- Opowiadanie: pretin - Ten dzień, w którym rozwalamy Biotech

Ten dzień, w którym rozwalamy Biotech

Opowiadanie jest zabawą z klasycznymi motywami cyberpunkowymi. Pisałem dla zabawy, bawiłem się dobrze, polubiłem tych bohaterów. Czego i Wam życzę =)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Ten dzień, w którym rozwalamy Biotech

0.1 Błękit.

 

„Przecież ten kolor zupełnie nie pasuje do błękitu”.

Tak właśnie wtedy pomyślałem. Pamiętam to do teraz. Ta myśl i wspomnienie o niej zawiera w sobie całą makabrę i grozę tamtej nocy.

Ale od początku…

 

 

1.1 Darmowe wejściówki.

 

Sashi zjawił się u mnie późnym popołudniem. Zajmowałem się tym, co lubię robić po całym dniu siedzenia w sieci i pracy; siedziałem w sieci nie pracując. Mój sprzęt jest dość stary i cała jego obsługa wciąż jeszcze polega na staromodnym interfejsie wizualnym. Otaczały mnie więc wyświetlone dziesiątki ikonek, planszy płaskich, planszy trójwymiarowych i wszystkiego tego, co się widzi, gdy włączy się każdy system vision-surround. Przez komputerowo generowane holograficzne obrazy przebijały się z trudem rzeczywiste przedmioty, krzesła, stół, tablica z komunikatami, wydrukami i bzdurnymi obrazkami. W uszach miałem słuchawki, w których dudniła głośna muzyka na elektrycznej harfie, więc Sashi przeszedł mały test cierpliwości, zanim usłyszałem dzwonek. I chociażby za to należało mu się wpuszczenie do środka i wysłuchanie, co miał do powiedzenia.

Uraczył mnie na powitanie swoim perlistym uśmiechem. Sashi wyglądał jak Sashi. Szczupła trójkątna twarz, opalona jak świeżo wyjęta z pieca bułeczka, jaśniutkie, lekko pofalowane włosy i jego nieodłączne lustrzane szkła kontaktowe.

Chłopak miał bogatą rodzinę i kompleks niższości. Z najbłahszymi rzeczami leciał do mnie lub do Jose, dwóch informatyków, których znał najlepiej. Nie zawsze mieliśmy dla niego czas, jeszcze rzadziej ochotę, by mu pomagać, odbijaliśmy go więc jak piłeczkę, jeden do drugiego. Po prostu troszczyliśmy się o niego i niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nie. Jeśli byśmy nie nauczyli go samodzielnego myślenia kopniakami, życie zrobiłoby to zrzucając na niego kilka ciężarówek.

Jesteśmy tacy delikatni i troskliwi. Sashi zbierał razy, ale nadal się nas trzymał i w sumie nie przeszkadzało to nam. Sashi, Jose i skromny ja, Roberto, byliśmy znajomymi od początku studiów. Teraz Jose pisał już pracę doktorską, ja harowałem i nie uczyłem się, a Sashi kolejny raz powtarzał któryś tam semestr.

– Jest impreza – powiedział gdy tylko wszedł. Dostał wejściówki do jednego z bardziej znanych lokali w mieście i nie chciał iść sam. Miało być paru znajomych.

Nocna zabawa? W drogim klubie? Za darmo?

Zostawiłem holograficzną notkę pomiędzy ikonkami dla mojej damy, Angeli. „Nie czekaj, będę późno”. Dołączyłem do niej swoje zdjęcie, zrobione ze dwa lata temu, na którym szczerzyłem zęby, jak gdybym podczas zwiedzania pałac kalifa otworzył przez przypadek drzwi do haremu. To trochę nieaktualne zdjęcie, bo miałem na nim dłuższe włosy niż teraz i, cholery jedne, wyglądały jak fale na wietrze. I byłem jakoś bardziej opalony. Aha, i nie miałem jeszcze bródki. Ale poza tym – cały ja.

 

Kilkanaście minut później już telepaliśmy się metrem do norki Jose. Mieszkał daleko i wysoko. Prawie nas pogryzł, gdy otworzył wreszcie drzwi.

– Problemy z grą? – zapytałem niewinnie. Jose wściekł się jeszcze bardziej. To znaczyło, że miałem rację. Jose jest administratorem gry w sieci. Wiecie, jednej z tych „graj i rób wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy”.

Jose jest jednym z armii ludzi, którzy mają za zadanie umożliwić to graczom. I ograniczać ich, nadając wszystkiemu pozory realizmu, konsekwencji ich czynów i innych tych przykrych rzeczy, które zdarzają się nam na co dzień.

Jose znowu uruchomił swój wbudowany słowniczek wulgaryzmów. Po przetłumaczeniu wyszła z tego niezła opowiastka. Gra to jakieś średniowiecze, czy renesans, nie wiem, nie znam się na tym. Koleś grający podstarzałym szlachcicem starał się od kilku tygodni o audiencję u króla, który był oczywiście botem sterowanym jakimś programikiem. Gracz został w końcu dopuszczony przed jaśniejące blaskiem chwały i majestatu oblicze cyfrowego monarchy. Co zrobił? Wyciągnął szkatułkę z pierścieniem i poprosił go o rękę. Tak, ja też poprosiłem Jose, żeby powtórzył, bo myślałem, że nadszedł ten moment, kiedy trzeba umyć uszy.

Ale to jeszcze nic. Wszystko byłoby w porządku, gdyby sztuczna inteligencja zareagowałaby oburzeniem, zaczęła się pluć i wywaliła niedoszłego pana młodego z sali audiencyjnej przez okno. Ale wyjęty pierścionek okazał sprytnie przemyconym wirusem, który dobrał się pazurami i zębami do algorytmów króla. W ten oto sposób monarcha przyjął oświadczyny rumieniąc się uroczo pod swoją siwą brodą. Słodkie, prawda? A że w sali byli inni gracze i boty monitorujące otoczenie, radosna wieść lawiną ruszyła przez komputerowy świat. Co oczywiście zaszkodzi nie tylko realizmowi gry, ale też jej reputacji.

– Masz już rozwiązanie? – spytałem Jose, gdy zrobił przerwę na wdech między bluzgami.

– Nie, kurwa. Był już pieprzony koniec mojej, kurwa mać, zmiany. Zostawiłem to na głowie Fawn.

To cudowne mieć zmienniczkę, która pojawia się wtedy, kiedy człowiek jej naprawdę potrzebuje.

– Obydwoje jak skurwysyn oberwiemy od szefa. Ten pierdolony czubek załatwił nas na dobre.

– Rzuć to, koleś – wtrącił Sashi – Z twoimi umiejętnościami przyjmą cię do każdej innej gry z pocałowaniem buta.

– Nie – mruknął krótko Jose i poszedł do drugiego pokoju przebrać się.

Wzruszyłem ramionami. Jose pisał pracę doktorską ze sztucznej inteligencji i wykradał po kryjomu algorytmy z gier, które nadzorował. To był jedyny sposób zdobycia materiałów. Przecież żadna firma nie udostępniłaby mu tego, nad czym pracowali latami. Ściągał je sobie po kawałku, wgryzał się do środka, niczym mysz w ser i badał po nocach zawiłości kodu źródłowego.

Gdy wyszliśmy Jose nadal dyszał jak byk z astmą, ale było widać, że czuł się już trochę lepiej.

 

Z imprezy, która trwała większą część nocy wracaliśmy pustą ulicą. Deszcz siąpił, jakby był już zbyt śpiący, żeby rozpadać się na dobre. Mokry asfalt lśnił od wściekle kolorowego światła neonów. Gdzieś daleko grała głośno muzyka.

Jose milczał. Jego ponury nastrój wrócił jak bumerang z gwarancją. Sashi poczuł przypływ natchnienia i trajkotał przez cały czas. Zawsze czuje w sobie energię wtedy, gdy inni mają ochotę po prostu położyć się w jakiejś przytulnej kałuży i usnąć.

Jose ignorował go, więc Sashi zdecydował się przyczepić do mnie.

– Ej, słuchaj, Jihad…

– Pieprz się, dobra? – zirytowałem się. Gnojek dobrze wiedział, że nienawidzę tej ksywy. Wszyscy dobrze o tym wiedzieli. Dlatego stała się tak popularna.

Wzięła się z pewnej idiotycznej historii z wirusem nazwanym Jihad wpuszczonym do systemu uczelni. Działał świetnie i w ogóle był wypieszczony, jak nie wiem co. Nie pomyślałem tylko o tym, że kompilator wsadzi dane użytkownika do programu. Jeden głupi błąd i koniec. Nie starałem się dostać z powrotem do szkoły. Powrót do tej był niemożliwy, do innej mi się nie chciało.

– Ale nie, słuchaj, koleś, to ważne… – Sashi najwyraźniej postanowił mi obrzydzić resztę nocy do szczętu. Zaczął nawijać o jakichś bzdurach. Nie słuchałem go. Skoncentrowałem się na odgłosie naszych kroków.

Usłyszałem warkot silników zanim jeszcze zobaczyliśmy światła. Zszedłem trochę na bok, z przyzwyczajenia. To uratowało mi życie.

Reflektory ścigaczy oślepiły nas. Nasze cienie z tyłu zaczęły bardzo szybko przesuwać się, gdy cztery motory zbliżały się z dużą prędkością. Zabrzęczały ogniwa łańcucha.

Przejechały obok nas. I nagle Jose nie było już po mojej lewej stronie. Motocykle odjeżdżały.

– Hej, co jest? – powiedział Sashi – Widziałeś te ścigacze? Jose! Kurwa, koleś! Stary! Jose! – jego głos przeszedł w głośny krzyk.

Zrobiłem jeszcze krok ze wzrokiem wciąż wbitym w ziemię, otarłem policzek z wilgoci. Dopiero wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak.

Nie wiem, czy to był widok czerwieni na rękawie kurtki, czy wibrujący wrzask Sashiego.

Odwróciłem się. Jose leżał na ulicy, kawałek dalej.

Sashi biegał w kółko i krzyczał. Gdzieś w oknach zapalały się światła. A ja stałem i patrzyłem na Jose, leżącego tam, na strzępy jego kurtki, na dwa żebra wystające spod materiału pod dziwnym kątem.

Mokry asfalt lśnił błękitnym światłem sklepowego neonu. Wokół leżącego Jose rozszerzała się powoli ciemnoczerwona plama. Patrzyłem na to stojąc bez ruchu. To było takie nierzeczywiste, ta czerwień na ulicy.

„Dziwne”, pomyślałem. „Przecież ten kolor zupełnie nie pasuje do błękitu”.

Potem spojrzałem jeszcze raz na całą scenę i dotarło do mnie to, co się stało. Nie pamiętałem, co działo się potem.

 

 

1.2 Później.

 

Gdy się obudziłem, rzeczywistość już siedziała mi na piersi i dusiła tymi swoimi kościstymi łapami. Inni po przebudzeniu leżą pięć minut w stanie błogiego idiotyzmu, nie wiedząc kim są. Dlaczego mnie się to nie zdarza?

Wstałem ociężale.

W drzwiach do sypialni pojawiło się moje małe, rude „dzień dobry”. Angela wyglądała na przestraszoną. Szare oczy były pełne pytań i niepokojów, niewielkie usta wygięte w podkówkę. Potargane włosy, których barwy pozazdrościć mógłby każdy lis, opadały na ciemnozieloną bluzę. Kończyły się gdzieś w momencie, w którym zaczynała się krótka spódniczka.

– Co się stało? – wymamrotałem głupio. Niektórzy ludzie nie uważają, że uruchomienie myślenia jest niezbędne do funkcjonowania rano. Tutaj nie jestem wyjątkiem.

– „Co się stało?” – zdziwiła się. Po pięciu latach mieszkania razem powinna się była przyzwyczaić do moich elokwentnych odzywek – Wczoraj była tu policja. Przywieźli cię. Twoja kurtka jest cała…

Nie dokończyła. Podbiegła i przytuliła się do mnie. Usiadłem na łóżku nie wypuszczając jej z objęć. To właśnie cały mój aniołek. Gdy trzeba jest tak uparta i praktyczna, że potrafiłaby zarządzać trzema kopalniami pełnymi strajkujących górników. Ale potem, gdy już wszystko odchodzi nagle zaczyna jej się trząść bródka, oczy zamieniają się w fontanny i potrzebuje kogoś kto ją mocno przytuli. Dobrze jest czasami czuć się potrzebnym.

 

Usiedliśmy w kuchni. Kuchnia to miejsce tych wszystkich poważnych rozmów w stylu „kochanie, chyba jestem w ciąży”. Jest tam to wszystko, co trzeba. Wygodne krzesła i stół, cukierki w słoiku, które można pogryzać w trakcie omawiania życiowych katastrof i talerze do rzucania w ekstremalnych przypadkach.

Siedziałem, drąc powoli papierowe pudełko po jakiejś przyprawie. Zajęło mi kilka dobrych lat, zanim byłem gotowy wydać z siebie dźwięk. Angela czekała.

– Jose nie żyje.

To dziwne, jak trudno było wypowiedzieć słowa, które tyle razy wcześniej wypowiadane były w grach, filmach, info-bookach i wszędzie dookoła.

Zrobiłem kolejny postój, żeby poradzić sobie z uczuciami, które urządzały sobie skoki na bungie. W jednej chwili byłem zupełnie apatyczny i zrezygnowany, w drugiej gardło ściskało mi się z panicznego strachu.

Stworzyłem sobie kotwicę z ciemnej szarości oczu i miedzianych loków naprzeciwko mnie. Angela miała lekko rozpięty polar, na tyle, by można było stwierdzić, że nie ma nic między nim, a jej krągłymi kształtami. Zerkałem tam co jakiś czas. No dobrze, może trochę częściej. Ale, cholera, czego ode mnie wymagacie? Jestem tylko facetem.

Dzięki zakotwiczeniu uwagi w jakimś konkretnym miejscu uspokoiłem się na tyle, by zacząć mówić. Nieskładnie.

Opowiedziałem jej o powrocie do domu, o złym humorze Jose, nawet o neonach, choć nie mam pojęcia po co. Opowiedziałem o ludziach na motorach i o tym, jak jeden z nich przejechał blisko, uderzając łańcuchem. Przy takiej prędkości stal wbiła się w żebra Jose jak w miskę pełną chrupek. Nie pamiętam, czy takiego porównania użyłem, ale dźwięk, który usłyszałem i z którego zdałem sobie sprawę dopiero tamtego ranka z czymś takim właśnie mi się skojarzył.

Angela słuchała cierpliwie, choć przecież wszystko to już wiedziała. Dokładnie wypytała policjanta, który przywiózł mnie do domu ze wstępnego przesłuchania. Zgarnęli nas prosto z ulicy, wyłowili spośród niewielkiej grupki ludzi bezsensownie kręcących się nad ciałem Jose. Nie pamiętałem nic z tego, obrazy zaczęły wracać dopiero teraz, gdy Angela powtarzała mi to, co powiedział jej policjant.

Skończyliśmy rozmawiać i nagle zapadła cisza. Niezręczna cisza. To chyba najlepiej wskazywało, że właśnie stało się coś bardzo, bardzo złego. My, Angela i ja, prawie nie znamy pojęcia niezręcznej ciszy. Czasem milczymy do siebie, bo czemu nie, bo tak jest dobrze i to potrzebne. Ale nigdy w ten sposób.

Jednak teraz opowieść była skończona i żadne komentarze nie były potrzebne. A to, co się stało było zbyt ciężkie, by móc wypełnić powietrze zwykłym bzdurnym gadaniem.

W końcu jednak to się stało, jak zawsze się dzieje.

– Zrobię ci śniadanie – powiedziała Angela – Chyba, że chcesz się położyć.

– Nie, dlaczego? – pokręciłem niemrawo głową – Przecież dopiero co wstałem.

Spojrzała na mnie ze smutnym, współczującym wyrazem twarzy.

– Przyjechałeś dopiero pół godziny temu. Spałeś jakieś dwadzieścia pięć minut.

Uniosłem lekko brwi. Nie miałem pojęcia. Nie czułem się w ogóle zmęczony.

Zjadłem śniadanie, a potem snując się po mieszkaniu czekałem na policyjny łazik, który miał zabrać mnie na drugą część przesłuchania.

Gdy się w końcu zjawił w środku był już Sashi. Wyglądał strasznie. Przestraszyłem się go bardziej niż lustra w swojej łazience.

Usiadłem obok niego i nie odezwałem się. On też nie. Coś mi mówiło, że ta noc na zawsze już pozostanie gdzieś między nami, krępując to wszystko, co nie byłoby ponurym milczeniem.

A potem, na przesłuchaniu, gdy znów powtarzałem wszystkie te nieistotne szczegóły i mruczałem swoje „nie wiem” na temat tych szczegółów, które mogłyby coś dać, właśnie wtedy naprawdę poczułem, że to, co się stało jest prawdziwe.

Przestałem mówić, zacząłem się trząść, a zirytowani policjanci pokrzyczeli na mnie, po czym odwieźli do domu.

Prosto w ciepłe zapomnienie w miękkim uścisku i czerwonych lokach.

 

 

1.3 Nie poszedłem na pogrzeb. I nie obchodzi mnie co pomyślicie.

 

Nie poszedłem na pogrzeb. Po prostu nie mogłem.

Wstałem tego dnia wcześniej. Słońce wychylało się właśnie nieśmiało pomiędzy widocznymi przez okno szklanymi wieżowcami. Pomarańczowe refleksy na szybach mogły wywołać ekstazę u impresjonisty. Na nieszczęście tego, kto tak namęczył się nad tym widokiem nie byłem impresjonistą. Nie byłem też w nastroju, aby dostrzegać jakiekolwiek pozytywne strony życia.

Usiadłem przy komputerze, w podkoszulce i szortach. Wokół mnie zrobiło się ciemno, jak zawsze, gdy włączał się vision-surround. Pojawiły się kształty ikonek i małych planszy. Jedne bliżej, wyraźniejsze, inne lekko zamglone. Od niektórych z nich odchodziły cienkie linie ścieżek łączących je automatycznie z innymi programami. Potem wszystko to przybrało ciemnoniebieską barwę, znak, że włączył się program strzegący dostępu do mojej maszyny.

Na nadgarstkach miałem już przyczepione bransoletki klawiatury. Delikatne promienie świetlne padające z nich na moje kolana tworzyły wzór najbardziej potrzebnych mi klawiszy.

Zazwyczaj jedną z pierwszych rzeczy, jakie robię po uruchomieniu komputera jest sprawdzenie warunków, w jakich aktualnie pracuje. Gdy jako przekaźniki danych ma się cząsteczki chemiczne i rurki nanowęglowe, a procesor opiera się na organicznej strukturze DNA trzeba monitorować wszystko – temperaturę, wilgotność powietrza, a przy niektórych z bio-urządzeń nawet poziom hałasu. Teoretycznie robią to wszystko programy, ale ustawienia manualne zawsze pozwalają wyciągnąć z tych małych, zabieganych cząsteczek jeszcze trochę więcej.

Tym razem nie interesowało mnie to. Wpisałem kilka haseł, które chciałem sprawdzić w sieci i odepchnąłem ekranik z tekstem od siebie.

Całe przedpołudnie spędziłem przypominając sobie wszystko, co było do przypomnienia. Maile od Jose. Kilka algorytmów, nad którymi pracowaliśmy, strony i kubiki internetowe, które oglądaliśmy. Szukałem kilku wspólnych znajomych. Znalazłem dwóch. Ich też nie było na odbywającym się właśnie pogrzebie. Razem odprawiliśmy wszystkie internetowe rytuały, jakie należą się komuś, kto odszedł. Zamknęliśmy kilka jego projektów. Zablokowaliśmy ścieżki do jego maszyny. Posłaliśmy w różne strony kilka wiadomości, a pisząc wyżywaliśmy się na życiu, świecie i rzeczywistości ile tylko wlazło. Należało im się.

Potem zabraliśmy się za narzędzia do budowania w sieci i w krótkim czasie stworzyliśmy pajęczynkę – zbiór kilku miejsc w necie – którą oddaliśmy pod pieczę powołanego właśnie do życia bota.

Bot dostał od każdego z nas spory pakiet danych do analizy. Materiały dotyczące Jose. Jego maile. Jego wpisy w różnych miejscach w sieci. Jego muzyka. Na tej podstawie bot będzie sobie teraz żył i działał w sieci. Skomentuje jakiś artykuł. Wstawi znalezione gdzieś śmieszne zdjęcie. Zastanowi się, gdzie jechać na weekend.

I to będzie trochę tak, jak gdyby Jose nadal tu był.

Gdy bot zaczął już swój pierwszy dzień życia kumple rozpłynęli się gdzieś w sieci. Zrobiłem jeszcze jedną rzecz. Wszedłem do sieci kościoła, t-netu, i otworzyłem stronę z nekrologami. Był. Nekrolog numer dwieście siedemdziesiąt jeden. Jose.

Pogrzeb Jose był skończony.

Angela wróciła o trzeciej. Zastała mnie wciąż siedzącego na krześle, wpatrzonego w okno. Zmartwiła się. Ja też, bo dopiero wtedy poczułem, jak bardzo boli mnie tyłek.

 

 

2.1 Cholerne artykuły z cholernej sieci.

 

– Roberto – Angela wieczorem usiadła do komputera. Niedługo potem wychyliła głowę z pokoju – Wyszukiwarka wypluła jakieś artykuły w info-bookach i regularnych wiadomościach. To twoje?

– Przejrzę później – skinąłem głową, zajęty rozrysowywaniem na blacie stołu skomplikowanego celtyckiego wzoru. Miałem jeszcze trzy linie do zamknięcia i właśnie zastanawiałem się w jaki sposób najlepiej to zrobić. Przejechałem palcem, na który miałem nałożony mały naparstek-gumkę po jednym fragmencie i zmazałem go. Przeciągnąłem się i przyjrzałem się temu, co nabazgrałem. Graficzne przedstawienia algorytmów oparte były najczęściej na celtyckich lub arabskich wzorach. Idealny algorytm złożony byłby z jednej tylko linii, ale te bardziej skomplikowane wymagały już ich kilka lub kilkanaście. Mój miał sześć. Nadal pozostały mi do rozrysowania trzy. Linia adresowania, linia zmiennych tekstowych, co akurat nie było aż tak istotne, i linia wejścia/wyjścia.

Z pokoju znowu dobiegł głos Angeli.

– Robi, chodź tu. To artykuły o Jose. O, Boże, byli też inni.

Zerwałem się od stołu z gracją rusałki, przewracając krzesło i omal nie wpadając na szafkę obok. Wszedłem do ciemnoniebieskiej holograficznej bańki w centrum której siedziała Angela. Ustąpiła mi miejsca, a potem rozsiadła mi się wygodnie na kolanach, kręcąc kuperkiem. Bransoletki wyświetlały klawisze na jej nogach. Często tak zaczynaliśmy nocną zabawę. Ustawiałem klawiaturę na różnych częściach ciała mojego aniołka i pisałem jej słodkości.

Myśli o tym jednak rozpierzchły się gdy Angela przesunęła mi przed oczy tabelę z wynikami mojego porannego wyszukiwania. Sprytna maszynka znalazła mi w sieci kilka wzmianek o ataku na Jose. Zacząłem czytać i zdrętwiałem. On nie był jedyny. Tamtej nocy w ten sam sposób zabito pięć innych osób. Jose był przedostatni. Czytałem dalej. W dwóch artykułach pojawiła się liczba siedmiu ofiar. Czułem jak Angela sztywnieje, gdy razem ze mną przebiegała wzrokiem linijki tekstu. Objąłem moją wiewiórkę, wiedząc, że odczuwa teraz taką samą zgrozę jak ja.

Oprócz opisu sposobu działania ludzi na motorach nie znalazłem w tekstach więcej informacji. Inne serwisy informacyjne wykazały się podobnym profesjonalizmem, jedynie w dwóch była wzmianka o ilości napastników. Pięciu.

Pięciu? Wysłałem swoją pamięć na małą przebieżkę. Widziałem tylko cztery motory. Podzieliłem się moim spostrzeżeniem z Angelą.

– Trudno policzyć szybko jadące motory w środku nocy – Powiedziała. Tak, zwłaszcza, gdy jadą prosto na ciebie, a ktoś na nich macha żelaznymi łańcuchami – Zresztą może jeden z nich się odłączył. Czy to ma jakieś znaczenie?

Wzruszyłem ramionami. Nie miało.

Przeczesałem palcami gęste włosy Angeli. Zamruczała tak rozkosznie, że każdy dwumiesięczny kotek mógłby schować się pod szafę ze wstydu.

– Wyłącz te wiadomości – powiedziałem cicho – Chcę ci powiedzieć, że…

Zawiesiłem głos i muskając jej nogi wklepałem kilka słów. Na ekraniku przed nią pojawił się komunikat: „Blghef ßeregh mjligh jql_ąj”. Przeczytała, robiąc przy tym zaskoczoną minę.

– Co?

Oderwałem wzrok od miedzianych loków i spojrzałem na ekran.

– O, cholera! Zapomniałem. Przestaw klawiaturę na moją konfigurację klawiszy.

Zaczęła się tak śmiać, że nawet gdy już to zrobiła i tak nie mogłem trafić w literki, bo cała się trzęsła. Jakoś nam nie szło to pisanie, więc po prostu pominęliśmy ten etap.

 

 

2.2 My albo nikt.

 

Następnego dnia, o wiele za wcześnie jak na mój gust, do drzwi zadzwonił Sashi. Powitałem go wiązanką przekleństw, aż dziw, że kwiaty w korytarzu nie powiędły. Sashi odwzajemnił mi się, jak na dobrego kumpla przystało i wlazł do środka, pomimo moich heroicznych wysiłków, by odwieść go od tego.

Poszliśmy do kuchni, gdzie wziąłem się za robienie sobie kanapki na śniadanie. Sashi rozsiadł się przy blacie. Przez dłuższą chwilę żaden z nas nic nie mówił. Cień tamtej nocy wciąż był mocno wyczuwalny.

– Trochę rzeczy się pokomplikowało, koleś – powiedział wreszcie Sashi. Brzmiał bardzo markotnie. Przyjrzałem mu się. Rzeczywiście, nie wyglądał najlepiej. Fryzura, koszula, której materiał zmieniał kolory jak zestresowany kameleon, szkła kontaktowe; niby wszystko było na miejscu. Coś jednak nie było tak, jak powinno. Zacząłem sobie smarować kromkę chleba.

– No co tam? – zapytałem, a gdy nie odpowiadał dodałem – Czekasz aż zwołam konferencję prasową, czy co?

– Kasują śledztwo w sprawie Jose.

– Jak to kasują? Kto?

– Policja. Umarzają. Nie będą się nim zajmować.

Przez chwilę nie robiłem nic, z oddychaniem włącznie. Potem, bardzo ostrożnie spytałem:

– Dlaczego?

– Grzebali w jego komputerze – zaczął wyjaśniać Sashi. Słuchałem uważnie nie przerywając mu – Wiesz, koleś, żeby znaleźć motyw zabójstwa. Znaleźli algorytmy, które Jose miał u siebie. Sztuczne inteligencje, koleś.

Zakląłem. Nie pomyślałem o tym. Taki ze mnie pieprzony geniusz. Powinienem jechać do mieszkania Jose zaraz następnego dnia po… po tym co się stało. Zabrać wszystkie nośniki, na których mogłoby się znaleźć coś nielegalnie zdobytego. Choć potrzebowałbym wtedy ciężarówki. Ale ja po prostu nie pomyślałem. Za bardzo byłem zajęty sypaniem sobie popiołu na głowę i lamentowaniem. Teraz wściekłem się na siebie i Sashi chyba to zauważył, bo zamilkł.

Usiadłem, odsunąłem od siebie talerz z kanapką. Jakoś przestałem być głodny.

– Rodzina Jose może mieć kłopoty przez te algorytmy – mruknąłem – Kurwa. Kłopoty przez duże K. Duże Ł i dużą całą resztę. Jego siostra, jego dziewczyna. Wszyscy. Te firmy nie popuszczą.

– Dlatego odwołali to śledztwo, koleś. Kumpel mojego starszego zadzwonił do niego wczoraj i powiedział o całej sprawie. Bo wiesz, ja jako znajomy Jose mógłbym być w to zamieszany.

– I to był powód do odwołania śledztwa? – spytałem z powątpiewaniem. Od kiedy to policja tak bardzo dba o nieskazitelną czystość nazwiska Sashiego?

– Powiedziałem w domu, że większość z tych rzeczy to moja robota. Że razem pracowaliśmy nad tym, ja i Jose.

Parsknąłem śmiechem. Sashi zmarszczył brwi i starał się wyglądać na urażonego. Posłałem mu kpiące spojrzenie. Niech się chłopak nie wygłupia, w porównaniu do Jose on był informatykiem wielkości łebka od szpilki. Sashi dał sobie spokój z dąsami i wyjaśnił.

– Wiesz, koleś, dzięki temu uprosiłem starego o wykorzystanie kontaktów i umorzenie śledztwa. Nie było to łatwe, ale się udało. Myślę, że ojciec był tak naprawdę dumny z tego, że coś potrafię.

No, no. Gdy trzeba Sashi wykazuje się sprytem godnym speca od mafijnego public relations.

– Jose jest teraz oficjalnie tylko ofiarą wypadku samochodowego. Nic podejrzanego. Zresztą i tak w tej chwili większość policjantów zajmuje się jakąś dużą aferą w jednej z korporacji. Ale Jose, koleś, ma spokój.

Pokiwałem głową. Jose ma już spokój, to prawda.

Ale wtedy do głowy przyszła mi jedna myśl, która od początku rozmowy z Sashim biegała sobie gdzieś w zakamarkach mojego mózgu i szukała szarej komórki, żeby się w niej umościć. Czy Jose rzeczywiście chciałby mieć już spokój? Zostajecie wprasowani w ulicę przez jakiegoś czuba, całe wasze życie, plany, wszystko idzie na śmietnik i nikt nawet nie próbuje się dowiedzieć dlaczego? Gdybyśmy tak to zostawili, gdybyśmy zrezygnowali, to Jose naprawdę by umarł. Jesteś, stary, trupem. Twoje sprawy nie mają już znaczenia.

Spojrzałem na Sashiego, który przykleił się do mojej kanapki i w jakiś sposób odgadłem, że myślał o tym samym.

– Koleś. Musimy wziąć się za to sami.

Kiwnąłem głową nic nie mówiąc.

– Nie mamy tego, co miała policja. Żeby to zdobyć trzeba będzie włamać się do ich kartotek i baz danych. Wydaje mi się, że bez kilku programów będzie to trudne – powiedział Sashi. Spojrzałem na niego, jak na głupiego. Minę miał śmiertelnie poważną. Boże, on naprawdę nie żartował.

To właśnie cały Sashi. W jednej chwili człowiek uważa go za geniusza, a w następnej zastanawia się czy nie założył tych swoich szkieł kontaktowych lustrzaną stroną do wewnątrz.

– Sashi, to jest policja. Mają najlepszych ludzi, jakich tylko można w legalny sposób zatrudnić. I pewnie też kilku na boku, tak na wszelki wypadek. To nie jest jakiś kiczowaty film, w którym pierwszy lepszy amator sieci włamuje się do ich kartotek.

– No właśnie mówię, koleś. Dlatego zastanawiałem się czy nie trzeba by zacząć od innej strony.

Zastanawiałeś się, Sashi? Fascynujące! Opowiedz mi o tym, proszę.

– Pozbieramy fakty, Sashi. Poukładamy je w ładne puzzle. Odwiedzimy ludzi tu i tam. Ale nie teraz. To wymaga przygotowań. Jest za wcześnie, a ja wciąż jestem głodny.

Sashi poszedł niedługo potem, zjadłszy połowę naszych zapasów. Zostałem sam. Usiadłem przy stole i wziąłem marker. Wcisnąłem mały przełącznik z boku blatu. Algorytm, który rozrysowywałem tam poprzedniego wieczoru zniknął, stół był gotowy do przyjęcia kolejnej porcji bazgrołów.

Napisałem na górze drukowanymi literami: JOSE.

Podsunąłem sobie krzesło i usiadłem. Wpatrzyłem się w te litery z markerem zawieszonym nad blatem stołu. Jose. Dlaczego Jose?

Pół godziny później wstałem. Na blacie napisanych było kilka wyrazów. Nie potrafiłem podejść analitycznie do tego, co się stało. Przykro mi, drogi Watsonie, to był mój przyjaciel. Żadnych genialnych myśli. Tylko gniew i smutek.

Rzuciłem marker na stół i poszedłem do komputera. Już uruchomiłem system, już miałem zamiar oddać się rozkoszom ciężkiej, uczciwej pracy, gdy w ciemnościach mojego umysłu zapaliła się jakaś żaróweczka.

Wybiegłem z domu zapominając wyłączyć komputer, jakbym miał nadzieję, że pędząc po schodach na złamanie karku złapię jakieś jeszcze genialne myśli. Na dole niemal stratowałem Angelę.

– Co? Już z pracy? – wrzasnąłem na powitanie.

– Tak. Dzisiaj nie miałam… Dokąd idziesz? Co się stało?

– Motory, kochanie! Motory! – cmoknąłem ją w nos i ruszyłem dalej. Została przed wejściem do bloku, zupełnie skołowana – Idę do Marka – krzyknąłem jeszcze – Kup jakąś wędlinę, bo Sashi całą zeżarł.

 

Marek był reporterem. Wolnym strzelcem. Znał wszystkich. Wiedział wszystko. I nie bał się o tym pisać. Dlatego, gdy pojawiało się coś niezwykłego, każdy biegł z płaczem do niego. Łącznie ze mną.

Otworzyła mi Fasolka. Wysoka, długowłosa, o małym, dziecięcym nosku. Miała na sobie luźną podkoszulkę i bardzo krótkie spodenki. Nie musiała mi tego robić, naprawdę.

 – Cześć, Fasolka… yyy… tego… – zacząłem się jąkać, błądząc wzrokiem gdzieś dużo poniżej poziomu jej oczu.

 – Wchodź, wchodź. Marek wyszedł do sklepu. Zaraz będzie.

 – Kto to? – dobiegł z kuchni matowy kobiecy głos.

 – To tylko Roberto – odpowiedziała Fasolka gestem wskazując mi, abym wszedł do pokoju Marka.

 No tak. To tylko ja. Zajrzałem do kuchni, w której stała Justyna.

 – Hej, Just – rzuciłem. Podniosła wzrok znad jakiejś zieleniny, którą masakrowała przy pomocy noża kuchennego i uśmiechnęła się lekko. Musiałem siłą odkleić wzrok od tych jej kocich oczu, lekko skośnych, akurat na tyle, żeby nadać jej urodzie egzotyczny posmak.

Zostałem odstawiony do pokoju Marka. Łaziłem tam w tę i z powrotem układając sobie w głowie wszystkie pytania wymagające odpowiedzi i fakty. Na jednej ze ścian wisiały korkowe tablice, chyba z dziesięć. Były na nich przyczepione zdjęcia jakichś starych kielichów, wycinki z gazet, odręczne notatki, nawet jakaś mapa. W ten sposób pracował Marek, w ten sposób demaskował oszustwa i tropił szajki, o których potem pisał. Półka pod oknem zapełniona była porozrzucanymi drobiazgami, pamiątkami z wyjazdów na wszystkie kontynenty. Na przeciwnej ścianie stała biblioteczka na książki, które się z niej dosłownie wysypywały, jak gdyby właśnie trwała ich paniczna, niezorganizowana ucieczka.

Marek przyszedł wreszcie oznajmiając głośno całemu światu, że nie kupił brukselek.

– To trzeba było przejść się przecznicę dalej i poszukać – doleciało z kuchni – Do kalafiora po chińsku potrzebne są brukselki.

– Nie mam czasu – odparował Marek – Zamiast nich kupiłem puszkę ogórków kiszonych.

– Ogórki? – wrzasnęła Just – A co ja mam zrobić z ogórkami? Ugotować je? Debil!

Wychyliłem się z pokoju. Marek, opalony prawie na brąz, z jasnymi włosami do połowy pleców zaplecionymi w warkocz stał do mnie tyłem i widać było, że zaraz zacznie kłócić się z Just. Pociągnąłem go za rękaw.

– Chodź tu, zanim rzuci w ciebie tym nożem.

Just nadal pomstowała, zachęcana z drugiego pokoju przez Fasolkę. Marek nie miał specjalnie nieszczęśliwej miny, chyba był przyzwyczajony. Poprawił okulary i wyłączył listę zakupów, która wyświetlała mu się w rogu prawego szkła.

– Jak dla mnie ogórki są wystarczająco zielone, żeby mogły udawać brukselki – powiedział wzruszywszy ramionami. Przyjrzałem mu się.

– Dawno cię nie widziałem. Gdzie się tak opaliłeś na tym Uralu?

– Nie Ural, tylko Urla. Byłem w Urla. To miejscowość w Turcji. Nad Zatoką Smyrneńską.

– A… – tak jest, elokwencja to moje drugie imię.

– I naprawdę starałem się tam nie opalić. Ale nie było takiej opcji. A co u ciebie?

Zmarkotniałem nagle. Klapnąłem na krzesło, a potem zacząłem opowiadać.

Marek nie przerywał, a ja gapiłem się w jakąś kartkę leżącą na podłodze pod moimi nogami i mówiłem. Starałem się przywołać z pamięci jak najwięcej szczegółów, choć czasami się zacinałem.

Gdy skończyłem zobaczyłem, że w wejściu stoi Just trzymająca w ręku szmatkę i puszkę ogórków. Za nią widziałem opartą o ścianę Fasolkę. Miny miały bardzo nieciekawe. Starałem się do nich uśmiechnąć, ale zgubiłem gdzieś w tej chwili instrukcję obsługi odpowiednich mięśni twarzy.

Marek wstał bez słowa i podszedł do jednej z korkowych tablic. Zaczął zdejmować to, co było na niej przyczepione. Dziewczyny cicho wycofały się do kuchni.

Zanim zdążyłem zorientować się, że chyba powinienem poczuć się trochę głupio, Marek zadał kilka pytań o szczegóły i zaczął robić notatki. Przyczepił je następnie do tablic w różnych miejscach.

– Jakieś jeszcze pomysły? Zastanawiałeś się nad tym? – zapytał.

– Zacząłem od szukania informacji, która może być zmyłką. Ale nie mam nic pewnego – powiedziałem. Hakerskie podejście do rozwiązywania zagadek: załóżcie, że połowa informacji, które są dostępne jest nieprawdziwa i umieszczona tam dla zmyłki, a druga połowa to tylko przykrywka dla pułapki ustawionej w zupełnie innym miejscu – Myślę, że użycie motorów daje nam sporą przewagę.

Motory nie były popularnym środkiem transportu. Już sporo czasu temu zastąpiły je zwrotniejsze i bezpieczniejsze pojazdy nazywane „kapsułkami”. Motor to w tej chwili unikat. Dlatego o wiele łatwiej go wyśledzić niż jakikolwiek inny pojazd.

Ktokolwiek to zrobił wybrał motor, bo to jedyny odkryty pojazd, z którego można kogoś zaatakować przejeżdżając obok. Błąd. Dostaliśmy do ręki początek nitki, za którą pociągniemy i poprujemy komuś portki.

Siedzieliśmy z Markiem zastanawiając się nad tym, co warto sprawdzić. On wziął na siebie okoliczne gangi motocyklowe i inne ofiary tamtej nocy, ja wszystko, co wiązać się mogło z algorytmami, nad którymi pracował Jose. Ustaliliśmy też, że Sashi dostarczy każdą podejrzaną informację związaną z imprezą, na której wtedy byliśmy.

– Dzięki, Marku. Naprawdę wielkie dzięki – powiedziałem wreszcie po dwóch godzinach siedzenia u niego. Wstałem i pozwoliłem moim zesztywniałym kościom odegrać małą symfonię.

– Za co ty mi dziękujesz, Roberto? – zapytał.

– Jeszcze jedno pytanie – rzuciłem. Spojrzał na mnie wyczekująco – Napiszesz o tym?

Nie odpowiedział od razu.

– Nie wiem. To jest… coś innego. Jeśli będziesz chciał, to napiszę. Jeśli nie to nie.

Kiwnąłem głową.

– Zobaczymy co znajdziemy. Myślę, że jesteśmy to winni Jose.

– Skoro tak uważasz.

Ruszyłem do wyjścia. W korytarzu zjawiła się Fasolka. Bez słowa podeszła i uściskała mnie. Zaraz po niej to samo zrobiła Just. W innych okolicznościach byłbym wniebowzięty i chyba zapisał ten dzień złotym atramentem w swoim pamiętniczku. Ale teraz zrobiło mi się po prostu bardzo smutno.

 

 

3.1 Sześć.

 

Głośny koci wrzask, bo miauczeniem tego nazwać nie można przy tej ilości decybeli, sprawił, że moje spodnie zyskały gustowny deseń z kawy. Wiadomość. Wściekły ruszyłem do komputerowej bańki i usiadłem na krześle. W kąciku przy podłodze wyniki moich ostatnich prac nad algorytmami grzecznie podróżowały przez sieć do pracodawcy. Obok kręcił się w kółko mały kot noszący w pyszczku list. Nie cierpię tych animacji, które są tak przesłodzone, że prawie kleją się do podłogi. Rezerwując odpowiednią ilość zasobów dla programu przesyłającego pliki otworzyłem ekran z opcjami. Tak jak myślałem, dźwięk powiadomienia o nadchodzącej wiadomości znowu samoistnie zmienił się na tego durnego kota. Musi być jakieś uszkodzenie w obszarze pamięci, do którego ładowane są ustawienia multimedialne, bo system uparcie przełącza na dafaultowy zestaw dźwięków. Zapisałem elektroniczną notkę, żeby to sprawdzić po czym pchnąłem ją gdzieś w okolice podłogi.

Chwilę pomajstrowałem przy opcjach i ustawiłem wszystko tak, jak lubię. Ciekawe jak długo wytrzyma? Sprawdziłem jeszcze stan wysyłania plików i już miałem wstać, gdy przypomniało mi się skąd właściwie ten cały cyrk. Dostałem wiadomość.

Mail od Marka. Poczułem jak krew pospiesznie emigruje z okolic mojej twarzy. Wykonałem gest otwarcia lekko drżącymi rękoma. Wewnątrz było tylko kilka linijek tekstu, pisane typowymi dla Marka skrótami:

seria zabójstw. nie gangi.

ofiar 6. jeden pracownik korporacji.

 możliwe że fałszywy trop korpy nie przepuściliby tego.

mrk

Odchyliłem się w fotelu. Ekran z wiadomością wisiał przede mną.

Cholera. Wiele sobie obiecywałem po Marku. Ale chyba nie znalazł nic, co byłoby przydatne. Od niechcenia zaznaczałem i odznaczałem fragmenty tekstu jeżdżąc po nich palcem.

„Fałszywy trop”. Diabli wezmą te maile Marka, pisane, jakby musiał płacić za każdy wstukany znak. Może właśnie fałszywy trop jest prawdziwy? Ktoś próbuje w jakiś sposób powiązać korporację z tą sprawą. Ale którą? I dlaczego?

Poszedłem po kawę i usadowiłem się wygodniej na krześle. Wysłałem w sieć adres strony z nekrologami i prawie natychmiast miałem przed oczyma oszczędne, gustowne, czarno-szare menu. Wpisałem datę w wyszukiwarce i stuknąłem palcem w pole „Wypadek/Śmierć tragiczna”. Wyświetliło mi się osiem pól wypełnionych tekstem. Dwa wyłączyłem, bo zdecydowanie nie były to ofiary tych wypadków.

Zostało mi sześć… Wziąłem łyk kawy i przeczytałem nazwiska. Żadnych wzmianek o pracy w jakiejkolwiek korporacji. Zacząłem przeglądać wszystkie opcje dostępne w nekrologach mając nadzieję na znalezienie czegoś. Była księga kondolencji, zdjęcia i filmy jeśli rodzina chciała takowe udostępnić, daty i miejsca pogrzebów. W pewnym momencie w oczy rzuciło mi się coś dziwnego. Bartłomiej Andrzej Shefski miał nekrolog numer dwieście siedemdziesiąt jeden. Dobrze pamiętałem, że to był numer Jose. Szybko wyciągnąłem jego okienko zza innych. Miało numer dwieście siedemdziesiąt. Przeciągnąłem się i poskrobałem po głowie. Moja pamięć już zaczyna się pakować i planować jakąś przeprowadzkę? Byłem pewien cyferek Jose, a w t-necie te numery przydzielane są odgórnie. Nie da się ich zmienić, gdy już raz zostaną nadane. Chyba, że…

Otworzyłem okno z archiwum kilkuset ostatnich operacji i zacząłem szukać adresów artykułów, które znalazłem w sieci w dniu pogrzebu Jose. Okienka pojawiły się jedno za drugim. Szybko przejrzałem teksty i mruknąłem, niemal zawiedziony. Wszędzie była wzmianka o sześciu ofiarach. Czyli rachunki się zgadzały.

W takim razie co było z tym numerem nekrologu? Nadal coś mi się bardzo nie zgadzało.

Odepchnąłem okienka od siebie i obróciłem się na krześle. Zanurkowałem w moim osobistym śmietniku, do którego trafiały wszystkie niepotrzebne już dane w nadziei, że znajdę jeszcze te teksty, które tamtego dnia ściągnąłem z sieci. Można to nazwać przeczuciem. Można mówić o moim niewątpliwym geniuszu. Ale prawda była taka, że po prostu nie wiedziałem co innego mogę zrobić.

Dokopałem się wreszcie do tekstów i zacząłem przeglądać je gorączkowo. W dwóch z nich pojawiała się wzmianka o siedmiu ofiarach. Otworzyłem te same strony raz jeszcze, tym razem nie ze swojego archiwum, a z sieci. Wszystkie siódemki były grzecznie zamienione na szóstki.

– Kurwa – skomentowałem głośno i elokwentnie – Kurwa. Kurwa – wstałem. Zrobiłem kilka kroków do kuchni i z powrotem. Usiadłem. Wstałem. Podszedłem do okna i oparłem czoło o szybę. Zmiany w gazetach? Cholera, zmiany w t-necie, sieci kościoła, jednej z najlepiej zabezpieczonych sieci w tym kraju? Chyba zorientowałem się, że sprawa mnie przerasta dopiero w chwili, gdy leżałem już wsmarowany w podłogę całym jej kilkutonowym ciężarem.

Doczłapałem się z powrotem do bańki i wybrałem numer Angeli. Jednak przerwałem połączenie zanim zdążyła odebrać. Nie musiałem jej przecież martwić w tej chwili. Mogłem poczekać z tą przyjemnością do czasu, gdy wróci z pracy.

 

Siedzieliśmy w trójkę przy stole. Angela, ja i Marek, którego ściągnęliśmy do nas niemal na sygnale. Atmosfera była wesoła niczym na targach trumien i akcesoriów pogrzebowych. Ja byłem przygnębiony, Angela przestraszona i zdenerwowana, a Marek zły, bo to ja wpadłem na jakiś trop, a nie on. Marek nie lubi być drugi.

– Kurwa – mruknąłem bez większego entuzjazmu.

– Cholera – zawtórowała mi Angela.

Prowadziliśmy tę fascynującą dyskusję już od dobrych pięciu minut, odkąd tylko skończyłem im opowiadać o niespodziankach, które znalazłem dziś w necie.

Marek siedział z nosem w podręcznym komputerze. Ekranik wielkości pięciu centymetrów oświetlał jego twarz, zmarszczone brwi i zaciśnięte usta.

– Na jutro będę miał adres człowieka, który pisał ten pieprzony artykuł do „Newsmana” – powiedział wreszcie zamykając swoje magiczne pudełeczko. „Newsman” to jeden z dwóch magazynów, które podały początkowo wiadomość o siedmiu zabitych.

– A ten drugi? – spytałem – „WLF”, czy jak to się tam…

– Nie ma sensu tam szukać. To tylko przedruki artykułów z innych gazet – wzruszył ramionami Marek.

– Ale może coś wiedzą – wtrąciła Angela – Przedrukowali przecież artykuł z siódemką.

– Przedrukowują to, no co dostaną pozwolenie. Prawdopodobnie ci od „Newsmana” podali po prostu najniższą cenę. Tak to działa.

Pełna przygnębienia cisza wróciła i tym razem jakimś cudem udało jej się być jeszcze bardziej namacalną niż przed chwilą.

– Cholera. Myślisz, że to coś da? Ten namiar na reportera? – zapytałem.

– Nie sądzę – Marek skrzyżował ręce na piersiach – Treść mógł zmienić ktokolwiek z redakcji. Albo spoza redakcji. Jemu w najlepszym wypadku mogli kazać siedzieć cicho. Ale wątpię, łatwiej jest przekonać go, że naprawdę się pomylił.

– A jeśli rzeczywiście naprawdę się pomylił? – spytała szybko Angela. Spojrzałem na nią. Przygryzała kosmyk włosów i marszczyła nos. Była naprawdę zaniepokojona. Szukała jakichkolwiek informacji, które powiedziałyby jej, że to wszystko nie jest aż tak poważne, jak wygląda.

Niestety, było.

– Nekrologi. Uciekł im jeden nieboszczyk. Numerki nie kłamią, kochanie.

Nic nie odpowiedziała, ale miałem wrażenie, jakby uszło z niej trochę powietrza.

– To też mnie zastanawia. Włamali się do t-netu, czy mają tam dojścia? – mruknął Marek patrząc w stronę szafki z naczyniami. Szafka nie zajęła stanowiska w tej sprawie. Musiałem to zrobić za nią.

– Powinniśmy zrobić to samo. I dowiedzieć się, co tam się stało.

– Co zrobić? Włamać się do t-netu? – zaśmiał się reporter.

– Jeśli będzie trzeba…

Marek i Angela spojrzeli na siebie. Wyszło im to idealnie, może ćwiczyli to kilka razy przed występem.

– Jemu już odpierdala – wyraził swoją opinię mój wspaniały kolega – Może jego też rąbnęli w głowę.

– Za dużo ostatnio myśli. Nie jest przyzwyczajony – odburknęła Angela.

– Nie słuchaj jej – odparowałem, bo wkurzyli mnie tymi swoimi dialogami – Wiewióry są po prostu złośliwe i tyle.

Angela wydęła usta w podkówkę i całą sobą dała znać, że się obraziła.

– Daj sobie luzu z tym włamaniem. Marzysz. To nierealne – powiedział Marek.

– Kto tu, kurwa, mówi od razu o włamaniu? – broniłem się – Rozejrzę się. Zobaczę co da się zrobić.

– Gówno zobaczysz. To jest t-net, nie rozumiesz?

– Pieprz się, co? Rozumiem wszystko, co jest do rozumienia. I sam zdecyduję, co mam robić.

Angela wstała i bez słowa wyszła z kuchni. Spojrzeliśmy po sobie z Markiem, orientując się, że trochę nas poniosło.

– Idę – burknął reporter wstając od stołu – Dam znać, jeśli coś wyjdzie z gościem z „Newsmana”

Zamknąłem za nim drzwi i wróciłem do pokoju. Angela siedziała na fotelu. Nogi podkuliła i objęła kolanami. Podszedłem od tyłu i schyliłem się, obejmując jej szyję.

– Daj mi spokój – wyrwała się.

– Co? Dlaczego? – nie zrozumiałem.

– Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że wiewióry bywają złośliwe – odwarknęła, szczerząc już ząbki do gryzenia.

– Kochanie, żartowałem tylko. Przecież wiesz…

– Och, doprawdy? – zrobiła przesadnie zdziwioną minę, a potem znowu zmarszczyła brwi. Złapała poduszkę z fotela i przycisnęła do piersi, jakby chciała się nią ochronić – Pozwolisz, że pójdę do sypialni, żeby móc spokojnie zaśmiewać się z twojego poczucia humoru.

Drzwi zasunęły się za nią i zapaliła się na nich dioda informująca o zamkniętym zamku.

Cholera. To nie w porządku. Przecież to nie ja zacząłem.

Co za parszywy dzień. Spojrzałem na zegarek. Za pięć dwunasta. Co jeszcze dziś może pójść nie tak?

Z kuchni dobiegł huk. Moja improwizowana piramida z naczyń runęła na podłogę.

 

 

3.2 Większe niż myśleliśmy. O wiele większe.

 

Most był wielki i kiczowato stylizowany na konstrukcję z czasów parowozów i sterowców. Miał w tym pomóc ryży kolor i nity pokrywające każdą wolną powierzchnię. Jak dla mnie wyglądało to po prostu na paskudną wysypkę.

Staliśmy, ja i Sashi, na małej platformie przy jednym z przęseł. Patrzyliśmy w dół, na dachy domów i widoczne trochę dalej ogromne gmachy kompleksu transportowego. Most był przerzucony pomiędzy dwoma czterdziestopiętrowymi olbrzymami i odkąd został ogólnie udostępniony stał się jednym z bardziej popularnych miejsc spotkań. Wszelkiego rodzaju. Właśnie to mnie męczyło.

– Sashi, kurwa, nie przeginajmy. Chodźmy stąd.

– Co? – nie zrozumiał Sashi – O co chodzi?

Pokląłem jeszcze trochę. Ale Sashiemu należało się wyjaśnienie.

– Ten most – gdy to mówiłem już szedłem w stronę wyjścia – Czuję się jak na jakimś cholernym filmie kryminalnym. Nie chcę tu rozmawiać. Łapiesz?

Ostatnio trochę się zmieniło. Wcześniej nie miałem nic przeciwko sprytnym detektywom, którzy łapali na ekranie mordercę, zaliczywszy wcześniej slalom po najgorszych spelunach miasta. Teraz nie mogłem oglądać już takich rzeczy. Odrzucało mnie. Bolało, po prostu. Dlatego wszystkie sceny, które kojarzyły mi się z takimi filmami, jak przekazywanie informacji podczas spotkania w ustronnym miejscu, na moście na przykład, widziałem na czerwono. I ani trochę nie obchodziło mnie, czy jest w tym jakaś logika.

Sashi, ku mojemu zdziwieniu, pokiwał tylko głową. Zrozumiał.

Ominęliśmy szereg wind i weszliśmy w szare, niepozornie wyglądające drzwi. Prowadziły na równie niekolorową klatkę schodową, która była teoretyczną drogą ewakuacji. Było puściutko, bo też co za kretyn schodziłby z czterdziestego piętra piechotą.

Schodziliśmy powoli, kopiąc na zmianę plastikowy kubeczek, który leżał na dwudziestym siódmym piętrze. Miałem czas, żeby spokojnie opowiedzieć o moich rewelacyjnych odkryciach. Sashi zaczął zgrywać człowieka ze stali, żeby nie pokazać jak bardzo go to przestraszyło.

– To korporacja, koleś – wypalił z groźną miną. Wzruszyłem ramionami, bo też na to wpadłem. Problem polegał na tym, że potrzebowaliśmy konkretnych informacji, a nie domysłów.

Sashi poczuł się urażony, że nie doceniłem jego nadludzkich zdolności dedukcji.

– Kto inny miałby takie możliwości? – zaczął mi tłumaczyć – To na pewno korpy. Nie boją się niczego. Praktycznie połowa przestępstw to ich machinacje…

– Świetnie, Sashi. Powiedz mi tylko, która z korporacji? Tych najbardziej znanych jest ze trzydzieści.

– Bio-Tech – odpowiedział bez namysłu.

– Dlaczego?

– Pamiętasz, jak mówiłem ci o umorzeniu śledztwa w sprawie Jose? Policja zajmowała się czymś dużym w korporacji Bio-Tech. Dziwny zbieg okoliczności, nie?

Sashi to prosty chłopak. Nie lubi trudnych lub skomplikowanych rozwiązań, a to z pewnością do takich nie należało. Ale coś w tym było, trzeba mu to przyznać. Żaden pewny trop, ale warto sprawdzić.

– Przekażę Markowi – powiedziałem do swojego odbicia w jego lustrzanych szkłach kontaktowych – i sam też trochę poszperam. Marek pisał, że jedna z ofiar to ktoś z korporacji. Może to rzeczywiście Bio-Tech.

Jeśli tak jest, to mamy pecha. To jeden z największych gigantów na północnej półkuli. Sashi uśmiechnął się beztrosko i kopnął kubek.

– Jihad wraca do akcji, co, koleś?

Miałem ochotę zrzucić go z tych schodów. Naprawdę miałem.

 

Wracając do domu wstąpiłem do Marka i jego haremu. Dziewczyny przechwyciły mnie w drzwiach. Czy mi się tylko zdawało, czy były dla mnie milsze niż zazwyczaj? Zainteresowały się, jak się czuję, uśmiechały się też jakoś częściej. Dostałem kubek herbaty o smaku kawy z miętą i popijając ten płynny absurd rozpływałem się w ich pomrukiwaniach jak galaretka na słońcu. Współczucie to cholernie uzależniający narkotyk. Kilkoma silnymi kopniakami w siedzenie musiałem przypomnieć sobie po co tu jestem.

Poszedłem do pokoju Marka, który siedział po uszy w kartkach, przytulony do trzech sferycznych wyświetlaczy i dwóch klawiatur. Rozsiadłem się tak, żeby pognieść możliwie najmniej rzeczy i przekazałem moje wątpliwej jakości rewelacje o Bio-Techu. Marek okazał dokładnie tyle entuzjazmu, ile się po nim spodziewałem, czyli zero. Ze skwaszoną miną obiecał podglądać Bio-Tech w najbliższych dniach. W akcie okrutnej zemsty wlepił mi adres księdza, który administrował stroną z nekrologami w t-necie.

Na końcu języka miałem złośliwe pytanie, dlaczego sam się z nim nie skontaktuje. Nie spytałem. Dobrze wiedziałem. Marek jest wolnym strzelcem par excellence. Nie lubi, gdy ktoś mówi mu, co ma myśleć, a kapłani… cóż, taka praca.

– Porozmawiaj z nim. Spytaj o nekrolog, może da ci jakieś informacje o włamaniach na tej ich stronie – powiedział i odwrócił się w stronę jednego z wyświetlaczy. Audiencja skończona.

Pomarudziłem mu jeszcze trochę, ale tylko po to żeby sobie nie pomyślał, że od razu pobiegnę wykonywać jego rozkazy. A potem poszedłem do domu porozmawiać z księdzem, spytać o nekrolog i może otrzymać jakieś informacje o włamaniach na tej ich stronie.

 

 

4.1 To, że masz paranoję nie oznacza, że ten ktoś, kto chce cię dorwać nie istnieje.

 

Karta, którą zbliżyłem do czytnika od razu zrobiła się zielona. Drzwi do mieszkania nie były zamknięte.

W jednej chwili wszystkie myśli wyleciały mi z głowy, a serce zamieniło się w młot pneumatyczny.

Drzwi rozsunęły się niemal bezszelestnie. Wszedłem.

– Angela?

Cisza. Powinna już być w domu.

– Angela! – zawołałem głośniej.

Zajrzałem do kuchni. Na podłodze leżała siatka z zakupami. Dwa pudełeczka z mięsem do przyrządzenia. Na jednym jarzyła się dioda oznajmiająca, że opakowanie nie jest już hermetycznie zamknięte.

– Angela!

Nawet nie szukałem kolejnych śladów walki. Byłem przerażony. Wściekły. Gotowy na wszystko. Zawróciłem i skoczyłem w stronę pokoju. Wiedziałem już co tam zastanę.

Wpadłem jak lokomotywa, hamując na meblach. Zdziwiona Angela spojrzała na mnie spomiędzy migotliwych obrazów z vision-surround. W uszy miała wciśnięte słuchawki, a muzyka grała tak głośno, że nawet stojąc przy wejściu mogłem rozróżnić słowa piosenki.

Zamrugałem. Potem jeszcze raz. Ktoś sobie robił ze mnie jaja, czy co?

– Co się stało? – spytał niewinnie mój aniołek wyłączając dźwięk.

Przez chwilę byłem jeszcze zbyt roztrzęsiony, by móc odpowiedzieć. Zauważyła to.

– Roberto. Co się dzieje? Dowiedziałeś się czegoś? – teraz zaniepokoiła się na serio. Podeszła do mnie szybko.

– Boże, Angela. Drzwi były otwarte. A gdy zobaczyłem zakupy na podłodze… – wykrztusiłem wreszcie.

– Jakie zakupy? – nie zrozumiała. Zajrzała do kuchni – Położyłam je na stole. Musiały spaść.

Poszła je pozbierać, a ja poczłapałem za nią, czując jak organizm zaczyna wypominać mi nadużycia w dziedzinie produkcji adrenaliny.

– Bałem się o ciebie – mruknąłem. Pogłaskała mnie po włosach i zaczęła układać pudełka w lodówce – Myślałem, że ktoś tu był.

– Tak. Grupa terrorystów-wegetarian – wskazała na nadpęknięty pojemnik z mięsem. Usiadła – Naprawdę tak pomyślałeś?

Potaknąłem.

– Czy… – zrobiła przerwę szukając odpowiednich słów – Czy to wszystko jest aż tak duże? Aż tak niebezpieczne?

Pomyślałem o Bio-Techu, międzykontynentalnym olbrzymie, dla którego pojedynczy człowiek, czy nawet jedno miasto to coś rozmiarów atomu. Pomyślałem o zmianach w t-necie. O sześciu albo siedmiu zabójstwach jednej nocy. Była tylko jedna, jedyna, pisana wielkimi drukowanymi literami odpowiedź na pytanie Angeli.

Przytuliłem ją. Pogłaskałem po wiewiórczych lokach.

 Nie – powiedziałem i postarałem się uśmiechnąć.

 

 

4.2 Ksiądz. Jest spoko, tylko za bardzo religijny.

 

Nie mogłem spać. Wstałem, przykryłem Angelę. Poszedłem do drugiego pokoju i usiadłem w komputerowej bańce. Światło zamigało na ścianach i meblach, gdy poszczególne ikony i kubiki pojawiały się wokół mnie.

Do pamięci ładowały się wszystkie programy osłaniające i maskujące. Wprowadziłem adres księdza. „Ojciec Łukasz”. Cholernie biblijne. Już się cieszyłem na to spotkanie. Miałem tylko nadzieję, że obejdzie się bez biczowania. Którejkolwiek ze stron. Ikony z osobistego pulpitu dyskretnie przygasły, wyświetlanie przełączyło się automatycznie na wyższy poziom przestrzenności i pomknąłem poprzez ruchliwą, wiecznie żywą sieć.

Nie zaskoczył mnie, gdy już go znalazłem w necie. Jego kramik był skromny. Bąbelek, czyli to wszystko, czym otaczamy w sieci swoje ja, nie miał animacji ani architektonicznych cudów. Głównie czerń i biel. Porządek i powaga. Trochę to wszystko wyglądało jak wnętrze starego kościoła.

Ktoś powiedział kiedyś: pokaż mi swój bąbelek, a powiem ci, kim jesteś. Naprawdę, zawsze znajdzie się gość, który wyskakuje z takim debilnym tekstem. Świat natychmiast odpowiedział mu: pokażę ci to, co chcę, żebyś o mnie myślał. I tak zaczęła się ta zabawa. Ludzie robią bąbelki, by stworzyć siebie na nowo w wirtualnym świecie. Ale wiedzą, że każdy głupi od razu wpadnie na to, że to tylko maska, więc tworzą kolejny bąbelek, który ma być maską mającą odciągnąć uwagę od tej maski. Jednak to zbyt proste, więc pojawia się jeszcze jeden, żeby nikt nie pomyślał, że druga maseczka jest tylko przykrywką. Niektórzy mogą tak do znudzenia.

Szczerze? Nie da się poznać człowieka przez vision-surround. A skoro już o tym mowa, na żywo nie jest lepiej.

Ale ja mam swój własny sposób. Programy. Programy nie kłamią. A teraz moje sondy powiedziały mi, co jest wbudowane w ten jego bąbelek o estetyce rodem z wioski mormonów.

Było tam kilka standardowych zabezpieczeń. Bardzo dobrze. Standardowe zabezpieczenia są idealne, zwłaszcza gdy człowiek je lekko zmodyfikuje, żeby tylko wyglądały na te powszechnie używane. Tutaj modyfikacje były nie tylko przeprowadzone, lecz również sprytnie ukryte. Znalazłem parę przekierowań, które ułatwiały nawigację. Jednocześnie ich struktura wskazywała na to, że potrafiłyby przenieść niechcianego gościa w zupełnie inne miejsce niż to, do którego próbowałby się dostać. Co dziwne – nie było żadnych programów ściągających nadmierną ilość danych z wchodzących. Tylko to, co potrzebne. Ksiądz szanował prywatność innych. Niesamowite. Sądziłem, że takie zachowanie to już tylko sieciowe legendy.

Spodobało mi się to, co zobaczyłem. Ksiądz, czy nie, facet potrafił urządzić przytulne miejsce w sieci. Miał pomysły i dobrze je realizował. Ale też czego innego się spodziewałem? Gość współtworzył t-net. Musiał być dobry. Nie miał innego wyboru.

Postanowiłem być miły. Z czystego profesjonalnego szacunku. Grzecznie poprosiłem o rozmowę na osobności. Z rozbawieniem zdałem sobie sprawę, że wyglądało to zapewne na przypadek „spowiedź pilnie potrzebna”.

Spotkaliśmy się na jednym z bardziej obłożonych zabezpieczeniami poziomów sieci. Było tam kilka archiwów, zarówno tych ogólnodostępnych, na przykład z hodowlami nowych struktur obliczeniowych, jak i prywatnych. Ojciec Łukasz miał tam fragment swojego bąbelka.

Miejsce było zorganizowane jak długi korytarz. Aby dotrzeć do zasobów znajdujących się w dalszej, wirtualnej, odległości trzeba było przejść obok kilku podnoszących na duchu tekstów. To też była niezła sztuczka. Budowa standardowego miejsca sieciowego pozwala na dostęp do wszystkich udostępnionych zasobów bezpośrednio, a program, którego używałem był zbudowany tak, żeby przenosił mnie prosto do określonego celu, nawet jeśli musiałby zrobić objazd przez połowę serwerów w Europie. Bo mój program nawigacyjny to mądrala. Napisaliśmy go razem z Jose i kilkoma chłopakami. A mimo to ojciec Łukasz zmusił go, żeby wyświetlił mi przed oczyma ekran z dobrą nowiną, choć wcale tego nie chciałem. Pomyślałem, że trafiliśmy na kogoś, kto naprawdę może nam pomóc. Jeśli zechce.

Dyskretnie ustawiłem zaraz przy wejściu mały znacznik, na wypadek, gdybym musiał szybko ewakuować się gdzieś z wnętrza tej skomplikowanej struktury. Wypuściłem wokół niego moją małą aplikację "modliszka 5.7". Program generuje w innych aplikacjach zachowanie wiewiórki zakopującej orzech. Po odnalezieniu przez nie mojego znacznika dyskretnie kasuje im fragment pamięci z oznaczeniem miejsca. Aplikacja zaczyna szukać od początku. Znajduje, zapomina, zaczyna szukać. I tak w kółko. Tak naprawdę nazwałem ten programik "modliszka" tylko dla szpanu.

Wszedłem głębiej pomiędzy teologiczne materiały szukając kontaktu bezpośrednio z człowiekiem, który stworzył to miejsce. Nic nie zdradzało, że znalazłem się właśnie na stronie programisty współtworzącego t-net. Były tu artykuły, ogłoszenia, informacje o grupach działających przy kościele. Był biuletyn informacyjny, multimedialne zwiedzanie miejsc pielgrzymek, a nawet wirtualna kapliczka. Ani śladu twórcy tego miejsca. Były oczywiście kontakty, ale tylko ogólnodostępne adresy z t-netu.

Zastanawiałem się, czy to ciąg dalszy skromności, czy już ostrożność.

Ojciec Łukasz pojawił się ze strony, z której naprawdę się go nie spodziewałem. Z zewnątrz, z kierunku w stronę którego skierowałem najmniej zabezpieczeń, bo i po co? Sam schował się stosując jakiś co najmniej dziesięciopiętrowy algorytm szyfrujący. Wykorzystywał przy tym dane, które przechodziły przez ten bąbelek w drodze do innych miejsc. Sprytne. Szyfr korzystający z tego, co napiszą i wyślą inni, zupełnie przypadkowi ludzie. Żadnej powtarzalności, żadnych schematów. Zaimponował mi.

I cały ten pracowicie uzyskany efekt popsuł mówiąc:

– Niech będzie pochwalony, synu.

– Tak, dzień dobry – odpowiedziałem chłodno. Mój entuzjazm musiał go po prostu przytłoczyć. Ale chyba był przyzwyczajony. Wygłosił kilka frazesów o nieprzypadkowości spotkań po czym dał mi dojść do głosu.

Wysłuchał wszystkiego co miałem do powiedzenia. Nie było tego dużo. Nie wdawałem się w zbędne szczegóły. Zapytał o więcej. Nie dostał. Potem pozwolił sobie na wyrażenie zmartwienia.

Otworzył okienka z nekrologami i wtedy zmartwił się na serio.

– Odezwę się do ciebie. Na pewno – powiedział wreszcie – Nie osobiście. Dam ci hasło. Zapamiętaj albo zapisz sobie. „Królewna liść”.

– Co? Królewna co?

– „Królewna liść”. Poezja końca dwudziestego wieku. Powinieneś czytać więcej klasyki.

Bo ja wiem, może powinienem. Założę się, że znalazłbym w niej kilka fajnych haseł zabezpieczających.

 

Trochę później do zakątka mojej skrzynki pocztowej gdzie gromadzą się niechciane maile wpadła wiadomość reklamująca stronę z artystycznymi aktami kobiecymi. Nie zwracam na reklamy większej uwagi, więc minęło kilka godzin zanim zorientowałem się, że usunięta reklama wraca po minucie do mojej skrzynki. Jeszcze więcej czasu zajęło mi dojście do tego dlaczego tak się dzieje.

Wszedłem na stronę i wpisałem „Królewna liść”. Zaskoczyło.

Na środku wyświetlacza, tuż przed moim nosem pojawiło się zdjęcie nagiej, filigranowej, dziewczyny. Miała długie, rude włosy. Rude! Czy podczas naszej rozmowy powiedziałem coś co wskazywałoby na moje preferencje kolorystyczne?

Szybko zauważyłem, że jeden z sutków wygląda nienaturalnie, był wyraźnie ciemniejszy niż drugi i już wiedziałem, że wewnątrz pliku, właśnie w miejscu odpowiedzialnym za ten kolor będzie ukryta informacja. Była. Nazwisko.

Bardzo sprytne. To było kolejne zabezpieczenie, którego się nie spodziewałem. Psychiczny firewall. Kto szukałby wiadomości od księdza na stronie z aktami? Poza tym… ten detal. Skąd wiedział gdzie w pierwszej kolejności powędruje mój wzrok?

 

 

4.3 Motocykliści znowu mi podpadają. Sashi również.

 

Galopem ruszyłem do Marka. Przez całą drogę powtarzałem sobie nazwisko. Tena Quintanilla, Tena Quintanilla. Biegłem. Niemal. Prawie wcisnąłem w ścianę przycisk identyfikujący gościa.

Marek otworzył mi osobiście.

– Cześć. To ja. Przyszedłem – oznajmiłem Markowi nowinę, może nieco mało inteligentnie, ale mój umysł zaprzątało w tej chwili coś innego – A dziewczyn nie ma?

– Poszły na basen. Będą za pół godziny – odparł Marek, odwrócił się i poszedł do swojego pokoju.

– Aha. No tak – pół godziny? Cholera, mogłem poczekać i przyjść pół godziny później.

Tena Quintanilla, przypomniałem sobie.

– Mam gościa do sprawdzenia – powiedziałem zamykając za sobą drzwi wejściowe. To zdanie zatrzymało Marka.

– Od księdza?

– Od księdza – potwierdziłem – To prawdziwy znawca ludzkich dusz.

– Taka praca. Dawaj to nazwisko – Marek już miał w rękach kolejną kartkę do przyczepienia na swoją tablicę – Też mam coś nowego, pokażę ci.

Aktywował komputer. Odtwarzacz automatycznie powiększył się do maksymalnego dostępnego płaskiego obszaru. Zajmował teraz pół ściany. Marek włączył nagranie.

Zobaczyłem ulicę o zmroku. Światło wylewało się z większości okien wystaw sklepowych. Nie rozpoznałem jej, wyglądała jak wiele ulic handlowych. Na środku ekranu stała dziewczyna. Miała okulary o grubych oprawkach, okrągłą twarz, ciemne włosy do ramion. Na sobie miała płaszcz, jeden z tych, na których kolory zmieniają się nieustannie.

– Nie filmuj mnie – powiedziała do kamery i żartobliwie zmarszczyła brwi – No, przestań. Wyłącz.

Zaśmiała się i odwróciła głowę, a ręką zagarnęła włosy tak, by zasłoniły jej twarz. To był bardzo zmysłowy gest. Ciekawe czy wiedziała o tym.

Nagranie skończyło się.

– No i co o tym myślisz? – zapytał Marek.

Spojrzałem jeszcze raz na ekran, gdzie dziewczyna zamarła w bezruchu. Zastanawiałem się chwilę pocierając palcem górną wargę. Takich rzeczy nie ocenia się pochopnie.

– Jest w porządku. Ładnie się uśmiecha – powiedziałem wreszcie. Nie byłem pewien dlaczego mnie pyta. Może to jego nowa dziewczyna?

Spodziewałem się chociaż szczątkowej pozytywnej reakcji. Zamiast niej dostałem prosto w twarz zabójczym spojrzeniem.

– Pytam, kurwa, o motory.

Motory?

– Jakie motory?

Czyżbym coś przegapił?

Z westchnieniem, które można opisać jedynie jako arcyteatralne Marek ponownie włączył odtwarzanie. Powiększył część kadru przy prawym brzegu ekranu.

– Patrz tutaj – poinstruował mnie – Zaraz wyjadą zza tego budynku.

– Nie filmuj mnie – powiedziała dziewczyna w momencie gdy za jej plecami przemknęły rozmazane kształty.

– To… – zapauzowałem na chwilę przetwarzając informacje – To nasze motory? To znaczy te same, które… wiesz.

– Te same – potwierdził Marek i oparł się wygodniej. Założył ręce za głowę. Widziałem, że jest z siebie zadowolony.

– Sprawdziłem wszystkie znane miejsca zbrodni. I trasę między nimi.

Marek zaprzągł do pracy nawigację satelitarną. Takie proste, a takie genialne. Biorąc pod uwagę przybliżony czas poszczególnych zdarzeń wytyczył drogi jakimi motocykliści mogli przejechać od jednego miejsca do drugiego.

– O ile mamy pewność, że to była tylko jedna grupa motocyklistów – wtrąciłem. Marek zmarkotniał trochę. Nie mieliśmy. Ciągle operowaliśmy na założeniach. Chyba była tylko jedna grupa. Chyba zniknął nekrolog. Chyba Bio-Tech.

Wróciliśmy do wyznaczonych przez Marka tras. Udało mu się ograniczyć możliwe warianty do kilkunastu. Nieźle.

Też bym to potrafił, ale w moim przypadku na tym by się skończyło. Marek ma swoją reputację i znajomości. Zdobył kilka oficjalnych nagrań z kamer ulicznych. Szperał też w społecznościowej części sieci i tam znalazł nagranie, które właśnie obejrzeliśmy. Chłopak, który je wrzucił na szczęście napisał dla swoich znajomych na jakiej ulicy filmował dziewczynę.

– To nagranie jest najlepsze, bo ma dźwięk. W tle słychać przejeżdżające motory, jeśli podgłosisz. Ale to wystarczy dla naszych celów – Marek wstał i przeciągnął się – Chcesz coś do picia?

– Tak, wody czy coś takiego – miałem ochotę zapytać „wystarczy do czego? Jakich celów?”. Nie znoszę, gdy ktoś przerywa w najważniejszym momencie. Marek bywa nieznośny, gdy wpadnie w tryb samozachwytu. Będzie teraz napawał się moją niewiedzą. Ale wiem, że nie da rady długo tego ciągnąć. Za chwilę dowiem się wszystkich szczegółów.

Czekałem krócej niż się spodziewałem.

– Znajoma zajmuje się dźwiękiem – krzyknął z kuchni poprzez szum wody lejącej się z kranu – Odseparowała ścieżkę z dźwiękiem motorów. Trochę ją podkręciła, usunęła szumy i inne śmieci. Ma naprawdę dobry soft. Masz – postawił przede mną szklankę z wodą. Na powierzchni unosił się jakiś beżowy osad.

– Mogłeś umyć tę szklankę zanim mi nalałeś – poskarżyłem się – Co w niej było?

– Poszła na miejsce, żeby dokładnie zbadać akustykę tej ulicy wieczorem. Ponagrywała mnóstwo próbek, zrobiła mapowanie przestrzenne i sprawdzała jak rozchodzą się tam fale – moje pytanie zostało zignorowane. Nie było teraz żadnego sposobu, żeby przebić się przez osobowość pana Super Marka Ratującego Dupy Wszystkim na Świecie. Nic go nie powstrzyma – Będzie mogła odtworzyć ten dźwięk w takiej jakości, że na jego podstawie poznamy markę motoru.

Okej. Muszę przyznać, to mi zaimponowało. To było cholernie dobre posunięcie.

– Wiem, co zrobimy – powiedziałem, żeby nie dać tego po sobie poznać – Podeślijmy to nagranie Sashiemu. Niech też zobaczy.

Marek, wciąż jeszcze na fali wielkiego entuzjazmu dla swoich własnych osiągnięć zgodził się bez dłuższego namawiania.

Sashi był akurat gdzieś w mieście. Dostał plik na swoją miniaturową przenośną maszynę. Usiadł na skwerku i obejrzał. Cały czas widzieliśmy jego twarz w małym ekranie w prawym górnym rogu.

Nagranie jeszcze się nie skończyło, gdy oczy zabłysły mu jak świąteczne ozdoby.

– Hej, chłopaki, widzieliście? – powiedział do kamery – Tam z tyłu chyba przejechały motory!

Nienawidzę go. Od dzisiaj jest oficjalnie na mojej czarnej liście. Jeszcze będzie czegoś ode mnie chciał, gnojek jeden.

 

Gdy wróciłem wreszcie do domu dowiedziałem się, że popełniłem jeden z największych błędów podczas całego naszego śledztwa. Pobiegłem do Marka jak jakiś głupi na wyprzedaż nie odłączając komputera od sieci. I nawet nie chodzi o to, że ktoś z zewnątrz mógłby mi zajrzeć do komputera. Ufam moim programom chroniącym i firewallom, prędzej przegrzeją mi procesor zapętlając hakerowi jakieś skomplikowane działania obliczeniowe niż pozwolą na oglądanie moich rzeczy. To nie była nawet kwestia tego, że w pliku, który wciąż jeszcze był otwarty było zaszyfrowane nazwisko.

Problem był o wiele większego kalibru, bo gdy Angela wróciła do domu znalazła na samym środku przestrzeni operacyjnej zdjęcie nagiej rudowłosej dziewczyny. Awantura była długa i głośna. Angela nie chciała słyszeć, że to część mojej pracy nad sprawą. Że dzięki temu zdjęciu mamy kolejny trop, który Marek właśnie sprawdza. Nie uwierzyła nawet, gdy powiedziałem jej, że to nie ja je ściągnąłem z sieci tylko przysłał mi je ksiądz.

 

 

4.4 Piąty motor. A swoją drogą, co za debil. Na równej, asfaltowej drodze…

 

Marek zadzwonił następnego dnia.

Miał za sobą nieprzespaną noc. Było to słychać w jego głosie. Miał też nowiny. Dużo nowin.

– A dziewczyn nie ma? – zapytałem gdy otworzył mi drzwi kilkanaście minut później.

– Odsypiają jakieś nocne wyjście. Pewnie w okolicach obiadu wstaną.

Cholera, mogłem przyjść trochę później. Ja to nie mam jednak szczęścia w życiu.

– Dwie sprawy. Nie, przepraszam, trzy – Marek przeszedł od razu do sedna. Usiadłem na fotelu, odsunąłem od siebie wciąż stojącą tu moją wczorajszą szklankę z wodą.

– Dajesz.

– Przede wszystkim mamy kolejny trop. Przejrzałem jeden z filmów, którego wcześniej nie zdążyłem obejrzeć. Patrz. Tylko nic nie przegap.

Rzuciłem mu kwaśne spojrzenie, ale nawet nie zauważył.

Wyświetlił słabej jakości film z jednej z kamer przemysłowych. Obraz miejscami skakał, kolory wyglądały jak oglądane przez przydymione szkło.

Przez chwilę nic się nie działo. Jeden człowiek szedł powoli ulicą wpatrzony w ekran swojego minipada. Poza tym było pusto. Typowa przemysłowa tylna uliczka z mrugającymi latarniami i pozbawionymi jakiejkolwiek finezji betonowymi klocami magazynów.

Poznałem okolicę. Klub, do którego zabrał nas Sashi był nie dalej jak siedem przecznic od tego obszaru. W starych pofabrycznych budynkach.

Marek zatrzymał odtwarzanie.

– Teraz zrobi się trochę drastycznie – powiedział.

Odwróciłem głowę w jego stronę.

– Człowieku, ja tam byłem. Pamiętasz?

Nic nie odpowiedział. Kiwnął głową i wprawił samotnego przechodnia z powrotem w ruch.

W jednej chwili na ekranie pojawiły się motory. Jeden po drugim. Ostatni motocyklista przejechał łańcuchem po idącym chodnikiem człowieku. Ten zgiął się w pół, nienaturalnie skoczył albo poleciał do tyłu. Motocyklista stracił równowagę. Motor zachwiał się i przechylił na bok. Wyjechał z kadru leżąc i skrzesząc iskry. Przechodzeń trzepał nogami i rękoma leżąc przy siatce. Wokół niego beton ciemniał. W lewym górnym rogu ekranu widać było światełko leżącego na ziemi minipada.

Zegar na nagraniu pokazywał czwartą trzydzieści dwie.

Wstałem i podszedłem do okna. Oparłem głowę o szybę.

– Roberto? – w głosie Marka była niepewność – W porządku?

– Tak – powiedziałem cicho. Odchrząknąłem – Daj mi chwilę.

Czwarta trzydzieści dwie. Właśnie idziemy ulicą i Sashi trajkocze bez sensu. Jose ma zły humor. Za cztery minuty to my zobaczymy te motory. Wiedziałem na co się piszę, gdy Marek odtworzył ten film. Myślałem, że sobie lepiej z tym poradzę. Pomyliłem się.

Niespiesznie wracałem do siebie. Uruchamiałem procesy myślowe.

– W którymś z artykułów była wzmianka o pięciu motocyklistach – powiedziałem podchodząc do tablicy Marka. Stuknąłem w jeden z wydruków – Tutaj. My widzieliśmy tylko cztery. Już wiemy dlaczego.

– Jeden był uszkodzony.

– Tak. Jeden był uszkodzony – odwróciłem się do Marka – I trzeba go było naprawić. A to możemy wyśledzić.

– Możemy to dać Sashiemu – zasugerował Marek – Ja już nie wyrabiam ze wszystkim. Za mało czasu. Chcesz coś do picia? – zapytał wstając.

– Nie! – wzdrygnąłem się – A pozostałe dwie rzeczy.

– W porównaniu z tym to drobiazgi. Analizę dźwięku silnika będziemy mieli najwcześniej za tydzień. A ten człowiek od księdza – rzucił jeszcze w progu – Bardzo trudny do namierzenia. Jakiś dziwny typ.

Zniknął za drzwiami. Usłyszałem jak do kogoś mówi w kuchni.

Zerwałem się jak poparzony i wychyliłem głowę przez drzwi pokoju.

– Cześć Fasolka – rzuciłem radośnie.

Fasolka przemieszczała się ostrożnie z kubkiem pełnym kawy w kierunku swojego pokoju. Ubrana była tylko w sięgającą połowy ud podkoszulkę, długie włosy i długie nogi. Jeszcze nie do końca kontaktowała.

– O. Roberto. Cześć Roberto – mruknęła ledwo zrozumiale usiłując otworzyć oczy szerzej niż na dwa milimetry. Nie udało się. Zrezygnowana poszła dalej.

To jednak był mój szczęśliwy dzień, nawet jeśli dalsze oglądanie defilady przerwał mi Marek wpychając mnie z powrotem do pokoju i narzekając, że zaśliniłem mu podłogę.

 

– Co? – znowu nie zrozumiałem – Co to robi?

– Krzywki zamykają zawór. No i otwierają, oczywiście. Ale to chyba tylko w rozrządzie desmodromicznym – powiedział Sashi i nawet przy tym nie mrugnął.

Siedzieliśmy przy okrągłym, poplamionym stoliku obok jednej z tych małych budek z jedzeniem. Wokół nas toczyło się zwyczajne niedzielne życie. Ludzie gapili się w monitory, wyświetlacze i hologramy.

– No i koleś musiał poszukać też stalfleksów. A w ogóle amortyzator jest tam do góry nogami, rura zewnętrzna jest przy ośce koła.

Niech przestaną to robić, zanim moja samoocena spadnie poniżej poziomu morza.

– No, ale co z tego dla nas wynika? – zdołałem wreszcie wtrącić. Popatrzyli na mnie jak na idiotę.

– To, że znalazłem tego kolesia na motorze – Sashi aż cały pojaśniał na twarzy. Biło od niego światło świadomości dobrze wykonanej pracy – Zacząłem od podzielenia sieci na sektory. Warsztaty, grupy dyskusyjne, ogłoszenia. Nawet nie macie pojęcia ile tego jest. Samo wyszukiwanie zabrało tyle zasobów, że nanowęgle aż piszczały.

Przerwał, gdy kelnerka przyniosła nam jedzenie. Nastąpiła krótka przerwa. Zabrzęczały sztućce.

– Coś z tego wyszło? – zapytał Marek. Sashi przełknął.

– No, na początku nic – wzruszył ramionami – Bo zacząłem od złej strony. Więc poszukałem filmów z wypadków motocyklowych. Symulacji.

– Sashi, ciszej. Jesteśmy w restauracji – przypomniałem mu, bo trochę się rozentuzjazmował swoją opowieścią. Przykręcił fonię.

– Potem przeglądaliśmy ten materiał z jednym kolesiem, który też jeździ. Zrobiliśmy listę części, które mogły ulec uszkodzeniu.

Przerwałem próby wyjęcia z mojej smażonej ryby wyjątkowo dużej ości. Spojrzeliśmy na siebie z Markiem.

– Bardzo dobry ruch, ale… – zacząłem. Sashi od razu załapał o co chodzi.

– Jest bezpiecznie. To zaufany koleś. Jest jak koleś, z którym normalnie, koleś, chodziłeś do przedszkola i nawet o nic nie pytał – cóż, gramatyka jeden, Sashi zero. Mimo to trochę uspokoiły mnie jego słowa.

– Dobrze. Kontynuuj.

– Potem już poszło łatwo. Niewielu kolesi oddaje motor do warsztatu. W okolicy stu kilometrów mamy mniej niż pięćset warsztatów, gdzie ktoś potrafi zająć się takim starym motorem. Wiedzieliście o tym?

Co za pytanie, oczywiście, że tak. Co rano budzę się i zanim wstanę najpierw sprawdzam czy ilość warsztatów w okolicy się zgadza. Nie wiem jak przetrwałbym dzień bez tej wiedzy.

– Założyłem, że sama naprawa może nie być zarejestrowana, więc nie szukałem w warsztatach, tylko sprawdzałem, czy któryś nie zamawiał części do motorów. Poszło dużo łatwiej, gdy już miałem od Marka model, którego szukaliśmy.

Mądry chłopak. Dzięki temu mieliśmy numer seryjny motoru, bo maszyny w warsztatach automatycznie rejestrują takie rzeczy, nawet jeśli naprawa jest na czarno. A maszyny mają to do siebie, że sterują nimi komputery nie posiadające żadnych wyszukanych zabezpieczeń.

Sashi skończył i zaczął przeżuwać swój stek.

– Ciekawa sprawa – wtrącił po chwili – Tuż po tym, jak pojawiła się informacja w mediach na forach się zagotowało. Motocykliści rzucili się na te artykuły z zębami. Że, wiecie, ludzie na motorach to mała grupa, że nikt nie użyłby motoru, żeby popełnić zbrodnię, bo zaraz zostałby odnaleziony. Że to wszystko po to, żeby dać policji fałszywy trop. Ale ja myślę, że to właśnie jest zmyłka. Łapiecie? Sposób na ukrycie, że zrobił to ktoś z nich.

Łapaliśmy. Ale dla mnie to było za proste.

– A nie wydaje ci się, Sashi, że ktoś pomyśli o tym, że ta zmyłka również jest zbyt oczywista?

– Nie, bo wtedy wracamy do warunku pierwszego.

– Jakiego pierwszego? Idziemy do warunku podobnego. Pierwszy plus jeden.

– Ale plus jeden nic nie modyfikuje, koleś. Podstawowa zmienna jest taka sama.

– Jest z tej samej kategorii, ale to nie oznacza…

– Dobra, dobra, przedyskutujecie to sobie później – wtrącił się Marek. Szkoda, nareszcie rozmawialiśmy w języku, który rozumiałem – Znalezienie właściciela motocykla nie będzie trudne z numerem seryjnym. Co dalej?

Zamilkliśmy. To było dobre pytanie. Doszliśmy chyba o wiele dalej niż się spodziewaliśmy. Zastanawiam się, czy ktoś z nas planował jakiś kolejny krok.

Okazało się, że tak.

– Tego… – zaczął efektownie Sashi – Jest taka grupa kolesi. Oni też szukają tych motocyklistów. Jeden z zabitych był ich jakimś tam kumplem czy coś.

Spojrzałem na Sashiego. Zobaczyłem siebie w jego lustrzanych oczach.

– Kto to? – zapytał Marek. Było coś groźnego w jego tonie – Skąd ich wytrzasnąłeś?

– Znalazłem ich ślady na forach. Powęszyłem, bo myślałem, że to jakoś związane ze sprawą. Dotarłem do kilku wymian informacji. Nic więcej, nie chciałem się zdradzić.

– Pomoc by się przydała – powiedziałem.

– Pomoc może i tak. Podstawieni ludzie z korporacji nie – uciął Marek – Tych ludzi trzeba będzie sprawdzić. Sashi, możesz…

– Znam kogoś, kto to zrobi – wyrwał się Sashi – Fawn też chce pomóc. Ma oprogramowanie.

Marek uniósł brwi w niemym pytaniu.

– Fawn? Ta Fawn, która pracowała z Jose? – zapytałem Sashiego. Potaknął. Pomyślałem chwilę – To może się udać. Specjalistka od sztucznej inteligencji. Skąd ty ją właściwie znasz, Sashi?

– Prywatnie – uciał temat Sashi, ale nie udało mu się powstrzymać uśmiechu. Proszę, proszę. Mamy już własnego specjalistę do spraw rekrutacji.

– Możemy jej zaufać? – odezwał się Marek. Nie wiem czemu skierował pytanie do mnie, nie do Sashiego.

– Nie wiem. Ale komuś chyba musimy.

 

 

4.5 Pamiętacie co mówiłem o paranoi?

 

Dobrze. Przyznaję, do tej pory cała ta sprawa budziła we mnie paranoiczne odruchy. Zupełnie bez powodu.

W pewnym momencie wszystko się zmieniło. Miałem już powód.

Sashi i miniaturowy komputer, który zawsze miał przy sobie już nie są razem. Ktoś mu go zdalnie usmażył. Ale to stało się później, dopiero w momencie, gdy Sashi zorientował się, że od kilku godzin ktoś grzebie w jego danych.

Maszyna Sashiego to nie było jakieś proste liczydło. Była zabezpieczona tak samo dobrze, jak większość komputerów stacjonarnych. Biotechnologię w środku miała na bardzo wysokim poziomie, jak na takiego malucha.

Mimo to ktoś był wystarczająco sprytny, żeby wejść do środka. Nie dość, że nieproszony gość ominął zabezpieczenia, to jeszcze na dodatek nie zostawił tropu nigdzie w sieci. Wiem, bo to była pierwsza rzecz jaką sprawdziliśmy, gdy tylko Sashi przyszedł do mnie i od drzwi powiedział „Koleś, mamy problem”. O jakiekolwiek ślady w samej pamięci komputera zadbał program niszczący kluczowe komórki i struktury.

Dwa dni później ktoś zadzwonił do drzwi, a po otwarciu zobaczyłem Marka, który powiedział „Roberto, mamy problem”. Problem był co prawda dużo mniej spektakularny, bo włamanie do systemu Marka nie udało się. Jako reporter trzyma dużą część swojego systemu na serwerach należących do różnych redakcji, z którymi współpracuje. Przestrzeń jest jego, ale zabezpieczenia są redakcyjne, sprytniejsze nawet od tych, jakich używają w sądach. Bo wielu chciałoby zobaczyć jakie informacje mają u siebie reporterzy. Z innymi reporterami na czele.

Lekko spanikowałem i zacząłem modyfikować swój własny mur obronny. Angela najpierw się wściekała, że siedzę po nocach, zamiast zajmować się głaskaniem jej. Potem się zmartwiła. Ale zanim przeszła do kolejnego stadium odpuściłem. Wywnioskowałem, że jestem na razie bezpieczny. Nie dawało mi spokoju, dlaczego zaatakowali w drugiej kolejności Marka, skoro to ja byłem tam, gdy zginął Jose. Jak połączyli go z Sashim?

W końcu mnie oświeciło. Film z dziewczyną i przejeżdżającymi motorami. Wysłaliśmy to z komputera Marka prosto na mini-maszynę Sashiego. Ten, kto tam się włamał musiał znaleźć ślad po tym transferze.

Mój komputer nadal był relatywnie bezpieczny. Marka też, od biedy, choć mógł być w jakiś sposób pod obserwacją. Lokalnie to by mnie nie martwiło, ale jeśli wysyłacie coś w świat prędzej czy później opuści to waszą wypieszczoną bezpieczną strefę.

W końcu postanowiliśmy nie kontaktować się zdalnie, a w zamian częściej spotykać i rozmawiać twarzą w twarz, jak ludzie.

 

 

4.6 Motocyklista. Kolejny poziom.

 

Motocyklistę w końcu wyśledziliśmy łatwo.

Sieć roiła się od jego zdjęć, zdjęć jego motoru, zdjęć jego na motorze, zdjęć jego znajomych przy motorze. Rysuje wam się już jakiś obraz?

Prywatność w sieci. Piękna rzecz. Szkoda, że nie istnieje, jeśli sami o nią nie zadbacie. Babcia nie opowiadała wam nigdy bajki o królewnie Śnieżce, krasnoludkach i niekontrolowanym wycieku danych osobowych? No, to sobie znajdźcie i przeczytajcie. Może ktoś już ma wasz nowy adres i wie jakie owoce lubicie najbardziej.

Przeskanowanie tajemniczych mścicieli, których wykopał Sashi przy okazji robót na forach sieciowych zajęło nam więcej czasu. Fawn bardzo nam się przydała, jej boty przez tydzień flirtowały z trzema chłopcami, aż wyciągnęły od nich tyle informacji, ile chcieliśmy. Oraz sporo takich, których wolelibyśmy nie dostać. Podobała mi się praca z Fawn. Dziewczyna miała poczucie humoru. Jednemu z botów dała twarz rudzielca, którego zdjęcie dostałem od księdza. Chłopak wpadł po uszy i latał za botem po całej sieci jak sroka za… nie wiem, za czym latały sroki, gdy jeszcze żyły na wolności. W każdym razie cokolwiek to było tak właśnie latał.

Z całej tej akcji wyłonił się mało przyjemny obraz grupki, która prowadzi półlegalne interesy. Kastety, noże, broń palna to też dla nich nic nowego.

Spotkaliśmy się w trójkę, u nas. Musiałem z tego powodu posprzątać w kuchni, bo jak zwykle wszyscy rozsiedli się właśnie tam. Angela była z nami. Wiedziała o wszystkim, bo trudno było mi ukryć rosnące w ostatnich dniach zaniepokojenie.

Każdy przyniósł jakieś piwo, przekąski. Sashi dostarczył nawet własnoręcznie zrobione kanapki z pasztetem i ogórkiem kiszonym. Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem. W sumie wyszło z tego milutkie spotkanie, gdyby nie to, że rozmawialiśmy o kolejnej nieudanej próbie włamania do danych Marka. Tym razem na szczęście ten, kto to zrobił popełnił błąd i zahaczył o oficjalną ochronę redakcji. Ruszył za nim pościg. Był dobry, jeśli wlazł do Sashiego, ale i tak istniały spore szanse, że powstrzyma go to na długi czas.

– Im dłużej będziecie się guzdrać, tym większa szansa, że znowu ktoś was namierzy – powiedziała rozsądnie Angela. Miała rację.

– Masz rację – pokiwał głową Marek. Przytaknąłem, ale skrzywiłem się trochę. Ja chciałem to powiedzieć i zdobyć sobie u niej punkty na dzisiejszy wieczór.

– Pajęczynka gościa od motoru – nosił jakieś długie imię, chyba węgierskie, nikt z nas nie mógł go zapamiętać – mówi, że wybiera się w podróż. Z tej strony też czas nas goni. Inaczej tego nie załatwimy. Oni mają środki przekonywania, których my nie użyjemy. Albo nie mamy.

– Wiecie, że w tej chwili skazujemy tego… od motoru na szpital? – odezwał się Sashi z ustami pełnymi czipsów – Ci kolesie nie będą dla niego przyjemni.

Wiedziałem o tym. Nie, nie czułem się z tym dobrze. Ale była też druga strona.

– Widziałeś nagranie – powiedziałem. Sashi pokiwał głową. Wiedział o co mi chodziło.

– Roberto, skontaktuj się z nimi w jakiś delikatny sposób – powiedział Marek – Przekaż im informacje o motocykliście.

– Dlaczego ja? Niech boty to zrobią. Botom uwierzą prędzej niż mnie.

– Będziemy musieli z nimi potem porozmawiać. Zadawać pytania. My zrobimy to lepiej niż boty. Bądź szarmancki, wiem, że potrafisz. Wyobraź sobie, że któryś z nich to Justyna albo Fasola.

Moje czujne rude kochanie natychmiast zgromiło mnie wzrokiem. Dzięki wielkie, Marku. To tyle jeśli chodzi o moje punkty na wieczór.

– Zamknij się – burknąłem – Weź się zapchaj kanapką z brukselką.

– Jaką brukselką? – autentycznie zdziwiła się Angela.

– Nieważne – powiedziałem uśmiechając się złośliwie – Marek wie.

– Marek, o co chodzi z brukselką? – nie dawała za wygraną Angela.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Marek. Po jego minie było widać, że naprawdę nie wie. Machnąłem ręką i sam wziąłem sobie kanapkę.

 

Człowiek, z którym się skontaktowałem miał niższy iloraz inteligencji niż bot Fawn. Choć to może nie jest dobry przykład, Fawn naprawdę genialnie je projektuje. Rozmawiał monosylabami, zrozumiał o co mi chodzi dopiero za drugim razem i okazał swoją radość niezwykle rozbudowaną wiązanką przekleństw. Aha, i miał na imię Eustachy. Naprawdę.

Starałem się ograniczać kontakt do minimum. Skakałem w niepowiązane ze sobą bezpośrednio miejsca sieci i ciągałem go za sobą. Moje programiki ochronne pracowały na pełnych obrotach. Przekazałem niezbędne informacje. Zebrałem niezbędne informacje.

Potem przyszła kolej na trudną część. Wsiedliśmy w samochód Sashiego i pojechaliśmy na umówione miejsce. Przez większość drogi byłem pewien, że nawigacja satelitarna robi sobie z nas jaja. Wyjechaliśmy spoza obszaru zabudowań miejskich – a żeby tego dokonać musieliśmy jechać przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów – toczyliśmy się po jakichś górkach, mijaliśmy opuszczone kopalnie.

Czułem się nieswojo. Sashi trajkotał o swoim nowym systemie i programach, jakie w nim zainstalował, ale widziałem, że ciągle przebiera palcami po kierownicy. Celem okazało się złomowisko zniszczonego sprzętu górniczego. Były tu koparki, olbrzymie ciężarówki, wyciągi, kabiny wielkich wind i inne rzeczy, których nie potrafiłbym nawet nazwać.

– To chyba nasz koleś – powiedział Sashi i zatrzymał się przy człowieku ubranym w ciemny luźny kombinezon. Poznał go zapewne po tym, że górnicza maska przeciwpyłowa zakrywała mu dolną połowę twarzy, a szeroki kaptur bluzy rzucał cień na oczy.

Wyjąłem swój telefon i wysłałem na jego numer umówioną informację z hasłem. Zadziałało, choć przez chwilę bałem się, że trafiliśmy na takie pustkowie, że nawet zasięgu nie będzie. Ale na szczęście teraz to może zdarzyć się już tylko na biegunach. Zamaskowany skinął nam głową. Wysiedliśmy. Dał znak, żeby iść za nim.

Weszliśmy pomiędzy ściany kanionu z przerdzewiałego metalu. Kawałek dalej dwóch ludzi ubranych podobnie do tego pierwszego rozmawiało przyciszonymi głosami. Zamilkli gdy nas zobaczyli.

Nigdzie nie widziałem naszego motocyklisty. Mój mózg galopował jak szalony próbując znaleźć możliwe wyjścia ze wszystkich czarnych scenariuszy, których się w tej chwili spodziewałem.

Nie wymienialiśmy grzeczności na powitanie. Czekający skinieniem głowy potwierdzili, że zauważyli nasze istnienie. Zrobiliśmy to samo.

– Gdzie on jest? – odezwałem się jako pierwszy.

Jeden z nich, ten nieco większy od pozostałych wskazał głową leżącą na ziemi kabinę od jednej z tych wielkich jak dom ciężarówek. Ruszyłem w tamtą stronę. Jeden z zamaskowanych poruszył się, jakby chciał mi zastąpić drogę. Spojrzał przelotnie na tego największego. Aha, więc to on jest tu szefem.

– Nie polecam – odezwał się ten duży – Nieprzyjemny widok.

Jego głos skrzeczał. Miał w masce modyfikator fal dźwiękowych.

Mimo to poszedłem i otworzyłem drzwi. Uderzyła mnie fala smrodu.

– O, kurwa – odezwał się za moimi plecami Sashi.

Nie poznałem motocyklisty. A przecież przez ostatnie dni oglądałem go na zdjęciach więcej razy niż Angelę w realu. Ale na żadnym z nich nie miał spalonej skóry na twarzy. Ani rozbitego na miazgę nosa. Miał też jeszcze włosy.

Odwróciłem się. Duży musiał zauważyć pytanie wypisane na mojej twarzy.

– Miał wypadek. Jechał za szybko. Motor wpadł w poślizg. Uderzył w zaparkowany samochód. Niestety, zaiskrzyło. Wybuchło.

– Wybuchło? – dziwne, jego ubranie wyglądało na nienaruszone.

Duży odwrócił dłoń wnętrzem do góry. Na chwilę mignął hologram pokazując czas.

– Za dwie godziny, mniej więcej.

Zrozumiałem.

Nasza gra dotarła właśnie na kolejny poziom. Wyszła poza sieć i oprogramowanie. Ze spokoju, z jakim duży zrelacjonował wypadek widać było, że wszystko już jest zaplanowane, dopięte na ostatni guzik, że próby generalnej nie będzie, bo nie trzeba. Mówił o tym, jakby to nie był pierwszy raz. Za mało daliśmy sobie czasu. Za mało dokładnie ich prześwietliliśmy. Skumplowaliśmy się z psychopatami. Zacząłem się trząść wewnątrz, ale dołożyłem wszelkich starań, żeby nie pokazać tego.

– Co powiedział? – przeszedłem od razu do interesujących nas kwestii. Chciałem jak najszybciej stąd odjechać.

– Zostali wynajęci. Nie wie, przez kogo. Chyba mu uwierzymy – duży spojrzał na jednego ze swoich kumpli. To pewnie on tak urządził motocyklistę – Wyjeżdżają w kilku na ulice. Mają jeden adres. Jednego człowieka do sprzątnięcia.

– Co to był za człowiek? Powiedział?

– To nie on kierował tym cyrkiem. Nie wiedział. I w to też mu chyba uwierzymy.

– Jak to jednego? Przecież kropnęli kilku – wtrącił się Sashi – Co z pozostałymi?

Duży powiedział nam. Zamrugałem. Moje serce chyba zatrzymało się na jedno uderzenie.

– Dobra – powiedziałem – Super – powiedziałem – Dzięki, chłopaki.

Odwróciłem się i zacząłem iść w stronę samochodu. Musiałem tam dotrzeć, zanim to, czego się dowiedziałem rozwali cały mój system. Wiedziałem, że to już za chwilę.

Sashi pobiegł za mną. Wsiedliśmy. Ruszyliśmy. Odjechaliśmy stamtąd. Bardzo szybko.

Żaden z nas nie odezwał się przez drogę powrotną. Żaden z nas nie spojrzał na drugiego. Sashi zatrzymał się pod moim domem. Otworzyłem drzwi.

– Koleś… – zaczął. Czekałem, aż dokończy, ale nie dokończył. Milczał. Może powiedział to tylko po to, żeby przerwać tę nieznośną ciszę.

Ale co miał powiedzieć? „Trochę szkoda, że pozostali byli tylko przykrywką. Że korpy potrzebowały więcej ofiar, tyko po to, żeby zmącić wodę i odciągnąć uwagę”?

Wysiadłem, zamknąłem cicho drzwi, poszedłem w stronę swojego bloku.

 

 

5.1 Nadal nie wiemy kim jest ten Tequilla.

 

Nie mogłem spać. Nie chciałem. Bo gdy się budziłem pierwsza myśl jaka pojawiała mi się w głowie to „Dla zmyłki. Zatrzeć ślady”.

Nie da się tak funkcjonować dłużej niż kilka dni. Nasze detektywistyczne trio rozpierzchło się i powłaziło pod kamienie. Nie kontaktowaliśmy się ze sobą. Każdy z nas – ja, Sashi, Marek – przetrawiał wiadomości na własny sposób.

Najlepiej poradził sobie z tym Marek. Reportaże – to zapewne trochę przyzwyczaja do ludzkiej niegodziwości. Przyszedł do mnie raz, ale nie byłem zbyt rozmowny. Wiem, że regularnie pytał Angeli jak się trzymam.

Angela wiedziała najlepiej. To ona musiała słuchać co wieczór pytań o to, jak to możliwe. Dla zmyłki? Przez przypadek? Gdybyśmy wypili jedno piwo więcej, zostali dziesięć minut dłużej Jose nadal by tu był? Szukałem w tym sensu i nie znajdywałem ani odrobiny.

– Nie szukaj przyczyn – powiedziała mi – Nie ma ich. Oprócz tej, że ktoś postanowił zapłacić tym motocyklistom.

Kołatało mi się to po głowie przez wszystkie te dni. I przez cały ten czas pęczniało we mnie drugie uczucie, które w końcu rozpoznałem.

Czwartego ranka powiedziałem Angeli, że zaproszę na wieczór chłopaków. Że trzeba ustalić co dalej. Ucieszyła się. Myślę, że mój grobowy nastrój też już zaczął ją męczyć. Nie mogę jej o to winić. Jestem dosyć trudny w takich chwilach.

 

Pierwszy przyszedł Sashi. Otworzyłem mu. Stał w progu, drapał się po głowie. Widziałem, że nie wie jak się zachować.

– Mam ci tu krzesło wystawić? – spytałem. Uśmiechnął się, odprężył, wparował do środka.

Marek dołączył do nas niedługo potem. Siedzieliśmy w kuchni. Parzyłem herbatę. Angela wyciągała z szafki kolejne paczki z ciastkami i opowiadała o króliku, najnowszym zwierzątku swojej szefowej. Marek ponarzekał na pracę i terminy, a ja go przelicytowałem, gdy powiedziałem, że mój klient do skończonego siedmioliniowego algorytmu chce wprowadzić zmiany i dodać linię ósmą. I to wszystko w tydzień. Sashi powiedział, że przy jego nowym systemie, który sam skonfigurował taki algorytm to bułka z masłem. Sam jest, kurde, bułka z masłem.

Otworzyliśmy po piwie. Potem po jeszcze jednym. Pokłóciliśmy się o jakieś zagadnienia sztucznej inteligencji, na których żadne z nas nie znało się ani trochę. Potem Angela wyciągnęła butelkę wina i wszyscy w kolejności próbowaliśmy wyjąć korek. Nie dało rady, więc wepchnęliśmy go do środka. Pokruszył się trochę i jego drobinki pływały teraz w naszych kieliszkach.

– Skoro potrafimy poradzić sobie nawet z korkiem – zacząłem. Od jakiegoś czasu rozmowa powoli dryfowała w tę stronę – to poradzimy sobie też z Bio-Techem. Co dalej?

Zrobiło się cicho. Sashi upił trochę wina, wypluł kawałek korka.

– Nadal nie wiemy, czy to Bio-Tech – odezwał się Marek – Pamiętasz, na samym początku pisałem ci, że jeden z zabitych był pracownikiem korporacji.

Przytaknąłem.

– Nie znalazłem tej informacji drugi raz. Nie było jej. Już wtedy była bardzo lakoniczna. Po prostu „pracownik korporacji”. Ale potem po prostu zniknęła. Mogę? – zapytał Marek wskazując na blat. Odstawiliśmy z niego kieliszki, zmietliśmy okruchy ciastek. Wcisnąłem przycisk z boku. Stół zamienił się w narzędzie kreślarskie.

Marek zaczął układać sobie wirtualną tablicę korkową.

– Siedem zabójstw. Sześć jest przykrywką. W sieci pojawia się siedem nekrologów. W jednym z nich jest informacja, która łączy nazwisko z korporacją. Mamy to nazwisko, ale żadna z korporacji oficjalnie nie ma go na liście pracowników. Z sieci znikają dane o nim – ręce Marka przesuwały się nad blatem tworząc wielokąty z informacjami i łącząc je strzałkami – Tena Quintanilla. Szperałem w sieci. Znalazłem jego ślad na jednym z poziomów. Ale zanim udało mi się uzyskać prawa dostępu już tego śladu nie było. Ktoś bardzo chce, żeby tego człowieka nie było. Korporacji nadal przeszkadza istnienie tego człowieka. To znaczy, że zostawił po sobie coś, czego chcą. Albo czego nie chcą.

– Nie dojdziemy do tego co to jest mając tylko nazwisko – powiedziała Angela. Też się wciągnęła w naszą zabawę.

– Ale możemy poszukać w sieci pozostałych informacji. Śladów – powiedział Sashi.

– Albo poszukać miejsc, skąd informacje o nim zniknęły. Zrobimy mapę i zobaczymy czy wyjdzie nam jakiś wzór.

Angeli nagle zabłysły oczy.

– Czy znamy te miejsca, gdzie były dane o tym Tequilli?

– Quintanilli – poprawił Marek – Tak, znamy parę.

– To świetnie – Angela patrzyła w blat i nawijała lok na palec – Wiemy gdzie szukać, trzeba tylko kopać wystarczająco głęboko by je odzyskać.

Uśmiechnęła się do mnie. O, nie.

– A tak się składa, że znamy kogoś, kto będzie potrafił to zrobić – puściła do mnie oko.

Nie, nie, nie!

– Nexus.

– Nie.

– Tak – krzyknął Sashi – On da radę odzyskać przynajmniej część tych danych.

– Nie! – powtórzyłem.

– Ale, kochanie – zamruczała słodko moja wiewiórka – Niemizod pelena to se ówczasisz.

– Przestań – żachnąłem się – Nie cierpię gdy tak mówisz.

– Wiem – uśmiechnęła się mrużąc oczy.

 

 

5.2 Nexus. Nie trawię tego gościa.

 

Nexus wyglądał jak zawsze.

Od naszego ostatniego spotkania zapuścił idiotyczną bródkę, a ciemne włosy miał dłuższe, ale poza tym bez zmian. To jest Nexus. To jest grzebień. Poznajcie się, chłopaki.

Ubrał się w jakieś pozszywane nie wiadomo z czego spodnie, które marszczyły mu się w każdym możliwym miejscu. Na górze miał seledynową podkoszulkę bez ramion. Nie pasowała do jego smagłej cery.

Spójrzmy prawdzie w oczy, nic co wiązało się z nim nie mogło wzbudzić we mnie nawet śladu pozytywnego uczucia.

– Cześć Nexus – zdobyłem się na dostępne dla mnie w tej chwili szczyty kurtuazji.

– Siram, jak życie byczy? Dżewniacho?

Rzeczy, której nie znosiłem bardziej niż jego wyglądu był sposób w jaki mówił. Mieszał chyba z dwadzieścia slangów, a z każdego wybierał najbardziej pokręcone frazy.

– A co Angela? Refuje się jak koda, co nie?

– Wszystko u niej w porządku, jeśli o to pytasz.

– Wnijnij – kiwnął na mnie ręką i otworzył szerzej blaszane drzwi.

Spotkaliśmy się w blaszanej przybudówce na dachu jednego z wieżowców. Nexus miał tu swoje dwupiętrowe królestwo. Nie dbał o wygody. Nie dbał o wystrój. Ściany pokryte były kablami i kontenerami z biologicznymi strukturami. Świetliki w dachu wpuszczały trochę promieni słonecznych, akurat na tyle, by było widać ile tu lata kurzu. W jednym kącie stały przezroczyste pojemniki z biologicznym materiałem, którego hodowlę Nexus prowadził nielegalnie. Kopiował niektóre ze struktur komputerów i starał się je modyfikować. W drugim kącie, nieopodal schodów leżały pudła z tektury z innym materiałem biologicznym. Przez chwilę zastanowiłem się, czy tu również hoduje nowe pasma pamięci, albo ulepsza kod jakiegoś typu struktury obliczeniowej. Mój nos wyprowadził mnie z błędu. To były tylko resztki jedzenia.

– Puchatany to na megatubie nie pigmentesz, res – powiedział do mnie Nexus i wlazł na górę po blaszanych schodach. Nie miałem pojęcia o czym do mnie mówi, więc nie odpowiedziałem.

Jak Angela wytrzymała z tym gościem tyle czasu, zanim przybyłem na białym rumaku i uratowałem jej krągły tyłeczek? Co ona mogła w ogóle w nim widzieć? Rozumiem, błędy młodości, ale bez przesady, proszę.

Nexus tymczasem rozsiadł się w wytartym, skórzanym fotelu, który był centralnym meblem prawie pustego pomieszczenia na piętrze. Uruchomił system. Wokół nas rozbłysły ekrany zajmując całą dostępną przestrzeń.

To był system autorski. Kiedyś nawet próbowałem go używać, Angela mnie namówiła. Ale dla mnie interfejs był zbyt mało logiczny, choć wgryzłem się w niego hobbistycznie i kilka rozwiązań zaadoptowałem do różnych pomniejszych programików. Nie pytałem Nexusa, bo po pierwsze nie czułem potrzeby, a po drugie i tak nie zrozumiałbym co mi odpowie.

Dopiero teraz, gdy wokół tego czubka migały ekrany i przelatywały dane, mogliśmy zacząć rozmowę. Wiem, że wcześniej nie zarejestrowałby wiele, za mało sprawnie czuł się w świecie poza siecią i unikał go gdy tylko mógł. Ale w świecie okienek, ikonek, kubików i wirtualnej przestrzeni rządził. Nawet ja mu to przyznam.

Oczywiście nie jest to jakikolwiek powód, żeby miła, rozsądna, rudowłosa dziewczyna miała się z nim spotykać.

– Nexus, mamy sprawę – powiedziałem opierając się o stolik, który stał obok. Przesunąłem ręką kilka drobiazgów, wzmiacniaczy sygnału i urządzeń przyspieszających – Szukamy informacji w sieci. Sprawa jest trudna, a ktoś bardzo dobry nie chce, żebyśmy to znaleźli.

Ja to mam jednak dar motywowania ludzi. Po tym zdaniu Nexus był mój.

– Chcesz szczegóły? – zapytałem dla formalności. Oczywiście, że chciał.

Opowiedziałem. Nie skomentował. Nic nie powiedział przez dłuższy czas. Wgapił się w swoje buty.

Po tym poznałem, że historia do niego dotarła. Że gdzieś tam coś się poruszyło. Mógł nie znać Jose, mógł nie lubić mnie – nie miałem tutaj żadnych złudzeń – ale ofiarą padł ktoś z jego świata, ktoś z reputacją. A na dodatek po drugiej stronie stała korporacja – uosobienie znienawidzonego przez nas porządku, który stawia czyjś interes ponad życiem przypadkowych przechodniów.

– Wykrypnij te siećsajty. Masz je w libsach?

– Przesłałem ci paczuszkę zanim przyszedłem – pokazałem na drobny ekran zawieszony pod sufitem. Nexus jednym gestem ściągnął go do siebie i powiększył. Drugim rozlał po swojej prawej stronie linie tekstu, które mu przesłałem.

Wybrał spomiędzy adresów jeden z tych neutralnych i dostępnych dla wszystkich i wysłał swoje macki w tamtą stronę. Otoczyła nas czerwono-czarna grafika jednego z forum internetowych. Nexus nie poświęcił mu ani chwili uwagi, zamiast tego włączył kilka programów, które rozbiły interfejs graficzny przed naszymi oczyma i wskazały zamiast tego kilkanaście poziomów kodu, połączonych między sobą splątanymi jasnymi liniami powiązań.

– Prosty algorytm – oceniłem – Żadnej finezji.

– Ajto – zgodził się Nexus – Zrewersuję go, wygibnę kilka wersji z wewczoraj. Zrewersuję cały ten derwis. Aż do punktu z abe elobe, tunisz?

Trochę tuniłem. Pomysł z odwróceniem zmian, jakie zachodziły na forum aż do momentu, gdy widoczne będą interesujące nas wpisy nie jest jakimś szczytem geniuszu. Ale wiedzieliśmy wszyscy, że jeśli komuś może się to udać, to właśnie Nexusowi. Bo dysponuje swoimi magicznymi programami, które są lepsze niż wszystkie inne. Potrafią wgryźć się w fizyczną strukturę komórek serwerowni i wyciągnąć brakujące dane z ich DNA, jeśli tego potrzeba.

Wierzyłem, że w tej chwili to była już tylko kwestia czasu. Będziemy mieli nazwę. I cel.

– Słuchaj – powiedziałem, gdy już zbierałem się do wyjścia – Nexus. Mówię do ciebie, cholera.

Mój ton oderwał na chwilę jego uwagę od tego, co się działo w sieci.

– Może będziemy chcieli pociągnąć to dalej – popatrzyłem mu w oczy – Może spróbujemy ugryźć korpy. Za Jose. Wszedłbyś w to?

Odwzajemnił spojrzenie. Skinął głową. Uśmiechnął się półgębkiem.

Dobrze. Przyda nam się. Co nie zmienia faktu, że go nie lubię. Wspominałem już o tym?

 

 

5.3 Wszyscy się tego spodziewaliśmy. Przecież to nie jakaś hiszpańska inkwizycja.

 

– Bio-Tech – w głosie Sashiego wyraźnie pobrzmiewał tryumf.

– Bio-Tech – potwierdziłem.

Nexus znalazł więcej niż się spodziewaliśmy. Wskazaliśmy mu właściwe miejsca i dokopał się do skarbów. Dla niego to było jak zaznaczenie mu wielkiego, czerwonego krzyżyka na mapie.

Zaczął kopać i niczym nawiedzony paleontolog nie skończył, dopóki nie odgrzebał wszystkiego, co tylko dało się zrekonstruować.

Bio-Tech.

Nasz dobry znajomy, Tequilla – to przezwisko przylgnęło do niego już na stałe, zresztą nie oszukujmy się, było o niebo łatwiejsze do zapamiętania niż jego prawdziwe nazwisko – był uciekinierem z Bio-Techu. Razem z nim najwyraźniej uciekło coś bardzo ważnego, bo korporacja goniła go przez pół wirtualnego świata nim dopadli go motocykliści. Największa część tego dramatu rozegrała się właśnie w sieci.

Dopisywaliśmy teraz ciąg dalszy. Ale Nexusowi udało się zabrać ze swoich wykopalisk więcej niż chciał. Przyciągnął za sobą ogon. A do kogo wtedy dzwonicie?

 

Podskoczyłem na krześle. Naprawdę, da się to zrobić. Nie jest łatwe i wymaga odpowiedniego mebla. Ale da się. Wiadomość od Nexusa wyskoczyła w samym środku mojego pola widzenia. Dane mu znikały. Pojawił się ktoś, kto wiedział co Nexus robi.

Momentalnie rzuciłem się głębiej w sieć, jednocześnie wyłączając wszystko co niepotrzebnie zużywało mi zasoby. Zrobiło się bardzo cicho, gdy wyłączyła się muzyka w tle. Vision-surround poszarzało, straciło ostrość i kilka poziomów głębi. Algorytm, który właśnie wiązałem też poleciał. Nie miałem możliwości zapisać mojej pracy. Za długo by to trwało.

Niewielkie okno po lewej stronie powiedziało mi, że Sashi też odebrał sygnał alarmowy i nadciąga.

Prosty program typu teleporter zabrał nas w ułamku sekundy w miejsce, gdzie siedział przyczajony Nexus. W okolicy krążyły programy przechwytujące. Moje sondy z głośnym piskiem powiadomiły mnie o przynajmniej pięciu takich, które były mi znane. To były aplikacje z wyższej półki. Włączyłem co mogłem, żeby zbudować wokół siebie mur.

Dałem kilka dodatkowych sekund Sashiemu na uzbrojenie się w jego snajperskie programy niszczące fragmenty kodu. W międzyczasie przeciwnik wytropił Nexusa. Nieco mniej niż minuta. Ktoś był dobry.

Pozwoliliśmy mu przez chwilę gonić naszego ulubionego poliglotę w kółko, tracąc w ten sposób część odzyskanych przez niego danych, ale zyskując cenny czas i informacje o tym czym dysponuje nasz cel. Potem, z niemałą satysfakcją jakiej można doznać tylko zastawiając pułapkę na kogoś nie spodziewającego się ataku zaczęliśmy metodycznie niszczyć jego narzędzia.

Sashi atakował go ze wszystkich stron. Uruchamiał makra, które wysyłały w sieć strumienie danych mylące przeciwnika. Jego struktury obronne brały je za otwierające się aplikacje i reagowały.

Tymczasem ja rozkładałem wokół aplikacje obronne i wszelkiego rodzaju przeszkadzajki. Musiałem wyglądać jakbym wlazł w gniazdo szerszeni, tak szybko machałem łapami. Szyja rozbolała mnie od kręcenia głową. Poczułem zapach potu.

Nexus tymczasem zdążył zabezpieczyć te dane, które jeszcze miał i ewakuował się. Najwyższy czas, bo w moim polu widzenia pojawiało się coraz więcej czerwonych kubików, które oznaczały aplikacje wygaszone przez działanie z zewnątrz. Wróg odgryzał nam się, całkiem skutecznie.

Już od dwóch minut próbowałem znaleźć chwilę na to, żeby uruchomić dwie aplikacje, które zaczną po mnie sprzątać. Nie chciałbym zostawić w tym miejscu żadnego śladu, który doprowadzi naszego przeciwnika prosto do mojej maszyny. I od dwóch minut nie miałem chwili, żeby to zrobić. Łokieć prawej ręki już mnie bolał od szybkich, gwałtownych ruchów. Poczułem krople potu na brwiach.

W tym momencie pojawiła się Fawn i nasłała na naszego wroga uzbrojoną w najrozmaitsze aplikacje sztuczną inteligencję. Potraktował ją jak nowego przeciwnika i zajął się rozbrajaniem, podczas gdy my uciekliśmy na bezpieczną odległość. Fawn, mój oddziale kawalerii! Ucałuję cię, gdy tylko kiedyś zobaczę cię w rzeczywistości.

Dzięki niej zdążyłem sprzątnąć nie tylko moje ślady, ale też Sashiego. Zwialiśmy.

Gdy przerwałem wreszcie połączenie z siecią pot spływał mi strużkami po ciele i dosłownie zsunąłem się z krzesła na podłogę. Było naprawdę źle. Na tyle, uświadomiłem sobie, że Nexus napisał do nas w normalnym języku.

 

Fawn jako jedyna miała na tyle rozsądku, by cokolwiek zarejestrować. Wyciągnęła potem logi i obejrzała naszą akcję pod wielką lupą. Doszła do kilku niepocieszających wniosków. Przeciwnik to tak naprawdę kilka osób. Wyodrębniła trzy różne struktury zachowań. Co nie oznacza, oczywiście, że to nie będzie jeden człowiek z zaawansowaną schizofrenią.

Analiza używanych podczas starcia aplikacji wskazała na kogoś z korporacji. Kogoś, kto otrzymuje te programy oficjalnie, a nie tworzy je, skleja albo modyfikuje. Wszystkie były skrojone na miarę. Żadnych śladów zbędnych fragmentów kodu, nawet graficznie przedstawiały się dosyć spójnie, w tych momentach, kiedy mogliśmy zobaczyć jakąś wizualną reprezentację ich działania.

Bio-Tech. Niespodzianka.

Gdy tylko ochłonęliśmy trochę zainteresowaliśmy się jaki to zmurszały kamień podniósł Nexus, że obudził korporację. Ten atak nie był zaplanowany. Był spontaniczny i tylko dlatego udało nam się go odeprzeć tak łatwo.

 

 

5.4 Che Guevara

 

– Żartujesz, koleś. Klucz do danych, które wyciekły z Bio-Techu? – Nexus nie żartował. Od pięciu minut Sashi wykonywał mentalny taniec radości. Już trzeci raz upewniał się, co haker odkopał w sieci i co wprawiło korpy w ruch.

– Na pewno dobrze go zrekonstruowałeś? – dopytywał się Sashi kręcąc kolejne piruety po czym błysnął zębami – Chłopaki, robimy włam do Bio-Techu!

Siedząca obok niego Fawn pokiwała głową z cierpliwym zrozumieniem. Po raz pierwszy widziałem ją na żywo odkąd kilka tygodni temu zaczęliśmy razem pracować nad projektem Jose. Fawn była malutką mulatką. Miała dołeczki w policzkach, nawet jeśli się nie uśmiechała, a jej brwi były niemal idealnymi półkolami. Nosiła czarne szkła kontaktowe. Przy bliższym przyjrzeniu się, można w nich było dostrzec migotanie. Gwiazdy albo może iskry. Dosyć ograny motyw.

Okazało się też, że nasza geniusz od sztucznej inteligencji miała siedemnaście lat. Siedemnaście! „Cholera, mógłbym być jej ojcem”, pomyślałem. To znaczy, o ile prawo pozwalałoby siedmiolatkowi adoptować niemowlę.

Wspólnie zrobiliśmy krótki, konkretny przegląd tego, czym dysponowaliśmy. Klucz. Przede wszystkim. Nie wiedzieliśmy do czego, nie wiedzieliśmy gdzie to jest. Ale takie rzeczy znajduje się szybko. Zazwyczaj problemem jest właśnie klucz.

Cokolwiek tam znajdziemy zaleziemy za skórę Bio-Techowi, a o to nam chodziło. Byliśmy w bardzo bojowych nastrojach. Buzowały pod pokrywką od dawna, ale dopiero teraz dostaliśmy do ręki narzędzie, które ukoi nasz żal. Dokopiemy im.

– Naprawdę im dokopiemy. Jesteśmy tacy… – zaczął entuzjastycznie Sashi i zawiesił się – Co to było za słowo na "w"?

 

– Jesteście pojebani! Wszyscy! – krzyknęła Angela, gdy tego samego dnia wieczorem opowiedziałem jej o spotkaniu. Najeżyła się ogromnie. Ja zresztą też.

– Bo co? – zapytałem, może niezbyt konkretnie, przyznaję – Teraz nagle masz z tym problem? Trzeba było wcześniej się odezwać.

– Trzeba było mi powiedzieć, idioto, o waszym genialnym planie. Że macie zamiar sami robić włamanie do struktur korporacji – odcięła się. Szybkim ruchem odgarnęła włosy z czoła. Nie lubię gdy tak robi. To oznacza kłopoty.

 

Mieliśmy zamiar to zrobić. Gdy tak siedzieliśmy w czwórkę nie widzieliśmy nawet możliwości, że nam się nie powiedzie.

Nie pamiętam, żeby ktoś jako pierwszy rzucił pomysł. To było z nami od początku, siedziało u podstaw naszego śledztwa. Trzymało razem naszą piątkę, łącznie z Markiem. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy ku czemu zmierzamy. Sashi zabłysnął nawet używając słowa "vendetta", co było jak na niego, wyczynem, nawet jeśli myślał, że to przymiotnik.

Podział ról też przyszedł nam łatwo. Był naturalny, bo każde z nas miało swoją specjalizację.

 

– Mamy to rozpracowane – tłumaczyłem Angeli siląc się na spokojny ton. Nie byłem spokojny – Każdy z nas jest najlepszy w tym co robi.

– Jesteście dobrzy w tym, co robicie – odpowiedziała i przez chwilę myślałem, że przyznaje mi rację, ale szybko załapałem.

– Posłuchaj – powiedziałem – Nexus będzie lokalizował i wykonywał skoki. Co dziesięć sekund będziemy na innym serwerze. Nie wytropią nas. Sashi wgryzie się w ich strukturę i wysadzi kilka zabezpieczeń, jeśli będzie trzeba. Ja rozstawiam programy osłonowe. Część z nich zmodyfikujemy razem z Fawn i ona będzie je nadzorować. My dwoje praktycznie nie wchodzimy do środka.

– To świetnie – Angela pokiwała głową – Bo to właśnie w programy osłonowe lecą pierwsze strzały gdy ktoś zareaguje. A usuwanie śladów po nich trwa najdłużej. Jeśli już kogoś z was wytropią, to pewnie ciebie.

Kurwa, no! Bardzo dobrze o tym wiedziałem. Angela nie musiała mi przypominać. Nie tego od niej potrzebowałem.

 

– Trzydzieści pięć procent – Fawn uniosła oczy znad ekranu swojego minipada. Światło oświetliło jej twarz od dołu – Takie jest ryzyko, że ktoś wpadnie.

– Gojawczi tad – mruknął Nexus.

– Fawn, weź to policz jeszcze raz – poprosiłem.

– Brałam pod uwagę naprawdę najgorszy scenariusz. Taki, w którym mamy problemy ze skokami i sypie się któryś z serwerów z aplikacjami.

Odetchnęliśmy.

– Czyli w rzeczywistości jest mniej? – upewnił się Sashi.

– Powiedziałabym pięć do siedmiu procent. Jeśli wszystko zadziała.

To już było niewiele. Każdy z nas chciał w to uwierzyć.

– A co po tym? Gdy już skończymy?

– Reszta to sprawa Marka – powiedziałem – Dajemy mu materiały, a on robi z nimi swoje czary i zapala Bio-Techowi ogień pod dupskiem.

 

– Roberto, to nie jest jakaś durna gra! – krzyczała Angela. Siedziałem naprzeciwko z zaciśniętymi szczękami i pięściami – Dowalacie im i co? Na tym się nie kończy. Nie ma game over, nie ma napisów końcowych.

– Daruj sobie porównania. Zrozumiałem.

– Bio-Tech będzie szukać. Może szukać latami. Wystarczy, że sprawdzą znajomości Marka…

– Jeśli cokolwiek pójdzie w świat to nie przez Marka. Opublikuje to ktoś inny. Marek jest za blisko nas.

To zatrzymało na chwilę pędzącą jak lokomotywa Angelę.

– Marek zrezygnuje z publikacji takiego materiału? – zapytała. Przez chwilę jej zaskoczenie było silniejsze niż wściekłość.

– Tak. To dodatkowe zabezpieczenie dla niego i dla nas.

– To nie ma znaczenia. Czy wy w ogóle wiecie czego się spodziewać? Roberto, Bio-Tech zabił już kilku ludzi! – lokomotywa znowu ruszyła.

– Nie dostaną nas. Fawn przygotowuje kilka zmyłek. Zaprzęga swoje najlepsze boty.

Westchnąłem ciężko i potarłem dłonią skroń. Zmęczyła mnie bardzo ta kłótnia. Tu nie chodziło o Bio-Tech. Nie robiliśmy tego dla siebie, nie z jakiejś chorej ambicji. Przecież wiedziała o tym.

– Jesteśmy przygotowani. Wszystko mamy zaplanowane – powiedziałem w sposób, który wydawał mi się pojednawczy.

– To jeszcze sobie wymyślcie kryptonim akcji! Będziecie prawdziwymi anarchistami! – wrzasnęła Angela. Włosy znowu opadły jej na czoło. Odgarnęła je.

– Daj mi spokój! Jak masz ochotę na złośliwość, to w innym pokoju! – odpowiedziałem równie głośno, bo mnie tym wkurzyła. Kryptonim? Co za bzdura.

 

– Nazwiemy to „Operacja Che Guevara” – entuzjazm Sashiego kipiał i zaczynał przelewać się przez brzegi garnuszka. Niech ktoś powstrzyma tego chłopaka, proszę.

Skąd on w ogóle wziął tego Che Guevarę? Wie kto to był? Sam ledwo kojarzę. Ja pamiętam go tylko ze zdjęcia. No i z promocyjnej serii butelek Coca-Coli, jak wszyscy.

Wyśmialiśmy go, ale zamiast się przejąć Sashi podniósł do góry szklankę z piwem.

– Za Jose – powiedział.

Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie był toast, tylko okrzyk bojowy.

Nexus bez słowa powtórzył gest Sashiego.

– Za Jose – powiedziała Fawn.

– Za Jose – powiedziałem.

 

– Zajebiście – powiedziała Angela wychodząc z pokoju i trzaskając drzwiami.

 

 

6.1 Ten dzień, w którym rozwalamy Bio-Tech.

 

Gdy przyszedłem na miejsce wszyscy już tam byli. Szkoda. Miałem nadzieję, że chociaż Nexus się spóźni. Ale może oczekiwałem zbyt wiele, w końcu spotkaliśmy się u niego. Tylko tam było na tyle miejsca, żeby pomieścić cztery vison-surround tak, żeby bańki nie zachodziły na siebie i działały w pełni funkcjonalnie.

Na piętrze, gdzie mieliśmy usiąść było jak w małym ulu. Nexus i Sashi siedzieli już w bańkach. Ikonki i fragmenty kodu latały wokół nich jak wkurzone pszczoły. Fawn siedziała zaplątana w kable, podłączała swoje własne mini urządzenia. Jej sztuczne inteligencje były tak rozbudowane, że wymagały osobnych procesorów i zasobów pamięci.

Usiadłem na krześle przeznaczonym dla mnie. Uruchomiłem system. Poprzez pojawiające się wokół mnie obrazy widziałem profil Sashiego, maksymalnie skoncentrowanego, ze zmarszczonym czołem.

Zacząłem włączać po kolei wszystkie moje standardowe zabezpieczenia, ale myśli wciąż mi uciekały w zupełnie inne rejony. Otworzyłem plik, który w ostatniej chwili zdecydowałem się zabrać ze sobą. Mały prostokącik pojawił się przy mojej prawej dłoni. Ze zdjęcia uśmiechała się do mnie Angela. Włosy zakrywały połowę jej twarzy.

To zdjęcie było moim zaklęciem. Katalizatorem. Pozwoli mi zrobić to, co muszę zrobić.

Fawn otworzyła połączenie między naszymi bańkami i zaczęliśmy podłączać jej boty pod moje programy obronne. Szło to sprawnie, bo przez ostatni tydzień praktycznie nie zajmowaliśmy się niczym innym poza botami i aplikacjami maskującymi.

– Co jest, Roberto? – zapytała w pewnym momencie Fawn.

Spojrzałem na nią poprzez przemykające między nami graficzne reprezentacji terabajtów danych. Uniosłem brwi.

– Mówię do ciebie, a ty nic – wyjaśniła. Potem, niespodziewanie puściła do mnie oko – Stresujesz się czymś?

– Ym… eee… – włączył mi się tak zwany mistrz ciętej riposty. Serce obijało mi się o żebra odkąd wszedłem do tego dusznego baraku bez okien. Uratował mnie zielony kolor pierścienia, który wyświetlał się nad moją głową

– Wszystkie aplikacje są już u ciebie – wykorzystałem okazję do zmiany tematu – Podpinaj swoje maluchy.

Wróciliśmy do danych, ikon, linii algorytmów. Nie czułem, żeby w jakikolwiek sposób zmniejszyło to mój poziom adrenaliny.

Sashi skończył swoje przygotowania, jego bańka wyblakła, gdy przygasił swój wyświetlacz.

– Trzynasta dwanaście – powiedział – Za osiemnaście minut zaczynamy.

Osiemnaście minut. Niewiele. Spojrzałem na zdjęcie Angeli. Nabrałem powietrza w płuca.

Wypuściłem je.

Spróbowałem jeszcze raz. Kiedy mój głos wreszcie wydostał się ze zawiązanego na supeł gardła zabrzmiał zadziwiająco donośnie.

– Ja odpadam.

Trzy pary oczu w jednej sekundzie skierowały się w moją stronę

– Nie wchodzę w to – dodałem dla jasności. Przez chwilę było zupełnie cicho.

Gdy tu szedłem założyłem się sam ze sobą, że pierwszym, który ryknie będzie Sashi. Wygrałem ten zakład.

 

Dzień wcześniej rozmawialiśmy z Angelą. Rozmawialiśmy normalnie po raz pierwszy od naszej wielkiej kłótni o włam do Bio-Techu. Jesteśmy dorosłymi ludźmi i potrafimy dyskutować o takich sprawach na spokojnie. Gdy już zaczniemy się do siebie odzywać po czterech dniach ciężkiego dąsania się.

Siedzieliśmy na podłodze w pokoju. Zbrzydły mi rozmowy w kuchni. Za dużo ciężkich tematów tam poruszyliśmy w ostatnich tygodniach. Powłaziły w zakamarki i wskakiwały człowiekowi do głowy znienacka.

Angela siedziała ze skrzyżowanymi nogami i słuchała. Skubała palcami rękaw swetra.

Zmobilizowałem całą swoją elokwencję. Próbowałem ubrać swoje uczucia w słowa. Cały ten gniew na niesprawiedliwość świata, na to, że Jose był tylko przypadkową ofiarą. Cały ten smutek. Że musieliśmy ugryźć Bio-Tech. Że musieliśmy to zrobić, żeby śmierć Jose przestała być tak przypadkowa i tak przytłaczająca.

Podczas tego śledztwa, które prowadziliśmy odwiedzałem od czasu do czasu pajęczynkę, którą założyliśmy dla Jose. Czytałem jakiś wpis albo dwa. Napisałem komentarz. Głównie po to, żeby pamiętać po co to wszystko. Po co włóczyłem się po sieci, spotykałem z psychopatami wśród przerdzewiałego złomu, przegrzewałem swoje szare komórki, przeciągałem terminy w pracy do granic wytrzymałości. „Za Jose”.

Wchodziłem i siedziałem tam ze dwadzieścia minut. Czasami mniej. Zależało to od tego, w którym momencie przypominała mi się tamta noc. Wilgoć na policzku. Krew i błękit neonu.

Przerywałem wtedy połączenie i szedłem wtulać się w rude loki Angeli.

Powiedziałem jej o tym wszystkim, a ona słuchała i starała się zrozumieć.

I w którymś momencie zadała to pytanie, na które nie odpowiedziałem, bo zacząłem mówić o czymś innym.

Później kochaliśmy się, tam na dywanie. Napięcie odpływało bardzo powoli, ale przez chwilę było tak, jak gdyby nic się nie stało. Jak gdyby nie działo się nic co właśnie w tej chwili zmienia nasze życie.

Jeszcze później siedziałem w Visio-surround i wiązałem kolejny algorytm. W pewnym momencie zorientowałem się, że od dwóch minut gapię się w przestrzeń, a moje myśli nawet nie udają, że interesują się węzłem Malpigiego, który właśnie próbowałem skonstruować, żeby zamknąć algorytm.

Wyłączyłem to wszystko.

– Idę się przejść – powiedziałem zakładając buty.

– Kup brukselki, będą jutro na obiad – krzyknęła z drugiego pokoju Angela.

Mruknąłem potakująco, ale mój umysł nie zarejestrował w ogóle tego, o co prosiła. Wyszedłem i ruszyłem przed siebie, w przepastne doliny o ścianach z potężnych wielopiętrowych bloków.

Pogoda się spisała, zadbała o odpowiedni nastrój. Od wczoraj padał deszcz. Mogłem iść wpatrzony w chodnik i rozbijać butem swoje ciemne odbicie w kałużach. Było bardzo klimatycznie. Super.

Padający deszcz nie ma rytmu. Jego dźwięk jest nieuporządkowany. Randomowy. Ale dla mnie szum kropli powtarzał wciąż od nowa pytanie Angeli. Słyszałem jej głos, słyszałem jej intonację.

Wciąż od nowa i od nowa.

„Roberto, dla kogo tak naprawdę wy to robicie?”

Świadomość, że odpowiedź była zupełnie inna niż myślałem walnęła mnie prosto między oczy.

 

Nie doceniłem Sashiego.

Sashi też miał gotową odpowiedź.

– Kurwa, pojebało cię, pojebańcu jeden! Jak to dla kogo? Jak to dla kogo?! – gdy powtarzał pytanie drugi raz skakał już wokół swojego krzesła, złość zabarwiła całą jego twarz na czerwono, napinała mu mięśnie, niemal unosiła nad podłogę.

Rozejrzałem się.

Nexus siedział w fotelu, spięty. Kciukiem wybijał nerwowy, szesnastkowy rytm na oparciu swojej konsoli. Jego mina wyraźnie mówiła, że zgadza się z każdym słowem Sashiego. Fawn była przestraszona. Mrugała oczami i patrzyła w jakiś punkt na podłodze.

Sashi zdzierał sobie gardło. Ja robiłem to samo.

Pomyślałem o Jose. O prawdziwym Jose, nie tym, którego stworzyliśmy sobie po jego śmierci, na podobieństwo bota, który kierował jego pajęczynką; potrzebującym naszej zemsty, jak lekarstwa, które wszystko odwróci, gadającym do nas po cichu z tyłu głów. Nie o tym. Pomyślałem o prawdziwym Jose. I wiecie co? Okazało się, już go nie było. Że w tym miejscu rozpanoszyła się pustka. Wypełniła się szybko obrazami z przeszłości, ale tak naprawdę to już był tylko statyczny krajobraz. Nic się tam nie działo. I Jose nie chciał już nic. Nie chciał naszej zemsty, nie chciał upadku Bio-Techu. Nic. My tego chcieliśmy. My i nasze ukryte poczucie winy, które przez cały ten czas było szarą eminencją napędzającą cały ten plan.

Krzyczeliśmy dalej. Jeden przez drugiego. Dołączyła do nas Fawn, ale nie wiem, czy stanęła po czyjejś stronie, czy po prostu chciała w ten sposób uwolnić swoje emocje. Pomieszczenie nagle okazało się być bardzo małe, za małe dla nas i naszej złości. W pewnym momencie Nexus odezwał się, powiedział jedno słowo, którego nikt nie zrozumiał. Nagle zrobiło się cicho, ale tylko dlatego, że wszyscy sądzili, że będzie jakiś dalszy ciąg. Ale to najwyraźniej był koniec jego wypowiedzi.

Więc zaczęliśmy krzyczeć znowu. Zegarek odliczał kolejne minuty.

– Koleś, jesteś z nami albo przeciwko nam – powiedział w pewnym momencie Sashi.

Najpierw nabrałem duży haust powietrza, żeby krzyknąć wystarczająco głośno. Potem poczułem, że to już. Koniec. Nie ma sensu tego przedłużać.

Odwróciłem się w stronę drzwi. Całe ciało miałem tak napięte, że aż zabolało gdy zrobiłem pierwszy krok.

Droga do wyjścia w nagłej, niespodziewanej ciszy, była bardzo długa.

Usłyszałem jak Sashi mówi do pozostałych.

– Wszystko jest gotowe. Wchodzimy w to czy nie? Głosujemy. Kto jest za?

Sashi stał z podniesioną ręką. Patrzył na Nexusa, który nadal siedział w swoim fotelu i na ciężko oddychającą Fawn.

– Kto jest za? – powtórzył.

Zamknąłem za sobą drzwi.

 

 

6.2 EOF

 

Nie wiem, czy to zrobili. Nie wiem, czy im się udało.

Umówiliśmy się, że przez jakiś czas po akcji nie będziemy się kontaktować w żaden sposób. Ze względu na bezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że niezależnie od wyniku rozpęta się piekło.

Dotrzymałem tej części umowy. Nie szukałem Nexusa ani Fawn. Nie odezwałem się do Marka, który w międzyczasie znowu wyjechał na pół roku.

Zatarliśmy nasze ślady w sieci tak dobrze, jak tylko się dało.

W rezultacie już nigdy nie porozmawiałem z Sashim. Gdy wreszcie, wiele, wiele miesięcy później zdecydowałem się go odwiedzić, okazało się, że wyprowadził się dawno temu. To mogło oznaczać, że im się powiodło. Albo nie.

Marek również nie miał od nich żadnego sygnału. Wpadałem czasami do niego pogadać i pogapić się na dziewczyny. Nie ukazał się żaden przełomowy artykuł. Bio-Tech działa bez zmian, co jednak nie oznacza, że pod tą gładką powierzchnią nie ma żadnej aktywności sejsmicznej.

W końcu przeprowadziliśmy się z Angelą na wybrzeże, bo znalazła tam lepszą pracę.

Mamy się dobrze. W domu wszyscy zdrowi.

I tylko czasami śni mi się Sashi. We śnie myślę, że jest podobny do Jose i słyszę warkot silnika. Sashi sięga do oczu i wyjmuje swoje lustrzane szkła kontaktowe. Patrzę w jego twarz i widzę, że jego oczy też są lustrami. Odbija się w nich zbliżający się reflektor motoru.

Zastanawiacie się co to oznacza? To wam powiem. To nic nie oznacza. To tylko suma moich traum, nic więcej. Budzę się wtedy. Wtulam twarz w rude loki Angeli. Mój oddech uspokaja się i zasypiam ponownie.

I wtedy sen powraca.

Ale nie zawsze. Tylko od czasu do czasu.

Koniec

Komentarze

Pretinie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

 

PS

Pretinie, w przedmowie piszesz o sobie jak mężczyzna, a profil informuje, że jesteś kobietą…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za informacje, rozumiem. Chciałbym zostawić opowiadanie, żeby umożliwić innym przeczytanie go i ewentualną ocenę. Mam nadzieję, że nie będzie to wbrew zasadom.

 

PS

Profil się nie zna, jestem mężczyzną, porozmawiałem z nim i poprosiłem, żeby zachowywał się poważnie, po czym zapisałem wprowadzone zmiany. Wszystko powinno już być ok =)

Oczywiście, Pretinie, że nie naruszyłeś żadnych zasad. Chciałam tylko, abyś miał świadomość, że tak długie opowiadania cieszą się mniejszym zainteresowaniem użytkowników, ale jestem pewna, że parę osób na pewno je przeczyta. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemnie mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka