- Opowiadanie: maciekzolnowski - Poniemieckie piękno jest małą dziewczynką piszącą listy miłosne

Poniemieckie piękno jest małą dziewczynką piszącą listy miłosne

Proszę, nie dajcie się zwieść “leniwej” części wstępnej i rozbuchanej emfazie. Na dobrą sprawę króciak rozkręca się dopiero od połowy. Tak więc Drogie Karaluchy, życzę lektury do poduchy przyjemnej i ciepłej ciepłem książki.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Poniemieckie piękno jest małą dziewczynką piszącą listy miłosne

Chcę to opisać, opisać to spróbuję. Pytanie, czy jest w ogóle możliwe scharakteryzowanie starej, poniemieckiej architektury, starego domu, jednego, dwóch, trzech i iluś tam domów – tej całej skomplikowanej, pogmatwanej, poszatkowanej, piętrzącej się kaskadami, wertykalnie i horyzontalnie, ornamentalnej zabudowy. Zabudowy i nie tylko. I jeszcze wrażeń i impulsów wszystkich, jakim ulegam, gdy spoglądam na wyblakłe, szare, a jednak słońcem rozświetlone i niby grzanki zagrzane fotografie, żywe fotografie albo też urywki wspomnień, tu opisywanych, a kulturowymi zwanych walorów – tych śląskich skarbów. I jeszcze wrażeń, gdy spozieram na fotografie i obiekty istniejące nadal w tak zwanym realu, w świecie rzeczywistym, rzeczywiście istniejące, ale w jakiś taki niefizyczny, pozamaterialny sposób, jak gdyby zrobione były – te obiekty, sfotografowane, zapamiętane, wydobyte z pokładów pamięci… i te domy, i te skupiska domów, kościołów, ulic i wiaduktów… i tak dalej – z mgieł i cieni, z szarości i impresjonistycznej światłoczułości, z masła, z wody, z mleka, ze śmietany, z dżemu, z kremu, z mchu, z nici pajęczej, z kurzu, z pyłu, z oddechów nieistniejących, bo nieżyjących osób: dawnych domowników, lokatorów, mieszkańców, obywateli, burżuazji dawnej, dawnych rolników i niegdysiejszych panów, kiedyś tam sobie żyjących i Pana Boga chwalących – ludzi i ludzkich sekretów przez tych ludzi zabranych do grobu.

Widzę nieopodal tych domów poniemieckich dorodne sady, wypielęgnowane i wypracowane dzięki harówce od dawna nieistniejących ludzi, sady karmiące beztroskie, umorusane jagodami i miodem dzieci jagodowe niemieckie, które już dojrzały zapewne, z całą pewnością, w związku z powagą narratora, na bank dojrzały do dorosłości. Do starości. I potem także do śmierci dojrzały. Są te dzieci tak samo anonimowe, jak anonimowi są ich ojcowie i dziadowie, jak anonimowe są losy pojedynczego owocu z danego drzewa, z danego zbioru, w danym roku przeprowadzonego. Wiem nic o nich i nic – a wiem, co mówię – nic kompletnie nie wiem o owocach z drzew ze starych poniemieckich albumów. Czy są smaczne, czy soczyste, czy słodkie? Kto je jadł, kiedy i czy w ogóle jadł?

Widzę namiastkę bytu, ślady dawnego życia, istnienia widzę ślady dawnego i czuję, a czuję tak, jakby istniało nieistniejące i istniejące nie istniało. Widzę stare wydania nutowe, mistrzowskie edycje, książki stare widzę, stare przedmioty codziennego użytku i zbytku: stare obrazy, fontanny, stare marmury, posągi, elementy starych zdobień w kształcie winorośli uwikłanych w inną winorośl i inne rośliny… i w słoneczne promienie, i nawet w samo słońce. Słońca nie widzę. Rośliny widzę chyba również, inne widzę – drzewiaste, krzewiaste, duże, małe, większe, mniejsze – na tle winogron. Widzę i czuję też. Dotykiem, nie tylko wzrokiem, ale i dłońmi. To takie moje odczuwanie poprzez dotyk. Widzę oczyma malarza i zwykłym, tym zwykłym spojrzeniem, tym sobie najzwyklejszym zerkaniem, spozieraniem, mechanicznie namacalnym widzę poniemiecką rampę, kolejową stacyjkę, stacyjki obdarty mur ceglany, a wzdłuż muru – sznur widzę drzew, lip i nawet trochę je czuję w nosie, te lipy, te postgermańskie, jak pachną i kwitną. Jakie to wszystko stare! A jakie jare!

Co to w ogóle znaczy – się pytam – poniemieckie? Poniemieckie jest klasyczne piękno, taki tamtejszy ordnung. Mamy poniemieckie, przestrzelone słońcem, sfotografowane uśmiechy dzieci, to znaczy dzieci są niemieckie, a fotografie są poniemieckie. Arcydzieła są, bywają, często się zdarzają poniemieckiej sztuki dekoratorskiej i rzemieślniczej opusy. Są klimaty małomiasteczkowe, minione, przeszłe, niewyraźne, zamglone, patyną starości przykryte. Poniemieckie są, mogą być ruiny spowite mgłą tajemnicy i niedookreślenia, niedopowiedzenia. I to właśnie: niedopowiedzenia. Tego właśnie nie napiszemy, nie uda się tego zamknąć w klatce utkanej ze słów i zdań, zrobionej, sporządzonej, z akapitów splecionej, z akapitów, z rozdziałów i tomów.

Oto są cząstkowe elementy, takie elektrony bez protonów, swego naturalnego kontekstu pozbawione, swego mikroświata, wiązania elektronowego, zapamiętanej rzeczywistości bezkontekstowe skrawki. Są oto więc, takimi właśnie je zapamiętałem, kiedy byłem mały, mały bardzo, a nawet jeszcze bardziej, jak mały byłem i młody, ale jednak nie aż tak bardzo młody, bym nie mógł zdać sobie sprawy z treści zapamiętywanych, z treściwości zapamiętywania swojego. I choć młody byłem, to tyle aż, aż tyle zakodowałem: porcelanową rybę, kufer z lalkami na stryszku, monumentalne lustro ozdobne, którego rozbicie siedem lat nieszczęść mogło na mnie sprowadzić, gdybym je stłukł, ale nie stłukłem, i to na szczęście, na szczęście… i ozdobną pozytywkę z wizerunkiem tajemniczej, podejrzanie tajemniczej dziewczynki-malinki zgrabnej i ładnej, o której za chwilę, przyciężkawą szafę dębową, rośliny wokół domu: maciejkę, pokrzywy, porzeczki, agrest, czereśnie (czereśnie jako sad i czereśnie jako czereśniową alejkę). Także bez ślicznie zapamiętałem kwitnący i mnóstwo polnych kwiatków na wieńce plecione. I rój owadów, pszczółek i mrówek, które uwielbiałem obserwować w dzieciństwie, też mi wleciał do kina pamięci, w seans się przelał. Do pamięci mej i do łba mi wszedł. To właśnie: do łba.

Ale miałem mówić jeszcze o dziewczynce, tajemniczej jakąś wielką i nieprzeniknioną niby kosmos caluchny tajemnicą. Mała ta pojawiła się znienacka w starej kuchni, a w moim domu i życiu. I zaprosiła do licznych gier, spośród których jedną zapamiętałem w sposób szczególny. Zabawa cmentarna, bo tak ją ochrzciliśmy, polegać miała na pochówku gołąbka, którego rano znalazłem przy drodze przejechanego. Ceremonia była oczywiście na niby, jak wszystko inne w naszym świecie z waty cukrowej i pierniczków, ale nam, dzieciom, wystarczała taka oto skromna namiastka rytuału, surogat świata dorosłych w postaci ptasiego pogrzebu z fikcyjnym księdzem, z organistą bez instrumentu i fałszywymi żałobnikami-przebierańcami.

Ale te gierki i zabawy są wszystkie nieistotne, oto bowiem najważniejsza jest dziewczynka i to, skąd się wzięła, kiedy i w jaki sposób pojawiła się w życiu oraz przede wszystkim jak znikła. Pamiętam, że nigdy wcześniej jej nie widziałem. Nie była od nas i wydawało się nawet, że pochodzi gdzieś z daleka, lecz nigdy nie odważyłem się o to spytać. Pojawiała się u nas przez tydzień, dwa, zawsze pełna entuzjazmu i z nowymi pomysłami na spędzenie wolnego czasu. Wymyśliła i zainicjowała wiele różnych zajęć i wspólnych wycieczek. Aż w końcu pewnego razu zniknęła i tyle ją widzieli. Albo raczej: więcej się jej nie widziało.

Pamiętam, że długo nad tym dumałem, że wypytywałem księdza, wójta i sąsiadów o nastoletnią piękność, że rozmawiałem na jej temat z kolegami, męczyłem ich i zmuszałem do odpowiedzi. Niestety: wszystko na próżno, niczego bowiem, ale to kompletnie niczego nie udało się ustalić. Mała zapadła się jakby pod ziemię. Już miałem pogrzebać wspomnienia wspólnych z nią rozmów i zabaw, już miałem dać za wygraną własnej niemocy i brakowi detektywistycznych talentów, gdyż – nie da się ukryć – nie byłem Sherlockiem Holmesem, gdy nagle, bez wyraźnej przyczyny, przypomniałem sobie spontanicznie o pewnym sekretnym schowku, a mianowicie poniemieckim spichlerzu, który znajdował się na stryszku dobudówki, a jednocześnie nad starą kuchnią. I zaraz też tam pognałem. Kierowany jakimś przeczuciem, zajrzałem do środka i zaniemówiłem.

Stary spichlerz zasadniczo był pusty, lecz na jego dnie znajdował się pożółkły ze starości i zaadresowany do mnie list. Mógłbym przysiąc, że mała ma z nim coś wspólnego i że się do mnie z przeszłości uśmiecha, do zabaw zaprasza. Tak więc zarumieniłem się i czym prędzej zacząłem czytać, poczynając od słów, które brzmiały tak…

Chcę to opisać, opisać to spróbuję. Pytanie, czy jest w ogóle możliwe scharakteryzowanie starej, poniemieckiej architektury, starego domu, jednego, dwóch, trzech i iluś tam domów – tej całej skomplikowanej, pogmatwanej, poszatkowanej, piętrzącej się kaskadami, wertykalnie i horyzontalnie, ornamentalnej zabudowy. Zabudowy i nie tylko. I jeszcze wrażeń i impulsów, wszystkich, jakim ulegam, gdy spoglądam na wyblakłe, szare, a jednak słońcem rozświetlone i niby grzanki zagrzane fotografie, żywe fotografie albo też urywki wspomnień i tu opisywanych, a kulturowymi zwanych walorów – tych śląskich skarbów. I jeszcze wrażeń, gdy spozieram na fotografie i obiekty istniejące nadal w tak zwanym realu, w świecie rzeczywistym, rzeczywiście istniejące, ale w jakiś taki niefizyczny, pozamaterialny sposób, jak gdyby zrobione były – te obiekty, sfotografowane czy zapamiętane i wydobyte z pokładów pamięci… i te domy, i te skupiska domów, kościołów, ulic i wiaduktów – z mgieł i cieni, z szarości i impresjonistycznej światłoczułości, z masła, z wody, z mleka, ze śmietany, z dżemu, z kremu, z mchu, z pajęczyny, z kurzu, z pyłu, z oddechów nieistniejących, bo nieżyjących już osób. I tak dalej, i tak dalej. A reszta nie jest milczeniem, ale należy do mnie.

Koniec

Komentarze

Kupiłeś mnie pierwszym zdaniem.

Potem się trochę pogubiłem w uczuciach, aby zaraz odnaleźć się w ogrodach.

Znajduję tu jakąś fascynację, inspirację, wpływ i tchnienie prozy Twardocha.

Tchnienie zamienia się w nawałnicę, nawałnicę Twardochową i zbyt trochę gęstą, tak wiele spraw dotykającą, a żadna z nich nie wgryza się w pamięć, a żadna z nich nie zatrzymuje uczuć moich.

A potem pojawia się i znika dziewczynka, którą bohater próbuje odnaleźć i tu i tam i jeszcze gdzie indziej, a odnajduje ją w poniemieckim spichlerzu na strychu, gdzie wpada w czasową pętlę poniemieckiego piękna.

Ty mnie, autorze kupiłeś śląskością, a ja kupiłem Twoją poniemieckość.

Bardzo fajny klimat, i językowo też ciekawe. (Chociaż parę zgrzytów było, ale pal je sześć)

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Podobne listy znajduję zawsze, gdy wracam w rodzinne strony. W parku, tym dzikim, na wpół okiełznanym siecią świeżo wylanych betonowych ścieżynek, jak i tym tzw. “z prawdziwego zdarzenia”, ułożonym, z fontanną, latarniami i sklepikiem. Idę brukowaną ulicą, a zamiast starego kina, list; wchodzę do drewnianego kościółka, na cmentarz jeden, drugi, a tam listy pisane ciszą; patrzę na schyloną nad starym garażem mirabelkę, a tam, na spękanej papie, pośród zeschłych liści, list. Tu list, tam list. Zbieram je za każdym razem, przewożę przez granicę, a potem czasem czytam po cichu, wieczorem, gdy jestem sam.

Nie wiem, czy dobrze odebrałem przekaz, ale chyba nie ma to znaczenia.

Rzadko czytam teksty w autobusie, bo ciężko się skupić itd. Ale Twój tekst łyknąłem za jednym zamachem. Bardzo przyjemnie się czytało Twój list, Twoim okiem.

Pozdrawiam

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Strasznie się cieszę, Paradust, że łyknąłeś za jednym machem, a nawet autobuso-machem. Wiadomo: tekst, czyli zbiór dźwięków i dźwięk w ogóle oraz prędkość idą w parze. Poza tym fajny traktat o listach i listkach w parku nam tu zaserwowałeś. ;-)

Dzięki za dobre słowo i to niezasłużone porównanie do Twardocha, Fizyku. Śląsk to są strony, z których pochodzę, polskość to moja dusza i duma moja, a niemieckość mam po prostu w genach. No a Twardoch – sąsiad z powiatu gliwickiego – nie może być mi daleki, skoro pochodzę z Prudnika, w woj. opolskim, a konkretnie: z Racławic Śląskich. Piękne – nawiasem mówiąc – tereny o bogatej historii, gdzie spotykają się: Wschód z Zachodem, Kresy ze Śląskiem, Niemcy z Polską, kultura kolejarska z agrykulturą, dawne z jeszcze dawniejszym, a nawet Płaskowyż Głubczycki z przedgórzami sudeckimi. Zaprawdę: wiele by można było o tym mówić i wiele pięknych albo strasznych rzeczy wspominać.

Pozdrawiam! :-)

Maciekzolnowski, pewnie, że za jednym. Czytało się przednio. Uwielbiam takie wycieczki “down the memory lane”, jak to anglosasi mawiają. Slough czy Manchester, nostalgia zżera tak samo. Ty tęsknisz za Racławicami, ja za Tarnowem. Ale w pisaniu jest ukojenie.

Pozdrawiam!

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Taki troszkę zakręcony ten list, przepraszam, tekst, ale jakże piękny w tym swoim zakręceniu. Jak to u Maćka, bardzo przyjemne, nostalgiczne opowiadanie. Ja też przeczytałam jednym tchem i urzekła mnie zarówno dziewczyna, jak ta Twoja poniemieckość. Oczywiście klikam bibliotekę :)

Piękne to i poetyckie. Jako mieszkaniec poniemieckiego domu na poniemieckim cmentarzu oraz proboszcz poniemieckiego kościoła, byłem tym wielce wzruszony. Poniemieckie piękno zawsze do mnie przemawiało, więc mam na podwórku małe lapidarium poniemieckich nagrobków. Rozwiesiłem napisówki na ścianie domu i przez jakiś czas miałem wrażenie, że mieszkam w dużej kamienicy mnóstwem wymienionych na nich sąsiadów. Twój tekst znowu mnie o nich przypomniał. Ma pogodny i melancholijny klimat. Przeczytałem go z przyjemnością i bez pośpiechu. Klik ode mnie.

 

Pięknie dziękuję. Kliknięcia kliknięciami, ale nade wszystkim cieszę się, że wzbudziłem autentyczne emocje w Waszych wrażliwych duszach.

Przeczytałem go z przyjemnością i bez pośpiechu.

Zawsze marzyłem o tym, ażeby mi ktoś powiedział, że czytał mój tekst bez pośpiechu i delektował się nim. No super!

Fizyku, raz jeszcze dziękuję za przypomnienie osoby Twardocha. Dzięki Tobie trafiłem na jego “Exodus”, którego nie znałem, a bardzo mnie zainteresował (jest w Necie do pobrania w formacie *.pdf). 

Maciekzolnowski – BARDZO, ale to bardzo polecam “Dracha”. Dla Hanysa, to po prostu lektura obowiązkowa.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

I znowu magia. I magia słowa. Zdaje się, że znalazłeś swój sposób na fantastykę tej… Magii:). Przepięknie piszesz, zaczyna się z tego wyłaniać już nie parafraza Schulza czy Stachury, a nawet Twardocha, ale coś twojego, żołnowskotutejszego… Kupiło mnie to opowiadanie. Nie zwracałem więc uwagi na ewentualne dropy. Wydaje mi się, że ja użyłbym słowa "poniemiecka" może raz lub dwa razy mniej, ale głowy tu nie dam… Tak na marginesie: przypomniała mi się podróż z mamą do leśniczówki Rudnica, koleją przez Gorzów. Ja smarkacz, południe na poniemieckim dworcu w Gorzowie. Czytałem twe opowiadanie i widziałem (i dziękuję Ci za ten detonator wspomnień) ten pruski mur zatopiony w słonecznej, upalnej patoce niczym muszka w bursztynie, te bezludne prawie perony, wyżarzone, pustynne, ale co najważniejsze – czułem ten kolejowy zapach zaimpregnowanych dziegciowym kreozotem podkładów i brązowoczarnych belek. Wydaje mi się, że w twym magicznym opowiadaniu tylko tego mi zabrakło, ze zmysłów: zapachu, bym wnioskował o piórko. Ale klik jak najbardziej jest Twój . Brawo!

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Ładny, urzekający tekst.

Niestety natarczywie wtrącają mi się widoczki polskiego kiczu w wysmakowany tekst.

Szkoda. Żałuję moich myśli.

Maćku, dołączam do grona czytelników szalenie usatysfakcjonowanych lekturą. Oczarowało mnie Twoje widzenie poniemieckich budynków, tego, co je otacza i tego, co wiąże się z wakacyjną pamięcią o małej dziewczynce. ;)

 

i mnó­stwo po­lnych kwit­ków na wień­ce ple­cio­ne. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wydaje mi się, że w twym magicznym opowiadaniu tylko tego mi zabrakło, ze zmysłów: zapachu.

Chryste, dzięki, Ty sam uprawisz prozę jak poeta, co widać już choćby po zamieszczonym tu komentarzu. Zapachu faktycznie zabrakło, ale mam coś, co zrekompensuje – mam nadzieję – ten niedobór (zdjęcie autorstwa mojej siostry, Ewy Roguli, a na tym zdjęciu Dworzec w Racławicach):

https://www.national-geographic.pl/fotografia/zegar

 

Neurologu, żałuję i ja, choć z drugiej strony lata 80-te, które mnie jako człowieka albo młodego – jeszcze wtedy – człowieczka stworzyły, to jest właśnie czas kiczu, i to takiego, że hej! I pewnie noszę w sobie ten obraz wyidealizowany powiatowej Polski – by nie rzec – Złotopolski. ;-)

 

A ja, Droga Regulatorko Jolko, szalenie Ci dziękuję za tak okropnie słodkie Twoje zdanie o tym, co napisałem i wielce strasznie Ciebie pozdrawiam, nieznośnie wręcz bardzo! I mam nadzieję, że nie panikujesz, tak jak ja (w Londynie mieście się znajdując), z powodu jakiejś tam choćby i światowej pandemii. ;-)

Dziękuję, Maćku, za pozdrowienia i śpieszę Cię uspokoić, że mając co jeść i pić, nie panikuję i dzielnie znoszę narzucony sobie areszt domowy.

Pozdrawiam przeserdecznie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:-)

Zawsze marzyłem o tym, ażeby mi ktoś powiedział, że czytał mój tekst bez pośpiechu i delektował się nim. No super!

To może coś mojego przeczytasz… bez pośpiechu.

Hej!

A wiesz, że czytam. Jeszcze nie dokończyłem Twego dzieła bibliotecznego, ale powoli zapoznaję się. Dobrze się zapowiada i Tsole tak Ciebie skomplementował ładnie.

Trochę mnie te tematy wirusowe nie nastrajają do robienia niczego konstruktywnego, albowiem znalazłem się w lokalnym epicentrum pandemii, w Slough mianowicie, a pracuję w Eton College’u – najstarszej brytyjskiej szkole, gdzie sytuacja jest stosunkowo napięta (nasza kadra profesorska to są ludzie w średnim wieku, ale też i starsi; mamy w każdym z naszych house’ów po ok. 50 uczniów, no a wszystkich tych house’ów jest łącznie aż 25, czyli wiary studiuje w Etonie od groma). Zasadniczo więc jest niefajnie, zważywszy na ignorancję, indolencję i opieszałość rządu brytyjskiego, ale mimo wszystko nikt tutaj nie panikuje, jeszcze nie! Wiadomo: Anglicy są powściągliwcy i lekkoduchy. A ja, tak po ludzku i zwyczajnie, boję się i wcale tego nie ukrywam. I nie krytykujcie takiej postawy, Kochani. Moja optyka, mój punkt widzenia jest jednak inny od osób, które siedzą sobie teraz w Polsce całe i zdrowe przed komputerami w swoich domach. Przepraszam, że tak chaotycznie się dziś wypowiadam.

Nikolzollern, może ksiądz by się za mnie pomodlił, proszę.

I niech Bóg ma nas w swojej opiece! God Save the Poles.

Maciek

Bardzo to subtelne, uważne, wzruszające…piękne po prostu.

Pisze to Ślązaczka, gliwiczanka, mieszkanka starego poniemieckiego domu z ogrodem.

Przypomniał mi się “Drach” Twardocha. Jednak Twój tekst jest delikatniejszy, bardziej ulotny.

I znowu naszła mnie myśl, odnalezienia jakichś wiadomości o dawnych mieszkańcach mojego domu…

Pozdrawiam :)

 

 

 

Śliczne dzięki, Matko Chrzestna. Wrocław pozdrawia Gliwice i życzy dużo, dużo zdrowia oraz spokoju ducha w obliczu globalnego pandemonium! :)

MZ

 

P.S. A tak przy okazji – o czym pewno już wiesz – “Drach” dostępny jest w kilku wersjach językowych, m.in. po polsku, niemiecku oraz śląsku (ta ostatnia wersja dostępna jest w tłum. niejakiego Kulika). 

Lektura "Dracha" po śląsku – to musi być naprawdę intensywne doznanie :)

Ja niestety nie znam na tyle dobrze śląskiej gwary, żeby się na to porwać. 

Natomiast pana Kulika znam ze wspaniałego tłumaczenia "Kubusia Puchatka"

Natomiast pana Kulika znam ze wspaniałego tłumaczenia "Kubusia Puchatka"

:-)

Ładne opowiadanie.

Od pierwszych chwil obcowania z tekstem odczuwam żal za starymi czasami, ale samo słowo “poniemieckie” bardzo mnie irytuje i myślę, iż bez tego opowiadanie byłoby dużo lepsze.

Rozumiem zamysł pisarza w kontekście podziwu architektury starych kamieniczek lub pałaców niemieckich rodów. Mogę też częściowo wytłumaczyć użycie tegoż przymiotnika w kategoriach zachwytu nad “ulotnymi ujęciami” czasów, miejsc i osób na starych zdjęciach, których bohaterów już nikt nie pamięta.

Innym faktem wczucia się w refleksje autora jest miejsce zamieszkania pisarza i jego doświadczenia.. 

Podkreślanie wartości “poniemieckiej jakości” jest nie nie do końca trafne. W tym czasie w wielu państwach powstawały piękne kamieniczki i pałace, które przetrwały mimo lat.

Pochodzę ze starej rodziny i trochę o Niemcach wiem z czasów zamierzchłych z opowieści przodków, a obecnie z ust pracujących u Niemców osób. 

Uwierz mi w osiemdziesięciu procentach przypadków, gdyby nie my Polacy, nacja ta zginęła by w brudzie w każdych czasach, a kamienice, czy budynki, którymi się zachwycasz zazwyczaj budowali Polacy.

Niemcy mieli po prostu kasę, a o ich domostwa i gospodarstwa dbali służący i parobkowie.

Poza tym z tym sentymentalnym listem, to nie mogłoby być tak jak piszesz. Dziewczynka, o której opowiadasz nie zostawiłaby listu dla chłopca, bo to byłoby niestosowne. Dziewczynka, która umiałaby pisać musiałaby pochodzić z bogatego domu i nikt by jej nie pozwolił ganiać z chłopakami. Takie dzieci miały Guwernantki i ograniczone pole działania w stosunkach damsko-męskich. Jeśli dziewczynka ganiała z chłopakami, to pochodziła z wiejskiej uboższej rodziny, a oni nie mieli pięknych domów i nie umieli czytać, ani pisać i też byli pochodzenia niemieckiego .

Myślę, iż chodziło ci o ciepło domowego ogniska i radość czerpaną z przebywania na wolnym powietrzu, które było czyste, a lasy i łąki stanowiły większość terenów każdego państwa. Samo wyobrażenie takiej rzeczywistości sprawia, iż czuję zazdrość!

Jeśli chodzi o porządek, to nie można nie zauważyć, iż urywek historii, który przedstawiasz dzieje się w momencie, gdy to, co wytworzył człowiek było naturalne i mogło spokojnie być spalone w piecu, lub zgnić na polu użyźniając glebę. Ludzi było wtedy mniej, w porównaniu do dzisiejszej ilości populacji, gdyż nie było lekarstw na choroby, które dziesiątkowały społeczeństwa. Nie było plastiku, opakowań, chemii, ani konserwantów, smogu, aut, samolotów i większości wszystkiego, co znamy obecnie. Wspomniany porządek i sielskie klimaty wynikały właśnie z takich realiów. 

Czytając nie widziałam “poniemieckich” domów, tylko czarno białe zdjęcia i tęsknotę do czasów, w których wszystko było proste. Nie ma chyba nikogo ze “starszej gwardii”, kto z łezką w oku nie wspomina dzieciństwa i pierwszych zauroczeń. Nikt nie potrzebował wtedy telefonu, gier, drogich zabawek i internetu, aby dobrze bawić się z przyjaciółmi na łonie natury. Nic nie było potrzebne, aby hasać całymi dniami wśród traw i moczyć nogi w czystej wodzie ruczaju. 

Twoje opowiadanie jest swoistą nostalgią za minionym i to jest w nim urocze.

Czytając nie widziałam “poniemieckich” domów, tylko czarno białe zdjęcia i tęsknotę do czasów, w których wszystko było proste. Nie ma chyba nikogo ze “starszej gwardii”, kto z łezką w oku nie wspomina dzieciństwa i pierwszych zauroczeń.

Wyjątkowo trafna interpretacja w tym sensie, że bardzo mi ona osobiście odpowiada, i to nawet nie jako autorowi, tylko ot tak, po prostu. Bardzo dziękuję za tak wyczerpującą analizę i pięknie napisany komentarz.

Z kategorią poniemieckości, to pewnie masz rację tak generalnie, choć z drugiej strony, gdy spojrzeć na mapę Opolszczyzny, a konkretnie na Racławice Śląskie i ich burzliwą historię, to okaże się, że sprawy się nieco komplikują. I nawet w mojej własnej rodzinie byli Kresowiacy, i byli też Niemcy. Natomiast ja sam nie mam problemów z samookreśleniem się, co widać we wcześniejszych tekstach. A że kocham, kocham najwięcej tzw. małe ojczyzny oraz Polskę powiatową, no to fakt niezaprzeczalny. 

I słuszna jest też zapewne uwaga na temat kindersztuby małej dziewczynki. Może na tym polega właśnie element fantastyczny, gdyż świat opisywany (lata 80-te ubiegłego wieku z jednej strony, a czasy przedwojenne z drugiej) zdaje się być tak odległy, że wręcz parakosmiczny jakiś.

Dzięki serdeczne plus pozdrowienia! :-)

M

 

PS Z tekstów postapokaliptycznych polecam również “Ta przecudna cicha łąka” (o Adamie i Ewie).

 

Kiedyś narzekałem, że Twoje teksty, mimo ich niewątpliwego piękna, są właściwie takie same, nie widać zmian, rozwoju, nie próbujesz zapakować impresjonistycznych uczuć i wrażeń w ramy fabuły. 

W pewnym sensie podtrzymuję tę opinię, lecz z drugiej strony nie mogę nie przyznać, iż mam w tej chwili do czynienia z najlepszym Twoim tekstem z tych, które dane mi było tutaj na portalu przeczytać. Jest więc rozwój, jest postęp, jest doszlifowywanie Twojego, specyficznego stylu (a ilu autorów, nie tylko na tym portalu, może pochwalić się charakterystycznym, w mig rozpoznawalnym stylem?) jest ewolucja. 

I słusznie, bo rewolucja niepotrzebna. 

Masz niesamowitą i niewytłumaczalną zdolność do przekazania zdałoby się niemożliwych do oddania wrażeń, odczuć i skomplikowanych emocji (skomplikowanych, bo wielowarstwowych, tu nie ma prostej radości, smutku, złości, miłości, nienawiści, czy czego tam jeszcze) biorących się z samego doświadczania świata i otoczenia, jego namacalnej teraźniejszości i na zawsze wplecionej w nią przeszłości. Wrażenia są, jak przed chwilą pisałem, niezwykle złożone i intensywne. To troche jak z tworzeniem niebywałych potraw z mieszanki zaledwie czterech smaków, o tak:

 

Niezwykła to i mistrzowska umiejętność. 

Bardzo lubię pogodną melancholię Twoich tekstów. Zwłaszcza, że jak nikt potrafisz zgrać treść z formą. Fakt, może mam łatwo, bo jak już kiedyś zaznaczałem, wychowałem się na wsi pod Wrocławiem, a moje dzieciństwo przypada na lata osiemdziesiąte, więc mam odniesienie i "czuję" to, o czym piszesz. Choć i tak uważam, że trzeba mistrza, by tak udatnie oddać to, co nieoddawalne. I wbrew temu, co w tym tekście zaznaczasz, idzie Ci znakomicie. 

Pętla czasowa z (duchem?) dziewczynką co prawda jest tylko marną namiastką prawdziwej fabuły, ale to krok w dobrym kierunku! I do znudzenia powtarzać będę: Ech, gdybym tak mógł przeczytać pełnoprawne opowiadanie, takie z ciekawą historią, napisane Twoim stylem i tak przecudownie uklimatycznione… 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Lubię Twoje teksty, bo przenoszą mnie w inne miejsca i inne czasy. Kiedy piszesz o krzaku bzu, ja widzę zupełnie inny krzak bzu, obok mojego domu dzieciństwa, kiedy piszesz o czereśniach, ja wspominam dziczki, którymi obżerałam się jako dziecko. Opisujesz własne wspomnienia, ale jednocześnie pobudzasz wspomnienia u innych. Czytałam to Twoje opko, a przed moimi oczami pojawiały się moje własne obrazy, oglądałam niemy film, złożony z moich własnych wspomnień. A te, wydobyte nagle z niepamięci, pozostaną ze mną na dłużej.

Zaiste, posiadasz rzadki dar :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć! Dziękuję po trzykroć! Irko i Thargone, jesteście dla mnie oboje bardzo łaskawi, łaskawi do tego stopnia, że musiałem czytać Wasze komentarze parokrotnie, by je właściwie zrozumieć i upewnić się, że to faktycznie ja jestem ich adresatem. Tak, wiem: oceniamy teksty, a nie autorów jako ludzi, przymioty ich charakterów. Zdaję sobie sprawę, że piszę nierówno. Z wielu różnych spraw zdaję sobie sprawę. I obiecuję, że skrobnę tak bardziej po Bożemu to nowe “opko”, nad którym obecnie pracuję, zwłaszcza, że rzecz (reportaż) będzie o przekraczaniu granicy w okresie poprzedzającym kwarantannę domową. Dorzucę elementy fantastyki oczywiście, gdyż marzy mi się absurd i postapo w jednym. I na tym poprzestanę, albowiem nie mam ostatnio głowy do literatury tworzenia, co najwyżej do czytania albo słuchania audiobooków. Ta cała zawierucha wokół pandemii – pewnie słuszna – już mnie męczy. Serdecznie, najserdeczniej pozdrawiam!  

P.S. Thargone, jesteś może we Wrocławiu? Ja też. Aha, mem jest “boombastic fantastic”!

Hmmm. A ja, jak ostatnia Finkla, pozostaję nieczuła na nastroje i ulotne zachwyty. Fabuły mi brakuje. Nawet mam wrażenie, że nie ma tu tej obiecanej drugiej połowy tekstu, w której wszystko zaczyna się rozkręcać.

Była dziewczynka, narrator nie spytał, skąd się wzięła, ani nie podsłuchał tego z rozmów starszych. Dziewczynka zniknęła, a bohater biadoli, że nic nie wie. Nie przepadam za takimi bohaterami, co to zamiast coś zrobić, przeżywają poniewczasie, że nie zrobili.

Babska logika rządzi!

Trzeba w końcu zagrać na nastrojach Finkli i pokonać, przekroczyć próg fabuły. :) 

Nowa Fantastyka