem, że powinienem wracać na stanowisko, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że Gładkow i Strauss pobiegli do ambulatorium, ja siedzę, a kropelki krwi i paliwa rozlały się po podłodze. Wróciło ciążenie, a to oznaczało, że mieliśmy ciąg.

Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem na mostek. Grawitacja była zbliżona do ziemskiej, co oznaczało, że stabilizatory ciążenia, na nasze szczęście, działały.

Lydia siedziała na swoim stanowisku, z głową wspartą o blat, prawdopodobnie spała. Reszta była w ambulatorium. Zerknąłem na ekran i zrozumiałem coś jeszcze gorszego. Po awarii nie wszystkie systemy wróciły do normy. Monitory były czarne, jednak nie była to zwykła czerń przestrzeni kosmicznej, po prostu nie emitowały żadnego obrazu. Co więcej, nie działały czujniki, które wcześniej prawdopodobnie uratowały nam życie. Jednak diagnostyka statku cały czas działała bez zarzutów, o czym miałem się właśnie przekonać. Zawył alarm, informujący, że lecimy na pełnym ciągu, ryzykując przeciążeniem napędu podświetlnego. 

Rzuciłem się do sterów. Lydia wzdrygnęła się, rozbudzona nagłym zamieszaniem i spojrzała na mnie zaspanym wzrokiem. Szybki rzut oka na panel sterowania dał mi do zrozumienia, że ofiarą tajemniczego impulsu padł również napęd podświetlny. Pomimo lotu na pełnym ciągu, system zachowywał się jakbyśmy lecieli najwolniejszą standardową prędkością, przez co kompensatory ciążenia pozostawały w stanie spoczynku. Wiedziałem, że uruchomienie ciągu wstecznego zgniecie nas jak aluminiową puszkę. Spanikowałem, musiałem zareagować szybko. W końcu postanowiłem zrobić jedyną rzecz, która mogła dać nam jakiekolwiek szanse.

Kazałem Lydii ostrzec pozostałych o awaryjnym skoku w nadprzestrzeń. Miałem nadzieję, że pomimo wcześniejszego komunikatu o awarii, skok się powiedzie.

Przesunąłem dźwignię po mojej lewej stronie i wprowadziłem siedmiocyfrowy kod zabezpieczający. Kiedy komputer zaakceptował kod wcisnąłem ukryty pod szybką z pleksy czerwony przycisk. W ostatniej chwili zrozumiałem, że w wyniku uderzenia impulsu wyzerowały się wprowadzone współrzędne i po prostu polecimy przed siebie, bez określonego celu. Było jednak za późno, statkiem wstrząsnęło gwałtownie, wyrzucając mnie z fotela, a następnie nadprzestrzeń wessała nas i dalej sunęliśmy już gładko, lecąc szybciej niż światło. 

Poleciałem do tyłu i z impetem uderzyłem głową o ścianę, po czym upadłem na podłogę. Na szczęście cały czas miałem na głowie hełm.

Dzwoniło mi w uszach. Potrząsnąłem głową i przypomniałem sobie, że lecimy na oślep. Podbiegłem do panelu sterowania i powtarzając sekwencję z dźwignią i kodem wyszedłem z nadprzestrzeni. Tym razem tylko lekko nami zatrzęsło.

Opadłem na fotel i westchnąłem, dziękując opatrzności, że dotarłem na mostek na czas.

Spojrzałem na Lydię, była w szoku, ale nic jej się nie stało, w przeciwieństwie do mnie, zdążyła zapiąć pasy.

Połączyłem się z ambulatorium, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony, postanowiłem osobiście sprawdzić co się stało. Wyleciałem na korytarz. Zobaczyłem drobinki paliwa i obiecałem sobie, że pozbieram je jak tylko dowiem się, co z resztą załogi. Drzwi do ambulatorium były otwarte, wleciałem do środka. Dwa z sześciu łóżek były zajęte. W jednym z nich leżał kapitan. Miał zdjęty skafander, część jego twarzy i rąk pokrywały głębokie oparzenia. Był przytomny, ale zdawał się nie wiedzieć co dzieje się wokół niego. Goldberg również był przypięty do łóżka. Cały czas miał na sobie kombinezon i był nieprzytomny. Strauss siedział w fotelu nieopodal, przypięty pasami. Ponownie wpadł w stan katatonii. Nie miał na głowie hełmu. Siedział z zamkniętymi oczami szepcząc pod nosem swoje modlitwy. Co ciekawe, ani razu nie usłyszałem aby wypowiadał słowo „Bóg”. Nigdzie nie widziałem Gładkowa. Zobaczyłem go dopiero, kiedy spojrzałem w górę. Unosił się pod sufitem, skierowany twarzą w jego stronę. Podobnie jak Strauss nie miał na głowie hełmu. 

Zawołałem go po imieniu, ale nie odpowiedział. Zbliżyłem się do niego i obróciłem go twarzą do siebie. Ilia był martwy. Z jego lewego oka wystawał trzonek głęboko wbitego skalpela. Najwidoczniej nie zdążył się przypiąć, ani założyć hełmu, a kiedy statkiem zatrzęsło miał wielkiego pecha.

Wezwałem Lydię do ambulatorium, potrzebowałem pomocy, a wyglądało na to, że tylko my dwoje jesteśmy w stanie pełnić swoje obowiązki. Przysunąłem się do kapitana. Cały czas pozostawał w stanie dziwnego odrętwienia. Jego usta poruszały się bezgłośnie, oczy miał otwarte, jednak wbijał wzrok w jeden punkt na suficie. Przesunąłem dłonią tuż przed jego twarzą. Nie zareagował. Nie odpowiedział też, kiedy odezwałem się do niego po imieniu. Nie wiedziałem jak na człowieka działa kontakt z radioaktywnym paliwem napędu międzygwiezdnego. Nie uczyli nas tego, reaktor był podwójnie wzmacniany i wielokrotnie sprawdzany, nigdy nie powinno dojść do wycieku. Mimo to podejrzewałem, że stan kapitana jest dużo gorszy, niż powinien. Cały czas leżał w szpitalnym łóżku, teraz, kiedy najbardziej go potrzebowaliśmy. Być może był to efekt jakiegoś środka przeciwbólowego. Mógłbym zapytać o to Straussa, ale on wcale nie wyglądał dużo lepiej. Usłyszałem za sobą stłumiony krzyk. Do ambulatorium wleciała Lydia. Szlochała, zakrywając usta dłonią. Jej histeria nie trwała długo. Podobnie jak ja, zrozumiała, że nie możemy liczyć na pomoc reszty załogi. 

Wyciągnąłem skalpel z oka porucznika Gładkowa i ściągnąłem z niego skafander, nie był mu już potrzebny. Razem z Lydią zaciągnęliśmy go do śluzy. Położyłem palec na przycisku odblokowującym zewnętrzne drzwi. Chciałem powiedzieć coś podniosłego, w jakiś sposób uhonorować poległego towarzysza. Jednak nie przyszło mi do głowy nic stosownego. Zasalutowałem więc tylko i wcisnąłem przycisk. Przez okrągłe okienko w wewnętrznych drzwiach śluzy, obserwowaliśmy jak ciało majora ulatuje bezwładnie w kosmiczną próżnię. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niedługo wszyscy do niego dołączymy. Szybko odgoniłem od siebie tę myśl.

Wróciliśmy do ambulatorium. Trupioblady Strauss odzyskał kontakt z rzeczywistością. Sprawiał wrażenie zmęczonego i osłabionego. Mgliście kojarzył co stało się z Ilią. 

Goldberg stracił dużo krwi i energii, w dodatku był pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Nie wiedzieliśmy kiedy odzyska przytomność. Nie mogliśmy również liczyć na pomoc kapitana. Doktor nie potrafił wyjaśnić natury jego dziwnego stanu. Zostaliśmy we trójkę – przynajmniej dopóki Strauss znowu się nie rozklei – na statku zawieszonym pośrodku niczego, z wadliwym napędem nadświetlnym i nie znając drogi powrotnej do domu.

Postanowiłem wrócić na mostek. Siadłem w fotelu nawigatora i przypiąłem się do niego pasami. Poczułem nagłą senność. Uświadomiłem sobie, że od momentu opuszczenia układu słonecznego, nie zmrużyłem oka, zasnąłem niemal natychmiast.

 

Obudziłem się w takiej samej pozycji, obolały, głodny i jeszcze bardziej zmęczony niż wcześniej. Nie pamiętam co mi się śniło, ale byłem roztrzęsiony i zlany potem. Postanowiłem wezwać ambulatorium aby zapytać o stan rannych, ale interkom milczał. Pofatygowałem się tam osobiście. Lydia, Strauss i Goldberg gdzieś zniknęli. Kapitan cały czas leżał w łóżku, był jednak przytomny i w pełni świadomy. Patrzył na mnie i uśmiechnął się lekko, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Nie był w stanie powiedzieć jak długo mnie nie było. Twierdził, że czuje się bardzo źle. Ból był momentami nie do zniesienia. Z jakiegoś powodu nie był również w stanie poruszać rękami i nogami.

Po chwili do ambulatorium wrócił doktor Strauss. Powiedział, że Goldberg obudził się i razem z Lydią udali się do maszynowni, dokonać dalszych napraw. Postanowiłem sprawdzić, czy nie potrzebują pomocy.

Spotkałem oboje przed maszynownią. Goldberg miał na sobie nowy skafander, a końcówka jego lewej nogawki unosiła się teraz bezwładnie. Zdołali ostatecznie naprawić reaktor, mogliśmy więc lecieć do domu bez obaw, że napęd zawiedzie nas w pół drogi. Jednak najpierw musielibyśmy wiedzieć jaki obrać kierunek. Zach twierdził, że przywrócenie utraconych plików pamięci komputera jest tylko kwestią czasu, w tym odzyskanie potrzebnych nam współrzędnych. Nie potrafił jednak naprawić monitorów, ani czujników dalekiego zasięgu. Co więcej, automatyczna diagnostyka wykryła niewielką wyrwę w zewnętrznym poszyciu Hermesa. Na tę chwilę nie stanowiła ona zagrożenia, jednak wejście w nadprzestrzeń mogło rozerwać statek na strzępy. Ktoś musiał ją załatać. Normalnie zrobiłby to Goldberg, ale spacer kosmiczny w jego stanie był niemożliwy. Zgłosiłem się na ochotnika. Każdy z nas był szkolony w dokonywaniu drobnych napraw, zresztą mogłem pozostawać w stałym kontakcie z Zacharym.

Wyszedłem na zewnątrz przez tę samą śluzę, przez którą nie tak dawno wyrzuciłem zwłoki jednego z nas. Postawiłem stopy na powierzchni statku. Luka w poszyciu znajdowała się na prawej burcie, a więc po przeciwnej stronie statku, blisko dzioba. Ruszyłem w stronę przodu statku, mijając wielkie litery HERMES 3. Statek był za duży jak na potrzeby pięciu osób, ale w końcu miał być naszym domem przez co najmniej trzydzieści cztery miesiące. Podłużny i owalny, przypominał wielkie, biało-niebieskie cygaro zawieszone w kosmicznej próżni. Mijając H, skręciłem ku górze statku. Nagle krzyknąłem z przerażenia i omal nie wypuściłem niesionej ze sobą skrzynki z narzędziami. Na miejscu utrzymała mnie jedynie niezwykła siła elektromagnesów w butach skafandra. Zza krzywizny statku nadleciały w moją stronę zwłoki Ilii Gładkowa. Sztywny trup wleciał we mnie, a jego zastygła w upiornym grymasie twarz odbiła się od wizjera mojego hełmu. Przez chwilę mógłbym przysiąc, że cyklopowe oko porucznika poruszyło się, kiedy mnie mijał, ale zrzuciłem to na karb zmęczenia i stresu.

Znalazłem uszkodzenie. W miejscu, w którym łączyły się ze sobą dwie blachy poszycia, odpadło kilka nitów. To kolejna usterka, która absolutnie nie powinna mieć miejsca. Na szczęście jej naprawa nie była skomplikowana i szybko uwinąłem się z problemem, zakładając nowe nity. W międzyczasie Goldberg poinformował mnie o odzyskaniu współrzędnych Ziemi. Wszystko wskazywało na to, że jednak wrócimy do domu.

Dotarłem już do śluzy, kiedy zauważyłem coś tak makabrycznego i surrealistycznego, że przez dłuższą chwilę nie potrafiłem ruszyć się z miejsca, ani wypowiedzieć choćby słowa. Zaraz obok wejścia do środka widniały trzy czerwone napisy. Pierwszy był zapisany w dziwnym alfabecie, którego nie byłem w stanie rozpoznać, nosił jednak znamiona świadomie użytego systemu znaków. Kolejny był w cyrylicy. Natomiast na samym dole wielkie czerwone litery krzyczały do mnie po angielsku „WPUŚĆCIE MNIE”. Nie wiem jak długo wpatrywałem się w ten niemożliwy, a jednak rzeczywisty akt wandalizmu. W końcu doszedłem do siebie i poprosiłem Goldberga o otwarcie śluzy. Nie uzyskałem odpowiedzi, a drzwi pozostały zamknięte. Ponowiłem prośbę, na próżno.

Kątem oka dostrzegłem, że coś zbliża się do mnie od dziobu statku. Było to ciało Ilii Gładkowa. Nie rozumiałem dlaczego trup cały czas krąży wokół statku, zamiast odlecieć w kosmiczną próżnię, ale nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem podczas krótkiej misji Hermesa. Nagle trup odepchnął się lekko od kadłuba statku, i podniósł na mnie wzrok. Pomyślałem, że to nie może się dziać naprawdę, że cały czas siedzę w fotelu na mostku. A może usnąłem jeszcze przed skokiem w nadprzestrzeń i cały czas znajdujemy się w bezpiecznych granicach układu słonecznego? Albo cała ta misja jest jednym wielkim snem, a ja obudzę się w moim pokoju, w domu rodziców w Iowa, zjem przygotowane przez matkę śniadanie, a później ojciec zawiezie mnie do szkoły? 

Kiedy te myśli kołatały się w mojej głowie, trup Gładkowa zbliżał się do mnie coraz bardziej. Teraz nie miałem wątpliwości, że patrzy wprost na mnie. Moje usta powtarzały jak mantrę dwa słowa, wypisane szkarłatem na kadłubie statku: „Wpuśćcie mnie! Wpuśćcie mnie! Wpuśćcie mnie!”. W końcu moje modlitwy zostały wysłuchane i zewnętrzne drzwi śluzy uniosły się w górę.

Wleciałem do środka. Nie potrafiłem się uspokoić. Nie wiedziałem, czy moje serce zaraz stanie, czy rozerwie klatkę piersiową. Miałem wrażenie, że minęły minuty, zanim zewnętrzne drzwi śluzy w końcu się zamknęły i zostałem wpuszczony na pokład statku. W środku czekał na mnie kapitan. Był blady i wyraźnie osłabiony. Słyszał moje prośby o otwarcie drzwi i kiedy zauważył, że nikt na nie nie reaguje, postanowił mimo swojego stanu wstać z łóżka i zrobić to osobiście.

Opowiedziałem mu co widziałem na zewnątrz. Nie widziałem w jego oczach niedowierzania, a jedynie strach i niezrozumienie.

 – Musimy jak najszybciej wracać do domu. – oznajmił Kapitan. – Wygląda na to, że jesteśmy gotowi do wykonania skoku.

Razem udaliśmy się na mostek. Zach i Lydia siedzieli w fotelach, przypięci do nich pasami. Nie ruszali się. Nie miałem wątpliwości, że kiedy się do nich zbliżę, ujrzę martwe spojrzenia i zastygłe twarze.

Chociaż spodziewałem się najgorszego, rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Oboje mieli poderżnięte gardła, a ich groteskowo wykrzywione twarze pokrywały liczne symbole, wycięte w skórze, podobne do tych, które widziałem napisane krwią na kadłubie statku.

 Było oczywiste, że to Strauss pozbawił ich życia. Prawdopodobnie również on stał za śmiercią Gładkowa. Podniosłem wzrok znad ciała Goldberga i zauważyłem, że kapitana nie ma ze mną. Znalazłem go na korytarzu, unosił się bezwładnie nad podłogą, nie poruszał się. Jego twarz przybrała siny kolor, a gałki oczne uciekły spojrzeniem w górę, ukazując jedynie białka. Cokolwiek mu dolegało, w końcu go zabiło. Byłem pewien, że w tym również maczał palce nasz pokładowy medyk.

Zobaczyłem go przy wyjściu. Stał przed śluzą, ubrany w skafander. Poleciałem w jego stronę, kierowany bezgranicznym szałem i żądzą zemsty. Jednak zanim go dopadłem, zdążył schować się za wewnętrznymi drzwiami śluzy.

Wcisnąłem przycisk otwierania drzwi, ale komputer odmówił wykonania zadania. 

– Przepraszam, Jack – powiedział Strauss. – Wiem, że mi nie uwierzysz, przynajmniej na razie, ale musiałem to zrobić. Jeśli cię to pocieszy, nasza misja nigdy nie miała się powieść. – Zewnętrzne drzwi otworzyły się, za nimi unosił się Gładkow. Strauss odbił się od ściany i uleciał w przestrzeń kosmiczną. Widziałem, jak Gładkow łapie go za rękę. Obaj odlecieli w próżnię.

Wszystko zaczęło się na trzy miesiące przed odlotem – kontynuował Strauss, tonem przyjaznej pogawędki. Jego głos rozbrzmiewał w głośnikach statku, kiedy on odlatywał dalej w czarną pustkę, trzymając za rękę żywe zwłoki naszego porucznika. – Pewnego marcowego wieczoru, odwiedził mnie jeden z inżynierów, pracujących przy konstrukcji Hermesa. Towarzyszył mu starszy mężczyzna, którego nie znałem. Powiedzieli mi, że mają dla mnie ważne informacje dotyczące misji i muszę jechać z nimi. Oczywiście się zgodziłem. Po drodze, inżynier tłumaczył mi, że celem Hermesa 3 wcale nie są badania najbliższego nam układu gwiezdnego. Motywy kierujące organizatorami misji były w istocie dużo ważniejsze i bardziej znaczące dla nauki, czy ludzkości. Starszy mężczyzna natomiast przez całą drogę milczał.

Zawieźli mnie do dziwnego kompleksu naukowego, położonego w lesie, kilkaset kilometrów od Przylądku Canaveral. Weszliśmy do jednego z budynków i zjechaliśmy windą na poziom minus trzeci. Inżynier powiedział, że bezzałogowa sonda, wysłana na Alfa Centauri trzy lata przed nami, odkryła coś niesamowitego. Na pewno pamiętasz, że nigdy nie ujawniono zdjęć, wykonanych przez tę sondę. Tłumaczono, że w wyniku podróży nadświetlnej, pliki zostały uszkodzone i naukowcy nie byli w stanie ich odczytać. Prawda była jednak inna. Sonda nigdy nie dotarła do Alfa Centauri, a informacji, które ze sobą niosła, nie ujawniono opinii publicznej. Została przechwycona przez tajemniczą, inteligentną rasę pozaziemskich istot. Naturalnie, początkowo nie dowierzałem zasłyszanej opowieści. 

Drzwi windy otworzyły się i weszliśmy do dużego, ciemnego pomieszczenia. Na jego środku, w kręgu, klęczało kilkoro ludzi, byli nadzy. Kołysali się w dziwnym transie, szepcząc niezrozumiałe modlitwy. Odmówiono mi, kiedy powiedziałem, że chcę jak najszybciej stamtąd wyjść.

Dowiedziałem się, że wiadomość przyniesiona przez sondę, pochodziła od rasy, która przez miliony ziemskich lat podróżowała w kosmosie, pozbawiona własnej planety. Istoty te, obdarzone przez naturę wyjątkowo krótkim życiem, miały obsesję na punkcie pokonania śmierci. Liczne pokolenia naukowców poświęciły wszystko, aby odnaleźć sposób na przedłużenie żywota swoich pobratymców. W końcu znaleźli sposób na przenoszenie świadomości żywych istot w ciała innych. Do tego czasu prowadzili już zaawansowane podróże kosmiczne i potrafili pokonywać prędkość światła. Nawiązali również kontakt z innymi rasami. Zaatakowali planetę zamieszkaną przez długowieczne stworzenia, których poziom technologiczny pozostawał daleko w tyle od ich własnego. Za to krzepkie, niemal niezniszczalne ciała, potrafiące przez długie lata opierać się śmierci, stanowiły idealne naczynia, dla ich światłych umysłów. Jednak po pewnym czasie i te ciała zaczęły się zużywać. Lecieli więc dalej i dalej w kosmos, zajmując miejsca kolejnych ras. W końcu dotarli do punktu, w którym nie byli w stanie znaleźć nowych dawców ciał. Nauczyli się sztucznie podtrzymywać świadomość istot, które zmarły. Jednak chociaż świadome, martwe ciała nie były w stanie oprzeć się rozkładowi. Wiele istot wolało śmierć od egzystencji żywego trupa. Nastał chaos. Starsi, bliscy śmierci, często próbowali przejąć ciała swoich młodszych pobratymców. W końcu prastara rasa, która żyła dłużej niż gwiazdy, stanęła na skraju wymarcia. Nieliczni jej przedstawiciele dalej przemierzali kosmos w swoich statkach, w rozpaczliwej próbie odnalezienia nowych nosicieli.

W końcu, jeden z ich statków odnalazł naszą sondę. Obcy wysłali nam wiadomość, a później przysłali na Ziemię nieliczną delegację. Zmęczeni wojną domową, zaproponowali nam pokojowe rozwiązanie. Dużo mniej liczni, niż ludzie, zaoferowali, że pozostawią nas przy życiu i odlecą dalej, jeśli tylko dostarczymy im odpowiednią liczbę ciał. Alternatywnie, zniewolą całą populację planety, a z Ziemi uczynią fabrykę nowych ciał. – Głos Straussa brzmiał coraz ciszej, powoli ustępując miejsca białemu szumowi. – Kiedy usłyszałem tę opowieść, wziąłem inżyniera i starca za wariatów i stanowczo zażądałem odwiezienia mnie do domu.

Wtedy starzec gestem dłoni przywołał do siebie jednego z ludzi z kręgu. Zza paska wyciągnął nóż, złapał nagiego młodzieńca za włosy i poderżnął mu gardło. Chciałem uciekać, lecz inżynier złapał mnie za ramiona i kazał patrzeć na leżącego w rosnącej kałuży krwi mężczyznę. Starzec zaśmiał się, po czym również upadł na podłogę. W tym momencie młodzieniec poruszył się i po chwili wstał, jakby rana na jego szyi nie istniała. Zbliżył się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. Wtedy zrozumiałem. Poczułem trwogę przedstawicieli prastarej rasy, stojącej u kresu egzystencji. Zrozumiałem również, że ludzie z kręgu dobrowolnie oddają swoje życia w geście przyjaźni. Takim samym gestem miał być Hermes 3.

Według planu, Hermes miał dolecieć do Alfa Centauri, gdzie miało przejąć nas pięciu obcych. Niestety, ktoś musiał nas zdradzić, uszkadzając napęd nadświetlny. Wiedziałem, że jeśli uda się go naprawić, wrócimy do domu, co obraziłoby obcych i mogłoby doprowadzić do konfliktu. Impuls, który w nas uderzył, pochodził od nich. Znalazł nas tylko przypadkiem, jednak kiedy nas trafił, poznali nasze położenie.

Nie mogłem pozwolić nam wrócić na Ziemię. Na szczęście kapitan Grimm i Goldberg wyeliminowali się sami. Dla pewności, podawałem kapitanowi dawki leków przeciwbólowych, czterokrotnie przekraczające bezpieczny poziom. Gładkow również stanowił zagrożenie. Dzięki twojemu brawurowemu manewrowi, mogłem go zabić, a później obrócić to w nieszczęśliwy wypadek.

Ciebie i Larsen w ogóle nie uważałem za zagrożenie. Żadne z was nie było w stanie naprawić napędu, ani odzyskać z pamięci komputera współrzędnych, wymazanych przez impuls obcych. Niestety, Goldberg okazał się dużo silniejszy, niż przypuszczałem. Chociaż cały czas osłabiony, był w stanie z waszą pomocą dokonać napraw. Liczyłem, że odzyskanie współrzędnych zajmie mu dłużej. Musiałem go zabić, Lydia była tutaj tylko przypadkową ofiarą. Twoja panika na zewnątrz utwierdziła mnie w przekonaniu, że obcy są już niedaleko. Wiedziałem, że poczytają sobie jako nietakt przerwanie lotu. Pokryłem twarze Zacharego i Lydii symbolami, które widziałem na ciałach ludzi składanych obcym w ofierze. Mam nadzieję, dla dobra całej ludzkości, że zrozumieją moje przeprosiny.

Czuję, że wchodzą do mojego umysłu. Żegnaj Jack i przepraszam, przyszłość naszej rasy jest dużo ważniejsza, niż nasze marne życia.

Strauss zakończył swoją opowieść. Gdyby nie to, co widziałem na zewnątrz, uznałbym ją za majaki szaleńca, który nie wytrzymał psychicznie śmiertelnego zagrożenia. Odwróciłem się od drzwi śluzy i zobaczyłem Zacharego, Lydię i kapitana Grimma. Kapitan podleciał do mnie i spojrzał w moje oczy. Poczułem jak nieznany intruz próbuje wtargnąć do mojego umysłu. Wtedy zrozumiałem, że obcy nie przyjęli przeprosin Straussa i uznali przerwanie misji Hermes za akt wrogości ze strony ludzi. Ciała moich towarzyszy ponownie zwiotczały i zawisły bezwładnie. Cokolwiek nawiedziło nasz statek, poleciało teraz w stronę Ziemi.

System nadświetlny cały czas działał, a współrzędne były wprowadzone, jednak nie widziałem sensu wracać do domu. Głównie dlatego, że nie miałem już do czego wracać. Istoty, które przez eony osiągnęły mistrzostwo w mordowaniu innych ras i zajmowaniu ich miejsca, ruszyły teraz w stronę Ziemi. Założyłem hełm i otworzyłem śluzę. Wyszedłem na zewnątrz i odleciałem w pustkę, idąc w ślady Straussa. Nie widziałem sensu pozostawać na statku, gdzie miałbym żyć samotnie, jedynie w towarzystwie zwłok moich towarzyszy. Mam nadzieję, że nie odleciałem jeszcze zbyt daleko i moja wiadomość cały czas dociera do Hermesa, chociaż nagrywam ją chyba tylko dla siebie. Jeśli kiedyś ktoś odnajdzie nasz statek, na pewno nie będą to ludzie. Czuję, że kończy mi się tlen. Na szczęście to już koniec mojej historii. Teraz zdejmę hełm i stanę oko w oko z kosmiczną pustką. Jeśli ktoś kiedyś odsłucha tego nagrania, niech wie, że ciało sierżanta Jacka Novaka, zawsze należało tylko do niego.

Koniec

Komentarze

Cześć. Przeczytałem, choć przyznaję, że początek rozkręcał się powoli, ale u Lovecrafta to typowe. Podczas lektury miałem nieodłączne skojarzenia ze ‘Świątynią” Lovecrafta oraz “Event horizon” (szczególnie doktor mordujący załogę. Końcówka średnio mi podeszła, to długie tłumaczenie przez interkom jakoś brzmiało zbyt schematycznie.

Napisane gładko, warsztatowi nic nie zarzucę (ale nie jestem w tym ekspertem :P ). Całość zdecydowanie na tak, lubię podobne klimaty.

Cześć. Opowiadanie, mimo że z założenia z elementem grozy, wydało mi się dość lekkie, mocno przygodowe, z wartką akcją, czytało mi się całkiem przyjemnie. Twist fajny, ale efekt byłby chyba lepszy, gdybyś nie zapowiadał go w przedmowie. Całość kojarzy mi się trochę z lżejszą wersją “Rozprawy” i “Opowiadania Pirxa”, Lema. 

Trochę zazgrzytało mi, że wszystko wyjaśnia Strauss w długim monologu na końcu, a nie dzieje się to w toku akcji. I taka wątpliwość, po co w zasadzie wtajemniczano doktora w cały plan? W końcu mogło to narazić misję na niepowodzenie?

 

Następnie dwie rzeczy z zakresu medycyny:

Doktor przeciął specjalnymi nożycami nogawkę jego kombinezonu i zdezynfekował ranę. Następnie odciął skalpelem pojedyncze skrawki skóry, które łączyły jeszcze Zacharego z jego zmiażdżoną stopą.

Nie wiem, jak mocno zmiażdżona była noga, ale skalpelem byłaby to bardzo żmudna robota. Ostrze malutkie a tnie się ciężko. I raczej fragmenty kości i ścięgien, które są od skóry bardziej wytrzymałe. Nożyce chyba byłyby lepsze do tej roboty.

Goldberg stracił dużo krwi i energii, w dodatku był pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Nie wiedzieliśmy kiedy odzyska przytomność. Nie mogliśmy również liczyć na pomoc kapitana.

Lekarz w tym momencie powinien raczej zabezpieczyć drogi oddechowe pacjenta i rozpocząć wentylację. Odurzony lekami, nieprzytomny i z urazem, duże ryzyko utraty własnego oddechu. Z opisu wynika, że doktor Strauss był w tym momencie na tyle przytomny, by to zrobić. (spoiler) Chyba że było to działanie celowe, a taka wskazówka faktycznie później w tekście jest.

 

Inne sugestie:

Uwięziona pod drzwiami stopa była zmiażdżona i nie dało się jej już uratować. Co więcej, drzwi się zatrzasnęły.

Nie ma już czego ratować – stwierdził Strauss. 

Wypowiedzi narratora i postaci w tym miejscu są na tyle podobne, że efekt wyszedł dla mnie lekko komiczny. Uśmiechnąłem się, a pewnie nie o to chodziło. ;)

Strauss zatamował krwotok(-,) szybkoschnącą płynną substancją.

Razem z Gładkowem, podtrzymując rannego za ramiona(+,) szybko pobiegli w stronę ambulatorium. 

Wyciągnąłem skalpel z oka porucznika Gładkowa i ściągnąłem z niego skafander, nie był mu już potrzebny. Razem z Lydią zaciągnęliśmy go do śluzy. Położyłem palec na przycisku odblokowującym zewnętrzne drzwi.

Ryzykował utratą hermetyczności uszkodzonego statku w takiej chwili, żeby urządzić pogrzeb? Wydaje się nieprawdopodobne, chyba że to efekt szoku. 

Statek był za duży jak na potrzeby pięciu osób, ale w końcu miał być naszym domem przez co najmniej trzydzieści cztery miesiące.

Czyli biorąc pod uwagę nie tylko ilość osób, ale też czas, nie był za duży, jak na ich potrzeby.

Podłużny i owalny, przypominał wielkie, biało-niebieskie cygaro zawieszone w kosmicznej próżni.

To już według upodobania, ale zaproponuję zgrabne chyba słowo: “wrzecionowaty”.

Mijając H(,+) skręciłem ku górze statku.

Sztywny trup wleciał we mnie, a jego zastygła w upiornym grymasie twarz(,-) odbiła się od wizjera mojego hełmu.

To kolejna usterka, która absolutnie nie powinna mieć miejsca. Na szczęście jej naprawa nie była skomplikowana i szybko uwinąłem się z problemem(,+) zakładając nowe nity.

Kątem oka dostrzegłem, że coś zbliża się do mnie od strony dziobu statku.

“Od dziobu statku” byłoby chyba równie dobrze zrozumiałe. 

 

I to chyba byłoby na tyle. Pozdrawiam.

Cześć, poprawiłem przecinki i wywaliłem jeden tekst o ratowaniu stopy, tak to jest jak się coś poprawia pięćdziesiąt razy. :D 

Dzięki za sugestie. :) 

https://www.facebook.com/CzotrPiarnecki https://www.facebook.com/Incognitokomiks/

Widać jakiś pomysł, ale wykonanie pozostawia niestety sporo do życzenia.

 

Główne problemy, które przeszkadzały mi w lekturze:

 

1) Zupełnie niewiarygodni bohaterowie. Np. lekarz, który zostaje wysłany na pierwszą w historii podróż nadświetlną statkiem wartym miliardy. Kiedy tylko zaczyna się niebezpieczeństwo, ten szlocha jak dzieciak i nie potrafi działać. W tekście pojawiło się pytanie „Jak on zdołał przejść testy psychologiczne przed zakwalifikowaniem do misji?!”. Pytanie jak najbardziej słuszne. Jako czytelnik nawet odpowiedziałem sobie na nie – wysłanie na misję (nawet jeśli później podajesz jej prawdziwy cel) takiej osoby jest kompletnie niewiarygodne. Niestety w przypadku innych bohaterów też pokazujesz, że są skrajnie niekompetentni. Tutaj jeszcze jeden bardziej szczegółowy przykład: „Podał mi przypominające niewielki odkurzacz urządzenie”. Członek załogi po prostu podałby nazwę tego sprzętu (ewentualnie później wyjaśnił, jak on wygląda).

 

2) W opowiadaniu s-f po macoszemu potraktowałeś stronę science. Część wydarzeń / stwierdzeń jest po prostu kompletnie niewiarygodna. Kilka przykładów:

 

– „Nikt do końca nie rozumiał czym jest nadprzestrzeń.”

Ludzie zbudowali warty miliardy statek, który za pociągnięciem dźwigni wchodzi w nadprzestrzeń. Zaimplementowali automatyczne nakierowanie względem wgranych współrzędnych. Dodali awaryjne moduły wychodzenia / wchodzenia w nadprzestrzeń.

Jak to zrobili, skoro nikt z naukowców nie wiedział, czym jest nadprzestrzeń? Nie kupuję tego.

– Bohater inicjujący wejście w nadprzestrzeń bez zapięcia pasów i upewnieniu się, że załoga w ambulatorium o tym wie i jest gotowa.

Piszesz o siedmiocyfrowym kodzie i czerwonym przycisku zabezpieczonym szybką. Te zabezpieczenia nie wystarczyły, żeby bohater pomyślał chwilę o tym, co robi? Jeśli przeszedł jakiekolwiek szkolenie działania w sytuacjach awaryjnych, takie coś po prostu nie mogło się zdarzyć.

– Nie dajesz czytelnikowi znać, kiedy grawitacja działa, a kiedy nie. Odniosłem wrażenie, że czasami po prostu luźno przeplatasz te okresy. Przykład:

Czołganie się w maszynowni odbywa się w zerowej grawitacji, a na dodatek po chwili pojawia się zdanie „Usiadłem na podłodze i zapłakałem”. Dopiero później piszesz, że bohater zorientował się, że grawitacja wróciła. A w rzeczywistości powrót grawitacji to kluczowy moment dla sceny, musiało to być bardzo odczuwalne dla bohaterów. Nie da się dobrze wyobrazić sceny, jeśli nie wiemy, kiedy to nastąpiło.

Później jeszcze natknąłem się na fragment, w którym ktoś wisiał pod sufitem, a byłem święcie przekonany, że grawitacja aktualnie „działa”.

 

3) Potężny infodump na koniec.

Wypowiedź bohatera jest kompletnie nierealistyczna (postaraj się wyobrazić choćby scenę w filmie, w której na koniec jeden z bohaterów wychodzi z takim długim wywodem). Lepiej albo zastosować dialogi, albo przedstawiać historię w trakcie przebiegu akcji.

 

Czy uważam opowiadanie za bezwzględnie słabe? Nie, wbrew temu co pisałem wyżej, nie jest wcale tragicznie. Masz konkretny pomysł i nie piszesz wcale tak źle. Wskazałem problemy wyżej dlatego, że według mnie nie przekroczysz pewnego poziomu, jeśli nie zaczniesz dokładniej myśleć nad wiarygodnością przedstawianej akcji (nawet, jeśli to fantastyka – całość musi mieć jakiś sens) i nie zbudujesz sensownych bohaterów, w których czytelnik uwierzy.

Powodzenia przy następnej próbie!

No cóż, opowiadanie nie porwało, a wręcz znużyło.

Jeśli nagle psuje się statek, który z założenia miał być bezawaryjny, to znaczy, że ktoś w tym zepsuciu maczał palce i zapewne nie dla własnego widzimisię, ale w jakimś jasno określonym celu. Wmieszanie do sprawy kosmitów, moim zdaniem, nie przysłużyło się opowiadaniu, bo nie pierwsza to historia traktująca o podobnym przejęciu tak statku jak i jego załogi.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Nasze za­da­nie za­koń­czy­ło się nie­po­wo­dze­niem. Po­sta­ram się przy­to­czyć jak naj­wier­niej prze­bieg na­szej po­dró­ży, jed­nak zo­sta­ło mi nie­wie­le czasu. Wiem, że robię to głów­nie dla sie­bie, mimo to w głębi serca żywię na­dzie­ję, że nasza hi­sto­ria… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

ka­pi­tan wydał roz­kaz wej­ścia w nad­prze­streń… ―> Literówka.

 

do­trzeć do Alfa Cen­tau­ri… ―> …do­trzeć do Alfy Cen­tau­ri

Tę nazwę odmienia się.

 

Mia­łem wła­snie opu­ścić moje sta­no­wi­sko… ―> Literówka.

 

– Czy to nie cu­dow­ne? – Zwró­ci­ła się do mnie… ―> – Czy to nie cu­dow­ne? – zwró­ci­ła się do mnie

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

poza ci­chym szlo­cha­niem Dok­to­ra Straus­sa. ―> Dlaczego wielka litera?

 

sta­tek dry­fo­wał bez­wład­nie w nie­zna­nym kie­run­ku. ―> Pachnie to masłem maślanym.

 

Jasne włosy miała zwią­za­ne w cia­sny kok… ―> Koka się nie związuje, kok się upina.

 

w po­sta­ci koła

Wle­cia­łem do środ­ka. Wokół pa­no­wa­ła ciem­ność, roz­świe­tla­na je­dy­nie uno­szą­cy­mi się wokół ku­la­mi… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

– Major roz­ka­zał mi…– ―> Brak spacji po wielokropku.

 

zdjął we­wnętrz­ną ścian­kę , od­sła­nia­jąc… ―> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Zo­ba­czy­łem go do­pie­ro, kiedy spoj­rza­łem w górę. Uno­sił się pod su­fi­tem, skie­ro­wa­ny twa­rzą w jego stro­nę. Po­dob­nie jak Strauss nie miał na gło­wie hełmu. Za­wo­ła­łem go po imie­niu, ale nie od­po­wie­dział. Zbli­ży­łem się do niego i ob­ró­ci­łem go twa­rzą do sie­bie. Ilia był mar­twy. Z jego le­we­go… ―> Nadmiar zaimków.

 

Nie był w sta­nie po­wie­dzieć jak długo mnie nie było. Twier­dził, że czuje się bar­dzo źle. Ból był mo­men­ta­mi nie do znie­sie­nia. Z ja­kie­goś po­wo­du nie był rów­nież… ―> Lekka byłoza.

 

na po­wierzch­ni stat­ku. Luka w po­szy­ciu znaj­do­wa­ła się na pra­wej bur­cie, a więc po prze­ciw­nej stro­nie stat­ku, bli­sko dzio­ba. Ru­szy­łem w stro­nę przo­du stat­ku, mi­ja­jąc wiel­kie li­te­ry HER­MES 3. Sta­tek był… ―> Powtórzenia.

 

czer­wo­ne na­pi­sy. Pierw­szy był za­pi­sa­ny… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

co wi­dzia­łem na ze­wnątrz. Nie wi­dzia­łem w jego oczach… ―> Jak wyżej.

 

Li­czy­łem, że od­zy­ska­nie współ­rzęd­nych zaj­mie mu dłu­żej. ―> Li­czy­łem, że od­zy­ska­nie współ­rzęd­nych zaj­mie mu więcej czasu. Lub: Li­czy­łem, że od­zy­ska­nie współ­rzęd­nych potrwa dłu­żej.

 

Jeśli ktoś kie­dyś od­słu­cha tego na­gra­nia… ―> Jeśli ktoś kie­dyś od­słu­cha to na­gra­nie

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W sumie mogłabym się podpisać pod komentarzem Perruxa. W trakcie lektury miałam dokładnie te same wątpliwości i uwagi. 

Odniosłam wrażenie, że chciałeś pójść w klimat grozy, Autorze, i zaniedbałeś całą resztę. A – jak dla mnie – klimatu też tu zabrakło. Narrator za dużo mówi (np. o surrealizmie), ale jako Autor wcale tego nie pokazujesz. Każesz czytelnikowi wierzyć na słowo w wielu przypadkach. Poza tym, wydaje mi się, że nieco większy dramatyzm można było uzyskać, gdyby podzielić opowieść na kilka wpisów. I wpleść po kawałku opowieść doktora. Jedna, całościowa historia, o której wiadomo od początku, czym się skończy, nie buduje napięcia. 

Nie widzę też za bardzo powodu, by Novak tak łatwo odpuścił i nie próbował wrócić na Ziemię. Tak po prostu uwierzył na słowo szaleńcowi-mordercy? 

 

Widząc, że nie poprawiłeś usterek wskazanych wcześniej, łapanki nie robiłam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Niewiele więcej mogę dodać. Tekst nie jest zły, opiera się na konkretnym pomyśle, historia nawet wciąga (ale to dlatego, że nie mam nic do przewidywalnych fabuł, innym "typowość" może przeszkadzać) akcja też sprawnie posuwa się do przodu. Grozy tam co prawda nie uświadczyłem, a lovecraftowskiego klimatu tym bardziej, wyszedł raczej taki fantastyczny akcyjniak. 

Nie byloby w tym nic złego, gdyby wykonanie było lepsze – nie mówię tylko o wskazanych już błędach i niezręcznościach, ale o całym stylu, który wydaje się dość suchy i mało dynamiczny – narrator opowiada o dramatycznych wydarzeniach, ale jako czytelnik zupełnie tego nie czuję. 

Poza tym tekst wymaga dopracowania na poziomie wiarygodności i logiki – to SF z (w założeniu) konkretną intrygą, więc wszystkie elementy powinny idealnie do siebie pasować. Czytelnik nie może kręcić nosem "eee, niekiedy wierzę, ale jeśli autor tak twierdzi…" – tu nawiązuję do tego, co pisał Perrux. 

Ale nie ma tragedii. Bardziej przemyślany koncept i zachowanie bohaterów, bardziej dynamiczna narracja – i byłoby super. 

Pozdeawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Interesujący pomysł, żeby pożenić Lovecrafta ze space operą. Ale skrzywdzony brakami ze strony science.

Mam wrażenie, że forma wpisu do dziennika pokładowego słabo się sprawdza. Dlaczego nawigator opowiada o starcie, załodze itp.? Czy tego nie było w dzienniku już wcześniej? Czyżby to był pierwszy wpis? Czy wpisy są takie długie i literackie, żeby przytaczać dialogi?

Przez jakiś czas tekst wygląda jak horror niezbyt wysokiej klasy – mnóstwo krwi i innych płynów fizjologicznych. Fakt, że brak grawitacji pozwala pokazać je z nietypowej strony.

Dla ryb wielkości słońc.

Czyli z palcem w nosie powinni przelecieć przez oka. Jak plankton przez sieci na tuńczyki.

impuls elektromagnetyczny

Czyli co? Zdaje się, że wybuch supernowej parę milionów lat dalej też się łapie. Rozbłysk gamma. Zepsuta mikrofalówka w kambuzie… Słowo-wytrych. Czy można się zderzyć z impulsem elektromagnetycznym?

Na szczęście współrzędne Ziemi były zapisane w pamięci komputera i w przypadku uruchomienia najwyższego protokołu awaryjnego, system miał automatycznie zabrać nas do domu.

Jakie współrzędne, w jakich jednostkach? Zresztą, nie wystarczy znać współrzędne celu, trzeba jeszcze określić, gdzie się w tej chwili jest. A z tym widzę większy problem.

unoszącymi się wokół kulami fluorescencyjnego, radioaktywnego paliwa

Naoglądałeś się słabych filmów. Widziałeś kiedyś fluorescencyjny uran? Wodór? Węgiel C14?

Babska logika rządzi!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka